Chapter Text
Adam Mickiewicz nigdy nie uważał swojego życia za nieudane.
Owszem, być może bycie rozwodnikiem w wieku czterdziestu jeden lat nie było niczyim marzeniem. Być może wykańczająco nudna praca za biurkiem w korporacji, która spokojnie funkcjonowałaby dokładnie tak samo, gdyby jego tam nie było męczyłaby wiele osób. Być może fakt, że wstawanie z łóżka czasami okazywało się zadaniem niewykonalnym dla kogoś mógłby być martwiący. Być może rozdzierające migreny, będące chyba jedyną przerwą od szarej rutyny, doprowadziłyby już kogoś innego do szału.
Ale żadna z tych rzeczy nie sprawiała, żeby uważał, że jego życie jest nieudane. Był szczęśliwy, był szczęśliwy, był cholernie szczęśliwy.
Powtarzał sobie to za każdym razem kiedy kładł się spać. Jesteś szczęśliwy. Dlaczego miałbyś nie być?
Mieszkał w małym mieszkanku w kamienicy - lubił je. Było jego własne, przytulne, ciepłe. Nie zamieniłby go na żadne inne. Kupił je jeszcze przed rozwodem za odłożone pieniądze i nadal uważał to za najmądrzejszą decyzję w swoim życiu. Oprócz może samego rozwodu. Nie narzekał na sąsiadów, chociaż jak to w każdym miejscu zdarzały się rodzynki w postaci głośnej muzyki, ale kto by się tym przejmował?
Było dobrze. Było świetnie! Fenomenalnie!
No dobra, może czasami nie było dobrze. Jak na przykład w tych momentach, kiedy zwijał się z bólu, czasami na łóżku, czasami na podłodze (nie zdążył dojść do łóżka) i nie mógł nawet wstać żeby wziąć leki - mógł tylko płakać. Co przy okazji pogarszało ból! W swoim życiu bawił się świetnie.
Mimo wszystko jednak często było dobrze. Zwłaszcza w weekendy. Co tydzień w piątek wieczorem pod kamieniczkę podjeżdżał błyszczący, żółty samochód z którego zawsze tak samo szybko wybiegała przyszłoroczna maturzystka. Za każdym razem tak samo prędko wparowywała do mieszkanka i trajkotała przez następne dwie godziny, opowiadając o szkole, o innych dzieciakach, o książkach, filmach, cokolwiek jej nie przyszło na język. Mówiła tak, aż nie zasnęła na kanapie, a jej matka wzdychała, mówiła, że przyjedzie w niedzielę wieczorem, po czym żegnała się z nim, za każdym razem widocznie wahając się, w jaki sposób, kończąc ostatecznie na nienaturalnym klepnięciu po ramieniu lub uścisku dłoni. Kiedy zamykała za sobą drzwi, zawsze zaczynał śmiać się do siebie, orientując się, jak dziecinnie to musi wyglądać z boku. Ale mimo wszystko, to też było dobre.
Czasami, kiedy mył zęby, łapał się na skanowaniu swojej twarzy - zastanawiał się wtedy, czy już na zawsze zostanie w takiej rutynie. Czy znajdzie się obok niego ktoś nowy, a może stary, ale spojrzy nowym okiem i pokocha go. Albo chociaż uzna za dobrego przyjaciela. Teraz nie miał nikogo, oprócz Marii, jedynej rzeczy, jaka mu się udała w życiu. Kochał ją, bardzo.
Miał też Celinę. Matka Marii nie była złą żoną. Starała się. On też się starał. Ale widocznie to małżeństwo było skazane na porażkę od samego początku. Cieszył się, że udało im się rozstać neutralnie, spokojnie. Była to decyzja dwóch dorosłych ludzi, którzy oboje chcieli czegoś kompletnie innego od życia. Cieszył się, kiedy z iskrami w oczach chwaliła się awansem w pracy. Cieszył się, kiedy mówiła cicho, że poznała kogoś, ale Marii ma nic nie mówić, bo nie jest jeszcze pewna, czy to na poważnie. Cieszył się również, kiedy mówiła o postępach w leczeniu, kiedy ocierając łzy mówiła, że pomagają, słyszysz Adam, leki pomagają, nigdy nie czułam się tak wolna..!
Nie cieszył się za to tym, że on nie mógł odpowiedzieć równymi słowami. Że nadal jedynym jego szczęściem były te cholerne weekendy, a jedyną rzeczą, którą robił poza snem i pracą to pisanie wierszy, chowanych po szufladach tak głęboko, aby nikt tego nigdy nie znalazł - nawet on sam.
Ale wszystko było w porządku. Było dobrze. Był szczęśliwy.
Brak nowych wiadomości.
Chapter Text
Przewrócił się po raz dwudziesty tego wieczoru z boku na bok, usiłując spać, jednak muzyka dobiegająca zza ściany uniemożliwiała mu to. Nie mógł odmówić gustu sąsiadowi, ale jednocześnie miał ochotę odciąć mu prąd, najlepiej permanentnie. ABBA zdecydowanie brzmi lepiej, kiedy nie ma się świadomości, że nazajutrz musi wstać się o piątej trzydzieści i funkcjonować na tylu godzinach snu przez kolejne paręnaście godzin.
Nie miał aktualnie ochoty na dyskusję z nikim, ale chyba nie miał wyjścia. Niechętnie wysunął się z łóżka, wsuwając na stopy kapcie i mentalnie przygotowując się na rozmowę z Juliuszem.
Ach, Juliusz Słowacki. Ciekawe stworzenie. Włosy niby to ułożone, a niby roztrzepane, ubiór udający styl pod nazwą "szafa na mnie zwymiotowała", ale zawsze idealnie dopasowany i dobrany kolorystycznie. Ciemne, duże oczy, wąskie, ekspresywne usta przydobione drobnym wąsikiem (Adam pamiętał, jak jeszcze w tamtym roku chłopak golił się zupełnie na zero). Typowy artysta chcący pokazać całemu otoczeniu, że nim jest. Ale również pedagog szkolny w pobliskim liceum, do której z resztą uczęszczała Maria (to od niej o tym się dowiedział, sam nie wiedząc, jak udało mu się wyłapać tę informację ze słowotoku dziewczyny). Urok małego miasta.
Stał przed drzwiami sąsiada i wpatrywał się w nie zaspanym wzrokiem. Naprawdę nie miał ochoty na konflikty. Nie miał na nie ani trochę ochoty. Ani odrobinę. Może jednak przeżyje i... Ups, już zapukał, za późno. Zacisnął palce na materiale szlafroka, który założył tylko i wyłącznie dlatego, aby dodać dramaturgii sytuacji - na klatce nie było aż tak zimno, pozostałości sierpnia jeszcze szwędały się tu i ówdzie.
Drzwi otworzyły się, a stał w nich sam gospodarz. Widząc Adama uniósł brwi i oparł się o framugę, po czym zmierzył go wzrokiem (oczy wydawały się większe niż zazwyczaj).
- Dobry - rzucił od niechcenia. - Coś się stało?
- Muzyka - Adam odparł, czując narastający z jakiegoś powodu stres. - Muzyka się stała.
- A. Ładna, nie? - Juliusz chyba naprawdę zupełnie nie zrozumiał przekazu i rozpromienił się nagle, nachylając się nieznacznie, ale na tyle, że Mickiewicz mógł zauważyć jedną zasadniczą rzecz - z jego ust czuć było charakterystyczny słodki, cytrusowy zapach.
- Ładna, owszem - potwierdził. - Ale głośna.
- Jak pan.
- Słucham?
Wtem zza Słowackiego wychylił się inny mężczyzna, którego Adam w życiu na oczy nie widział - dłuższe, ciemne włosy i bródka o tym samym kolorze, oczy tak czarne, że wyglądały, jakby całe składały się tylko i wyłącznie ze źrenic i rzucające się w oczy aparaty słuchowe - plastik miał kolor jasnego brązu, który kontrastował z ciemnymi, prawie czarnymi włosami. Mężczyzna syknął coś cicho, pociągnął za materiał koszulki kolegi bezceremonialnie przestawiając go za siebie, na co tamten zareagował oburzonym fuknięciem i wygięciem ust w podkówkę. Miał chyba coś powiedzieć, ale został prędko uciszony kopnięciem w łydkę.
- Przepraszam za kolegę, jest na... Podpity jest. Podpity, tak. Trochę. I nie umie się zachować - uśmiechnął się przepraszająco. Z tyłu rozległo się oburzone burczenie. - Coś się stało?
- Muzyka - powtórzył po raz kolejny Adam. - Mamy ściana w ścianę sypialnie. Doceniam, owszem, ale może nie o tej porze.
- Och, oczywiście - uśmiech jakby powiększył się. - Bardzo przepraszam. Julek też przeprasza - zapewnił, chociaż znów zza niego można było usłyszeć prychnięcie. - Naprawdę. Już to załatwiamy. W takim razie dobranoc.
- Dobranoc - Adam odetchnął z ulgą, kiedy tylko ciężkie, ciemne drzwi zamknęły się.
Prędkim krokiem wrócił do siebie, do łóżka. Idąc tak zdążył uśmiechnąć się pod nosem, myśląc o sąsiedzie. Cóż za dziwaczne stworzenie.
Rano udało mu się wstać szybciej, niż przewidywał, co było chyba cudem. Na śniadanie wypił kawę i wziął leki, klnąc cicho na swoje nawyki żywieniowe. Z drugiej strony, nie jego wina, że jeśli zjadł cokolwiek na śniadanie, to jego organizm kompletnie odmawiał posłuszeństwa. Umył zęby, uczesał włosy, przebrał się i z pięciominutowym zapasem wyszedł z domu.
Kiedy zamykał drzwi, w oczy wpadła mu mała, jasnoniebieska karteczka rzucona na wycieraczkę. Zmarszczył brwi i podniósł ją, zauważając zapisane zamaszystym, starannym pismem na niej litery.
Przepraszam! :(
- J.
Uśmiechnął się i uniósł brwi - nie spodziewał się tego ani trochę. Odwrócił kartkę - na drugiej stronie przeczytał:
Zażalenia proszę przekazywać TUTAJ!!!
Od ostatniego słowa poprowadzono kilka strzałek wskazujących na numer telefonu zapisany niżej.
Cóż za dziwaczne stworzenie!
Nowa wiadomość od: nieznany numer.
Przeprosiny przyjęte. :-)
Chapter Text
Stał przy oknie, wpatrując się z lekkim uśmiechem na znajomy żółty samochód. Obserwował jak obie damy wchodzą do jego klatki schodowej - młodsza po drodze energicznie gestykulowała, tłumacząc coś starszej, która sennie kiwała głową w odpowiedzi. Adam zaśmiał się cicho pod nosem, jeszcze chwilę obserwując parking, po czym poszedł otworzyć drzwi, słysząc już zbliżające się kroki na klatce. Obie damy szybko weszły do środka, starsza widocznie zmęczona.
— Witam panie – na powitanie teatralnie ukłonił się, na co Celina wywróciła oczami.
— Dzień dobry szanownemu panu – Maria dygnęła, zachowując śmiertelną powagę. – Przybyłyśmy z dalekiej krainy niosąc dla pana szczodre dary.
— A jakież to?
— Moją obecność w tym mieszkaniu! – dziewczyna westchnęła, jakby odpowiedź była jasna od początku.
— Już myślałem, że będę mógł je odsprzedać na czarnym rynku – mlasnął z udanym rozczarowaniem. – Ale to też miły prezent.
— Łaskawca – nastolatka uśmiechnęła się z rozbawieniem. – A teraz przepraszam państwa na chwilę, natura wzywa – rzuciła i zapuściła się w głąb mieszkania, idąc w stronę kuchni.
Celina odetchnęła głęboko, co nie uszło uwadze Adama. Robiła to zawsze, kiedy coś było nie tak.
— Coś się dzieje? – zapytał, spoglądając na kobietę. Od zawsze miała szczupłą twarz, wręcz sprawiającą wrażenie wychudzonej, ale teraz wyglądała jeszcze bardziej marnie. Jej oczy, zwykle błyszczące i bystre, zdawały się być przygaśniętymi, a usta zaciśnięte miała w wąską linię.
— Co? A nie, nic – zaczęła masować palcami skronie. – Źle się czuję ostatnio, lekarz mówił, że to przez zmianę leków, zmęczenie i stres. Standardowo – westchnęła.
— W takim razie jedź do domu i odpocznij – uśmiechnął się do niej pokrzepiająco. – Nie podwieźć cię? – zapytał ze szczerą troską w głosie.
— Dzięki, poradzę sobie – pokręciła głową i spojrzała na niego. – Bawcie się dobrze. Będę tak jak zwykle.
— Jasne.
— To... Cześć.
— Cześć.
W następnych paru sekundach odbył się tradycyjny kabaret pod tytułem "Na jak czułe pożegnanie można pozwolić sobie trzy lata po rozwodzie?", tym razem kończący się ogromnym zwrotem akcji, bo Celina wyjątkowo pozwoliła sobie na szybkie objęcie go, po czym jeszcze szybsze zażenowane wyjście za drzwi.
Kiedy zamykał drzwi na zamek śmiał się pod nosem.
Po chwili był w kuchni, patrząc, jak jego córka opierając się na blacie je spokojnie spory kawałek sękacza, krusząc przy tym niemiłosiernie.
— Zamiotę jak zjem – rzuciła, zanim zdążył otworzyć usta. – Matko, jak ja dawno ciasta nie jadłam.
— Mama ci nie daje? – uniósł brwi, podchodząc do kranu i wlewając wodę do czajnika elektrycznego.
— No – wzruszyła ramionami, odgarniając wolną ręką z czoła ciemne włosy. – Ma jakąś fazę ostatnio, że cukier zły. Każdy cukier zły. Wszyscy umrzemy. Nie mam serca jej powiedzieć, że cukier jest w sumie we wszystkim.
— Nie mów, bo przejdzie na dietę słoneczną – Adam przewrócił oczami. – Nie przejmuj się, przejdzie jej.
— Okej, ale czy może jej przechodzić szybciej, bo ja tu umieram – wydęła usta i zmarszczyła nos, zupełnie jak jej matka.
— Rozumiem. Kawa czy herbata? – zmienił temat.
— Kawa, błagam. Zapomniałam rano wypić, jeśli nie dostarczę swojemu organizmowi kofeiny to chyba kogoś rozszarpię – Maria jęknęła, wkładając do ust ostatni kawałek ciasta.
— Doprawdy, córka swego ojca – mruknął.
— Prorocza to noc! – zanuciła z pełnymi ustami, schylając się po zmiotkę leżącą w kącie. – Trzeba zacząć rzecz od końca...
— ...prorocza to noc – Adam podchwycił znajomą melodię, jednocześnie zalewając dwie kawy świeżo zagotowaną wodą oraz mlekiem (Marii trochę mniej niż sobie, wolała ciemniejszą).
— Pół pogody w blasku słońca, prorocza to noc – rozległo się spod stołu, gdzie znajdowało się największe skupisko okruchów. – O, miałam cię pytać. Czy chłopaki w moim wieku zawsze byli takimi idiotami czy to dopiero teraz się zaczęło?
— Zawsze byli – odpowiedział bez zastanowienia. – A co tam?
— Kiedyś ci opowiem, nie chcę sobie humoru psuć – zaśmiała się płytko, wyrzucając okruszki do śmieci. – W skrócie, chłopacy to świnie.
— O, to, to, dokładnie – potwierdził. – Nie ma po co się przejmować.
— Dokładnie! Święte słowa! – Maria uśmiechnęła się, zakładając ręce na piersi, po czym skierowała uwagę na kubki z kawą. – Która moja? – bez czekania na odpowiedź, chwyciła za tą o ciemniejszym kolorze. – Umysł detektywa mówi, że ta.
— Świetne spostrzeżenie, Sherlocku.
— A dziękuję, Watsonie, dziękuję – upiła łyk. – Dzięki, tato – dodała ciszej.
Uśmiechnął się.
Nowa wiadomość od: Mama<3
Nie siedźcie z ojcem po nocy, bo znowu cię będzie bolała głowa. Bawcie się dobrze. <3
Chapter Text
To popołudnie zapowiadało się przyjemnie. Czuł się dobrze, głowa go nie bolała, w pracy miał spokojny dzień, a wszędzie wokół panowała miła, komfortowa cisza. Żyć, nie umierać.
Właśnie zrobił sobie kawę i spokojnym, ostrożnym krokiem szedł w stronę kanapy, jednak nagle do jego uszu doszedł tajemniczy dźwięk. Zmarszczył brwi i powoli odstawił kubek na stolik kawowy, rozglądając się za źródłem dźwięku. Na chwilę ustał, po czym powrócił, tym razem głośniejszy i szybszy - brzmiało jak drapanie. Tylko gdzie? Znieruchomiał, nasłuchując. Drzwi. Podszedł do nich niepewnie i spojrzał przez wizjer. Nic... Dziwne. Ostrożnie uchylił je i...
Do środka wpadło kruczoczarne stworzenie sięgające mu do połowy łydki, wbiegając gdzieś wgłąb mieszkania. Ledwo powstrzymał pierwszy krzyk zdziwienia, za to drugi już się wydostał za sprawą nikogo innego niż Juliusza, który wbiegł tuż za stworzeniem. Zdawał się nie zauważać, gdzie się znalazł, ani że jest z nim w mieszkaniu również Adam.
— Wracaj tu ty przeklęta kreaturo! – krzyknął, usiłując złapać kota na ręce, niestety bez skutku. Zwierzę dumne z siebie wymknęło się właścicielowi i z gracją wskoczyło na stojącą w rogu szafę, sięgającą prawie sufitu. – Cholera jasna..!
— Panie... Słowacki? – Adam zaczął z pewnym rozbawieniem w głosie. – Może przynieść stołek?
— Zrzuci mnie z niego, ale dziękuję – Juliusz westchnął. – Muszę go jakoś zwabić na dół.
— Jedzenie? Mam jedzenie, ale raczej nie dla kotów.
— On by zszedł tylko dla pumperniklu. Ma pan?
— Nie mam.
— To nie zejdzie. Ma pan kota od dzisiaj – Słowacki wzruszył ramionami, odwracając się do gospodarza. Jego usta wygięły się w rozbawieniu w dół (Adam nigdy wcześniej nie widział, żeby ktoś w taki sposób się uśmiechał, fascynujące).
— Wolałbym najpierw mieć możliwość przygotowania się do tego obowiązku – odrzekł ze śmiertelną powagą.
— Zrozumiałe – Juliusz westchnął, chwilę milcząc, po chwili jednak wykrzykując triumfalne "aha!". – Niech mnie pan obrazi. Szybko.
— Co takiego? – powaga znikła z jego głosu, znów ustępując rozbawieniu.
— On przychodzi, jak płaczę. Powie mi pan coś, co mi w pięty pójdzie – wyjaśnił, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie. – O, o mojej poezji niech pan coś powie.
— Ale ja jej na oczy nie widziałem przecież!
— Ale może pan spróbować!
Adam przez moment zastanawiał się, co dokładnie miałby powiedzieć. Złe rymy? A cholera wie, czy on wiersze z rymami pisze. Może słabe tempo? Nie, ograna krytyka, chyba każdy już to słyszał. Matko, co by tu... O!
— No dobrze, więc... – odchrząknął i wykonał swoją najlepszą groźną, nauczycielską minę, której nauczył się jeszcze na studiach. – Twoja poezja, Juliuszu... – wołacz, najgorsza i najbardziej bolesna broń. – ...jest niczym piękny kościół. Ale... Ale w tym kościele nie ma Boga.
Wybrzmiało mniej poważnie, niż miało wybrzmieć. Juliusz spojrzał na niego i przekrzywił głowę, znowu uśmiechając się, znowu na odwrót (czemu on tak robił?!).
— Nie wyszło. Znaczy zapiekło, ale nie aż tak – wytłumaczył. – Ale dobry plan z tym rozpoczęciem pozornym komplementem. Naprawdę. Ale za dobrze znam triki nauczycielskie, o – zaprezentował, robiąc dokładnie tę samą minę, co przed chwilą Adam, po czym parsknął krótkim śmiechem.
— Dziękuję panu za tę konstruktywną krytykę, na pewno przyda mi się w przyszłości.
— Z pewnością kiedyś! – pokiwał głową. – Oraz, czy możemy przestać panować, bo to strasznie dziwne.
— W porządku – Adam zaśmiał się i wskazał gestem dłoni na kota, który aktualnie przeciągał się błogo, spychając łapkami kurz ze szczytu szafy. – W takim razie, co robimy z twoim kotem?
— Mam jeszcze jeden pomysł. Radykalny, trudny, ale możliwe, że skuteczny – pochylił się, zniżając ton do szeptu. – Musimy... Och, tak trudno mi to powiedzieć... Musimy go zignorować i wyjść z pokoju..!
Adam wydał z siebie stłumiony okrzyk przerażenia, jakby właśnie Juliusz zaproponował mu wspólne samobójstwo. Zakrył usta dłonią i pokręcił głową, ubolewając na tak trudnym do zrealizowania planem.
— No dobrze... Jeśli tak trzeba... – odrzekł śmiertelnie poważnie, wkładając w to, aby jego głos był wystarczająco drżący całe swoje doświadczenie teatralne. – A więc pójdźmy...
Wyszli do kuchni, spokojnie czekając, aż kot znudzi się brakiem publiczności. Nie odzywali się do siebie, nasłuchując, czy stworzonko już zeskoczyło na dół, czy jeszcze nie. Co chwilę tylko rzucali do siebie rozbawione uśmiechy.
Nagle w salonie dało się słyszeć cichy, głuchy odgłos, na który pierwszy zareagował Juliusz, rzucając się do salonu. Po paru sekundach kociego jazgotu pełnego oburzenia, chłopak wrócił, triumfalnie unosząc burczącą czarną kulkę nad głową.
— Udało się! – wykrzyknął. – Dziękuję za pomoc i przepraszam za to zamieszanie – powiedział na jednym tchu, jakby to już kiedyś mówił. Wiele razy.
— W porządku, przynajmniej miałem atrakcję na popołudnie – Adam zaśmiał się, opierając się o blat kuchenny. – Tylko proszę, pilnuj go może następnym razem.
— Staram się pilnować, ale ten mały gagatek jest mistrzem ucieczek – młodszy chłopak westchnął. – W takim razie... Do widzenia. Znaczy. Cześć. Znaczy, no... Nie wiem. Auf Wiedersehen!
— Au revoir – gospodarz zaśmiał się kolejny raz w ciągu ostatnich paru minut, po czym wychylił się z kuchni i odprowadził wzrokiem chłopaka, który szybko wyszedł z jego mieszkania.
Westchnął cicho i podszedł do stolika w salonie, podnosząc kubek z jeszcze ciepłą kawą. Upił łyk i pokręcił głową, znowu cicho chichocząc do samego siebie.
Cóż za ekscentryczne stworzenie z tego Słowackiego.
Nowa wiadomość od: Juliusz (sąsiad)
Dzięki ci bardzo za pomoc jeszcze raz i jeszcze raz strasznie przepraszam matko aaa!!!!!!! Proszę nie miej tego za złe ani mnie ani Czartowi!!!!!
Chapter Text
Od kociego incydentu minął tydzień, a Adamowi nie chciał wyjść z głowy. Coś w uśmiechu tego przedziwnego chłopaka jakoś zagnieździło się w jego mózgu, co chwilę o sobie przypominając. (Szczerze mówiąc, chciałby zobaczyć ten uśmiech jeszcze raz.)
Rozejrzał się po mieszkaniu, czując narastającą z niejasnego powodu duchotę - musiał wyjść. Spacer dobrze mu zrobi, tak. Świeże powietrze, dokładnie to! Znaczy, świeże to określenie względne, bo obok miasteczka mieściła się fabryka mebli, która powoli zatruwała każdego mieszkańca, ale hej! Jak to powiedział kiedyś ktoś mądry (lub głupi), na coś trzeba umrzeć!
Sprawdził temperaturę - dziewięć stopni i słońce. Lubił jesień, a zwłaszcza ten przejściowy okres, kiedy było jeszcze na tyle ciepło, żeby nie nosić osiemnastu warstw ubrań, ale na tyle chłodno, że dało się to poczuć. Ubrał się i obszedł wszystkie pomieszczenia sprawdzając, czy na pewno nie zostawił niczego, czego nie powinien (na przykład otwartego okna. Kto wie, kiedy nagle nadejdzie nawałnica i zaleje mu mieszkanie?).
Wyszedł z mieszkania - na klatce zastał widok dość... Niekonwencjonalny.
— Skoro masz taką ochotę na wychodzenie z domu, to proszę bardzo! – Juliusz trzymał przed sobą wyrywającego się kota w szelkach. – Musisz mieć te szelki, czy ci się to podoba, czy nie, ty parszywy... O, dzień dobry – jego ton zmienił się zupełnie, gdy tylko zauważył Adama.
— Dzień dobry – Mickiewicz zaśmiał się, widząc miotające się stworzonko. – Dlaczegóż to torturujesz to biedne zwierzę?
— On już wie dlaczegóż – Słowacki burknął, po czym znowu zwrócił się do kota. – Idziemy na spacerek, nie ważne, czy masz na to ochotę, czy... Ej, ja ci zaraz machnę pazurem!
Adam zaśmiał się, zamykając drzwi na klucz i dyskretnie rzucając spojrzenie w stronę chłopaka. Wyglądał przezabawnie (i przeuroczo) kiedy nadymał w złości policzki i wysyłał wzrokiem grom za gromem w stronę zwierzęcia.
— Dobra, idziemy, ty paskudo – Juliusz odłożył kota na ziemię, upewniając się, czy smycz jest zapięta. – Już się nie wymkniesz. A pan? Znaczy, a ty? – zwrócił się do przyglądającemu się wszystkiemu z rozbawieniem Adama. – Gdzie zmierzasz, jeśli mogę zapytać?
— Co? A, ja. Przejść się... Idę. Bo dnia szkoda, taki ładny i... – zamilkł, nie chcąc dalej brnąć w coraz bardziej niezręczne słowa, które przychodziły mu do głowy. – Tak.
— Tak – Słowacki powtórzył z uśmiechem. – Jeśli masz ochotę na pooglądanie cyrku, to zapraszam do dołączenia do nas, bo potrzebuję świadków na jego zachowanie. Nikt mi nie wierzy.
— Z chęcią – starszy mężczyzna parsknął krótkim śmiechem, szybko jednak opanowując się. Cicho dziękował losowi za ten zbieg okoliczności - nie miał ochoty na samotność, a zwykle wybór co do tego stanu był mu odbierany. Tym razem ktoś chciał spędzić z nim czas. Szokujące, doprawdy.
Cyrk faktycznie zaczął się bardzo szybko, bo tuż pod klatką - kot demonstracyjnie wskoczył na trawnik i położył się, jakby było to najwygodniejsze posłanie na ziemii.
— Zignoruj. Najlepiej nie patrz w jego stronę, znudzi się – Juliusz szybko poinstruował. – Mam ważne pytanie. Czy potrzebny ci do życia small talk?
— Absolutnie nie – Adam pokręcił głową.
— Dzięki Bogu. Wybranemu, najlepiej wszystkim. Takie gadanie, żeby gadać mnie tak denerwuje! Poważnie!
— Zgadzam się.
— Tak!
— Tak.
Kot wstał. Poszli dalej w najprzyjemniejszej ciszy, jakiej udało się kiedykolwiek doświadczyć Adamowi. Następny przystanek znalazł się przy centrum kultury, gdzie kot stwierdził, że musi obwąchać absolutnie każde źdźbło trawy.
— A więc... Piszesz?
— Halo, miało być bez small talku! – Juliusz zaśmiał się, odgarniając włosy z wysokiego czoła.
— To nie small talk jeżeli naprawdę chcę wiedzieć – Mickiewicz odmruknął, odwracając wzrok.
— Doprawdy? – Adam nadal nie patrzył w jego stronę, ale wyczuł uśmiech w tonie chłopaka. – Tak, piszę. I chcę coś wydać, ale na razie skupiam się na pracy. Ale kiedyś coś wydam i zwalę wszystkich czytelników z nóg!
— Ambitnie.
— A i owszem! Lubię celować wysoko.
— Ważna umiejętność, takie celowanie – w końcu spojrzał na towarzysza spaceru, tym razem patrzącego gdzieś w niebo. (W jego oczach odbijał się błękit - były jeszcze piękniejsze, niż wcześniej.) – Ja też piszę. Ale nie wiem, czy chciałbym to-to wydawać, bo wszystko leży w szufladzie jednak nie bez powodu – westchnął.
— Hm. Rozumiem... Trochę.
Zamilkli, a Czart uniósł czarną główkę. Poszli dalej.
Po chwili znowu zatrzymali się, tym razem przy płocie przedszkola - zwierzątko chciało popatrzeć sobie na dzieci. Atrakcja godna klapnięcia na środku chodnika.
— Dawno go masz?
— Hm?
— Kota. Dawno się przypałętał?
— Od czterech lat. Wziąłem go ze schroniska, kiedy się tu wprowadzałem, pamiętam, że miałem nawet plan jak go przemycić w razie gdyby nie mógłbym mieć zwierząt... Ach, wspomnienia! – Juliusz teatralnie otarł nieistniejącą łezkę. – A ty, chciałbyś mieć jakiegoś sierściucha?
— Och, bardzo, ale nie mógłbym mu chyba dać odpowiedniej opieki. Ciągle jestem w pracy.
— Teraz nie jesteś.
To prawda. Mówiąc szczerze, zapomniał włączyć w głowie tryb cieszenia się wolnością.
Czart wstał i przeciągnął się, po czym z gracją potruchtał dalej. Szli w milczeniu, a Adam cieszył się tą ciszą - owszem, chciał rozmawiać z Juliuszem (oraz słuchać jego aksamitnego głosu..!), ale jednocześnie uwielbiał ten typ ciszy pomiędzy ludźmi, która mówiła "hej, czuję się teraz bezpiecznie i dobrze!", a nie "chce umrzeć z niezręczności tej sytuacji!". Uwielbiał tę możliwość pogrążenia się we własnych myślach, jednocześnie mając obok siebie drugiego człowieka.
— Jesteś nauczycielem? – Juliusz zaczął. Szlag. Czar prysł.
— Z wykształcenia, owszem – Adam wlepił tępy wzrok w chodnik.
— Nie pracujesz w zawodzie?
— Już nie.
— Dlaczego, jeśli mogę zapytać?
— Długa historia.
Nie odpowiedział nic więcej, odwracając twarz od Juliusza, tym razem wpatrując się w bezchmurne niebo. Zacisnął zęby.
Nowa wiadomość od: Cyp.
Byliście na spacerze???? Romantycznie ;P
Chapter Text
Juliusz właśnie zalewał herbatę dla siebie i Cypriana, kiedy w mieszkaniu rozległo się pukanie. Odłożył szybko czajnik na miejsce i szybkim krokiem podszedł do drzwi nie mając (Adam!) pojęcia (Adam!!), kto mógłby (ADAM!!!) pukać o tej porze. Spojrzał przez wizjer i widząc osobę, która pukała, z (pewnym rozczarowaniem) ekscytacją szybko otworzył. (Strasznie chciałby z nim znowu porozmawiać, ale nie chciał się narzucać.)
— Cześć! – dziewczyna pisnęła z szerokim uśmiechem na ustach. – To ja!
— O matko, Fryderyka! – uścisnął ją, od razu czując charakterystyczny zapach jej owocowych perfum, za którym tęsknił. – Nie mówiłaś, że wracasz!
Fryderyka, mieszkająca od paru lat w mieszkaniu nad Juliuszem, wyjechała prawie rok temu do rodziny - śladami po tej wyprawie były jej skrócone aż do ramion ciemne włosy i widocznie podkrążone oczy. Musiało być ciekawie. I ciekawie było, bo Juliusz o wszystkim wiedział na bieżąco od samej Fryderyki, która pisała mu prawie wszystko, co tylko w jej życiu się działo.
— Ano, nie mówiłam, chciałam ci niespodziankę zrobić – zakołysała się w miejscu.
— Wejdź, wejdź! Właśnie robię herbatę, chcesz? – wpuścił ją do środka, a ona tylko pokiwała głową w odpowiedzi na jego pytanie. Prędko zamknął za nią drzwi. – Przyjaciel do mnie wpadł, nie zdziw się jak nagle zobaczysz jakiegoś stwora z czeluści – szybko rzucił, po czym skierował się z powrotem do kuchni.
Stwór z czeluści owszem, powoli wychylił się szybko z małego pokoju i zdębiał. Fryderyka jeszcze go chyba nie zauważyła, więc w ciszy obserwował jak zdejmuje brązowe, wyglądające na skórzane botki i jak długimi, zgrabnymi palcami zakłada kosmyk włosów za ucho, z którego zwisał mały kolczyk w kształcie księżyca. Patrzył, jak dziewczyna szybko spogląda na siebie w lustrze, poprawiając czarną bluzkę i długą, czerwoną spódnicę. Zauważył też jej skarpetki mające przypominać dwa łaciate pieski. Przeuroczy obrazek. Naprawdę bardzo, bardzo uroczy.
— Ach, dzień dobry! – zauważyła go! Cholera!
— Nie słyszę cię – wymigał, chcąc uratować się przed konwersacją. Nie tak, że nie miał ochoty z nią rozmawiać, ale po prostu zawsze trudno przychodziły mu rozmowy z... Atrakcyjnymi ludźmi. O matko, i to jak atrakcyjnymi. (Dobra, trudno przychodziły mu każde rozmowy, ale to jeszcze bardziej wszystko utrudniało.)
— Dzień dobry – odmigała wolno, zastanawiając się nieznacznie przed każdym ruchem ręki. Przeklął w myślach postępowość świata - kiedyś łatwiej było się wykręcić! – Przepraszam, nie do końca pamiętam ten język. Mam nadzieję, że nie powiem niczego głupiego.
— Obiecuję się nie śmiać – uśmiechnął się i zajął dłonie czymś innym - zaczął bawić się kosmykami swoich przydługich włosów. O matko, o matko!
Cyprian wycofał się z powrotem do pokoju, czując, że robi się cały czerwony. Opadł powoli na fotel ustawiony w rogu obok łóżka i ukrył twarz w dłoniach. O matko.
— Strasznie dawno nie używałam migowego, jejku – Fryderyka rzuciła w eter, wchodząc do pokoju razem z Juliuszem, niosąc dwie herbaty ze sobą.
— Migowego? Czemu migowego? – Słowacki zmarszczył brwi, po czym spojrzał na odwracającego właśnie wzrok przyjaciela. – Cyprian...
— Przepraszam, spanikowałem! – jęknął, przez co Fryderyka uniosła brwi w zaskoczeniu, po czym parsknęła śmiechem.
— Tak się człowiekowi nie robi! – stwierdziła z rozbawieniem w głosie. – Już się szykowałam na przyspieszony kurs przypominający!
— Znaczy, nadal tego czasami potrzebuję, ale nie... Nie teraz – mruknął trochę ciszej, znowu bawiąc się swoimi włosami.
— Jesteś nieznośny, Cyp – podsumował z westchnieniem Juliusz, siadając po turecku na łóżku. – Ale zmieniając temat z tego oszusta, Frynia, jak tam, co tam? Opowiadaj!
— No, u taty już chyba lepiej – zaczęła, siadając na podłodze (nigdy nie lubiła siadać na żadnych meblach). – Poza tym, dziewczyny przyjechały w końcu, więc pewnie mnie zastąpią na dłuższy czas. No, tęskniłam za tym – tu wskazała na siebie. – Bardzo tęskniłam. Przez miesiąc chyba nie założę spodni.
Juliusz zaśmiał się, a Cyprian zmarszczył brwi, nie wiedząc ani trochę, o czym dziewczyna mówi. Ale skupiał wzrok tylko na niej, studiując jej każdy ruch, każde skrzywienie czy uchylenie ust, każdy uśmiech, każde odgadnięcie włosów z twarzy za ucho (zbyt krótka fryzura musiała jej przeszkadzać). Była prześliczna, przepiękna wręcz..!
Nagle telefon Juliusza zawibrował, a jego właściciel zmarszczył brwi, patrząc na ekran.
— Przepraszam was na chwilę, muszę odebrać – rzucił, szybkim krokiem wychodząc z pokoju.
O nie, zostali sami.
— Matko, przepraszam, że ci tak Julka ukradłam – Fryderyka zaczęła, znów odgarniając włosy za ucho. – Nie miałam pojęcia, że ktoś u niego będzie.
— Nie przejmuj się, i tak ciągle u niego siedzę – Cyprian zaśmiał się nerwowo, wbijając wzrok w podłogę obok dziewczyny, byleby tylko nie patrzeć jej w oczy (kontakt wzrokowy wprawiał go w olbrzymi dyskomfort). – Ja też przepraszam... Przepraszam za to wcześniej. Spanikowałem i tak jakoś...
— Naprawdę, nie szkodzi! – nawet nie zauważył, kiedy zbliżyła się do niego - teraz siedziała na łóżku, najbliżej fotela, jak tylko się dało. – Też się czasami denerwuję, matko – wzruszyła ramionami, po czym rozejrzała się szybko. Z małym "aha!" sięgnęła po długopis leżący na szafce nocnej, po czym chwyciła jego lewą dłoń w swoją (jej skóra była przyjemnie chłodna). – Pozwoli pan?
— Pozwolę – kiwnął głową, nie do końca wiedząc, na co się zgadza. Fryderyka zachichotała i na wierzchu jego ręki zapisała parę cyfr. Och..!
— Będę się pewnie zaraz zbierać, muszę się rozpakować, ale masz mój numer – wytłumaczyła cicho, powoli odkładając długopis z powrotem na miejsce. – Napisz do mnie. Któregoś dnia możemy iść na kawę, hm?
— To... To dobry pomysł – pokiwał głową, chyba trochę zbyt entuzjastycznie. O matko.
— Głupi chuj! Ja pierdole! – przemiłą scenę przerwał Juliusz, wchodząc do pokoju z jakże pięknym okrzykiem. – Nie mogę już z tym człowiekiem, nie mogę już, kurwa mać!
— Miłość młodzieńcza – Cyprian rzucił z kresowym "ł" w stronę Fryderyki. Zachichotała, po czym wstała z łóżka.
— Muszę się już pożegnać, jeszcze będę się rozpakowywać, a nie chcę z tym długo czekać – wyjaśniła, po czym dygnęła. – Żegnam panów! – rzuciła na odchodnym, znikając za drzwiami. Słowacki wychylił jeszcze na moment głowę z pokoju i pomachał dziewczynie na pożegnanie, po chwili jednak wracając z powrotem.
— Julek, po co ty jeszcze..? – zaczął powoli Cyprian.
— A cholera mnie wie – jęknął, po czym zbystrzał. – A skąd ty w ogóle wiedziałeś, że chodzi o Zygmunta?
— Bo na nikogo innego nie masz takiej reakcji ostatnio. Odpuść sobie.
— Ja... Nie wiem.
Nowa wiadomość od: nieznany numer.
Hej, tutaj Cyprian. Ten od Julka. Piszę do ciebie! Hehe >:)
Chapter Text
Jsj jsi ndhjedx?
Nie. Chyba źle przeczytał. Jeszcze raz.
Jdk jdixjnd sjsiis?
Jeeeeszcze raz. Do trzech razy sztuka.
Jsk sit czyjrjsz?
Uznał, że zaufa swojej intuicji, bo od dalszego myślenia jego głowa by już chyba eksplodowała, i zaakceptował wersję, że wiadomość brzmi "Jak się czujesz?".
To miłe, że Juliusz się przejmował. Ludzie w jego wieku (ha, ha, był już stary!) już chyba tak mają, że opiekują się każdym wokół. Albo upodobał sobie do przejmowania się akurat jego, bo był aż tak żałosny. Wolał tą pierwszą opcję, ale z jakiegoś powodu stawiałby tą drugą.
Na chwilę odłożył telefon i zaczął wpatrywać się w ciemność, którą udało mu się zaprowadzić w sypialni, zastanawiając się jak elokwentnie odpowiedzieć na troskliwe pytanie, po chwili decydując się na kontrowersyjny, aczkolwiek prosty przekaz:
voli lfb.
Czując satysfakcję odłożył telefon na bok (miał wrażenie, że tym małym kontaktem z ekranem przedłużył swoje cierpienie o przynajmniej godzinę) i wbił twarz w poduszkę, próbując nie płakać.
Bolało.
Bolało jak cholera.
Świadomość tego, że będzie z tym wszystkim żyć do końca swoich dni nie dawała mu spokoju i, delikatnie mówiąc, przygnębiała go. Co musiało zrobić jego poprzednie wcielenie, żeby zasłużyć na taką karę? Chyba nie chciał wiedzieć. I tak cieszył się, że nie dopadły go klasterowe bóle, bo tego by już z pewnością nie przeżył.
Musiał wyglądać cholernie żałośnie kiedy wtulał się w kołdrę i cicho łkał. Nienawidził tego wszystkiego, miał ochotę odstrzelić sobie ten przeklęty łeb, jeden problem mniej.
— Adam?
Och.
— Jak tu wszedłeś? – wymamrotał, spoglądając na drzwi sypialni, w których stał Juliusz - to przynajmniej był w stanie wywnioskować z głosu i zarysu sylwetki przybysza.
— Drzwiami, były otwarte. Wszystko w porządku? – znajomy, miękki głos wydawał się dochodzić zza niewidzialnej ściany; jakby ktoś zatkał Adamowi uszy watą.
Nie odpowiedział, tylko westchnął ciężko i zacisnął palce na poduszce. Znowu miał ochotę się rozbeczeć, ale było mu zwyczajnie wstyd. Tępy, pulsujący ból przeszywał prawą stronę jego czaszki, którą z resztą chciałby roztrzaskać o ziemię.
— Adam – głos powtórzył jego imię, teraz będąc trochę bliżej. – Czy mogę jakoś pomóc?
Odmruknął coś, sam chyba nie wiedząc co, na co Juliusz westchnął ciężko i zamilkł, zsuwając się na podłogę i siadając obok łóżka. Przez następnych parę chwil trwali tak w jednym pokoju, nie mówiąc ani słowa - słychać było tylko ich oddechy.
Adam zastanawiał się za to, dlaczego młodszy kolega przyszedł do jego mieszkania tak szybko i dlaczego siedział teraz obok, spokojnie wpatrując się w niego pomimo słabego oświetlenia. W ciemnościach jego duże, ciemne oczy mieniły się i zdawały się same emanować ciemnością wszędzie wokół. Gdyby był teraz w lepszym stanie pewnie mógłby analizować te oczy jeszcze przez długi, długi czas (z czysto poetyckich powodów, nie widział innego wytłumaczenia na swoją własną fascynację).
Za zbyt długie wpatrywanie się w drugą twarz został ukarany w postaci nagłej intensyfikacji bólu, przez co jęknął cicho, zaciskając powieki i starając się nie... Cholera, za późno. Poczuł, jak po policzkach spływają mu kolejne łzy. Już chciał, już wyciągał dłoń, aby zakryć się, nie pokazać chwili słabości, ale przerwały mu cudze palce, uzbrojone w chusteczkę, za pomocą której zaczęły delikatnie osuszać jego skórę. Ciepło płynące z tejże ręki przepływało wgłąb niego, wędrując prosto do brzucha, w którym nagle zaczął czuć znajomy, chociaż odległy w jego pamięci, ucisk. Zignorował go - z pewnością spowodowany był jedynie nagłą bliskością drugiej osoby. Zdarza się.
— Dlaczego przyszedłeś? – wychrypiał, starając się nie okazać drżenia w głosie.
— Bo się zmartwiłem – przyznał cicho Juliusz, zabierając nagle dłoń (Adam wolałby, żeby została tam, gdzie była). – Nigdy nie piszesz tak chaotycznie, więc stwierdziłem, że coś się musiało stać.
Gospodarz uśmiechnął się nieznacznie w cichej podzięce, przymykając oczy.
Kiedy znów je otworzył, bólu głowy już nie było, tak samo jak jego gościa. Musiał przysnąć. Miał przez moment myśl, że wymyślił sobie odwiedziny - miałoby to sens. Jego samotny umysł wymyślający sobie, że kogoś obchodzi. Byłoby to o wiele bardziej prawdopodobne, niż to, że ktoś poświęciłby mu swój cenny czas.
Zaufał własnej pamięci sięgając w ciemność i zapalił lampkę nocną. Na stoliku nocnym stała duża szklanka z wodą, o którą opierało się pudełeczko Ibupromu. Na naczyniu nalepiona była karteczka samoprzylepna, na której zamaszystym pismem zapisano słowa:
Weź, jeśli nadal będzie cię bolało, jeśli będziesz czegoś potrzebował, to pisz<3
- J.
Och.
Przeczesał palcami włosy, ignorując kiełek róży, który właśnie wyrastał w jego wnętrznościach.
Nowa wiadomość od: Adam!<3!!!
Już wszystko okej. Dziękuję za troskę, mam nadzieję, że kiedyś będę mógł się odwdzięczyć. Chociaż obym nigdy nie musiał. :-)
Chapter Text
— Mamo? – Maria odłożyła powoli telefon na stół, spoglądając na siedzącą naprzeciw niej Celinę, która spojrzała na nią znad czytnika książek.
— Słucham? – jak zwykle, brzmiała na zmęczoną.
— Może chociaż ty mi powiedziesz – zaczęła z nutką zdenerwowania w głosie. – Co się dzieje z tatą? Tak poważnie.
Kobieta rzuciła w jej stronę spojrzenie spod ściągniętych brwi i zacisnęła usta. Oho.
— A coś się dzieje?
— Nie zauważyłaś?
— Jakoś niezbyt – Celina mruknęła, widocznie nie mając ochoty na kontynuację tematu. – Możesz sama go zapytać.
— Pani Szymanowska – Maria demonstracyjnie założyła ręce na piersi. – Czy może mi pani powiedzieć, kiedy pan Mickiewicz kiedykolwiek mówił komukolwiek cokolwiek. Bo ja takiego przypadku nie znam.
— Och, też prawda – Celina westchnęła ciężko, marszcząc brwi i masując palcami lewą skroń. – Adam... Ojciec pewnie znowu ma... Gorszy okres. Wiesz jak to z nim jest.
— Właśnie, kurczę, nie wiem. Nie wiem jak to jest i nie wiem jaki gorszy okres – starała się zachować spokój.
— Tata jest... On nie chce cię martwić, słońce. Nikogo nie chce martwić – kobieta mruknęła z przekąsem. – I niezbyt mu to wychodzi.
— Dokładnie! – Maria uniosła głos trochę bardziej, niż by chciała. – Nigdy mi nic nie mówi. Szczerze mówiąc, to oboje nic mi nie mówicie.
— Nie musimy ci wszystkiego mówić.
— Ale fajnie by było! Jestem prawie dorosła, cały czas to powtarzacie z tatą, więc czemu mnie tak nie traktujecie? – już się nie odwróci, musi dociągnąć do końca.
— Nie musisz wszystkiego wiedzieć – monotonność w głosie jej matki cholernie ją frustrowała. – Czasami czegoś ci nie mówimy po to, żebyś się bez sensu nie przejmowała.
— Wolę przejmować się z sensem! – tym razem krzyknęła. – Lepsze to, niż siedzieć w szkole, widzieć, że dzwonisz i zastanawiać się, czy może nie z informacją, że... – zawahała się na moment, ale chęć tego, by jej wypowiedź wybrzmiała wystarczająco dobitnie przeważyła. – ...że tata nie żyje, bo tym razem mu się udało!
— Maria! – Celina również oburzona uniosła głos.
— No co?! Chociaż faktycznie, może tym razem też nic byście mi nie powiedzieli, jak ostatnio! Dlaczego musiałam dowiadywać się, dlaczego mój ojciec spędza święta w szpitalu od ciotki?! – poczuła, że do oczu zaczynają napływać jej łzy.
— Miałaś czternaście lat, co mieliśmy ci powiedzieć?
— Cokolwiek, cholera, cokolwiek! Chciałabym w końcu, żeby w tej rodzinie pojawił się chociaż cień komunikacji! – wyrzuciła z siebie, jakby ćwiczyła tę kwestię od tygodni (nie ćwiczyła). Jej policzki momentalnie stały się mokre od łez, a oddech przyspieszył i spłycał. Ukryła twarz w dłoniach i zaczęła głośno szlochać.
Miała szczerze dość tego wszystkiego - jej szkoły, jej rodziców, którzy czasami zachowywali się jak dzieci, jej znajomych, którzy ostatnio tylko i wyłącznie działali jej na nerwy, jej głupiego, chorego chłopaka, który od miesiąca się prawie do niej nie odzywał, kiedy sama niczego nie inicjowała... Dość, dość, dość! Chciałaby móc zrobić sobie przerwę od życia - po prostu zrobić pauzę i dać sobie możliwość czasu cokolwiek, co nie przynosiłoby jej albo stresu, albo poczucia winy, że nie robi czegoś innego.
Chryste.
Uniosła wzrok na matkę, która wpatrywała się w nią z mieszanką przerażenia i smutku wymalowaną na twarzy (złość zawsze uchodziła z niej szybko). Pociągnęła nosem i wytarła oczy wierzchem dłoni, starając się przekonać chyba tylko samą siebie, że już się uspokaja.
Celina wstała powoli i podeszła do Marii, chwilę obserwując ją, po czym zamknęła ją w delikatnym uścisku, kciukiem gładząc ją uspokajająco po skórze. Cierpliwie czekała, aż usłyszy zmianę w oddechu córki, a w tym czasie zastanawiała się, co teraz. Nie miała pojęcia jak mogłaby uratować swoje dziecko i przerażało ją to - serce jej pękało, kiedy widziała, jak to małe stworzenie cierpi, a dodatkowo dobijał ją fakt, że sama się do tego cierpienia dołożyła. Nikomu, nawet najgorszemu wrogowi, nie życzyłaby takiej świadomości. Chciała to naprawić, musiała to naprawić. Nie mogła tego tak, do cholery jasnej, zostawić. Adam też musiał.
— Mamo – po paru chwilach, już trochę spokojniejszym głosem, wypiszczała Maria. – Chcę iść do psychologa. Taki szkolny mi nie wystarcza i... Źle, że przerwałam ostatnio... I... I...
— Dobry pomysł – Celina kiwnęła głową nieznacznie i przejechała dłonią po włosach córki. – Dobry pomysł – powtórzyła ciszej.
Nowa wiadomość od: Celina.
Zadzwoń do mnie, chodzi o Marię. Ważna sprawa.
Chapter Text
Adam od kiedy się urodził uważał, że ranne ptaszki dostały zbyt wiele władzy nad światem. Dlaczego musiał pięć razy w tygodniu wstawać o jakiejś chorej godzinie? O tej porze roku dodatkową atrakcją był fakt, że kiedy budził się rano słońce jeszcze nie zdążyło wzejść, więc na zewnątrz panowała ciemność przypominająca atrament wylany na okno.
Aktualnie półprzytomny pił kawę, starając się nie wciągnąć z powrotem w tango z... Nie, może nie. Z powrotem w objęcia... Objęcia też nie. Coś było nie tak z nim, za dużo intymności w metaforach. Nie mógł pozwolić na ponowne zaśnięcie (lepiej), bo chyba by się już wtedy nie obudził (nigdy, bo szef zamordowałby go we śnie). Chciałby móc spać dłużej.
Po chwili, troszkę mniej zaspany, był już w łazience, powoli doprowadzając się do stanu, w którym będzie mógł wyjść na ulicę. Mył zęby, starając się nie patrzeć w lustro, ale to było chyba nieuniknione - oczywiście w oczy rzuciły mu się kolejne siwe włoski, kontrastujące z jego ciemnymi włosami. Miał wrażenie, ze specjalnie ułożyły się tak na widoku, żeby tylko zrobić mu na złość, żeby dać mu prztyczka w nos i naśmiewać się z tego, że powoli i w samotności się starzeje.
Westchnął, czując przyjemny chłód mentolu w gardle.
Powinien się pozbyć lustra z sypialni - to była jedyna myśl, jaka przemykała mu przez głowę, kiedy się przebierał. Nienawidził patrzeć na to stworzenie, które łypało na niego z jego własnego odbicia. Gdyby mógł, zacząłby swoje życie od początku, ale jako chmurka bezbarwnego gazu, który nigdy nie będzie nikogo straszyć odrażającym wyglądem, bo go nie widać. Proste rozwiązanie. Chmurka gazu pewnie nie musiałaby też zarabiać na siebie, ani nie musiałaby wstawać o piątej trzydzieści (nienawidził tego robić).
W jego smutnym, szarym życiu oprócz Marii i poezji była jeszcze jedna rzecz, która sprawiała mu przyjemność - jego ukochane zamszowe wiedenki. Nosił je tylko do pracy, ale i tak je kochał. Tak, kochał - były chyba najważniejszym przedmiotem w jego życiu, bo były pierwszą rzeczą, którą kupił po rozwodzie. Były dla niego jak symbol emancypacji, ale nie jego, a innych od relacji z nim. Kochał je. Kochał te buty.
Wyszedł z mieszkania o szóstej dwanaście, bardzo dobry czas. Zamknął drzwi kluczem i odwrócił się, chcąc zrobić krok wprzód. Przez następnych parę chwil jednak nie mógł się poruszyć, ponieważ zastał go niespodziewany o tej porze widok - Juliusz stał w drzwiach swojego mieszkania w szlafroku i z bardziej niż zwykle roztrzepanymi włosami. Nie to jednak było najciekawsze w całym obrazku, albowiem na jego szyi uwieszony był niższy chłopak ze ściętymi krótko blond włosami - ubrany był w zupełnie codzienne ciuchy, więc musiał albo dopiero wchodzić, albo właśnie wychodzić. Przez dłuższą chwilę, która dla Adama wydawała się wiecznością, wymieniali się pocałunkami. Czuł, jak w jego żołądku tworzy się jakaś dziura, która zaczyna zasysać do środka każdy inny jego organ wewnętrzny.
W końcu Juliusz uniósł głowę i spojrzał prosto w oczy sąsiadowi.
— Dzień dobry – uśmiechnął się, jak gdyby nigdy nic.
— Dobry – wykrztusił z siebie Mickiewicz, w końcu ruszając się z miejsca i jak w transie zszedł po schodach, czując, że z jakiegoś nieznanego mu powodu dziura się powiększa.
Dopiero godzinę później, siedząc przy biurku w pracy, zorientował się, co było powodem tej próżni.
Chciałby być tym chłopakiem. Boże, jak chciałby. Nie dlatego, że całował Juliusza (Dlatego, że całował Juliusza!), tylko dlatego, że chciałby znowu móc być tak blisko kogoś, tak dzielić z tym kimś serce i umysł, tak kochać. Boże, jak on chciałby kochać kogoś jeszcze raz, zupełnie tak, jak kiedyś.
Nowa wiadomość od: Z<3.
Mam dosv tego jak sie kurwa zachowujesz, nie dzwon do mnie wiecej, tym razem mowie kurwa na serio
Chapter Text
Obudził się o wiele wcześniej, niż budzik przewidywał. Uniósł rękę i zasypanymi oczyma spojrzał na zegarek. Szósta. Chryste. Miał być w pracy dopiero koło jedenastej. Przetarł twarz dłonią i ospale podniósł się z łóżka - i tak już nie zaśnie. Rozejrzał się. Nie widział dużo, nie tylko z powodu ciemności, ale też dlatego, że musiał dopiero założyć soczewki. Dostrzegał, że Czart spał spokojnie (aż dziwne!) na swoim posłaniu, a na biurku stał kubek - musiał zapomnieć wieczorem wynieść.
Już miał iść do łazienki, zacząć się ogarniać, gdy nagle ekran jego telefonu rozświetlił się. Rzucił okiem, przymrużając oczy - dzwonił Zygmunt. Uśmiechnął się nieznacznie i odebrał.
— Śpisz? – usłyszał znajomy głos.
— Spałem – odpowiedział, brzmiąc na bardziej zaspanego, niż się spodziewał. – Przed chwilą się obudziłem. A co?
— Idę do ciebie, będę tak za dziesięć minut – oznajmił.
— Spoko – Juliusz westchnął, idąc do kuchni i włączając czajnik. Jego wzrok na moment wylądował na lekko pękniętej filiżance stojącej na blacie. Zacisnął usta, milcząc przez moment. – Wcześniej cię dzisiaj puścili?
— No, musieli wcześniej otwierać, nie wiem o co chodzi.
— Dziwne – mruknął. Nie miał jeszcze ochoty rozmawiać, musiał się przygotować. – Dobra, ogarnę się szybko zanim przyjdziesz, bo nawet kawy nie piłem. Do zobaczenia.
— Jasne, spoko. Cześć.
Dźwięk przerwanego połączenia. Westchnienie. Pyknięcie czajnika oznajmiające, że woda się zagotowała.
Z Zygmuntem był już od dwóch lat, chociaż gdyby faktycznie podsumować czas, kiedy byli razem, to pewnie zsumowałby się na około rok. Zrywali i schodzili się ze sobą średnio co miesiąc, co prawdopodobnie było niezmiernie denerwujące dla całego ich otoczenia, ale jakoś obaj nie byli w stanie odejść od tej relacji. Wyżerała ich od środka, ale w ten przyjemny sposób. Od ich ostatniej kłótni i (łóżkowego) pogodzenia się minął dopiero tydzień, więc dzisiaj powinien być spokój. Raczej. Oby.
Wypił duszkiem kawę (specjalnie dolał zimnej wody, żeby nie była gorąca) i doczłapał do łazienki. Szybko przemył zęby i narzucił na siebie szlafrok - nie chciało mu się przebierać.
Spojrzał na siebie w lustrze. Może wyhodowanie tego wąsika było jednak złym pomysłem. W połączeniu z podkrążonymi oczami i bladą cerą wyglądał jak jakiś kompletny piwniczak. Chociaż wolał to, niż pytanie o dowód przy kupowaniu fajek w wieku trzydziestu trzech lat - przynajmniej na to ten zarost się przydawał.
Pukanie.
Oderwał się od studiowania rysów własnej twarzy i szybkim krokiem podszedł do drzwi. Otworzył je z pewnym zawahaniem.
— No witam – zaczął stojący przed nim niższy od niego uśmiechnięty nonszalancko blondyn.
— Dzień dobry, chociaż w sumie jeszcze dobry wieczór – westchnął. Nie przepadł za tą częścią jesieni. – Cóż pana sprowadza w te strony?
— Przyszedłem odwiedzić mojego chłopaka, widział pan go może? – Zygmunt zaśmiał się pod nosem i zbliżył się do Juliusza, zarzucając mu ramiona na szyję. Chwilę patrzył mu w oczy (bardziej wyzywająco niż z czułością), po czym pocałował go. Raz, drugi, trzeci, piąty, dwunasty... W pewnym momencie Słowacki stracił rachubę. Lubił być całowany, owszem, ale nie był do końca pewien, czy akurat przez to blondwłose stworzenie.
Do jego uszu doszły dźwięki otwieranych i zamykanych drzwi dochodzące z naprzeciwka. Adam. Zerwał pocałunek, na co uwieszony na nim chłopak fuknął prawie niedosłyszalnie, i uśmiechnął się do sąsiada, który wpatrywał się w nich tak, jakby zobaczył ducha.
— Dzień dobry! – rzucił, wlepiając wzrok w Adama. Widocznie był niewyspany, ale nie odejmowało mu to uroku. W ogóle, nic nie byłoby w stanie tego zrobić - był doprawdy posągowo piękny.
— Dobry – mężczyzna kiwnął głową mechanicznie, po czym prędko zszedł po schodach.
Coś w Juliuszu się przekręciło, chociaż nie był w stanie powiedzieć co.
Po chwili byli już w środku, a Zygmunt łypał na niego, kiedy zdejmował kurtkę. Dobrze znał ten wzrok.
— Julek – zaczął. – Kto to był?
— Mój sąsiad? – Słowacki parsknął na absurdalność zadanego pytania.
— Nie śmiej się, serio pytam. Bo oczy do niego zrobiłeś, jakbyś się zakochał – nie zdjął butów. Oho, coś się szykuje.
— Spadaj, dopisujesz sobie coś – warknął, otulając się szlafrokiem mocniej.
— Niczego sobie nie dopisuję, mam po prostu oczy. Nie mogę już powiedzieć, co widzę?
— Chryste, zaczyna się – dzisiaj wyjątkowo nie miał ani krzty cierpliwości do tego człowieka.
— Co się zaczyna? Mogę chyba... Wyrazić niepokój.
Juliusz w odpowiedzi parsknął suchym śmiechem.
— Jesteś chyba ostatnią osobą, która ma prawo wyrażać niepokój w takich sprawach – fuknął. Nici z przyjemnego poranka.
— Mieliśmy do tego nie wracać..! – Zygmunt zaczerwienił się na twarzy i zacisnął pięści na materiale swojej koszuli. – Dlaczego to robisz, co?! Mówisz jedno, a robisz drugie, zupełnie jak..!
— No, zupełnie jak co? – do Juliusza powoli dochodziło to, że pozwolił swojemu chłopakowi przyjść było ogromnym błędem. Kręciło mu się w głowie. Był zły.
— Zupełnie jak twoja matka! – a to skurwiel. – Ona dokładnie to samo robi, najpierw gada, obiecuje niewiadomo co, a potem robi dokładnie na odwrót! Widać, że synalek, kurwa, mamusi!
Miał ochotę mu przywalić, ale jako, że uważał się za lepszego człowieka, niż to stworzenie, które stało przed nim, po prostu podszedł do drzwi wejściowych, otworzył je i z kwaśnym uśmiechem wskazał dłonią na klatkę schodową. Zygmunt prychnął oburzony i zabrał kurtkę z wieszaka, po czym wyszedł, demonstracyjnie tupiąc.
Juliusz zatrzaskując drzwi wystraszył się, że mógł je niechcący wyrwać z zawiasów. Chryste. Jaka dziecinada. Cholerny (jedynie nieznacznie) przerośnięty przedszkolak.
Nowa wiadomość od: Juliusz.
Typie ale to ty do mnie zawsze dzwonisz XDDDD chuj ci w dziąsło
Chapter Text
— Dupek!
— Dupek.
— I idiota!
— I idiota.
— Zjeb, który ma czelność wypominać mi cokolwiek o mojej rodzinie..! Czy on widział swojego ojca?!
— Nie widział. Moja teoria jest taka, że nigdy się nie widzieli, bo jego ojciec jest zbyt zajęty, żeby zobaczyć się z synalkiem.
— Kurczę, dobre.
— O kim mówimy? – Fryderyka weszła do pokoju, usiłując palcami ułożyć zmierzwione przez czapkę włosy. – Też chcę kogoś powyzywać.
— Juliusz stracił swojego... – Cyprian zatrzymał się na chwilę. – Jak przetłumaczyć fuck-buddy? Bo chłopakiem ja bym tego nie nazywał.
— Nie tłumaczy się chyba. Jebkolega? Jebznajomy? – dziewczyna przysiadła na łóżku, prawie stykając się ramionami ze swoim najbardziej platonicznym kolegą w historii platoniczności i koleżeństwa. – Ale w takim razie - jebać.
— Amen! – Cyprian kiwnął głową. – Od początku wiedziałem, że coś z nim jest nie tak. Jak pierwszy raz się poznaliśmy, to powiedział mi, że wyglądam jak bezdomny. Najlepsze w tym jest to, że byłem wtedy na skraju bezdomności, więc niezbyt mnie ten komentarz rozśmieszył. To, że mu wtedy nie przyjebałem to cud.
— Powiedział ci coś takiego? Czemu ja nic nie wiem? – Juliusz spojrzał na przyjaciela marszcząc brwi.
— Bo stwierdziłem, że na pewno się jebnął, że się zdarza, że skoro go ko... Że skoro z nim jesteś, to pewnie nie jest aż taki okropny...
— Chryste. Mów mi o takich rzeczach, dobra? – gospodarz przetarł twarz dłonią. – Jeszcze bardziej się wkurwiłem.
— Brzmi na paskudne stworzenie – Fryderyka skrzywiła się. – Poza tym, dlaczego mi nie mówiłeś, że masz...
— Jebkolegę – Cyprian dokończył.
— Nie mówiłem ci, że mam chłopaka – tu Juliusz rzucił karcące spojrzenie w stronę przyjaciela. – Bo pomyślałem, że nie chcesz o tym gadać. W sensie, o tym, że ty się z kimś związałaś powiedziałaś mi jakieś trzy miesiące po fakcie, pisząc, cytuję, "mam dziewczynę" z kropką na końcu, a gdy zerwałyście odpowiedziałaś na własną wiadomość pisząc "nie ważne".
— Okej, ale to było raz i...
— Zrobiłaś to też przy swoim ostatnim chłopaku.
— ...dwa razy...
— Cztery.
— Dobra, dobra, nie będę się czepiać już, matko – prychnęła rozbawiona, odgarniając włosy z twarzy. – Wracając, zablokowałeś go wszędzie, prawda?
— Tym razem tak, nie dam się złapać na to samo gówno, co wcześniej. Nie ma mowy.
— Już tak było? – zmarszczyła brwi.
— Pani, czego nie było – rozległo się oburzone burknięcie, które Cyprian zignorował, kontynuując. – Ten idiota odhaczył chyba wszystkie możliwe opcje bycia złym chłopakiem, włącznie z byciem zdradziecką szują.
— A ten idiota... – tu Juliusz wskazał na siebie z małym entuzjazmem. – ...łapał się na każde kolejne przeprosiny i obietnice poprawy. Ale ja byłem, kurwa, głupi.
— Byłeś, ale to normalne. Rozdział zamknięty, nie przejmuj się już tym dupkiem. Teraz możesz skupić się na sobie – Cyprian stwierdził z powagą, po czym uśmiechnął się zawadiacko. – Ewentualnie... Na kimś innym...
— Tym razem chcę wiedzieć pierwsza, kto?! – Fryderyka ożywiła się.
— Nikt, matko, nikt.
— Broń się, broń. Widzisz kochana, nasz Juleczek...
— Zatłukę cię.
— ...od jakiegoś czasu...
— Cyp!
— ...ma kogoś na oku. To tyle, bo nie chcę zostać poćwiartowany – Cyprian szybko dokończył, uśmiechając się niewinnie. Spojrzał na czerwonego na policzkach Słowackiego, który ścisnął usta w wąziutką linię.
— Gdyby tylko poćwiartowany – Juliusz wycedził przez zęby. – Wcale nie mam nikogo na oku. A nawet jeśli bym miał, to, po pierwsze, ta... Hipotetyczna osoba i tak jest starsza i pewnie nawet nie byłaby zainteresowana jakimś trzydziestotrzyletnim pacanem z sąsiedztwa, a po drugie i tak pewnie jest hetero, bo dosłownie pracowałem z jego córką i wiem, że miał żonę. Więc nie mam z nim ani krzty szansy.
— Ale, że Mickiewicz spod dwudziestki? – Fryderyka uniosła brwi, szybko jednak się reflektując. – Znaczy, ojej, kto to może być?
Juliusz jęknął przeciągle i opadł na podłogę chowając twarz w dłoniach. Nigdy już chyba nie da rady zakochać się tak po prostu, w kimś, z kim miałby chociaż odrobinę możliwości na... Cokolwiek. Miał pecha i głupie serce. Bardzo głupie serce.
— Julek, nie wiesz, czy nie masz szansy – dziewczyna westchnęła. – Przecież może być bi. Poza tym, nie przesadzaj z tym wiekiem, w pewnym momencie to przestaje mieć zupełnie znaczenie.
— Niby tak – westchnął i znów osunął się niżej - tym razem leżał na plecach. – O mój Boże.
— Poza tym, chciałem zauważyć, że ten typ nie jest trudny – Cyprian przewrócił oczyma z nieznacznym uśmiechem. – Zdobyłeś jego numer kiedy byłeś spizgany, to jednak coś znaczy.
— Dasz radę – Fryderyka dorzuciła, po czym rozejrzała się po pokoju, marszcząc brwi. – Ej, gdzie Czart?
— Pewnie gdzieś po kuchni lata – Juliusz uniósł rękę i machnął w stronę drzwi. – A co chcesz od niego?
— Nie przywitał się ze mną, chamstwo – odpowiedziała śmiertelnie poważnie, wstając z miejsca. – Potrzebuję jego futerka w tym momencie.
— Powodzenia, zdziczał ostatnio. Wiecie, że mi uciekł ostatnio? Wpadł do mieszkania do A... Mickiewicza. Myślałem, że tego kota wykastruje po raz drugi.
— Nie krzywdź mi dzieciny – jęknęła już zza drzwi. – Kici, kici! Czarcik!
Nowa wiadomość od: Julek.
Ale się popisujesz przed nią nie moge XDDD to że ona tego jeszcze nie zauważyła to dosłownie cud
Chapter Text
— O mój Boże – Cyprian westchnął marzycielsko, odkładając szkicownik i rozciągając się po pościeli, której Juliusz nie zdążył jeszcze schować.
— Który? – siedzący obok niego po turecku Słowacki zaśmiał się i na moment opuścił druty, spoglądając na przyjaciela z rozbawieniem. Wpadł po uszy.
— Nie wiem, wybierz sobie... Julek. Julek, ona jest taka... Taka... – chłopak zaczął gestykulować, chcąc podkreślić swój jakże skomplikowany przekaz. – I jej włosy są takie... Takie... Julek, oduczyłem się mówić..!
— To wymigaj – odparł bez zastanowienia, dostając w odpowiedzi jeden z najbardziej uniwersalnych gestów dłonią, do którego znajomość języka migowego nie była potrzebna ani trochę. – Gdzie mi pokazujesz?! Gość jesteś, szanuj gospodarza.
— Człowieku, szacunek? Do ciebie? Widziałeś siebie ostatnio w lustrze?
— A ty siebie?
— Jak śmiesz!
— Śmiem! – chłopak zaśmiał się, po czym przekrzywił głowę. – Zabujałeś się.
— Troszkę... Może... Julek. Widziałeś jakie piękne ona robi kreski? Takie równe, takie...
— Od kiedy ty niby zauważasz takie pierdoły? – Juliusz zaśmiał się, opierając plecy o ścianę. – To jest aż przerażające, przestań. Masz wrócić do bycia niezakochanym, jak najszybciej najlepiej.
— Nie zakochałem się, po prostu mi się podoba – Cyprian przewrócił oczami. – Widziałem się z nią przecież ile... Cztery razy?
— Pięć, ale jednostronnie, raz cię obserwowała w sklepie i mi o tym napisała, po czym usunęła wiadomość i wysłała uśmieszek – chłopak przewrócił oczami. – Powiem ci tylko jedno, nie ufaj jej uśmieszkom. Albo ufaj. Wiesz co, w sumie ufaj w stu procentach. Do ciebie by ich nie używała do zakrycia swoich dziwnych, stalkerskich zachowań, bo uwierz mi, było tego więcej – westchnął, po czym pacnął się w czoło. – Z kim ja żyję...
— Z Czartem – Cyprian odpowiedział, wzruszając ramionami. – Poza tym, nas się czepiasz. Przypomnij mi proszę, kto mi ostatnio pieprzył przez pół godziny o tym, jak jego sąsiad układa włosy, hm?
— Oj, cicho. Po prostu... Podziwiam to, jak... Em... Nie, dobra, masz kompletną rację. Chyba obaj jesteśmy debilami w takim razie.
— Na to wygląda – westchnienie, chwila ciszy. – Serio ci się podoba?
— No, w cholerę – Juliusz spuścił głowę nieznacznie, jednocześnie bawiąc się rękawami swojego swetra. – Jakby, nie wiem, fascynuje mnie. Może to o to chodzi. Nigdy wcześniej mnie w taki sposób do nikogo nie przyciągało, strasznie to dziwne. Plus jest... Dobrze zbudowany.
— Aha, czyli ma ładny...
— Dobrze zbudowany! – chłopak jęknął, zasłaniając twarz w zażenowaniu. – Jesteś okropny czasami, wiesz?
— Wiem! – Cyprian zaśmiał się złowieszczo, po czym zamilkł zupełnie. Milczenie pomiędzy nimi było świętością, oznaczało powrót do najcudowniejszego sposobu, w jaki utrzymywała się ich przyjaźń - zajmowanie się własnymi rzeczami, siedząc jednocześnie obok. Coś doprawdy wspaniałego.
Juliusz wrócił do porzuconego szalika, ale monotonna czynność pozwalała jego myślom na powędrowanie w zupełnie inną stronę.
Mówiąc szczerze, był lekko skołowany swoimi ostatnimi uczuciami. Mówiąc bardziej szczerze, był w nich kompletnie i bezpowrotnie zagubiony. Każda jego myśl ostatnio dryfowała w stronę Adama - przyciągał go, coś w tym człowieku sprawiało, że chciał wiedzieć o nim więcej. Od kiedy jakkolwiek się zbliżyli minęły dwa miesiące, rozmawiali prawie codziennie, a nadal wiedział tak mało. Poza tym faktycznie, Mickiewicz był niezwykle pociągający - po ludzku, podobał mu się, nawet, jeśli szansę na zgłębienie tego typu relacji z nim było raczej niemożliwe. Jego sąsiad ani trochę nie sprawiał wrażenia kogoś z branży, więc Juliusz nie robił sobie nawet krzty nadziei. Nie, dobra, gdyby tak powiedział, to byłoby kłamstwo - był pełen nadziei, że może chociaż raz będzie mógł go pocałować albo przeczesać palcami jego włosy. Pragnął tej bliskości. I z nikim innym, tylko ze swoim sąsiadem, cholernie pięknym i cholernie tajemniczym w swojej pozornej prostocie.
Nie był zakochany, ale coś w podświadomości szeptało mu, że mało brakuje mu, żeby był.
Może nie powinien skupiać się tak bardzo na tym wszystkim, za dużo się tym przejmował. Ale cholera, nawet ze świadomością dziecinności swojego błądzenia w swoich głupich uczuciach, nie był w stanie powstrzymywać ciągłego natłoku myśli na ten temat.
Kolejną rzeczą, która go nękała było coś, czego nie był w stanie do końca zrozumieć. Stresował się tym, ale jednak myśl cały czas wracała. Czy powinien dłużej przechodzić żałobę po ostatnim zerwaniu? Czy nawet gdyby jakimś cudem doszłoby do czegokolwiek pomiędzy nim, a Adamem, to czy ten nie pomyślałby sobie, że jest zastępstwem? I czy nim nie był? Nie, na drugie pytanie Juliusz potrafił odpowiedzieć bardzo stanowczo, zdecydowanie nie. Nie szukał desperacko związku, broń Boże, stabilność przecież miał przez całe studia doktoranckie, kiedy skupiał się wyłącznie na sobie i nauce i nie dotykał kijem ani związków, ani seksu, ani w ogóle niczego, a i wcześniej, i później relacje romantyczne w większości psuły mu plany i wizje, nigdy do nich nie dążył i nie zamierzał. Ale to, co pomyślałby Adam było enigmą, nie miał zielonego pojęcia, do jakich wniosków mógłby dojść.
— Ile powinno się czekać po zerwaniu, żeby znaleźć sobie kogoś nowego? – rzucił pytanie w eter, jakby od niechcenia. Nie oczekiwał odpowiedzi, ale potrzebował wyrzucić z siebie to pytanie.
— Tyle, ile się potrzebuje, panie psycholog – usłyszał w odpowiedzi, na co przewrócił oczami.
— Z przygotowaniem pedagogicznym... – jęknął. – Ale masz rację. Ale normy społeczne...
— Od kiedy ty się przejmujesz normami społecznymi, przepraszam bardzo?
Wzruszył ramionami i znów skupił się na robótce. Faktycznie przechodził jakieś dziwne zmiany. Fascynujące.
Nowa wiadomość od: Fryderyuka
Oooo fajnie że u ciebie był, mówił coś o mnie może??? Hahshsh żart!!!
Chapter Text
— Werter był creepem – Maria westchnęła teatralnie i rzuciła długopis na stół.
— Był – Adam kiwnął głową. – Ale nadal musisz to napisać.
— Nie chcę... Kto normalny daje wypracowanie na długi weekend? Ja mam jutro jechać na groby i nad nimi płakać, nie wiem, łączyć się ze światem sacrum, a nie zastanawiać się, czy Wilhelm istniał, czy w sumie nie istniał...
— Według mnie nie istniał.
— Właśnie według mnie też. Werter był po prostu tak zatracony w tej swojej nieszczęśliwej miłości i dążeniu do dzieci, że aż sobie wymyślił przyjaciela – odparła z pełną powagą. – Tak napiszę. Będzie pi... Lufa. Lufa będzie, ale będę mieć satysfakcję rewolucyjnego podejścia, o.
— Albo skończ z tym i napisz jutro, bo dzisiaj i tak już dużo napisałaś, a i tak raczej na cmentarz nie będziesz jechać – uśmiechnął się nieznacznie.
— Ano, nie będę – parsknęła. – Nie zamierzamy z mamą się pchać jutro, może za tydzień pojedziemy. A ty, tato? Będziesz jechał?
— Chyba będę – przeczesał palcami włosy, odgarniając je z twarzy. – Dziadków twoich odwiedzę pewnie. Zobaczymy, czy mnie nie złapie stwór na m.
— Oby nie – Maria westchnęła, po czym zamknęła zeszyt od polskiego. – Matko, mam dość. Jeśli zobaczę dzisiaj jakiekolwiek nauczyciela, to chyba mu coś odgryzę. A potem sobie.
— Nie gryź, bo ja nie mam twojej książeczki szczepień i cholera wie, czy byłaś szczepiona na wściekliznę.
— Ha, ha. Przezabawne – przewróciła oczami.
— Wiem, dziekuję, będę tu całą noc! – kiwnął parę razy głową imitując ukłony.
Umilkli na chwilę, otulając się przyjemną, komfortową ciszą. Taką ciszą, która upewnia człowieka w tym, że jest bezpieczny i ma obok siebie kogoś, kogo kocha.
Ten przyjemny stan przerwało jednak charakterystyczne, szybkie pukanie do drzwi. Adam zerwał się jak poparzony i w paru krokach był przy nich, otwierając je. Maria w tym czasie wychyliła głowę z kuchni, podejrzliwie spoglądając na rozwijającą się sytuację.
— Cześć! – Mickiewicz rzucił, odrobinę za głośno.
— Dobry, tobie też, Maria – gość, który okazał się być nikim innym jak Słowackim, kiwnął głową z uśmiechem, za to nastolatka po piśnięciu jakiegoś przywitania schowała się z powrotem. – Sprawa jest, wagi światowej.
— O Chryste, co się stało? – Mickiewicz zaśmiał się, opierając się nieznacznie o drzwi.
— Przyniosłem ciężkie narkotyki. Tak, wszystkie jednocześnie w jednej mieszance, dla lepszego kopa – chłopak odparł śmiertelnie poważnie, po czym parsknął (przepięknym, melodyjnym) śmiechem. – Nie, tak naprawdę to listonosz źle list włożył, numerki sobie pomylił – uniósł z uśmiechem niewielką kopertę i wsunął ją do ręki Adama.
— O matko, dzięki – znów odgarnął włosy do tyłu. (Udawał, że nie przejęło go to, że ich dłonie musnęły się - Juliusz miał wyjątkowo chłodną skórę.)
— Nie ma problemu – machnął ręką. – Dobra, w sumie tyle chciałem. To... Do zobaczenia.
— Tak. Cześć – drzwi zamknęły się, a Adam westchnął przeciągle.
— Żartujesz? – prawie podskoczył, słysząc głos za sobą. Ach. Odwrócił się szybko.
— Co żartuję? – zmarszczył brwi. Maria wywróciła oczami i westchnęła teatralnie, dodatkowo osuwając się po framudze kuchni.
— Taki obraz twój – prychnęła rozbawiona. – Poza tym, czemu nie mówiłeś, że Słowacki to twój sąsiad?
— Nie mówiłem? – był przekonany, że mówił. No trudno.
— Nie! Matko, jestem totalną fanką gościa. Jest jakby... Ikoną Jadwigi. Znaczy, ekhem, Pierwszego Liceum Ogólnokształcącego imienia Świętej Królowej Jadwigi – podniosła wzrok ku sufitowi. – Boże, nienawidzę tej szkoły. Ale! Akurat pan Juliusz jest spoko.
— Spoko – Adam powtórzył, z niewielkim rozbawieniem przysłuchując się córce.
— No, bardzo spoko. Tato, kurde, on jeździ do pracy na wrotkach. Kto do cholery tak robi?
— Serio? Jeździ? – uniósł brwi (O MÓJ BOŻE!).
— No, jeździł. W tamtym roku, przed wakacjami, od maja do zakończenia roku zawsze przyjeżdżał na wrotkach. Potem przez chwilę mówili na niego wrotkarz, ale przestali. Później jeszcze przez chwilę funkcjonowało szaman, ale to też krótko... Później... Em... – przerwała, zaciskając usta w zniesmaczeniu. – Nie ważne. Tato, a ty? Nazywali cię jakoś jak jeszcze uczyłeś?
— O matko, kiedy to było... – (dziesięć lat temu, kiedy udało mu się zjebać bardziej, niż jakiemukolwiek innemu człowiekowi na świecie udałoby się zjebać). – Szczerze? Nie przypominam sobie chyba? Jeśli jakkolwiek ktokolwiek miał na mnie jakieś takie przezwisko, to bardzo dobrze je przede mną ukrywał – (ewentualnie, był zbyt pijany, żeby zauważyć cokolwiek, co działo się wokół niego).
— Albo zapomniałeś – Maria podsunęła. – Ale kurczę, szkoda. Nie będę mogła cię tym gnębić.
— Chryste, kto cię wychował? Z takim perfidnym brakiem szacunku do ojca rodzonego się odnosić... – oburzył się, na co dziewczyna parsknęła śmiechem. – Proszę się nie śmiać, to jest bardzo poważna sprawa!
— Dobrze, już. Przepraszam, będę cię gnębić tylko wtedy, kiedy dostanę zezwolenie – pokiwała głową z ogromną skruchą. – W każdym razie. Mów mi o swoich fajnych sąsiadach. Zwłaszcza tych fajnych, od których robisz to swoje... Wiesz co. Wracam do Wertera jednak – odwróciła się na pięcie, znikając w kuchni.
— Przepraszam bardzo, co robię? – uśmiechnął się i zmarszczył brwi, idąc za nią. – No, co robię?
— Nie słyszę cię, werteryzm wzywa!
Nowa wiadomość od: Maryś.
MAMO pisze zeby sobie potem przypomniec zeby ci powiedziec cos waznego!!!!!!!?
Chapter Text
Nie miał pojęcia, dlaczego stał przed tymi drzwiami i dlaczego w nie pukał, zamiast, tak jak zwykle, prosto z pracy iść do domu. Potrzebował... Czegoś, tylko tyle był w stanie zrozumieć z gonitwy myśli, która odbywała się w jego głowie. Może po prostu chciał zobaczyć drugiego człowieka, bo ludzi, z którymi pracował odbierał raczej jako roboty. Nie lubił tamtego miejsca. Gdyby miał wybór, wolałby...
Po szybkim kliknięciu wizjera, drzwi otworzyły się, a stanął w nich rozpromieniony Juliusz.
— Julek, cześć – Adam uśmiechnął się nieznacznie.
— Hej! – chłopak przywitał się, opierając się o framugę (o, Chryste przenajświętszy). – Cóż cię do mnie sprowadza?
— Em... Przechodziłem obok i pomyślałem, że wpadnę? – to było jeszcze głupsze od prawdy. Nigdy więcej nie powinien żartować. I najlepiej umrzeć teraz, tutaj.
— Serio? Przechodziłeś obok? A to tak nie po drodze! Wejdź, wejdź, zmęczyłeś się pewnie tą wędrówką... – Juliusz przejął się, robiąc miejsce w drzwiach. Adam wszedł do środka - od razu uderzył go zapach goździków. – Nie, a tak serio...
— Chciałem cię zobaczyć.
— Och.
Zapadła cisza, podczas której Juliusz odwrócił się w stronę drzwi i nienaturalnie wolno zamykał zamek. Brawo Adam, w ciągu pierwszej minuty waszego spotkania już udało ci się zagęścić atmosferę. Świetnie. Fenomenalnie wręcz! Zdjął buty prędko i przeczesał dłonią włosy, spoglądając na nadal odwróconego od niego plecami gospodarza. Jego ciemne loki z tyłu wydawały się jeszcze przyjemniejsze w dotyku, jeszcze bardziej... Kuszące. Przez dłuższe, tylne pasma włosów prześwitywała jego jasna, nieskazitelna szyja. Gdyby tylko mógł, to... Co takiego by zrobił? No co?
— Chryste, przepraszam, zawiesiłem się kompletnie..! – Juliusz w końcu odwrócił się - na jego ustach malował się przepraszający (odwrotny!) uśmiech. – Napiłbyś się czegoś? Herbaty może?
— Poproszę, tak – Adam odetchnął z ulgą - tylko się zagapił, zawiesił! Jeszcze nic nie zostało zjebane! Jeszcze!
— To chodź ze mną, bo mam tego do wyboru, do koloru i nie chcę ci zrobić jakiegoś paskudztwa bez twojej zgody.
Po chwili byli już w kuchni. Adam wybrał pu-erha, jedną z jego ulubionych herbat, którego nie pił przez jego ulubioną jednostkę czasu (chuj-wie-ile) - słoiczek z nim jednak nadal stał na wysokiej półce, co trochę utrudniało sprawę.
— Co teraz? – Juliusz spojrzał w górę i nadął policzki (!!!).
— Proponuję stołek? – Mickiewicz zaśmiał się. – Mogę spróbować cię podnieść też, ale to chyba nie najlepszy pomysł.
— Tak, nie najlepszy! – młodszy chłopak jakby zachłysnął się powietrzem. – Mógłbym spaść, tak! Znaczy, nie, żebyś mnie nie utrzymał, bo jesteś silny i... Chryste, nie ważne, stołek! – zgubił się we własnych słowach, podsuwając jednocześnie mebel bliżej. Zdjął z półki herbatę i prędko wsypał po porcji do zaparzaczy. (Miał przepiękne, smukłe, zwinne dłonie...)
W czasie, kiedy gospodarz wszystko przygotowywał, jego gość zaczął rozglądać się po kuchni. Kremowe ściany, drewniane blaty, lekko pożółkła lodówka z chyba miliardem różnych magnesów... Zbliżył się i zaczął się im przyglądać. Jego uwagę złapał jeden, porcelanowy - ręcznie robiony. Za jego pomocą przyczepione było zdjęcie, na którym widnieli Juliusz i ten blondwłosy chłopak, z którym Adam kiedyś go widział. Byli uśmiechnięci, ale coś w twarzy blondyna wydawało się nieprzyjemne - może to przez przymrużone oczy, albo przez brwi ułożone w dziwnie wyzywający sposób. Siedzieli chyba w schronisku górskim, przytuleni do siebie, a ręka Słowackiego spokojnie spoczywała na ramieniu drugiego z nich.
— Pamiętam go, to twój chłopak? – Adam zaczął, zwracając się w stronę Słowackiego.
— Mój..? A, to. Zapomniałem zdjąć – Juliusz westchnął i podszedł do lodówki, zdzierając zdjęcie i krzywiąc się. – Były chłopak, tak jakoś od miesiąca.
— Och. Przykro mi.
— Niepotrzebnie. To trochę moja wina. Nie, że zerwaliśmy, tylko że nie zrobiliśmy tego wcześniej. Chociaż... – spojrzał ostatni raz na kawałek papieru. – Wtedy akurat było... Miło. Lubię góry. Ale może nie z typkiem, który w tym samym czasie jebie się ze swoją koleżanką z pracy... Będąc strażnikiem nocnym, czy strażnicy nocni w ogóle mają, kurwa, koleżanki z pracy?! Wmawia mi, że z nią zerwał, manipuluje jak... Pardonsik. Herbata.
— Brzmi jak idiota – Adam założył ręce na piersi.
— Bo jest idiotą! – Juliusz uderzył dłonią w blat, po czym syknął w bólu. – Ała... I tak powinienem ci dziękować, bo w pewnym sensie mi pomogłeś.
— Ja?
— Yhym. Był... Zazdrosny, czy coś, nie wiem, nie wiem o co mu chodziło. Cieszę się tylko, że to definitywny koniec... – westchnął, zaciskając szczupłe palce na uchu jednego z kubków. – Nie ważne.
Juliusz zacisnął usta i wbił wzrok w powoli ciemniejącą herbatę. Nastała cisza, znów nieprzyjemna, znów gęsta, znów kreująca ten cholerny dystans. Adam desperacko szukał tematu, który mógłby przerwać to zawieszenie, w jakim się znaleźli. W końcu jego wzrok padł na kalendarz - pierwszy grudnia.
— Masz jakieś plany na święta? – zaczął niezobowiązująco.
— Hm? A, tak, matko. To już niedługo... – Juliusz westchnął i przestawił oba kubki na mały stolik pod ścianą, przysiadł na jednym ze stołków, po czym poklepał siedzenie obok siebie. Adam zreflektował się i szybko usiadł na miejscu. – Plany... No, w sumie mam. Co roku jest to samo, jadę do mamy i z siostrami będziemy robić kolację, bo mama będzie w pracy, a jak wróci, to się wzruszy i zacznie mówić, że nie trzeba było – chłopak zaśmiał się ciepło. Dobry temat.
— O, masz rodzeństwo? – Mickiewicz oparł się na łokciu, studiując nabierającą z powrotem kolorów twarz Słowackiego.
— Tak, dwie siostry, Olę i Hersylię... Znaczy, no, siostry przyrodnie. Córki mojego, em, świętej pamięci ojczyma – gospodarz ogarnął włosy z czoła. – Wracając, po wigilii będziemy... – oczy mu się jakby rozświetliły. – Strasznie to lubię co roku! Na święta organizuję zawsze z Cyp... Z przyjacielem drugą wigilię, ale jakby... Dla przyjaciół, zwłaszcza tych, którzy nie mogli pojechać do domu z różnych przyczyn. W tym roku wszystko będzie się działo u mnie i... – spojrzał w dół, na swoje palce, którymi zaczął się bawić (miał naprawdę przepiękne ciemne, długie rzęsy!). – Wiesz, jakbyś chciał przyjść...
— O matko, dziękuję za zaproszenie, ale nie będzie mnie na święta w domu – Adam pokręcił głową. – Jadę do brata, zaprosił mnie.
— Och.
Znowu cisza! Cholera! Kurwa mać!
— A czy tak zajęty pan Mickiewicz będzie już w sylwestra? – tym razem to Juliusz znów podjął rozmowę, przybierając żartobliwie srogi ton. – Bo jeśli będzie pan i nie będzie miał co robić...
— Może przesunę parę spotkań dla pana, panie Słowacki.
— To czy pan...
— Tak.
Słowacki skierował rozbawiony wzrok prosto w oczy Mickiewicza, uśmiechając się zawadiacko. Wodził wzrokiem po jego twarzy, jakby szukając czegoś, po chwili jednak skupiając wzrok tylko na jednym punkcie.
— Bardzo pana lubię, panie Mickiewicz – rzucił przyciszonym głosem, unosząc dłoń i nieznacznie muskając policzek swojego gościa.
— Ja pana również..? – poczuł od tego drobnego dotyku coś, co przypominało miejscowe porażenie prądem. Coś się w nim przekręciło - nagle jakby wszystko wskoczyło na miejsce, jakby ostatni fragment układanki dopełnił wszystko, co było niejasne.
Nagle wstał, jakby się paliło (bo się paliło, ale tylko metaforycznie), zaskakując tym Juliusza, który spojrzał na niego, jakby zobaczył ducha.
— Czy... Adam, ja przepraszam, ja... – zaczął panicznie, patrząc na niego tymi cholernymi, pięknymi, czarnymi jak noc oczyma.
— Nie. Ja po prostu... – musiał to wszystko przemyśleć, szybko. Było mu niedobrze. – Muszę iść.
— Adam...
I wyszedł. Przerażony i zmieszany.
Nowa wiadomość od: Julek.
Zjebalem xhyba lol ja oierdole
Chapter Text
Nigdy, przenigdy nie będziesz przygotowana na sytuację, gdzie w niedzielę rano, dwa tygodnie przed świętami twój były mąż rozkleja się przed tobą i tłumaczy, że chyba kogoś poznał, ale, mój Boże, ten ktoś to mój sąsiad, ja przecież nigdy..!, po czym zaczyna przepraszać, że nie dał rady, mówi, że chciałby być lepszy, niż był. Masz ochotę na niego nawrzeszczeć, ale jako, że jesteś dorosła, to tego nie robisz, zamiast tego zapewniając go, że go wspierasz i że ty też mogłaś być lepsza. Nie wierzysz w swoje słowa.
Kiedy jedziesz samochodem z twoją milczącą córką, nadal myślisz o słowach swojego byłego męża. Zaciskasz usta. Od zawsze taki był, cholerny masochista. Przy każdej migrenie odmawiał brania leków przeciwbólowych, bo twierdził, że nie chce się truć. Tak naprawdę podejrzewasz, że lubił poświęcaną mu uwagę. Biedny męczennik. A mimo tego, że masz świadomość jego ciągłej, cicho skrytej potrzeby atencji, to go mimo wszystko, kurwa, kochasz. Już nie jak męża, jak przyjaciela, którym stał się mimochodem. Może zagnieździł się tak w twoim sercu przez to, że macie razem dziecko, w końcu jakoś to łączy ludzi. Pamiętasz nawet jak do tego doszło! Byliście oboje pijani w cholerę, miałaś na sobie prześliczną czerwoną sukienkę, która teraz wisi głęboko w szafie, pewnie już zupełnie przeżarta przez mole. Nie zmieściłaś się w nią po porodzie.
Twój galop myśli przerywa ci głos twojej córki:
— O czym rozmawialiście z tatą? Znowu mi czegoś nie mówicie?
Masz ochotę zjechać z drogi i uderzyć w najbliższe drzewo.
— Tata ci powie w swoim czasie, tego jestem pewna – odpowiadasz, uśmiechając się pokrzepiająco.
Resztę drogi jedziecie w ciszy.
W domu córka mruczy coś o zadaniu domowym i znika w swoim pokoju. Czasami, bez niej lub z nią nie ma żadnej różnicy.
Jesteś głodna. W cholerę głodna. Musisz coś zjeść, ale nie chcesz - jedzenie cię stresuje. Przypomina o momentach, kiedy to była jedyna rzecz, którą mogłaś kontrolować. Pomimo tego zjadasz kanapkę, po której chce ci się wymiotować. Nie robisz tego, żeby nie marnować dobrego chleba.
W głowie odhaczasz kolejne rzeczy do zrobienia i ze zdziwieniem stwierdzasz, że wszystko już zrobiłaś. Możesz poczytać. Możesz zrobić coś dla siebie.
Siadasz w salonie, starasz się czytać książkę, przez którą usiłujesz przebrnąć od paru tygodni, niestety bez skutku. Główny bohater jest okropny i denerwujący, masz ochotę sięgnąć do tekstu i wytrzaskać go po mordzie. Nie rozumiesz dlaczego ludzie tak chwalą tę książkę, mówiąc, że to niby idealne przedstawienie człowieczeństwa. Ale to nie jest człowieczeństwo, to męskość, która wydaje się z człowieczeństwem synonimiczna według niektórych.
Twoje myśli znowu wędrują do twojego byłego męża. Przypomina ci głównego bohatera tej książki, tylko odrobinę mniej wściekłego. Twój były mąż nie jest wściekły, jest smutny, och, jaki przepełniony rozpaczą! Cierpi! Cierpi! Cierpi! Och, och, gdyby tylko ktoś mógł go zrozumieć! Oczywiście, że zauroczył się w drugim mężczyźnie, kto lepiej go zrozumie? Kobieta nie zrozumie męskiej niedoli, za prosta jest, zbyt delikatna. W końcu, ktoś zrozumie, doceni tę iście prometejskie poświęcenie!
Zamykasz czytnik i przecierasz twarz dłonią, chciałabyś nie myśleć takich rzeczy. Chciałabyś umieć cieszyć się jego szczęściem, cieszyć się, że odnalazł siebie, że będzie z nim teraz tylko lepiej, ale nie jesteś w stanie. Twój umysł stworzył sobie rywalizację pomiędzy wami, chociaż nie jesteś pewna, czy jest tak fikcyjna, jak sugeruje rozum. To on jest tym fajnym rodzicem, to on radzi sobie lepiej od ciebie, nie ważne, co by sobie myślał. To jego woli wasza córka.
Jego woli. Jego. Gdyby teraz miała wybór, mieszkałaby z nim - nie masz jej tego za złe. W końcu to on pozwalał robić zadanie domowe w kuchni, to on dawał swoją rękę, kiedy wasza córka odkryła zabawę w tatuatorkę, to on przynosił po pracy kolorową kredę i nie krzyczał, kiedy kreda wylądowała na ścianie. Zapracowałaś sobie na to, żeby być drugim rodzicem.
Z drugiej strony, relacje córek z matkami zawsze są skomplikowane - czytałaś o tym niedawno. W końcu, czy jakakolwiek matka kiedykolwiek chciała mieć mniejszą wersję siebie? Małą osóbkę, w której oczach widać te same nadzieje, te same marzenia, które miała dawniej sama? Dziewczynkę, która będzie musiała nosić w sobie cierpienie? O, i to jest prawdziwy ból. Kobiecość. Osoby, które jej pragną, nigdy jej nie osiągną, osoby które jej nie chcą, nigdy się jej nie wyzbędą w pełni. Chciałaby się jej pozbyć, bo kobiecość to przekleństwo. Macierzyństwo to przekleństwo. Miłość matki to przekleństwo, bo nigdy prawdziwą miłością nie będzie. Bo czy da się pokochać stworzenie, które codziennie przypomina ci, że nie powinnaś była założyć tej ślicznej, czerwonej sukienki?
Spoglądasz w dół, na swoje drżące dłonie. O czym ty w ogóle myślisz? Kochasz swoje dziecko, kochasz je, cholera! Masz ochotę płakać. Musisz powiedzieć o tym wszystkim terapeutce, nie wytrzymasz z tym sama.
Ale do następnej sesji już pewnie zapomnisz, że w ogóle myślałaś o czymś takim.
Brak nowych wiadomości.
Chapter Text
Maria miała serdecznie dość każdego dorosłego w swoim zasranym życiu. Pieprzeni idioci, zbyt zadufani w sobie, żeby cokolwiek zrobić ze swoimi smutnymi, nudnymi życiami, zbyt tchórzliwi, żeby podjąć jakąkolwiek mądrą decyzję. Nie mogła tego tak zostawić.
Z takim sentymentem jedenastego grudnia, o ósmej pięć, po trzech godzinach snu oraz dwóch kawach wparowała do gabinetu szkolnego pedagoga. Dzisiaj pan Słowacki miał być sam, idealnie. Musiała porozmawiać z tym dupkiem. Myślał, że mógł sobie tak nawywijać w jej życiu i nie doprowadzić tego do końca? O, nie, co to, to nie.
— Dzień dobry! – oznajmiła swoją obecność głośno, upewniając się, że faktycznie są sami.
— Maria! – pedagog uniósł głowę znad laptopa, uśmiechając się przyjaźnie. Wyglądał o wiele gorzej niż zwykle, włosy straciły swój zwykły błysk, a skóra wydawała się bledsza. Poza tym, na nosie miał okulary, w których odbijał się jasny ekran. Naprawdę rzadko nosił okulary. – Dzień dobry! Nie masz przypadkiem teraz lekcji?
— Odwołali nam polski, ale przyszłam wcześniej – oznajmiła, ściągając plecak i bezceremonialnie rzucając go obok przeznaczonego dla uczniów krzesła ustawionego obok biurka Słowackiego. Przysiadła i rzuciła wściekłe spojrzenie w stronę lekko zdezorientowanego pedagoga. – Mam do pana bardzo ważną sprawę.
— W tym momencie jestem troszkę zajęty, możemy się umówić na...
— Sprawa nie może czekać – warknęła, na co uniósł na nią wzrok, marszcząc brwi.
— W porządku... Ale szybko, dobrze?
— Och, w porządku – zaśmiała się kwaśno, po czym wzięła głęboki wdech. – Czy pan uważa, że może pan sobie tak po prostu wpaść do mojego życia, powywracać wszystko do góry nogami i teraz tego nie posprzątać? Czy uważa pan, że to, co robi pan mojemu tacie jest w porządku?! On myśli, że ja tego nie widzę, a widzę, i to bardzo dobrze; wie pan, co pan zrobił mojemu ojcu?!
— ...słucham? – wydusił z siebie Słowacki, nerwowo poprawiając okulary zsuwające mu się z nosa.
— Powtórzę pytanie, czy pan wie?!
— Mario – wołacz, był zły. Bardzo, kurwa, dobrze, właśnie o to chodziło. – To, co dzieje się między mną, a twoim ojcem, to nasza, prywatna sprawa i nie uważam, że powinnaś rozmawiać o tym ze mną w szkole.
— Mam gdzieś, co pan uważa, tu chodzi o mojego tatę! Nie może pan tak po prostu wejść w nasze życie i tyle namącić, a później nagle przestać z nim rozmawiać, to cholery jasnej! – uniosła się z krzesła.
— Mario, usiądź z powrotem, proszę – był wściekły. Idealnie, i-de-al-nie. – Jeśli cię to jakkolwiek uspokoi, to nie ja przestałem z nim rozmawiać, tylko on ze mną, więc nie rozumiem twojej złości – wycedził.
— Musiał mieć jakiś powód, więc tym bardziej, co zrob... Co pan zrobił mojemu tacie? – warknęła trochę spokojniej.
— Mario, powtarzam, to jest nasza, prywatna sprawa. Muszę cię poprosić, abyś wyszła, bo nie widzę, żeby nasza rozmowa miała cokolwiek przynieść – Słowacki wytłumaczył najspokojniej, jak tylko potrafił.
— Ale..!
— Proszę, wyjdź. Wróć, kiedy będziesz chciała produktywnie podejść do rozmowy, mogę nawet teraz zaplanować spotkanie – otworzył kalendarz, przyglądając się własnym zapiskom. Chyba było ciasno. – Poinformuję cię jeszcze jak coś znajdę, na razie, proszę cię, wyjdź.
— Ale... Nie możesz! Nie możesz tak robić! – Maria krzyknęła, czując, że całe ciepło z jej ciała wędruje w stronę twarzy. – Nie możesz tego tak zostawić! Proszę!
— Czego nie mogę zostawić? – przerwał skanowanie wzrokiem zapełnionych linijek w kalendarzu.
— Was, was nie możesz zostawić – przetarła twarz dłońmi, zupełnie rezygnując już z form grzecznościowych. – Chryste, on cię uwielbia. Nie wiem jak, ale jakoś. Gdybyś widział, jak oczy mu się rozświetlają, jak widział, że piszesz... Nie możesz go zostawić. Nie rób tego – wypiszczała, czując, jak zaciska jej się gardło.
Przez chwilę milczeli, spoglądając na siebie niepewnie, jakby czekając na kolejny ruch.
— Dlaczego ci tak na tym zależy? – tym razem z prawdziwym spokojem zapytał Juliusz, zaplatając palce.
— Bo... – Maria przygryzła wargę. – Nigdy wcześniej nie widziałam, żeby tata aż tak cierpiał przy jakiejś stracie. W sensie, popłakał się przy mojej mamie, to się nigdy nie zdarzyło.
— I to tylko tyle? Chcesz, żeby twój tata czuł się lepiej?
— No... Nie tylko. Ale musisz obiecać, że nie powiesz moim rodzicom – wyprostowała się na krześle.
— Obiecuję.
— Dobrze. Więc... – wzięła głęboki oddech i spuściła wzrok. – To głupie, ale mam... Miałam... Od roku chłopaka. Nie mówiłam rodzicom, bo mama by się od razu czepiała, że nie taki, jaki ona by chciała, żeby był, a tata zacząłby się zamartwiać, że niewiadomo co się stanie... W każdym razie, em. Od miesiąca przestał ze mną prawie rozmawiać, nie wiem w ogóle czemu. A gdy go zapytałam po raz kolejny, co się dzieje, to nagle się przyznał, że w sumie się odkochał, ale nie chciał zrywać. I po prostu... Za bardzo mi to wszystko przypomina moją sytuację. I wiem, wiem, wy jesteście dorośli, wy jesteście... Nie wiem. Ale czasami odnoszę wrażenie, że dorośli są jeszcze gorsi w komunikacji, niż my.
— Rozumiem – po chwili ciszy Juliusz pokiwał głową, po czym uśmiechnął się pokrzepiająco. – To... Wyjaśnia, dużo. I, jako sąsiad twojego taty, nie jako pedagog... – tu pochylił się i zniżył ton. – Ale chuj z tego gościa.
Maria parsknęła krótkim śmiechem.
— Żeby nie było, nadal jestem zła – szybko zreflektowała się, zakładając ręce na piersi.
— Jasne. Chcesz zostać do końca lekcji? Nie lubię tu sam siedzieć – Słowacki znów poprawił okulary i skierował wzrok w ekran laptopa. – Możesz zrobić sobie herbatę, czajnik jest za regałem – wskazał kciukiem za siebie.
— O, dziękuję – uśmiechnęła się nieznacznie, po czym wstała z krzesła i zaczęła iść wgłąb gabinetu, po czym zatrzymała się na chwilę. – A, jeszcze... Panie Słowacki, jako sąsiad, nie jako pedagog?
— Tak, słucham? – spojrzał na nią.
— Porozmawia pan z moim tatą?
— Porozmawiam.
— Obiecuje pan?
— Obiecuję.
Nowa wiadomość od: Julek.
Stary mialem strasznie dxiwny dzien w pracy XD
Chapter Text
Już nie mógł, nie dawał rady. Śmierć wydawałaby się w tym momencie wybawieniem.
Leżał skulony na kanapie i cicho, prawie bezgłośnie, popłakiwał, czując, jak z każdą sekundą jest gorzej. Chciało mu się wymiotować, bardzo. Dodatkowo jego żałosny stan pogarszał fakt, że prawie nic nie widział - mroczki tańczyły mu przed oczami, jakby celebrując jego cierpienie. Najśmieszniejsze w tym wszystkim było to, że nawet go, kurwa, jeszcze nic nie bolało. A mimo wszystko świadomość, że ból jest blisko, że zaraz zaatakuje, była wystarczająca, żeby zwalić go z nóg. Jak przez watę słyszał powiadomienia o wiadomościach dochodzące z telefonu, starał się nie zwracać na nie uwagi. I tak nie byłby w stanie niczego odpisać, a tym bardziej niczego przeczytać, więc nawet nie próbował.
Nagle ból uderzył, jakby chciał uświadomić go w tym, że zawsze może być gorzej. Jęknął głośno, mając wrażenie, że umiera. Może to i lepiej? Chociaż nie, nie chciałby odchodzić bez pożegnania się z Marią. Skomplikowana sytuacja.
Dotarł do niego dźwięk otwieranych drzwi wejściowych. Kto... Cholera, znowu nie zamknął. Może naprawdę ktoś się włamał i zaraz jednak ukróci jego cierpienia? Byłoby humanitarnie.
— Adam, matko święta..! – och, och! Przyszedł? Wrócił?
— Zawsze tak do ludzi wchodzisz? – wymruczał siląc się na humor, chociaż brzmiało to bardziej jak oskarżenie.
— Tak, jeśli przez ścianę brzmią, jakby umierali – wytłumaczył spokojnie podstępny włamywacz.
— Cholera, przepra... – nie zdążył dokończyć, bo kolejna fala bólu uderzyła w jego głowę, prawie rozsadzając jego czaszkę. Zacisnął oczy mocniej i pociągnął nosem.
— Już nic nie mów – Juliusz podszedł bliżej (a przynajmniej to udało się Adamowi wywnioskować ze zbliżających się do kanapy kroków).
Na chwilę uchylił powieki - wzrok mu chyba powoli wracał. Boże, jak on tego nienawidził. Musiał wyglądać teraz jak dziecko, ale szczerze już go to nie obchodziło - po prostu chciał, żeby ból się skończył. Żeby było już po wszystkim. Żeby los chociaż raz pozwolił mu odpocząć. Otworzył oczy z nadzieją, że przeszło - nie przeszło, było gorzej. Mroczków było jakby jeszcze więcej, wszystko wyglądało jak z kalejdoskopu. To było przerażające.
— Julek – wyszeptał, zupełnie nieświadomie zdrabniając imię chłopaka. – Nie widz... Nic nie widzę – dokończył prawie bezgłośnie, bardzo powoli unosząc się i podpierając się na rękach.
— O cholera. Aura ci się nie skończyła? – głos brzmiał na zaniepokojony. – Poczekaj, za chwilę wrócę.
— Nie idź..! – nie obchodziło go to, jak żałośnie to musiało zabrzmieć. Nie chciał być sam. Nie teraz. – Proszę.
— Spokojnie, idę tylko po wodę dla ciebie – głos wytłumaczył powoli, a Adam poczuł drugą dłoń na własnej. – Cały czas jestem obok, dobrze?
Zsunął się z powrotem do pozycji leżącej i zacisnął usta. Kolejna fala bólu. Ale przynajmniej nie był sam. Przynajmniej mógł cierpieć z kimś. Z kuchni usłyszał dźwięk odkręconego kranu, a po chwili poczuł na czole przyjemny chłód. Westchnął z lekką ulgą, czując, jak zgrabne palce poprawiają ułożenie prowizorycznego kompresu.
— Widzisz już chociaż troszkę czy nadal nic? – miękki głos zapytał. Adam uchylił lekko powieki - widział trochę więcej niż przed chwilą, bo kolorowe plamy w końcu coś przypominały.
— Troszkę – odpowiedział słabo.
— Dobrze. Mógłbyś spróbować dla mnie usiąść?
Zrobił, jak mu kazano (jak można byłoby odmówić czemuś takiemu?), jednak prawie od razu przechylił się do przodu, czując, jak głowa mu ciąży. Chciałby zapaść się pod ziemię - zażenowanie całą sytuacją dopiero do niego dotarło. Był dorosły, powinien sam sobie z tym wszystkim radzić.
— Możesz na mnie popatrzeć? – prośba była chyba tak naprawdę czarami, bo od razu skierował mętny wzrok na Juliusza. Nawet jako zbiór plam był... Ojej. – Dobrze, weź to – włożył mu w dłoń mały, obły przedmiot - prawdopodobnie tabletkę. – To przeciwbólowe, pomoże ci.
— Dziękuję – tylko to dał radę z siebie wykrztusić. Drżącą dłonią włożył tabletkę do ust, po czym łapczywie wypił wodę, którą podał mu Juliusz.
Był wycieńczony.
Znowu zacisnął powieki. Znowu zaczął płakać. Chciał się zasłonić, odwrócić, nie pokazać, broń Boże się nie pokazać. Chociaż i tak za późno, i tak już wie.
— Adaś, hej, spokojnie – ten człowiek chciał go zabić. – Już. Połóż się, dobrze?
— Pójdziesz? – wychrypiał, jednocześnie opadając na kanapę. – Nie chcę...
— Nie pójdę – Juliusz uspokoił go, odgarniając włosy z jego czoła i z powrotem kładąc na nim kompres. – Zostanę, nawet na noc, jeśli będzie trzeba.
Adam westchnął i skarcił się w myślach za własną samolubność. Z drugiej strony, aktualnie już mało go obchodziło, kogo ściąga za sobą na dno. Chciał po prostu od tego odpocząć. Po prostu chociaż przez jeden tydzień funkcjonować normalnie, jak zwykły, przeciętny człowiek. Nie ważne jaką cenę miałoby to mieć - wystarczyłoby mu tylko parę dni normalności, parę dni zwykłego, ludzkiego spokoju.
Nie wiedział, kiedy zasnął, a kiedy się rozbudzał. Jedno było pewne, ta noc była niespokojna.
Nowa wiadomość od: Maria.
Nie wiem czy pamiętasz ale przypominam żebyś nie panikował nie przyjeżdżam jutro bo musze jechać do psychiatry ok papa kocham cię
Chapter Text
Otworzył oczy i od razu zauważył, że Juliusza nie ma. No tak. Zrozumiałe. Po co miałby przy nim siedzieć całą noc? To musiałoby być bardzo niewygodne. Lepiej, że sobie poszedł. O wiele lepiej, niż gdyby został, bo Adam czułby się z tym źle. Więc bardzo dobrze, że go nie było. (Było mu okropnie smutno - chciał, żeby znajoma chmurka ciemnych loków była pierwszą rzeczą, którą widzi po przebudzeniu.)
Podniósł się i przeciągnął. Po absolutnych torturach jakie przeżył poprzedniego dnia prawie nie było śladu, nie licząc poczucia zmęczenia, które jednak dało się przeżyć. Spojrzał na zegarek - dziewiąta osiem.
Zwlókł się z kanapy i powędrował do łazienki, po drodze jeszcze zahaczając o sypialnię i wyciągając z szafy nowe ciuchy. Przebrał się, przemył twarz, zęby, tradycyjnie już bawił się ze swoim odbiciem w lustrze w "kto potrafi lepiej unikać kontaktu wzrokowego". Przesunął palcem po kranie - powinien go umyć.
Wyszedł i skierował się do kuchni. Potrzebował kawy. Hurra, kofeina! Wszedł do środka, po czym skamieniał na widok, jaki zastał.
— Dzień dobry! – Juliusz odwrócił się w jego stronę z uśmiechem. O Boże. Stał na tle okna, które oświetlało go od tyłu - jego włosy błyszczały w świetle porannego słońca, a skóra wydawała się gładka niczym porcelana.
— Dobry – Adam przywitał się, wpatrując się w chłopaka niczym w obrazek. – Jednak zostałeś.
— No, tak. Mówiłem, że zostanę – zmarszczył nos (przeurocze). Gospodarz wyciągnął kubek z szafki i podszedł bliżej, a jako, że kuchnia była nie za duża, stali teraz tuż obok siebie. – Oraz przepraszam, ale się trochę rozgościłem – zaśmiał się, wskazując na stojący na stoliku kubek kawy i odsłaniając swoje frustrująco idealne zęby.
— Nie, nie, proszę, rozgaszczaj się ile tylko chcesz! – Adam zaprotestował, kręcąc głową, jednocześnie wyciągając kawę rozpuszczalną z szafki tuż obok głowy Juliusza. – Możesz się rozgościć nawet na... – przerwał, orientując się jak bardzo zmniejszył dystans pomiędzy nimi. – ...zawsze.
Powoli odstawił słoik, nie odrywając wzroku od twarzy Słowackiego. Jego biała, delikatna skóra pokolorowana była czerwonym rumieńcem, a ciemne, błyszczące oczy wydawały się być bardziej rozszerzone niż zwykle. Usta... O Boże, jego usta. Były lekko uchylone, wyglądały na miękkie. Bardzo miękkie. Ich delikatnie czerwony kolor przełamywał monochromatyczność jego twarzy, idealnie, wraz z rumieńcami, kontrastując z czernią oczu i włosów i bielą skóry. Wyglądał, jakby był namalowany farbami akwarelowymi. Był przepiękny. Był idealny.
— Adam?
Za dużo. Nie był w stanie już patrzeć na żadne granice, nie obchodziło go już nic. Chciał tylko jednego - tego wielkookiego stworzenia, które widocznie zaczęło nagle szybciej i płycej oddychać, które właśnie przeniosło dłonie wyżej, wplątując palce w kosmyki jego włosów, które omiotło jego twarz miętowym oddechem.
Nie zauważył, kiedy doszło do kompletnego przerwania dystansu między nimi - wydarzyło się to zbyt szybko, aby zauważyć. Usta przy ustach, oddech przy oddechu, pocałunek na pocałunku. Juliusz... Julek. Julek był ciepły, kruchy, przyjemny w dotyku. Nie chciał go puszczać już nigdy, przenigdy; chciał trwać w tym błogim stanie już na zawsze, na wieczność. Zaczepił palce na skraju koszuli chłopaka, jakby nie chciał (bo nie chciał) pozwolić mu się odsunąć.
Z trudem oderwali się od siebie, przez chwilę jeszcze spoglądając sobie w oczy. Adam jednak szybko osunął głowę na ramię Juliusza, wydając z siebie tylko ciche, błogie westchnienie. Słowacki zaczął powoli gładzić jego włosy, po czym uśmiechnął się do siebie.
— Każdego ze swoich gości tak przekonujesz do zostania na dłużej? – zaśmiał się cicho. – Bo jeśli tak, to chyba będę częściej przychodził.
— Na razie tylko ciebie – gospodarz przyznał, zmieniając lekko pozycję tak, aby móc musnąć wargami śnieżnobiałą skórę szyi ukochanego.
— Doprawdy? W takim razie czuję się wyróżniony.
— To dobrze. Powinieneś być wyróżniany jak najczęściej – Adam wyszeptał, otulając ramionami talię Juliusza i przyciągając go do siebie najmocniej, jak tylko potrafił.
Wdychał jego zapach, delektował się nim. Pachniał zupełnie jak jesień, inaczej nie mógłby tego opisać. Musiał używać szamponu jabłkowego, bo owocowa nuta jako pierwsza wyłaniała się spośród reszty. Zaraz obok można było wyczuć cynamon - Mickiewicza zastanawiało to, jak ktoś mógł tak pachnieć. To wydawało się wręcz abstrakcyjne, że ktoś mógłby być tak miły dla oka, a jednocześnie też miły w dotyku, zapachu. Julek był cały miły.
Powoli odsunęli się od siebie, nadal procesując to, co stało się przed chwilą. Adam zasłonił usta palcami, osuwając się na krzesło i wpatrując się w jakiś nieokreślony punkt. Miliony myśli przebiegały mu przez głowę, ale żadnej nie był w stanie namierzyć, złapać, skoncentrować się na niej. Był w amoku.
— Adaś? Wszystko w porządku? – spojrzał w górę, na nadal stojącego nad nim ukochanego. O Boże.
— Czy gdybym poprosił cię jutro o to, żebyś znowu to zrobił... Żebyś znowu mnie pocałował, to czy zrobiłbyś to? – złapał jedną myśl, chyba najmniej przyjemną, jaka była w stanie pojawić się w jego głowie w tak szczęśliwym momencie.
Co jeśli to iluzja?
— Tak, Boże, oczywiście, że tak – Juliusz uklęknął, zamykając dłonie Adama we własnych. – Jeśli to nie było widoczne, to powiem to wprost: lubię cię. Bardzo, bardzo cię lubię i chciałbym być z tobą najdłużej, jak tylko mogę.
— O... O matko – jego żołądek chyba zrobił fikołka; dobrze, że jeszcze nic nie jadł. Nie miał zielonego pojęcia, co miał odpowiedzieć. – Ja też mam takie... Odczucia – okej, mogło być gorzej. Zdecydowanie gorzej.
Słowacki nie zwlekał ani chwili dłużej, znów łącząc ich usta w ciepłym pocałunku, zdecydowanie powolniejszym od poprzedniego. Wplótł palce pomiędzy kosmyki włosów Mickiewicza i uśmiechnął się, ni to do niego, ni to do siebie, jakby chciał oznajmić przestrzeni wokół, że nigdy nie czuł się lepiej niż teraz, klęcząc w niewygodnej pozycji na podłodze w kuchni sąsiada.
Nowa wiadomość od: Julek.
FHVFHJHJIHHHBCCFDTHHJUGCFUIH!?!?!?
Chapter 19
Notes:
(See the end of the chapter for notes.)
Chapter Text
Zły pomysł, to był zły pomysł. Wyjdzie na creepa i stalkera, a ten cholerny ideał dziewczyny, z którym udało mu się pisać od paru tygodni już nigdy się do niego nie odezwie i już nigdy nie wyśle mu gifa z ziewającym kotkiem. I tak skończy się chyba najlepszy okres w jego całym życiu.
To był główny tok myśli Cypriana, kiedy pukał do jasnobrązowych, drewnianych drzwi - dźwięk rytmicznych uderzeń wydawał się być tak głośny, że mogłaby usłyszeć cała klatka. Chryste słodki. Chryste słodki!
Drzwi zaczęły się otwierać, a ta drobna chwila wydawała się wiecznością.
— Cyprian! – Fryderyka wychrypiała z uśmiechem. – Matko, cześć!
— Cześć, przepraszam, że tak bez zapowiedzi, ale Julek przekazał mi, że jesteś chora i pomyślałem, że wpadnę, sprawdzę, czy wszystko okej – wyrzucił z siebie na jednym wdechu, jednocześnie zaciskając palce na pasku torby.
— Ojej... – dziewczyna spojrzała w dół i założyła za ucho spadające jej na twarz pasmo włosów. – Dzięki. Wejdź, proszę – zrobiła miejsce w drzwiach.
W środku przywitał go mało przyjemny zaduch mieszający się z jeszcze mniej przyjemnym zapachem spalenizny. Fryderyka zamknęła drzwi i westchnęła ciężko, ciaśniej otulając się miękkim szlafrokiem.
— Witam w mojej norce – mruknęła. – Boję się w niej wietrzyć od paru dni, bo boję się bardziej przeziębić. Bawię się świetnie.
— Matko... Coś się spaliło?
— Co? A, tak. Mój dzisiejszy obiad. Będę coś kombinować zaraz na zastępstwo. Wiesz, okazuje się, że przysypanie, gdy ma się coś na patelni nie jest najbardziej odpowiedzialną rzeczą, jaką człowiek może zrobić – przeczesała włosy długimi palcami zakończonymi krótkimi, pomalowanymi na czarno paznokciami.
— Och, och! – zamachał dłonią w ekscytacji. – To dobrze! Znaczy, niedobrze, ale dobrze, że akurat teraz, bo... – sięgnął do torby i z dumą wyciągnął z niej słoik pełen zupy. – Ta-da!
Fryderyka na ten widok parsknęła śmiechem, który szybko pomieszał się z napadem kaszlu.
— Dzięki – rzuciła, usiłując uspokoić swoje płuca. – Przepraszam, że... Ale zawsze tak nosisz zupę w torbie? – wychrypiała, parę razy jeszcze odchrząkując z uśmiechem na (pięknych, różowych) ustach.
— Tak – odparł bez namysłu, po czym zmarszczył brwi i pokręcił energicznie głową. – Znaczy, nie, nie noszę! Chryste.
— Może powinieneś zacząć? Rozdawałbyś zupę ludziom w potrzebie, taki zupowy bohater – zachichotała, po czym wysunęła słoik z jego dłoni.
— Już tak robiłem... W sumie – stwierdził. – W sensie, nie, że latałem po mieście z zupą, ale pracowałem kiedyś jako wolontariusz w kuchni społecznej*, więc...
— O mój Boże, przestań być dobrym człowiekiem, bo zaczyna mnie zżerać od środka, że nic nie robię – zaśmiała się i machnęła dłonią. – Żartuję oczywiście, żartuję. I dziękuję ci jeszcze raz – zamilkła na moment i odgarnęła włosy za ucho. – Chciałbyś może zostać na obiad?
— Z największą przyjemnością!
Po chwili oboje krzątali się po kuchni w przyjemnej ciszy - Fryderyka pilnowała garnka jak oka w głowie, żeby tylko znowu nic się nie przypaliło, a Cyprian, pomimo początkowych protestów gospodyni, zmywał naczynia z przedziwnym z przedziwnym namaszczeniem. Dziewczyna starała się nie gapić, ale cholera, trudno było się w niego nie wpatrywać chociaż na momencik. Coś hipnotyzującego było w jego zadbanej, równo przyciętej bródce i włosach rozczochranych tak, jakby każde pasemko było ułożone w miejscu, gdzie powinno być. Jednocześnie miała ochotę przeczesać palcami te ciemne fale, ale też czy to nie zaburzyłoby tego perfekcyjnego porządku w chaosie? Czy nie?!
Oderwała wzrok od swojego gościa i skupiła się na mieszaniu zupy. Nie chciała spalić kolejnego obiadu, to byłoby... Naprawdę żałosne. Zwłaszcza drugi raz pod rząd przez tego samego chłopaka, bo to kudłate stworzenie nagle dało jej motywację na powtarzanie i rozszerzanie swojej ograniczonej i zapomnianej wiedzy o języku migowym do tego stopnia, że zapomniała o warzywach na patelni. Gdyby się do tego przyznała, to chyba padłaby z zażenowania!
— Dobra, już, skończyłem – oznajmił nagle z dumą Cyprian, wycierając ostatni talerzyk i chowając go do szafki. – Jestem najlepszym modelem zmywarki, jaką można kupić na rynku. Szybka, sprawna, skuteczna i w dodatku... – przybrał dramatyczną pozę, wyrzucając dłoń w górę. – ...niezwykle czarująca.
Fryderyka parsknęła śmiechem, przenosząc garnuszek na wyłączony palnik i wyłączając ogień w poprzednim.
— Absolutnie się zgadzam – pokiwała głową. – Z miłą chęcią zainwestuję w taką maszynę. Jaka jest jej cena?
— Chleb, wino i farby okazjonalnie – oznajmił. – Ja bym brał, to prawie jak za darmo.
— Prawie robi dużą różnicę! To jest niezwykle wysoka cena, chyba muszę pozostać przy samodzielnym zmywaniu – pokręciła głową. – Jesteś mile widziany za to i bez funkcji zmywania!
— Dziękuję za łaskę – skłonił się. – Z największą przyjemnością będę ci każdy dzień podtruwał moją osobą.
— Właśnie tego chciałam, świetnie! – uśmiechnęła się i wyciągnęła z szafki dwa głębokie talerze. Nalała do nich zupy i przeniosła je na stół. – Uważaj, bo gorąca – rzuciła odruchowo.
— Dziękuję ci bardzo, dobra kobieto – złożył dłonie w podzięce i przysiadł przy stoliku.
— A proszę bardzo! – sama usiadła na stołku i podała swojemu gościowi łyżkę, po czym kaszlnęła parę razy, odwracając się. – Matko, obym cię nie zaraziła – westchnęła. – Musimy się spotkać, kiedy już wyzdrowieję.
— Zdecydowanie! Wiesz, moglibyśmy z Julkiem...
— Nie! – przerwała mu, odchrząkując, sama nie wiedząc, czy ze zdenerwowania, czy drapania w gardle. – Znaczy, chodziło mi o to, żeby spotkać się... We dwójkę, wiesz – wytłumaczyła, po czym dodała ciszej – Jakby na... Randkę?
— Och, och! – Cyprian uniósł brwi i uchylił nieznacznie usta. – Tak, pewnie! Świetny pomysł!
— Okej, dobra.
— Tak!
— Tak.
Nowa wiadomość od: Fryderyuka.
Jebne chyba tutaj xaraz na zawał
Notes:
*Chodzi o tzw. soup kitchen, ale polska nazwa jest... No, jest i jest dość uwłaczająca, a stara dobra kuroniówka zmieniła niestety znaczenie. Dlatego nowomowa, złe lewactwo, hatfu!
Chapter Text
W kwadrans do północy w noc sylwestrową stali razem na balkonie Juliusza, wpatrując się w ciemną noc czasem tylko rozświetloną przez przedwcześnie wystrzelony fajerwerk. Cisza i towarzyszący jej grudniowy chłód lekko otulały ich, jakby chcąc zapewnić im bezpieczeństwo i spokój, jakby czekając w niecierpliwości na to, co może stać się dalej.
Słowacki nadal milcząc sięgnął do kieszeni swojej kamizelki od garnituru, którą narzucił wcześniej na ciepły golf (to połączenie mogło się udać tylko na nim), po czym wyciągnął napoczętą paczkę papierosów.
— Mogę? – zapytał cicho.
— Jasne, tak – Adam gorliwie pokiwał głową i oderwał wzrok od sąsiedniego bloku, zamiast tego kierując go na zgrabne palce ukochanego.
— Dzięki – otworzył pudełeczko, wyciągnął długie, biało-pomarańczowe paskudztwo i wsadził pomiędzy wargi, po czym wyciągnął schowaną w paczce niebieską zapalniczkę. Skierował niepewnie opakowanie w stronę Adama, unosząc brwi. – Chcesz?
— Nie, nie palę – Mickiewicz pokręcił stanowczo głową, po czym praktycznie od razu zacisnął usta i westchnął. – Dobra, chuj z tym, daj jednego.
Juliusz zaśmiał się, pozwalając ukochanemu wyciągnąć papierosa z paczki, po czym schował ją z powrotem do kieszeni. Z (aż dziwną!) łatwością zapalił własnego, po czym osłaniając dłonią płomień - zapalił drugiego, starając się skupić raczej na tym, aby się nie poparzyć, niż na uniesionych w górę, w jego stronę lodowato niebieskich tęczówkach. Och, dlaczego akurat teraz miał ochotę go pocałować..!
Praktycznie jednocześnie zaciągnęli się i wyrzucili z płuc dym.
— Psujesz mnie – Adam wymruczał, skupiając się jedynie na przyjemnie ciepłym dymie spływającym mu wgłąb gardła. – Sześć lat mi się udało bez tego świństwa. Na złą drogę mnie spychasz, chłopcze.
— Ups – Juliusz zaśmiał się i odwrócił wzrok, starając się myśleć o czymkolwiek innym, niż ukochane oczy. – Już ci nie będę pozwalał, sam się będę truć. Nie mogę się doczekać śmierci na raka płuc w wieku czterdziestu lat.
— Weź tak nie mów nawet, bo będę ci każdą paczkę pod prysznic brał.
— O ty! – Słowacki parsknął śmiechem, opierając się o barierkę i znów wypuszczając chmurę dymu z ust. – Gorsze rzeczy człowiek pali.
Mickiewicz zaśmiał się, po czym zamilkł. Tym razem cisza się dłużyła, była bardziej kleista. Czepiała się włosów, skóry, ubrań. Nie chciała dać spokoju.
— Adam? – Juliusz przerwał jej dalsze zabawy. – Mógłbym cię o coś zapytać?
— Słucham cię.
— Dlaczego nie jesteś już nauczycielem?
Pytanie zawisło w powietrzu. Ich spojrzenia spotkały się - to brązowe i ciemne błyszczało w zaciekawieniu, ale i błagalnie miotało się, starając się wyprosić jakikolwiek fakt, jakiekolwiek słowo transparentności; niebieskie i przeszywające zaś patrzyło z wyrzutem, z przerażeniem, z mieszanką niemocy i chęci wyrażenia całej, caluteńkiej prawdy.
Adam uchylił usta. Zamknął je. Znów uchylił. Znów zamknął. Obrócił w palcach papierosa. Nerwowo przygryzł dolną wargę. Odrażający. Był odrażający. Jego dusza była odrażająca, a on właśnie chciał ją obnażyć.
— Ja... – zaczął, nadal chcąc pokręcić głową, westchnąć, powiedzieć, że nie chce o tym rozmawiać. Skłamać. – Widzisz, ja... – zacisnął oczy, po czym z powrotem je otworzył. Chuj z tym. – Od zawsze miałem problem z alkoholem. Jakoś tak życie się potoczyło, że zawsze miałem do niego dostęp, więc używałem. Używałem na studiach, z których nadal nie pamiętam dużych fragmentów, używałem po studiach, w małżeństwie, jako ojciec, jako pracownik. To było okropne i obrzydliwe, ale to był jedyny sposób w jaki byłem w stanie cokolwiek kontrolować. Któregoś dnia po pracy poszedłem do baru, pijany byłem, wdałem się w jakąś bójkę. Nie wiem, wiem tylko, że widział to jakiś rodzic, tydzień później wywalili mnie na bruk. Myślałem wtedy, że umrę. Znaczy, prawie umarłem w tym samym tygodniu. Miałem paskudną migrenę, chciałem... Usiłowałem przedawkować leki, żeby mnie już, kurwa, przestało wszystko boleć..! – zachłysnął się powietrzem, milknąc na chwilę, odwracając twarz i zaciskając usta. – W każdym razie, nauczyciela z dyscyplinarką nigdzie nie przyjmą, bo cholera wie, co takiemu do łba przyjdzie.
Cisza. Kolejny wybuch petardy, jakoś dziwnie blisko. Znów cisza.
Juliusz tylko patrzył. Oczy mu się szkliły, usta miał lekko rozchylone, drżały. Po chwili bezruchu w końcu przyciągnął ukochanego do siebie, otulając go ciepłymi, szczupłymi ramionami. Pochylił głowę, wtulając twarz we włosy Adama, słysząc jak pociąga nosem. Zaczął kiwać się powoli i rytmicznie, delikatnie gładząc jego plecy.
— Przepraszam, że zapytałem – wyszeptał. – Ale dziękuję, że mi powiedziałeś.
— Nie przepraszaj, proszę – Mickiewicz wymruczał drżącym glosem. Po chwili ciszy uniósł lekko głowę, aby móc mówić wyraźniej i zaczął: – Wiesz, co jest najgorsze? Że nienawidziłem tej pracy. Nienawidziłem tych niewdzięcznych gówniarzy, ale... Ale wtedy przynajmniej czułem, że robię coś dobrego. Że pomagam tym dzieciakom. A teraz... Nic nie mogę zmienić. Nic.
— Teraz zmieniasz – Słowacki rzucił, definitywnie gasząc na popielniczce stojącej na parapecie prawie całego papierosa, starając się udawać, że ani trochę nie zabolało to jego duszy. Mickiewicz podążył za nim.
Znów zamilkli, a wybuchy fajerwerk i petard stawały się coraz częstsze i częstsze, rozświetlając niebo na kolejne kolory. Adam, nadal przytulony do ukochanego, odwrócił głowę tak, aby móc obserwować niebo. Lubił te kolory. Ten taniec świetlnych plam.
— I... Wybiła północ – Słowacki oznajmił cicho, spoglądając na zegarek. – Szczęśliwego nowego roku.
Adam spojrzał na Juliusza, który nadal wpatrywał się w fajerwerki jakby widział je po raz pierwszy w życiu. Był przepiękny, zwłaszcza, kiedy w jego ciemnych oczach odbijały się migocące kolory, kiedy jego usta wygięte były w delikatny uśmiech. Teraz było dobrze. Teraz było idealnie.
Mickiewicz nieznacznie odsunął się od ukochanego i z nieznanymi przedtem nawet sobie uwielbieniem i delikatnością złożył ciepły pocałunek na jego ustach. Ucieszył się, gdy Słowacki odwzajemnił gest.
— Szczęśliwego nowego roku – Adam wyszeptał prosto w drugie usta, z których wydobył się cichy chichot.
— Dziękuję – chwila ciszy, niepewności, ale wypełnionej bliskością. – Nie chciałbyś iść na spacer?
Nowa wiadomość od: Fryderyka <3
Dotarłam bezpiecznie, dzięki, że pytasz! Jesteś przekochany Cyp muamua buziaczki
Chapter Text
Noc była ciemna i chłodna, ale nie dostrzegali tego ani trochę - byli zbyt skupieni na sobie nawzajem. Musiało być już koło drugiej. Adam wpatrywał się w Juliusza z chyba najgłupszym, najszerszym uśmiechem jaki był w stanie pojawić się na twarzy człowieka, ale jak miałby tego nie robić? Jego głos był melodyjny, przyjemny dla ucha, tak samo jak jego śmiech. Jakby też mógł nie cieszyć się tak otwarcie, w momencie kiedy długie, zgrabne palce spoczywały na jego talii. Wylądowały tam pewnie przypadkiem, ale skonałby chyba, gdyby ruszyły się z miejsca.
Okazywało się, że lubi być obejmowany. Ciekawe! Nie znał się od tej strony!
Niebezpiecznie zbliżali się do ich kamienicy, co oznaczało dwie rzeczy. Po pierwsze, będą musieli wejść po schodach, a więc będzie musiał pożegnać się z ciepłą dłonią na swojej talii. Po drugie, to będzie koniec ich spotkania. Wrócą do siebie do mieszkań i będzie dzielić ich tylko jedna ściana - tak blisko, a tak daleko. Nie chciał się rozstawać, nawet, jeśli byłaby to krótka rozłąka.
Przed klatką Juliusz puścił go (szlag by go..!) i na chwilę przerwał swój monolog, szukając kluczy po kieszeniach. Otworzył. Razem weszli do środka, zbliżając się coraz bardziej do definitywnego końca.
W końcu stanęli przed drzwiami do mieszkania Mickiewicza. Przez chwilę panowała między nimi nienaturalna w porównaniu do reszty wieczoru cisza - obaj czekali na to, co zrobi ten drugi.
— Julek – Adam w końcu zaczął, czując ciepły oddech na twarzy. Stał z dłonią na klamce, właśnie miał wejść do środka. – Zostań.
Słowackiemu nigdy nie trzeba było niczego dwa razy powtarzać. Pozbył się dystansu pomiędzy nimi, po raz kolejny tego wieczoru muskając wargami te drugie, te ukochane.
— Zostanę – wyszeptał, odsuwając się na moment. Jego usta jednak wróciły na poprzednie (swoje) miejsce prędko, bo dokładnie w tej samej chwili, w której za nim i za Adamem zatrzasnęły się drzwi mieszkania.
Tym razem pocałunków było więcej. Były cieplejsze, dłuższe - sprawiały wrażenie wręcz parzących, ale w ten przyjemny, znajomy sposób. Juliusz z lekkim zawahaniem wplótł palce we włosy ukochanego, lekko pociągając za ciemne kosmyki. W odpowiedzi dostał krótki, przyjemny dla ucha jęk, którego chyba nie zauważył sam Adam - przeurocze.
Obaj chyba nawet nie zauważyli momentu, w którym znaleźli się w sypialni. Ze stłumionym przez pocałunki śmiechem prawie przewrócili się na łóżko. Juliusz oderwał ich usta od siebie i z lekkim uśmiechem uniósł się na wyprostowanych rękach nad leżącym na miękkim materacu Adamem. Jego ciemne oczy błyszczały w półmroku. Po chwili jednak znowu pochylił się i ucałował drugie, lekko uchylone usta, tym razem włączając do tego język. (Był w tym cholernie dobry.)
Palce Słowackiego powoli przeniosły się na guziki koszuli Mickiewicza, powoli i sprawnie rozpinając każdy, na które napotkały. Po chwili wodziły już po odsłoniętej skórze wywołując na niej gęsią skórkę.
Adam przymknął oczy i zarzucił ramiona na szyję ukochanego, przyciągając jego ciało do swojego i zamykając go w szczelnym, ciepłym uścisku. Uśmiechnął się jak idiota czując, jak Juliusz dmucha ciepłym powietrzem prosto w jego szyję. Wzdrygnął się, gdy do tego dołączyły jeszcze pocałunki w tym samym miejscu. Działo się dużo. Chyba nawet trochę...
— Julek? – mruknął, zatrzymując powoli wędrującą w stronę jego spodni dłoń mężczyzny, który uniósł głowę i przekrzywił ją pytająco. – Nie dzisiaj.
— O cholera, jasne – Juliusz zaczerwienił się i zawstydzony z powrotem ukrył twarz w zagłębieniu szyi ukochanego. – Zagalopowałem się, przepraszam – wymamrotał.
Adam zaśmiał się i przeczesał palcami ciemne, gęste loki, które aktualnie trwały w zupełnym bezruchu. Mógłby przysiąc, że na własnej skórze czuł nie tylko ciepły oddech, ale też rozgrzane od zażenowania policzki. Chryste, ależ on był uroczy.
Mogliby tak trwać chyba do końca swoich dni - w tym cieple, w swoich objęciach. Mogliby po prostu leżeć i do końca życia już nie odezwać się do siebie słowem, jeśli oznaczałoby, że robiliby to razem.
— Nie śpij.
— Będę.
— Soczewki.
— Najwyższej dostanę zapalenia jakiegoś – Juliusz umilkł na moment, po czym uniósł się na łokciach, wpatrując się w twarz Adama. – Chociaż faktycznie, jeśli dostanę zapalenia to nie będę mógł na ciebie patrzeć – uśmiechnął się i przymrużył oczy, dumny ze słodkich słów.
— Ha, ha. Nie przesłodź przypadkiem – Mickiewicz parsknął rozbawiony, powoli zabierając dłoń z włosów ukochanego. – Leć. Też będę tęsknił.
— Będę musiał iść po piżamę do siebie... – jęknął.
— Możesz pożyczyć którąś z moich koszulek, może w niej nie utoniesz.
Słowacki zaśmiał się dokładnie tak samo melodyjnym i aksamitnym śmiechem, jak wcześniej, po czym cmoknął ukochanego w usta i wyczołgał się z łóżka. Nucąc coś pod nosem wyszedł z pokoju, na odchodne rzucając jeszcze tylko jeden rozmarzony uśmiech.
Adam szybko przebrał się we własną piżamę. Zapinając guziki przy miękkiej, ciepłej koszuli spojrzał w lustro i dostrzegł tam... Siebie. Przekręcił głowę, witając się z odbiciem. Dawno go nie widział, a na błyszczące tafle luster patrzył codziennie.
Tęsknił za nim. Za sobą.
Nowa wiadomość od: Cyp
Jak tam???? Dobrze się bawiliście???:)<3
Chapter Text
Fryderyka spoglądała za okno, na przewijającą się drogę i szybko znikające kolejne budynki. Lubiła jeździć samochodem po ciemku, jakoś ją to uspokajało, zwłaszcza, że była teraz z Cyprianem - człowiekiem, w którego towarzyskie chyba nie dało się nie odczuwać spokoju. Była zmęczona, dawno nie była na randce, zwłaszcza tak miłej.
(Fryderyka spoglądała za okno, na przewijająca się drogę i szybko znikające kolejne drzewa. Nigdy nie lubiła jeździć samochodem po ciemku, zwłaszcza w lesie, zwłaszcza, że była teraz sam na sam ze swoją matką - kobietą, w której towarzyskie chyba nie dało się odczuwać spokoju. Była zmęczona, bo nie dość, że wisiała nad nią wizja pracy klasowej z polskiego, to dodatkowo całą energię wyjadło z niej spotkanie z rodziną. Nie lubiła tego, zwłaszcza teraz, kiedy planowała zrobić coś tak idiotycznego.)
Oderwała wzrok od drogi i spojrzała na kierowcę. Poczuła znajome ukłucie w gardle i zacisnęła palce na materiale spódnicy. Teraz albo nigdy, teraz albo nigdy..!
(Oderwała wzrok od drogi i spojrzała na kierowcę. Poczuła znajome ukłucie w gardle i zacisnęła palce na materiale spodni. Teraz albo nigdy, teraz albo nigdy..!)
— Cyprian? – zaczęła drżącym głosem. – Muszę ci coś powiedzieć.
(— Mamo? – zaczęła drżącym głosem. – Muszę ci coś powiedzieć.)
— Słucham? – jego ciepły głos otulił ją, jakby chciał ją uspokoić, chociaż chyba nic nie byłoby w stanie tego zrobić. – Coś się stało?
(— Co takiego? – jej ostry ton sprawił, że chciało jej się wymiotować. Chyba podjęła złą decyzję, ale już jebać, zaczęła, to to skończy. – Coś przeskrobałeś?)
— Nie, nie – pokręciła głową. – Nie, po prostu... Jakby to powiedzieć...
(— Nie, matko, nie! – potrząsnęła głową szybko. – Nie, po prostu... Jakby to powiedzieć...)
— Spokojnie, bez pośpiechu – uspokoił ją, wyciszając jednocześnie radio.
(— Proponuję słowami – nie pomagała.)
— Bo... Jedziemy teraz do mnie i... I jeśli będziesz chciał wejść i... No, wiesz. To chcę, żebyś wiedział, dla mojego bezpieczeństwa i dla twojego... Znaczy... – cholera, pogubiła się. Wzięła głęboki oddech i szybko wyrzuciła z siebie: – Jestem trans. Nie wiem, czy byłeś w stanie... Nie wiem, czy... – cholera, poczuła, jak do oczu napływają jej łzy.
(— Mamo... Chodzi o to, że... – wzięła głęboki oddech i zacisnęła oczy. – Bo... Ja nie jestem chłopakiem. Jestem trans. Jestem dziewczyną.)
— Fryderyka... – nie miała pojęcia, że jego głos jest w stanie stać się miększy. Rozejrzał się szybko i zjechał na pobliski pusty parking. Wyłączył szybko silnik i spojrzał prosto na nią, sięgając po jej dłoń i zamykając ją pomiędzy jego własnymi. – Słońce, spójrz na mnie.
(— ... – poczuła, jak coś staje jej w gardle. To była bardzo, bardzo zła decyzja. – O czym ty mówisz? Kto ci o takich idiotyzmach naopowiadał?)
Poczuła, jak przez całe jej ciało przechodzi nieprzyjemny dreszcz, ale odwróciła głowę w stronę chłopaka, unosząc wzrok. Z jej oczu nadal wypływały kolejne, ciepłe łzy, a usta wyginały się w małą podkówkę.
(— To nie są idiotyzmy – starała się, aby jej głos wybrzmiewał z jak największym opanowaniem. – Dużo o tym czytał... Czytałam. I jestem pewna, że wiem co...)
— Fryderyka – powtórzył, mocniej zaciskając dłonie. – Dziękuję, że mi o tym mówisz i... I przepraszam, że poczułaś, że mógłbym źle zareagować, kiedy mi powiesz.
(— , nie mów mi o takich farmazonach – jej matka warknęła. – Wstydzisz się, że jesteś gejem? O to ci chodzi?)
— Boże, nie! – potrząsnęła głową. – Po prostu miałam już parę złych doświadczeń i... Nie chciałam... Nie mogłam... Och..! – jej głos znów się załamał. Zacisnęła usta i odwróciła wzrok z zażenowania.
(— Mamo, nie, ja naprawdę...)
— Już, już dobrze – jedną dłonią nadal trzymał tę należącą do niej, zaś drugą zaczął odgarniać jej włosy z twarzy. – Już w porządku.
(— Koniec tematu. Nie chcę więcej o tym słyszeć. I broń Boże, nie mów o tym ojcu – podniosła głos, a Fryderyka miała wrażenie, że zaraz umrze. I tak było lepiej niż zakładał najczarniejszy scenariusz. Jakiś pozytyw.)
(— Dobrze, przepraszam mamo.)
Powstrzymując kolejny wybuch płaczu pochyliła się i wtuliła twarz w koszulę chłopaka, cicho szlochając. To nie tak, że nie podobała się jej ta reakcja - kurwa, była idealna! Jej stres związany z tym tematem po prostu cholernie wsiadł jej na głowę, nie dając jej spokoju już od paru tygodni, a teraz, gdy był już koniec, gdy mogła odetchnąć - nadal wydawało się, że gdzieś pojawi się jakiś haczyk. Ale nie pojawił się. Było dobrze. Naprawdę było dobrze, bez żadnych podpuch czy bez żadnego "ale".
Jej oddech powoli się uspokajał - pomagał jej w tym fakt, że Cyprian delikatnie gładził jej włosy i cierpliwie czekał, aż dojdzie do siebie. W końcu odsunęła się od niego, pociągając nosem. Bez słowa, ale z ciepłym uśmiechem podał jej chusteczki i patrzył na nią jeszcze przez chwilę, po czym odpalił silnik i powoli wyjechał z parkingu. Przez chwilę jechali w ciszy, którą po chwili przełamał sam kierowca.
— Skoro mówimy o takich rzeczach, to... Hej hej! Jestem demi! Więc do żadnego "no wiesz" nie dojdzie, nie przez dłuższy czas przynajmniej. Może kiedyś.
— Och! – zbystrzała. – No to... Dziękuję... Dziękuję, że mi o tym mówisz – nieświadomie powtórzyła słowa chłopaka sprzed chwili. Po chwili zorientowała się, co zrobiła i uniosła brwi. – Matko, znaczy... To była dobra reakcja, nie chciałam ci podkradać... Jakoś tak wyszło samo... O Chryste – zakryła twarz dłońmi, słysząc, jak do jej uszu dochodzi serdeczny śmiech.
— Nie przejmuj się. Naprawdę – odpowiedział i rzucił jej szybkie spojrzenie.
Znów w samochodzie zapadło milczenie, chociaż było tym milszym typem - takie milczenie, które otula i uspokaja, pozwala na zebranie myśli, ale nie zmusza do mówienia.
— Chyba się w tobie zakochuję – Fryderyka przełamując ciszę westchnęła, na co on znów parsknął krótkim śmiechem. – Ej, mówię serio!
— Wiem, wiem! – pokręcił głową. – Po prostu... Powiedz mi to jutro, dobrze? Dzisiaj ci nie ufam, za dużo w tobie emocji.
— A, bo jak baba, to od razu histeryczka, tak? – udała oburzenie.
Noc spędzili w jednym, ciepłym łóżku. Było dobrze. Było idealnie.
(Nie przespała nocy. W większości siedziała w łazience, zmywając z umywalki krew.)
Nowa wiadomość od: Cyp
Um. Mam dziewczynę chyba??? Help??!? Jak w zwiazek :'(
Chapter Text
Była podobna do swojego ojca, ludzie zawsze jej to mówili. Z wyglądu więcej wzięła po matce, ale podobno z zachowania była zupełnie jak on. Kiedyś zażartowała do swojej terapeutki, że ciekawe ile tych podobnych zachowań to jego niezdiagnozowany autyzm (terapeutka się nie zaśmiała, tylko zapisała coś na kartce. Upokarzające doświadczenie!).
Tylko nos miała po nim. Lubiła swój nos. Ogólnie, lubiła swoją twarz. Nigdy nie miała kompleksów jeśli chodziło o ciało, tyle dobrze.
Po mamie za to miała dużo rzeczy, nie tylko smukłe rysy. Odziedziczyła po niej również dziwne nawyki żywieniowe i cienką skórę pod oczami, co sprawiało, że nawet lekkie niewyspanie przejawiało się ogromnymi worami. Już parę razy ktoś pytał ją, czy aby na pewno się wysypia i czy nie jest chora, bo wygląda niemrawo. Potworna klątwa.
Najbardziej w swoim życiu lubiła wolne od szkoły - nie było dla niej nic bardziej męczącego, niż ten budynek. Ciasne, małe korytarze, przez które musiało przeciskać się prawie tysiąc osób w ciągu przerw pięciominutowych. Nauczyciele smutni, zmęczeni, zupełnie jak uczniowie. I zawsze i wszędzie wiszący nad wszystkimi zły upiór matury, który wszystkim przypomniał bardziej jakieś straszydło z opowieści dla dzieci, niż faktyczne doświadczenie, które ich wszystkich czeka.
Była podobna do swojego ojca. Czasami paliła, ale ostatnio nie miała kasy i musiała robić to o wiele mniej - nie lubiła nawet papierosów. Zapach ją drażnił, a ciepły dym w płucach wydawał się zostawać tam już na zawsze, ale nie mogła przestać permanentnie. Jednocześnie, gdyby rodzice się dowiedzieli, to nastąpiłby jej krwawy koniec. Tata pewnie smutno na nią patrzył, a mama by krzyczała.
Właśnie, rodzice.
Ostatnio coś stało się między nimi, ale nie raczyli, oczywiście, powiedzieć jej o czymkolwiek. Wiedziała tylko, że mama od tygodnia, może dwóch, nie zaciskała już ust w ten dziwny, niezrozumiały sposób, kiedy zaczynała mówić o tacie.
Coś było na rzeczy i nie była pewna, czy to było coś dobrego.
Gdy pierwszy raz to dostrzegła, zaczęła obawiać się, że (broń Boże, puk, puk, odpukać w niemalowane) chcą się znowu ze sobą zejść, ale tata, na szczęście, rozwiał jej obawy - podczas ostatniego weekendu przyznał się przed nią, że ma nowego partnera, swojego sąsiada, jej pedagoga. Niekoniecznie o to jej chodziło, kiedy kazała panu Słowackiemu z nim porozmawiać, ale to nic, ważne, żeby tata był szczęśliwy. I chyba był. Strasznie się uśmiechał, kiedy jej o wszystkim opowiadał. Dzisiaj też dużo mówił, o różnych rzeczach. Nie przeszkadzało jej to - lubiła słuchać taty, zwłaszcza, kiedy mówił tak wesoło.
Czasami jednak musiała powstrzymywać się od podrapania mu twarzy albo wyrywania mu włosów. Czasami jednak nie lubiła go słuchać. Kiedyś na przykład powiedział o mamie coś, co doprowadziło ją do białej gorączki.
— Zastanawia mnie czasami, jak człowiek może mieć w sobie tyle... Nadziei i wiary w przyszłość.
Idiota! Idiota! Niemożliwy człowiek! Nienawidziła go czasami!
— Czy ty w ogóle znasz mamę?
Jakim cudem oni byli kiedykolwiek razem? Mama z resztą też nie lepsza, cholera jasna. Chociaż tyle dobrze, że jakkolwiek starała się cokolwiek pamiętać o nim. Tyle, kurwa, dobrze.
Była podobna do swojego ojca. Po zerwaniu ze swoim chłopakiem (w końcu!) poczuła więcej ulgi, niż smutku. Płakała jeden dzień, nie poszła wtedy do szkoły - udawała, że ma katar. Gdy rodzice już się rozwiedli, tata kogoś poznał. Była śliczna. Była miła. Pięknie śpiewała. Ale gdy zerwali, tata rozkwitł, bo pomimo tego, że nie miał nic przeciwko swojej eks - zbyt mocno stresował się samą perspektywą zmiany, a gdy już nastąpiła, mógł odetchnąć.
Tęskniła za tamtą kobietą, ale nigdy nic nikomu o tym nie mówiła, bo to byłoby okropne z jej strony.
Jej ulubioną książką był Portret Doriana Greya (czytała go pięć razy, za każdym razem starannie pomijając opis właściciela teatru, w którym grała Sybil. Wolała udawać, że autor nie pisał tak obrzydliwych idiotyzmów w książce wypełnionej pięknem, bo tak było przyjemniej), ulubionym filmem Śmiertelne Zauroczenie (nie tylko dlatego, że był jej biseksualnym przebudzeniem, albowiem podkochiwała się i w Winonie Ryder, i w Christianie Saterze, ale również dlatego, że podobał jej się przekaz filmu), a na seriale nie miała czasu. Ulubionym kolorem był fioletowy, ale chłodny, bo ciepły ją denerwował. Ulubionym dinozaurem był stegozaur, a zwierzęciem ogólnie - mrówkojad.
Była podobna do swojego ojca. Ostatnio zaczęła mieć migreny, ale starała się mu tego nie mówić. Raz coś o tym bąknęła, na co on zaczął biadolić i mówić w kółko:
— Tylko żeby ci to nie zostało, bo to jest przechlapane.
Denerwowało ją to, ale się nie odzywała.
Uważała się za feministkę, ale czasami myślała, że nie jest wystarczająco dobra w tym wszystkim. Nie chodziła na protesty, jedynie podpisywała petycje i kłóciła się z idiotami w internecie. Niezbyt dobry ten aktywizm. Trudno, jak będzie na studiach, to będzie bardziej aktywna politycznie, tak jak tata, kiedy był młodszy.
Bardzo lubiła makijaż, ale nigdy nie miała czasu ani siły, żeby malować się do szkoły, więc robiła to raczej na weekendach, albo kiedy wychodziła ze znajomymi. Wyglądała wtedy ciekawiej, bo, mówiąc szczerze, jej uroda nie była jakaś nietuzinkowa. Była osobą, którą ktoś mógł opisać jako ładną. Nie piękną, nie atrakcyjną, po prostu... Ładną. I już się z tym pogodziła, nie widziała w tym nic złego. Chociaż czasami chciała czuć się pięknie zamiast ładnie.
Była zmęczona. Bardzo. Miała już odrobinę dość.
Była też podobna do swojej matki.
Brak nowych wiadomości.
Chapter Text
Nie miał zielonego pojęcia jak do tego doszło, ale stało się. Siedział właśnie w kuchni swojej byłej żony i spoglądał niepewnie na nią, siedzącą naprzeciw niego z przedziwnym wyrazem twarzy.
Dobrze, skłamał - wiedział dokładnie, jak do tego doszło. Jego najukochańsza córkeczka ściągnęła go tutaj, nie mówiąc, że gdy tylko przekroczy próg, to to przewspaniałe dziecko wstanie, uśmiechnie się, krzyknie "wychodzę z Klarą, macie ze sobą porozmawiać!" i wyjdzie, zamykając za sobą drzwi. Celina chyba o tym niecnym planie wiedziała, bo przywitała go cholernie naburmuszona.
— Więc... O czym chciałaś porozmawiać? – zaczął cicho, potulnie. To było jej terytorium, więc musiał być ostrożny.
— O wszystkim – odpowiedziała, biorąc głęboki oddech. – O tym, czego potrzebuję i czego potrzebuje nasza córka. I o tym, czego potrzebujesz ty, bo tego nigdy się jeszcze nie dowiedziałam, pomimo tych twoich... Boleściwych westchnień.
Kiwnął głową, bojąc się bardziej poruszyć. Stanowcza Celina była przerażająca.
— Chciałabym, żebyś chodził na wywiadówki do Marii – zaczęła spokojnie. – I żebyś nosił na nie notatnik i faktycznie coś zapisywał. I przez coś mam na myśli rzeczy, które się przydają.
— Już mówiłem, że za tamto przepraszam – mruknął.
Faktycznie, rok, może dwa lata wcześniej poszedł na wywiadówkę. Notował. Dużo notował, bo w końcu poczucie misji! Tylko problem był taki, że niezbyt wiedział, co było ważne, a co nie. Więc zapisywał wszystko bardzo chaotycznie, a zapytany po fakcie o to, co mówił wychowawca, mógł odpowiedzieć jedynie "nie wiem".
— I właśnie o to chodzi, przeprosiłeś i już, to tyle, naprawiać wszystko miała Maria, bo to ona potem latała i się dowiadywała.
— Prawda, wtedy z... Skiepściłem – szybko poprawił się w panice. – Ale to nie oznacza przecież, że...
— Symbol, to jest symbol, Adam! – uniosła się, po czym odetchnęła, chcąc się uspokoić. – Proszę tylko, żebyś angażował się trochę bardziej w te... Dorosłe części.
— Zajmuję się przecież dorosłymi częściami – zmarszczył brwi. – Mam wrażenie, że patrzysz na same negatywne aspekty, no, mnie.
— Po pierwsze, nie zajmujesz, a przynajmniej nie w takiej samej proporcji, co ja, a po drugie, nie graj ofiary, bo nie o to tutaj chodzi.
— Nie gram ofiary! – oburzył się. – Mówię prawdę!
— Nie, usiłujesz się bronić! A nie o to przecież chodzi, ja cię nie oskarżam, tylko stwierdzam fakty i... – podniosła głos, ale zatrzymała się. Przetarła twarz dłonią. – Cholera, stop, znowu to robimy.
— Tak – westchnął i złożył razem dłonie, opierając je na stole. – Jeszcze raz.
— Tak – kiwnęła głową i przymknęła oczy.
Przez chwilę w kuchni panowała idealna cisza, zaburzona jedynie przez przytłumiony świergot ptaków z zewnątrz. Celina po namyśle wstała i uchyliła okno, przez co śpiew stał się głośniejszy. Znów przysiadła przy stole i wzięła głęboki oddech.
— Mówiłam poważnie. Wiem, że to nie jest tak, że nie robisz nic, ale wolałabym, gdybyś robił więcej – wytłumaczyła spokojniej.
— Rozumiem, masz rację – pokiwał głową, tym razem nie po to, aby poskromić bestię.
— Dziękuję – odetchnęła z ulgą, przez chwilę milcząc. – Maria prosiła mnie, żebym ci powiedziała, że masz jej mówić o tym, co się dzieje u ciebie w środku.
— Ty też powinnaś – zauważył.
— A, no. Powinnam.
Znów cisza między nimi, znów śpiew ptaków, a także gwar składający się w większości z dziecięcych głosów - dobrze, że dzieciaki wychodzą na podwórka. Dobrze.
— Wiesz, że powinieneś iść do neurologa z tymi migrenami, nie?
— Wiem. Pójdę... Kiedyś.
— Kiedyś.
— I do psychologa. I nie tego twojego, tego, no...
— Juliusza.
— Juliusza, tak. Pójdziesz?
— Może.
Cisza. Gwar oddalił się, ptaki nadal dawały koncert. Gdzieś dalej wył alarm samochodowy. Wiatr znowu zaczynał powoli bawić się liśćmi drzew, szeleszcząc nimi, porywając niektóre do szalonego tańca, aby w końcu pozwolić im opaść.
— Musisz przestać wpajać jej złe nawyki żywieniowe.
— Wiem.
— A przestaniesz to robić?
— Już przestałam. Przynajmniej się staram, bo to nie takie proste z tą całą ortro... Or... Tfu! Ortoreksją.
— Ona nie musi mieć jej z tobą.
— Prawda. Herbaty?
— Poproszę.
Celina znowu wstała, tym razem aby włączyć czajnik elektryczny. Wyciągnęła z szafki dwa kubki, z innej dwa pudełka. Adam oderwał od niej wzrok i spojrzał za okno, przyglądając się ciemnym, dalekim smugom deszczu wychodzącym z chmury gdzieś w oddali. Ciekawe, czy szła w tę stronę. Nie wziął parasola, a przyszedł piechotą, bo nie chciał jechać samochodem w pojedynkę. Zawsze wtedy miał w głowie odpowiedzialność za ocieplenie klimatu, chociaż wiedział, że przez całe życie nie wyprodukuje tyle dwutlenku węgla, co przeciętna korporacja w jedną minutę. Ale hej, fajnie jest mieć na coś wpływ.
Jego rozmyślania przerwała Celina, która postawiła przed nim kubek z szybko ciemniejącym naparem. Spojrzał na niego krytycznie, po czym rozpromienił się.
— Pamiętałaś! – zauważył z uśmiechem.
— Śmierdzi kryptą, jak mogłabym nie pamiętać – mruknęła. – Ale pamiętałam, tak. Ty byś mojej ulubionej nie pamiętał?
— Pamiętam. Biała, jabłko, czarny bez – zaśmiał się i pokręcił głową. – Ale to durne, nie? Że to tak zostaje.
— Dla mnie nie durne – wzruszyła ramionami. – Kocham cię z jakiegoś powodu, więc pamiętam.
— Och, ja ciebie też z jakiegoś powodu.
— Wspaniale – uśmiechnęła się zadziornie i uniosła kubek do ust, chcąc upić łyk. – Ała, kurwa, gorące!
Nowa wiadomość od: Mama <3
Poszedł, nikt nie zginął cudem.
Chapter Text
— Muszę iść, bo mnie nie wpuszczą do mieszkania – Cyprian wymigał i uśmiechnął się przepraszająco.
Siedzieli na podłodze, oparci o łóżko u Juliusza w pokoju (gospodarz wyszedł na chwilę z mieszkania "chcąc coś załatwić" - podejrzewali, że tym czymś był jego sąsiad z naprzeciwka).
— Nie możesz zostać u mnie? – Fryderyka odmigała, robiąc najbardziej przerysowaną podkówkę jaką była w stanie zrobić.
— Muszę być rano na uczelni – wyjaśnił i szybko wstał.
Pokiwała głową z teatralnym smutkiem, po czym również wstała. Odprowadziła go pod drzwi wejściowe i cierpliwie patrzyła, jak zakłada najpierw buty, później kurtkę i czapkę. Uśmiechnął się, machając na pożegnanie.
— Poczekaj – zatrzymała go szybko i pochyliła się, składając szybki, drobny pocałunek na jego ustach.
Nigdy wcześniej nie widziała, żeby ktoś tak szybko i tak intensywnie się zaczerwienił. Wbił wzrok w podłogę i jednocześnie uniósł bardzo widocznie drżące dłonie, po czym...
— Dziękuję – wymigał, po czym otworzył drzwi z impetem i prawie wybiegł z mieszkania.
Zaśmiała się i zamknęła za nim drzwi. Uwielbiała go.
Zaczęła kręcić się po mieszkaniu w celu znalezienia Czarta. Musiała na kimś wyładować szczęście. W końcu znalazła puchate stworzenie bawiące się ręcznie uszytą myszką z kocimiętką w środku - sama ją zrobiła, jeszcze kiedy Juliusz adoptował kota. Cieszyła się, że zabawka przeżyła.
Czart, jak na kota, był bardzo przytulaśny. Uwielbiał być głaskany, ale tylko, kiedy miał na to ochotę (było to często, ale wciąż - nigdy nie wiadomo, kiedy skończy się z podrapanymi ramionami). Wyciągnęła w jego stronę dłoń, aby mógł ją powąchać i gdy nie wycofał się w żaden sposób, zaczęła drapać go za uchem.
Nagle do mieszkania ktoś wszedł. Fryderyka podniosła się i wyjrzała do przedpokoju. Juliusz.
— Wszystko załatwione? – zapytała, sugestywnie unosząc brwi.
— Owszem, bardzo dokładnie załatwione – zachichotał rozmarzony, po czym zbystrzał. – A Cyprian gdzie?
— Mówił, że musi iść do siebie, bo go nie wpuszczą do mieszkania – wytłumaczyła.
— Ach. Oczywiście – zaśmiał się, po czym zmienił temat. – Ej, musisz jutro wstać rano?
— Nie, a co?
— Chcesz zostać na noc i obejrzeć Jawbreaker'a i Legalną Blondynkę?
— I zasnąć w połowie, bo jesteśmy starzy?
— I zasnąć w połowie, bo jesteśmy starzy.
— Myślałam, że nigdy nie zapytasz. Ale najpierw musimy coś zjeść. Błagam.
Po godzinie siedzieli oparci o siebie wpatrując się w ekran laptopa, na którym właśnie Courtney wpychała loda na patyku prosto w gardło swojego chłopaka, tym samym stając się przebudzeniem seksualnym dla naprawdę wielu, wielu nastolatków (i chwała jej za to).
Fryderyka westchnęła ciężko i na chwilę zatrzymała film.
— Julek? – zaczęła niepewnie. – Przepraszam, że tak teraz, ale... Czy ja jestem ładna?
— No, tak – spojrzał na nią niepewnie. – Czemu pytasz? Cyprian ci coś powiedział, czy co?
— Boże, nie – pokręciła szybko głową.
— To dobrze, bo gdybyś powiedziała, że tak, to pewnie bym ci nie uwierzył, bo ten człowiek nie byłby w stanie.
— Prawda – zaśmiała się krótko i zaczęła niepewnie szarpać rękaw swojej bluzki. – Nie wiem, ostatnio na mnie coś siedzi. No, od kiedy ja i Cyp tak na poważnie coś...
— Rozumiem.
— Nie wiem. Dziwnie się z tym czuję, bardzo. Ciągle się boję, że coś pójdzie nie tak.
— Oj, uwierz mi. Wiem, co masz na myśli – zaśmiał się, wbijając wzrok w kołdrę. – Ale powiem ci, że... Że nie masz się czym przejmować. Cyp jest... No, lepiej byś nie trafiła. Nie znam lepszego człowieka od niego, mówiąc szczerze.
— Dzięki. Po prostu stresuję się tym.
— Hm?
— Wiesz, pierwszy raz jestem z kimś, z kim widzę jakąkolwiek przyszłość – mruknęła, zakładając pasmo włosów za ucho. – Nie powiem mu tego, żeby nie czuł się jakiś... Przyciśnięty, czy coś. Ale wszyscy moi partnerzy wcześniej zawsze... Mieli zniknąć kiedyś. Zawsze wiedziałam, że w końcu zerwiemy i jakoś dalej będzie dobrze. Teraz tak się nie czuję. Chcę, żeby został jak najdłużej, najlepiej na zawsze.
— I zostanie. Na pewno. Słowo honoru, jeśli się rozejdziecie, to będziesz miała prawo mnie pobić.
Parsknęła krótkim śmiechem, rozładowując własne napięcie.
— Ty też chyba nie masz się czym martwić, nie? – zaczęła, kiedy już się uspokoiła. – Wydajesz się dość zadowolony.
— Jestem, ale wiesz. Cały czas mam wrażenie, że za szybko się w to wpakował... Wpakowaliśmy.
— Ale chcesz z nim być, nie?
— No, chcę. Bardzo.
— I on z tobą chce być, tak?
— Tak mi się wydaje.
— Kochasz go?
A to ci zagwostka. Nie myślał nad tym jeszcze, a powinien, patrząc na swoją aktualną fizyczną reakcję na to pytanie - poczuł, że czerwienieje, że w ustach robi mu się sucho, a w brzuchu zaciska się jakiś dziwny węzeł. Durne, durne pytanie. Tak, chciał być obok niego, tak, chciał go całować, dotykać, zajmować się nim, doprowadzać do orgazmów, płakać z nim, śmiać się z nim, rozmawiać, patrzeć, patrzeć, patrzeć na niego, ale czy tyle ogromnych potrzeb mogło zamknąć się w jednym słowie? Zwłaszcza tak banalnym jak kochać? Zwłaszcza, że on przecież tyle rzeczy kochał - matkę, siostry, Czarta, swoich przyjaciół, swój ulubiony długopis, swoje łóżko, swoje druty... Czy na tej długiej liście mogło się znaleźć miejsce dla Adama?
— Kocham – odpowiedział cicho po chwili namysłu, uśmiechając się niepewnie. – Kocham – powtórzył, trochę głośniej.
— To czym masz się przejmować? – przewróciła oczami. – Miłość wszystko zwycięży, nie?
— Prawda – kiwnął głową, starając się przeprocesować w głowie to, do czego właśnie doszedł. Chciało mu się płakać, nie do końca jednak wiedział, czy to ze wzruszenia, złości na samego siebie, czy ze zwykłego nadmiaru emocji.
Fryderyka westchnęła, z powrotem włączyła film i oparła się na ramieniu przyjaciela, jednocześnie głaszcząc go dyskretnie po dłoni. Juliusz jednak nie mógł się skupić ani na tym, ani na pięknej Courtney. Myślał o czymś zupełnie innym.
Nowa wiadomość od: Julek.
Dobranoc, kocham cię<3
Chapter 26
Notes:
(See the end of the chapter for notes.)
Chapter Text
Trzy miesiące później.
— Ciesz się, że nie przerobiłem cię jeszcze na gustowne futerko, ty przeklęta kreaturo – Adam warknął, zdejmując po raz dwudziesty Czarta ze swojego biurka. – Gdyby to ode mnie zależało, to kocina byłaby powszechnie uznanym smakołykiem.
Kot fuknął oburzony i siadł na środku salonu, wiercąc żółtymi ślepiami dziurę w plecach tego... Tego..! Włamywacza i złodzieja pańciusiów, o, dokładnie tak! To coś nie powinno być nawet uważane za człowieka. Czart absolutnie nie rozumiał, dlaczego to coś miało teraz mieszkać tutaj, w jego mieszkaniu. Jak sobie to jego pan wyobrażał, że on ma dzielić swoją przestrzeń z..!
Obaj jednocześnie usłyszeli dźwięk przekręcanego klucza i zbystrzeli. Adam podniósł się z krzesła i podreptał do przedpokoju, z którego Czart usłyszał najpierw bełkot, który ludzie z jakiegoś powodu uparcie nazywają językiem, a później cmoknięcie. Phi, przypomnieli sobie o nim, w końcu. Dumnym krokiem powędrował do korytarza i oburzony zauważył, że nikt nie zwraca na niego uwagi. Jak śmią! Miauknął oburzony.
— Dzidzia, hej! Tęskniłem, co? – Juliusz pochylił się i podrapał stworzonko za uchem (wzburzenie zwierzęcia zupełnie do niego nie dotarło). – No tęskniłem, tęskniłem...
— Ja bardziej – Adam mruknął pod nosem.
— Tak, wiem, że ty bardziej – Słowacki wyprostował się i z rozbawieniem spojrzał na ukochanego. – Czy naprawdę zamierzasz już na zawsze bić się z Czartem o moje względy? Znaczy, bardzo mi to schlebia, ale z kotem?
— On zaczął, kiedy użył mojej świętej szuflady jako kuwety – demonstracyjnie założył ręce na piersi, a kot syknął z dołu oburzony - oszczerstwa!
— Chyba za dużo samoświadomości mu przypisujesz – Juliusz zachichotał, owinął ramiona wokół Adama i cmoknął go w czoło, z satysfakcją widząc, że bardzo nieudolnie usiłuje powstrzymać uśmiech.
Jest szczęśliwy.
***
Fryderyka nie była pewna ile dokładnie spała, ale musiała to być krótka chwila, bo Cyprian nadal pół leżał, pół siedział pod nią i gładził ją powoli po włosach, jednocześnie czytając coś na swoim czytniku ebooków. Przekręciła głowę nieznacznie, żeby spojrzeć na jego twarz. Ładnie wyglądał, kiedy był skupiony.
— Cyp? – wychrypiała.
— Tak? – oderwał wzrok od tekstu i spojrzał na nią, delikatnie się uśmiechając.
— Czy teraz jest ci dobrze?
— Bardzo dobrze – odpowiedział.
— To dobrze – ziewnęła, chowając twarz w jego bluzie.
Znowu zamknęła oczy, tym razem nie po to, aby zasnąć, ale po to, aby skupić się na zapachu i miękkości jej chłopaka(!!!). Chciałaby tak zostać na zawsze, na całą wieczność. Wszystko to wydawało się zbyt piękne, aby było prawdziwe. Aktualnie liczył się tylko on i ona i na świecie nie było nikogo innego.
— A dlaczego? – kontynuowała po dłuższej chwili ciszy. – Dlaczego jest ci dobrze?
— Teraz? – kiwnęła głową potwierdzająco. – Czytam dobrą książę i wisi na mnie piękna dziewczyna, czego chcieć więcej od życia? – wzruszył ramionami.
— Jestem piękną dziewczyną? – zachichotała i znów uniosła wzrok.
— Najpiękniejszą.
— Jestem piękną dziewczyną... – rozmarzyła się na moment, po chwili szybko dodała. – Ty też jesteś piękną dziewczyną.
— Tak?
— Tak.
— W takim razie dziękuję serdecznie, będę nosił ten tytuł z dumą.
— I tak trzymać – westchnęła i umościła się wygodniej.
Gdyby mała Fryderyka mogła ją teraz zobaczyć... Było idealnie, było dokładnie tak, jak sobie to wyobrażała. Wszystko się udało, życie się udało.
Nigdy nie czuła się bardziej kochana, niż teraz. Przymknęła oczy.
Sama nie wiedziała, kiedy znowu zasnęła.
***
— Biologia zdana! – Maria wpadła do mieszkania z radosnym okrzykiem. – Już mam spokój!
— Brawo! – Celina odkrzyknęła.
Dziewczyna szybko zdjęła buty i uszczęśliwiona wbiegła do salonu, w którym jej mama pisała coś na laptopie. Zauważając obecność córki szybko jednak zatrzasnęła go, po chwili się reflektując.
— Znalazłam chyba nową koleżankę – wyjaśniła szybko. – Dziwne to, tak poznać kogoś w internecie.
— Przyzwyczaisz się – Maria pokiwała głową i usiadła na kanapie obok matki. – Poza tym, teraz proszę się zająć zamiast jakimiś internetami to własną córką, która teraz idzie na medycynę z tą piękną dwóją z biologii.
— Ja nigdy więcej niż tego od ciebie z biologii nie wymagałam, bo nie miałaś po kim mądrości biologicznej odziedziczyć – machnęła ręką. – Super sobie poradziłaś i tak.
— Dzięki, myślałam, że uświrknę ze stresu, ale łu! Udało się! Nie umarłam!
— Tacie się chwaliłaś?
— O, nie, muszę mu napisać, dobra myśl – Maria pstryknęła palcami, wyciągnęła telefon i wystukała szybko wiadomość.
Celina z lekkim przerażeniem patrzyła na prędkość jej palców na klawiaturze.
— Dobra, a teraz koniec biologii. Koleżanka, powiadasz?
— A tam, troszkę przesadzam, tylko chwilkę porozmawiałyśmy na razie, ale nawet nie wiesz, jak dorosłym trudno jest zdobyć znajomych, więc jak już jakiegoś masz, to trzeba kurczowo się trzymać – kobieta uśmiechnęła się. – Ale potrzebuję czasami porozmawiać z dorosłym, który nie jest twoim ojcem, bo bym chyba zwariowała.
— Też bym zwariowała, jeśli tata byłby jedyną osobą, z którą mogłabym rozmawiać – Maria parsknęła rozśmieszona.
***
— Kocham cię. Bardzo.
— Ja ciebie też. Bardziej.
Notes:
Lato 2022 - Wiosna 2023
Dziękuję za przeczytanie! :3

Pages Navigation
Waterflower__r on Chapter 1 Wed 31 Jul 2024 10:11PM UTC
Comment Actions
Mi..nian (Guest) on Chapter 3 Wed 15 Nov 2023 04:38PM UTC
Comment Actions
Mi..nian (Guest) on Chapter 5 Wed 15 Nov 2023 04:57PM UTC
Comment Actions
Mi..nian (Guest) on Chapter 9 Wed 15 Nov 2023 06:08PM UTC
Comment Actions
Mi..nian (Guest) on Chapter 10 Wed 15 Nov 2023 06:10PM UTC
Comment Actions
Mi..nian (Guest) on Chapter 10 Wed 15 Nov 2023 06:16PM UTC
Comment Actions
Mi..nian (Guest) on Chapter 15 Wed 15 Nov 2023 07:11PM UTC
Comment Actions
Mi..nian (Guest) on Chapter 15 Wed 15 Nov 2023 07:12PM UTC
Comment Actions
Rudy420 (Guest) on Chapter 16 Tue 01 Oct 2024 03:15PM UTC
Comment Actions
Mi..nian (Guest) on Chapter 22 Wed 15 Nov 2023 08:11PM UTC
Comment Actions
notfairenough on Chapter 26 Mon 29 May 2023 03:01AM UTC
Comment Actions
DemolitionWoman666 on Chapter 26 Mon 02 Jun 2025 10:29PM UTC
Comment Actions
garou666 on Chapter 26 Sun 11 Jun 2023 07:07AM UTC
Comment Actions
lubie Herbate (Guest) on Chapter 26 Sat 04 Nov 2023 11:53PM UTC
Comment Actions
Mi..nian (Guest) on Chapter 26 Wed 15 Nov 2023 08:27PM UTC
Comment Actions
Ko_ja_ku on Chapter 26 Thu 14 Dec 2023 11:05AM UTC
Comment Actions
username501332 on Chapter 26 Thu 28 Dec 2023 07:43PM UTC
Comment Actions
flavouredtea on Chapter 26 Wed 03 Apr 2024 04:56PM UTC
Comment Actions
Julek_44 on Chapter 26 Tue 28 Jan 2025 12:10AM UTC
Comment Actions
Mystic_Taria on Chapter 26 Tue 15 Apr 2025 12:36PM UTC
Last Edited Tue 15 Apr 2025 12:38PM UTC
Comment Actions
thismakessense on Chapter 26 Tue 15 Apr 2025 10:27PM UTC
Comment Actions
DemolitionWoman666 on Chapter 26 Mon 02 Jun 2025 10:25PM UTC
Comment Actions
Pages Navigation