Actions

Work Header

Crimson Rivers (tłumaczenie)

Summary:

Regulus Black miał piętnaście lat, gdy po raz pierwszy jego imię zostało wyczytane podczas dożynek. Ma dwadzieścia pięć, gdy dzieje się to ponownie. Przez ten czas wiele się zmieniło, a jedną z tych zmian jest to, że teraz jest gotów zrobić wszystko, by wrócić do domu. Nic ani nikt go nie powstrzyma, nawet James Potter.

James Potter nie zamierza powstrzymywać Regulusa Blacka przed powrotem do domu. W rzeczywistości jego plany zakładają coś zupełnie przeciwnego. Ma swoje powody, ale podjął już decyzję, że pomoże Regulusowi wydostać się z areny, nawet wiedząc, że będzie to ostatnia rzecz, jaką kiedykolwiek zrobi.

Syriusz Black miał szesnaście lat, gdy zgłosił się na ochotnika, by zająć miejsce swojego młodszego brata na arenie. Mając dwadzieścia sześć lat, bez możliwości ponownego poświęcenia się, nie ma innego wyboru, jak tylko zostać mentorem dla swojego brata i najlepszego przyjaciela, wiedząc, że tylko jedno z nich może stamtąd wrócić.

Dwa wyczytane imiona, mentor na skraju załamania oraz więcej sekretów i żalu między nimi wszystkimi, niż potrafią udźwignąć. Żadne z nich nie jest przygotowane na to, co nastąpi, ani na to, jak daleko się posuną, by przez to przejść.

Notes:

  • A translation of [Restricted Work] by (Log in to access.)

Chapter 1: Nieszczęście

Chapter Text

Osiemdziesiąte czwarte doroczne dożynki miały być ostatnimi dla Regulusa.

 

Ma dwadzieścia pięć lat, a przed następnymi dożynkami skończy dwadzieścia sześć, co oznacza, że będzie już za stary, by brać w nich udział. Jego urodziny przypadają dwa dni przed corocznym dożynkowym losowaniem, więc pod tym względem ma wyjątkowe szczęście.

 

James Potter jednak nie ma tyle szczęścia. Do dwudziestych szóstych urodzin zostały mu zaledwie dwa miesiące i gdyby urodził się choć kilka miesięcy wcześniej, mógłby uniknąć swojego przeznaczenia.

 

Jego imię zostaje wyczytane jako pierwsze i Regulus nie może powstrzymać się od przeszukiwania wzrokiem tłumu, by zobaczyć, jak James powoli wychodzi na otwartą przestrzeń. Jego rodzice cicho płaczą. Regulus czuje gulę w gardle, gdy przenosi spojrzenie z Jamesa na scenę, gdzie stoi już Syriusz, zaciskający szczękę i kiwający głową w stronę Jamesa, gdy ten wchodzi po schodach.

 

Regulus nie ma żadnych wątpliwości, że Syriusz zrobi wszystko, co w jego mocy, by James przeżył arenę. Będzie błagał, pożyczał i kradł; nauczy Jamesa wszystkiego, co ten powinien wiedzieć; będzie najlepszym mentorem, jakiego ich dystrykt kiedykolwiek miał, i sprowadzi swojego najlepszego przyjaciela do domu. Kimkolwiek okaże się drugi trybut, Regulus już teraz mu współczuje, bo dla Syriusza nie ma życia ważniejszego niż życie Jamesa.

 

— Regulus Black!

 

To już drugi raz, gdy Regulus słyszy swoje imię wyczytane podczas dożynek - a jeszcze przed chwilą miał czelność uważać się za szczęściarza.

 

Za pierwszym razem, gdy usłyszał swoje imię, miał ledwie piętnaście lat i poczuł, jak całe jego ciało momentalnie lodowaci. Początkowo nawet się nie poruszył, zbyt przerażony, niezdolny pojąć, jak to mogło przydarzyć się właśnie jemu. Komuś musiało się to przydarzyć, ale nikt nigdy nie myśli, że padnie na niego - dopóki tak się nie stanie.

 

Regulus zdążył zrobić zaledwie dwa kroki, opuszczając szereg, gdy Syriusz wyskoczył przed niego i zgłosił się na ochotnika, mając tylko szesnaście lat i będąc gotowym rzucić się w ogień, by Regulus nie musiał tego robić.

 

Syriusz trafił na arenę, a Regulus nie wierzył, że jego brat wróci do domu. Dzień po dniu obserwował, jak Syriusz walczy o życie. Dzień po dniu patrzył, jak jego brat ucieka, głoduje i zabija, tylko po to, by przetrwać. Tego ostatniego dnia był świadkiem, jak Syriusz załamuje się, gdy ogłoszono go Zwycięzcą, śmiejąc się jak szaleniec na wszystkich ekranach.

 

Po tym wszystkim już nigdy nie był taki sam.

 

Dziesięć lat później i wszystko dzieje się na nowo. Tym razem nie ma nikogo, kto mógłby zgłosić się na ochotnika w jego miejsce, bo Syriusz jest Zwycięzcą i nie może tego zrobić. Nikt inny by się nie zgłosił, a może nawet gdyby Syriusz mógł, po tylu latach, też by tego nie zrobił.

 

Regulus – zupełnie jak ostatnim razem – stoi jak sparaliżowany, a straszliwe przerażenie pełznie w jego żyłach niczym lód. Jedyna myśl, jaka kołacze mu się w głowie, to dlaczego, dlaczego ja, dlaczego to? Po całym dziedzińcu rozchodzą się szepty i Regulus doskonale wie, co za nimi stoi, co wszyscy mówią. Nie jest tajemnicą, że James to najlepszy przyjaciel Syriusza, a nikt nigdy nie zapomniał, że Regulus jest jego młodszym bratem. Och, to będzie prawdziwa gratka dla mieszkańców Hallow.

 

Obok niego Barty trąca go w ramię, patrząc na niego z ustami zaciśniętymi w wąską linię, więc Regulus rusza się. Zmusza się do tego, stawiając jedną stopę przed drugą, czując się oderwany od własnego ciała, gdy zmierza w stronę sceny. Wspinając się po schodach, unosi wzrok, by napotkać spojrzenie Syriusza, a Syriusz odwzajemnia je przez całe pięć sekund, zanim jego oczy się zamykają, jakby wierzył, że jeśli nie będzie patrzył, to wszystko nie będzie prawdziwe.

 

Regulus życzy sobie, by wszystko było tak proste.

 

Ale nie jest.

 

Odwraca wzrok od brata i jego spojrzenie wędruje ku Jamesowi. Przez długą chwilę po prostu patrzą na siebie, a potem obaj jednocześnie odwracają wzrok.

 

~•~

 

James jest niemal pewien, że zaraz zwymiotuje. Jedynym powodem, dla którego tego nie robi – jak sądzi – jest obecność jego rodziców. Mimo wszystko, dłonie Effie obejmujące jego twarz działają na niego kojąco.

 

— Och, kochanie — szepcze Effie, a jej usta wykrzywiają się w grymasie.

 

— Mamo — chrypi James, a jego oczy pieką. Chłonie wzrokiem jej widok, a także swojego ojca, przenosząc spojrzenie między nimi. Już nigdy więcej ich nie zobaczy, po tym wszystkim.

 

Effie przełyka z trudem ślinę.

 

— Nie patrz tak, James. Możesz wygrać. Rozumiesz? Możesz.

 

Ona wie, o czym mówi. Jako zwyciężczyni 44. Głodowych Igrzysk sprzed czterdziestu lat, mając zaledwie trzynaście lat, doskonale to rozumie. To było jej pierwsze dożynki, jedno nazwisko w kuli, i nikt nie wierzył, że przeżyje – a jednak przeżyła. Nie mówi o tym, nigdy o tym nie mówi, a Syriusz wie więcej na ten temat niż James. W końcu Effie była jego mentorką i pomogła mu wrócić do domu. A potem, gdy skończył osiemnaście lat, jej obowiązki mentorki mogły się skończyć, jeśli Syriusz zgodziłby się zająć jej miejsce, co też uczynił.

 

James mieszkał w Wiosce Zwycięzców przez całe swoje życie, a Syriusz jest jego najlepszym przyjacielem od jedenastego roku życia, kiedy to James przekradł się przez mur za wioską i stoczył się po zboczu, lądując prosto na Syriuszu. Oczywiście widywali się wcześniej, z daleka, ale wtedy żyli zupełnie inaczej. James miał prywatnych nauczycieli – jeden z przywilejów mieszkania w Wiosce Zwycięzców – a Syriusz chodził do szkoły. Kiedy się w końcu spotkali, pierwszą rzeczą, jaką zrobili jako dzieci, była bójka (bo obaj wymknęli się z domów i każdy myślał, że drugi go wyda), a niecałe dwadzieścia minut później obiecali sobie, że będą najlepszymi przyjaciółmi na zawsze – i to obietnica, której żaden z nich nigdy nie złamał.

 

Kiedy Syriusz zgłosił się na ochotnika zamiast Regulusa, mając zaledwie szesnaście lat, James czuł, jakby coś w nim skurczyło się i odłamało, coś, czego już nigdy nie miał odzyskać. Pamięta to, pamięta, jak desperacko walczył, by zobaczyć Syriusza przed jego wyjazdem, i dostał tylko kilka sekund, by go przytulić, zanim został odciągnięty, wyrwany wprost z ramion Jamesa. Ostatnią rzeczą, jaką Syriusz mu powiedział, była prośba. Zaopiekuj się Regulusem, James, proszę, błagał.

 

James próbował, ale Regulus był trudną osobą do zaopiekowania się, zarówno wtedy, gdy miał piętnaście lat, jak i teraz, gdy ma dwadzieścia pięć – tak przynajmniej James przypuszcza. Nie wie, co się stało, ale Regulus przestał go lubić, gdy skończył piętnaście lat. James nie potrzebował, żeby go lubił, nie po to, by się nim opiekować, ale Regulus unikał go na każdym kroku. Głównie dbał o siebie sam, bez względu na to, jak bardzo James się starał. Naprawdę, James mógł zrobić tylko tyle. Jedyny moment, kiedy Regulus go nie unikał, to dni, gdy zbierali się razem na dziedzińcu, by oglądać Syriusza na arenie. James pamięta, że tylko raz Regulus wyciągnął rękę, by chwycić jego dłoń, kurczowo się jej trzymając, gdy obaj patrzyli, jak Syriusz zostaje zaatakowany, a następnie brutalnie morduje swojego napastnika.

 

Kiedy Syriusz wraz z rodziną wprowadził się do Wioski Zwycięzców po powrocie z areny – szesnastoletni, z wojną w kościach i duchami w oczach – to James się nim zajął. Z pewnością nie jego rodzice, którzy zawsze byli zaniedbujący i przemocowi. Regulus – cóż, on nie mógł opiekować się Syriuszem. To nie było takie proste. Syriusz nie był już taki sam jak przed wejściem na arenę, i to James przeprowadzał go przez halucynacje; to James sprawił, że po raz pierwszy zaśmiał się po powrocie do domu; to James pilnował, żeby jadł, wyrywał go z objęć uzależnienia, trzymał, gdy Syriusz rozpadał się na kawałki.

 

James jest jego najlepszym przyjacielem, a on złożył obietnicę – i to tylko część powodu, dla którego patrzy na swoją matkę i uśmiecha się smutno, zanim szepcze:

 

— Nie wrócę do domu, mamo.

 

— James — odzywa się ochryple Monty, a jego oczy lśnią. Ojciec Jamesa jest cichym człowiekiem, mimo swojej postury. Łagodny olbrzym, jak zawsze nazywała go Effie, gdy nie mówiła na niego Pchełka, żeby go podroczyć, wyłącznie dla ironii. Pchły są maleńkie; Fleamont Potter jest ich przeciwieństwem. To prosty człowiek, domator i uczony, szczęśliwy, gdy może być ze swoją rodziną, kochający mąż i najlepszy ojciec, o jakim James mógłby marzyć. Teraz wygląda na zdruzgotanego. — Synu, nie... nie mów tak. Jeśli będziesz walczył...

 

— Będę walczył — przerywa cicho James. — Naprawdę będę. Ale kiedy nadejdzie koniec i zostaniemy tylko my dwaj... nie będę z nim walczył.

 

Effie zamyka oczy, jej wargi drżą, zanim zaciska je i opuszcza głowę. Przesuwa dłonie z jego policzków na ramiona, ściskając je mocno. Z jej gardła wydobywa się straszliwy dźwięk, a jej głos brzmi jak złamany, gdy szepcze:

 

Proszę.

 

— Przepraszam — wydusza z siebie James, przełykając z trudem. Monty odwraca wzrok, jego szczęka pracuje, gdy spływają po niej łzy. Effie wypuszcza drżący oddech i podnosi głowę, by na niego spojrzeć, jej twarz jest ściągnięta smutkiem. James próbuje się uśmiechnąć, ale uśmiech drży na jego twarzy. — Mamo, tato, przepraszam. Nie mogę tego zrobić. Nie zrobię tego Syriuszowi. Zamierzam dopilnować, żeby Regulus wydostał się z areny. O to będę walczył.

 

— W arenie jest... niezliczona ilość sposobów, by umrzeć, James — mówi ochryple Effie. — Chcesz walczyć, żeby wydostać Regulusa? W porządku, ale jeśli... tylko jeśli on nie da rady, jeśli coś się stanie, walcz ze wszystkich sił, żeby wrócić do domu, rozumiesz? Twoje serce... masz takie wielkie serce, pełne miłości, i nigdy nie chcę, żebyś to stracił, ale tam? Nie możesz pozwolić, by to stanęło na drodze twojego przetrwania.

 

James kiwa niepewnie głową.

 

— Dobrze, mamo. Dobrze, ale to się nie stanie, bo wyciągnę go stamtąd, nawet jeśli mnie to zabije. — Milknie na chwilę, po czym wykrzywia usta w słabym uśmiechu. — Cóż, właściwie to mnie zabije, więc tak naprawdę…

 

— James, nie żartuj teraz — przerywa Monty.

 

— Chcę, żebyście mnie zapamiętali właśnie takim — szepcze James, a oni patrzą na niego porażeni. — Takim, jak teraz, bo to, co stanie się tam, zanim odejdę... Nie chcę, żebyście to zapamiętali. Czy to zbyt wiele, jeśli poproszę, żebyście nie oglądali?

 

— Tak — mówi stanowczo Effie. — Jesteś naszym synem, James. Nie ma nic, co mógłbyś zrobić na tej arenie, co zmieniłoby to, jak cię widzimy, albo jak bardzo cię kochamy. My... my kochamy cię tak bardzo.

 

— Ja też cię kocham, mamo. Kocham was oboje — chrypi James, czując, że nie wyjaśnił wystarczająco, że jego słowa są zbyt ubogie, by właściwie wyrazić, jak bardzo jest wdzięczny za to, że ich ma.

 

Effie przyciąga go do siebie w mocnym uścisku, a Monty podchodzi, by objąć ich oboje ramionami. James zamyka oczy i pozwala rodzicom się przytulić. Większość ludzi nie wie, kiedy ostatni raz będzie miała okazję przytulić swoich rodziców.

 

James wie.

 

~•~

 

Syriusz chodzi w tę i z powrotem, wsłuchując się w ciche pomruki rodziców dobiegające zza drzwi. Nie słyszy, by Regulus odpowiadał, co oznacza, że milczy. Syriusz może się domyślić, co mówią rodzice, nawet nie słysząc ich dokładnie - zapewne wydają krótkie rozkazy, by wrócił do domu albo nie umarł śmiercią, która okryłaby rodzinę hańbą. Nic innego niż to, co powiedzieli Syriuszowi dziesięć lat temu.

 

Syriusz wrócił do domu, po tym jak zrobił haniebne rzeczy, by móc wrócić - rzeczy, które do dziś kryją się pod jego paznokciami i za powiekami. Nie umarł śmiercią, która okryłaby rodzinę hańbą, ale odkąd wrócił, żyje życiem, które z pewnością to robi.

 

Cóż, tak przynajmniej widzą to jego rodzice. Czasami trudno jest pochodzić z rodziny pełnej Zwycięzców, a jeszcze trudniej, gdy samemu jest się Zwycięzcą. Syriusz uważa to za absurdalne, bo przecież ani Walburga, ani Orion nigdy nie byli na arenie. Tylko Alphard, Cygnus, Bellatriks i Narcyza - wszyscy byli Zwycięzcami. Alphard nie poradził sobie dobrze z konsekwencjami areny i wywoływał wiele publicznych scen, zanim w końcu praktycznie zabił się alkoholem i złym stanem zdrowia. Cygnus radził sobie dobrze i wychował trzy córki, które również miały sobie poradzić, gdyby kiedykolwiek znalazły się w takiej sytuacji. A kiedy Bellatriks i Narcyza rzeczywiście się w niej znalazły, udowodniły to.

 

Po swoich igrzyskach Narcyza wyjechała, by poślubić kogoś z pierwszego dystryktu, najbliższego Hallow. Jako Zwyciężczyni mogła to zrobić, a także zabrać ze sobą siostry. Bellatriks wyjechała razem z nią, ale Andromeda nie. Została, by związać się z mężczyzną o imieniu Ted, którego rodzina zupełnie nie akceptowała. Teraz jest wyobcowana z rodziny, ale nie z Syriuszem, który zawsze wymyka się, by odwiedzić ją i małą Nimfadorę, najsłodsze dziecko, jakie kiedykolwiek spotkał. Walburga i Orion machnęli na Syriusza ręką już lata temu i od dawna nie rozmawiają z nim ani go nie uznają, mimo że chętnie korzystają z przywilejów, które otrzymują dzięki temu, że jest Zwycięzcą. Wciąż jednak kontrolują Regulusa, więc zabraniają mu widywać się z Andromedą, a Regulus ich słucha.

 

Oczywiście Regulus słucha, bo jeśli tego nie robi, nigdy nie kończy się to dobrze. Syriusz potrafi to zrozumieć, nawet jeśli doprowadza go to do szału, ponieważ on sam nigdy nie słuchał. Oczekiwanie tego samego od Regulusa jest bezcelowe. Regulus robi tylko to, na co ma ochotę.

 

To go zabije.

 

Żołądek Syriusza skręca się. Pamięta, jak zgłosił się na ochotnika zamiast swojego młodszego brata - pierwszy ochotnik od dziesięcioleci, przynajmniej w ich dystrykcie. Musiał to zrobić, bo gdy tylko usłyszał wyczytane imię Regulusa, wiedział, że jego młodszy brat zginie. Regulus - w tamtym wieku - nigdy nie przetrwałby areny.

 

Szczerze mówiąc, Syriusz nie był pewien, czy sam przetrwałby arenę, ale jednak przetrwał. Czasami żałuje, że tak się stało. Czasami nienawidzi Regulusa za to, że jest kimś, kogo kocha tak mocno, że poszedłby za niego. Ale nigdy - ani razu - Syriusz tego nie żałował. Nigdy nie będzie żałował uratowania życia swojego młodszego brata.

 

To uczucie jest jak splunięcie w twarz. Jakby tylko odwlekał nieuniknione. Bo oto stoi Regulus, jego imię wciąż odbija się echem w uszach Syriusza, a tym razem Syriusz nie może go uratować.

 

A potem jest James.

 

Sama myśl o tym wywołuje mdłości u Syriusza. Jego najlepszy przyjaciel. Cholera, jego najlepszy przyjaciel też idzie na arenę, a Syriusz nie może zająć jego miejsca. James jest... szczerze mówiąc, całym światem Syriusza. Bez niego Syriusz nie byłby teraz żywy. Bez niego Syriusz nie wiedziałby, co ze sobą zrobić.

 

James wchodzi na arenę razem z Regulusem. Jak to może być sprawiedliwe? Co Syriusz ma z tym w ogóle zrobić? To sprawia, że chce krzyczeć, uderzać w ściany jakiegoś wewnętrznego więzienia, wbijać pięść w cokolwiek, co jest najbliżej, aż jego umysł się wyciszy. Nie da rady. Nie może... nie wie, jak sobie z tym poradzi. Nie ma, kurwa, wyboru.

 

Syriusz ma ich trenować. Przygotować. Nauczyć. Ma przekazać im każdy trik, wskazówkę i narzędzie potrzebne do przetrwania, a potem patrzeć, jak stawiają czoła śmierci. Syriusz nigdy nie sprowadził trybutów do domu, ani razu w ciągu ostatnich ośmiu lat, a teraz jego młodszy brat i najlepszy przyjaciel będą szukać u niego pomocy. Nie wie, jak im powiedzieć, że nie ma dla nich ratunku, że tak naprawdę, ostatecznie, wszystko sprowadza się do desperackiej potrzeby przetrwania.

 

Może włożyć broń w ich ręce, nauczyć ich, jak uniknąć śmierci z odwodnienia czy głodu, kazać im zapamiętać trujące rośliny i przekazać ogólne zasady, co robić, a czego nie, by zwiększyć ich szanse - ale prawda jest taka, że przeżyją tylko wtedy, gdy będą tego wystarczająco mocno pragnąć. Syriusz wygrał swoje igrzyska, dusząc człowieka gołymi rękami - nie było to jego pierwsze zabójstwo ani nawet najbardziej makabryczne - ale był wtedy wygłodzony do granic możliwości, na wpół martwy z odwodnienia i wykrwawiający się. Tamten człowiek miał nóż, a Syriusz ranę kłutą. Tamten miał przewagę, a Syriusz - wolę przetrwania.

 

Tamten człowiek powinien był przeżyć, ale Syriusz dopilnował, żeby tak się nie stało.

 

To dziwne, bo Syriusz uważa - i zawsze uważał, od czasu swojego zwycięstwa - że śmierć na arenie to w gruncie rzeczy łaska. Ale to było zanim ludzie, których kocha, stali się trybutami. Może to samolubne, bo niezależnie od tego, czy to łaska czy nie, i tak chce, żeby obaj przeżyli, a to niemożliwe. Nie obaj.

 

To jak prosić Syriusza, by wybrał między sercem a płucami. Serce przestaje bić, gdy płuca nie pracują, a płuca nie działają, gdy serce przestaje bić. Muszą współistnieć; nie przetrwa utraty żadnego z nich.

 

Drzwi otwierają się i wychodzą przez nie Walburga i Orion. Oboje zatrzymują się na moment, by na niego spojrzeć, gdy gwałtownie przystaje. Jego matka wypowiada tylko jedno polecenie:

 

— Sprowadź go do domu.

 

Po tych słowach, nie mówiąc nic więcej, wychodzą.

 

Biorąc głęboki oddech, Syriusz rusza naprzód i prześlizguje się przez drzwi, a jego serce ściska się boleśnie na widok Regulusa. Wygląda tak drobnie, mimo że ma dwadzieścia pięć lat, ale może to dlatego, że Syriusz patrzy na niego i widzi go takim, jakim był, gdy miał zaledwie piętnaście lat. Po prostu jego młodszy brat. Zawsze jego młodszy brat.

 

Nie rozmawiają już tak jak kiedyś. Są zbyt różni, a jednocześnie zbyt podobni. Syriusz przeszedł zbyt wiele, a Regulus się zdystansował. Regulus wciąż mieszka w tym domu z ich apodyktycznymi rodzicami i choć może już ich nie biją, odkąd dorośli, nie oznacza to, że ich metody wychowawcze się poprawiły. Syriusz nie wrócił do domu, odkąd miał szesnaście lat, odkąd definitywnie odszedł i wprowadził się do Potterów mieszkających kawałek dalej przy tej samej ulicy. Kiedyś poprosił Regulusa, by poszedł z nim. Regulus odmówił.

 

— Mam wyjątkowego pecha — stwierdza Regulus sucho, a Syriusz wpatruje się w niego przez dłuższą chwilę, zanim nie parska słabym śmiechem i zamyka drzwi. Dla kogokolwiek innego Regulus wyglądałby zapewne na niewzruszonego, co najwyżej lekko zirytowanego, ale Syriusz dostrzega strach tlący się głęboko w jego oczach. Próbuje go ukryć, ale Syriusz widział zbyt wiele podobnych sytuacji w swoim życiu, by teraz tego nie zauważyć, bez względu na to, jak bardzo się od siebie oddalili. — W końcu jestem dosłownie jedyną osobą na świecie, która została wylosowana dwa razy.

 

— Tak, to naprawdę do dupy — przyznaje Syriusz. Opiera się o drzwi i pozwala swojej głowie uderzyć o nie z głuchym łupnięciem.

 

Zapada między nimi cisza, ciężka i gęsta. Syriusz pamięta, gdy to on był trybutem. Regulus poczekał, aż zostaną sami, zanim przylgnął do niego i rozpłakał się, błagając go, by nie odchodził, błagając, by wrócił. Syriusz pamięta, jak wrócił, a wszystko wydawało się... wykrzywione. Cały świat był, i wydaje mu się, że Regulus mógł go znowu przytulić, gdy wrócił, ale nie potrafi sobie tego przypomnieć. Jego wspomnienia są jak kalejdoskop, jedynie połamane światło, czasem niemożliwe do rozpoznania i zawsze zmienne.

 

Wspomnienia sprzed areny są blade i wydają się pochodzić z zupełnie innego życia. Wspomnienia tuż po arenie, nawet rok później, są jak ulotne smugi dymu; ledwo może je dostrzec i nie wie, co się w nich kryje. To przynajmniej cały rok jego życia, którego nie potrafi sobie przypomnieć. Gdyby nie James, prawdopodobnie żyłby tak już na zawsze.

 

Rzecz w tym, że Syriusz wszedł na arenę i walczył z całych sił, by wrócić do domu, zupełnie nieświadomy tego, co przyniesie ze sobą, gdy mu się to uda. Jeśli żyjesz wystarczająco długo, by wydostać się z areny, zabierasz ze sobą jej fragmenty, a te fragmenty pozostają z Syriuszem do dziś. James albo Regulus to zrozumieją, jeśli przeżyją. Jeden albo drugi, ale nie obaj.

 

Syriusz nie wie, jak ma z tym żyć.

 

— Byłeś już u Jamesa? — mruczy Regulus. Jego głos jest cichy, napięty z powodu jakiegoś niewypowiedzianego napięcia. Najprawdopodobniej ma to coś wspólnego z Jamesem, jeśli Syriusz miałby zgadywać. Był taki czas, lata temu, gdy Regulus nie nienawidził Jamesa, ale Syriusz nie potrafi sobie tego naprawdę przypomnieć. Nie w pełni. Nie całkowicie. Ta czułość również została nadszarpnięta przez czas.

 

— Jest ze swoimi rodzicami — odpowiada Syriusz, wpatrując się w jakiś punkt ponad ramieniem Regulusa. — Chciałem dać im trochę czasu.

 

Regulus prycha.

 

— Więc przyszedłeś najpierw do mnie. Co za zaszczyt.

 

— Nie rób tego — mówi stanowczo Syriusz, przenosząc wzrok na Regulusa i patrząc mu prosto w oczy. — Nie rób tego, Regulus. Twoja uraza, rozgoryczenie, cokolwiek to jest - to już nie może mieć znaczenia, rozumiesz? Nie ma miejsca na nic innego poza wolą przetrwania. Posłuchaj mnie... nie, zamknij się. — Regulus zamyka usta, które przed chwilą otworzył, by zaprotestować, ale Syriusz nigdy w swoim pieprzonym życiu nie był bardziej poważny. — Zostawiasz to wszystko tutaj. Cokolwiek mogłoby cię zachwiać, stanąć na drodze twojego przetrwania, musisz to odrzucić, tu i teraz. To nie może istnieć na arenie.

 

— Igrzyska jeszcze się nie zaczęły — szepcze Regulus.

 

— Igrzyska zaczęły się w momencie, gdy wyczytano twoje imię, i skończą się dopiero wtedy, gdy umrzesz — poprawia go Syriusz bez ogródek.

 

— Myślisz, że zginę? — pyta Regulus.

 

Oddech Syriusza więźnie mu w gardle, a serce boleśnie zaciska się w piersi na samą myśl. Regulus patrzy na niego nieustępliwie, czekając, a Syriusz nie wie. Nie wie, czy jego młodszy brat zginie. Nie wie, czy jego najlepszy przyjaciel zginie. Nie wie, jak ma im pomóc przetrwać, wiedząc, że tylko jeden z nich może.

 

Wypuszczając drżący oddech, Syriusz może jedynie powiedzieć:

 

— Masz jedną szansę na dwadzieścia cztery, Regulus.

 

— Twój najlepszy przyjaciel jest jednym z tych dwudziestu czterech — przypomina mu Regulus. — Czy zamierzasz prosić mnie, żebym go nie zabijał? — Znów czeka, ale Syriusz nie wie, jak na to odpowiedzieć. Nie wie, co robi. — Bo zrobię to, jeśli będę musiał. Nie oszczędzę jego życia i nie poświęcę własnego tylko dlatego, że jest dla ciebie ważny. Może nie będę go specjalnie szukał, żeby zabić, ale jeśli do tego dojdzie, Syriusz, nie zawaham się.

 

I gdyby chodziło o kogokolwiek innego niż Jamesa, Syriusz odczułby ulgę, słysząc to, wiedząc, że Regulus planuje walczyć o przetrwanie. Ale to jest James, więc Syriusz czuje, jakby ktoś miażdżył mu płuca, a przerażenie osiada w jego żołądku ciężkie jak ołów.

 

— Planujesz wrócić do domu, Reggie? — chrypi Syriusz.

 

— Tak — odpowiada Regulus stanowczo.

 

— Cóż — szepcze Syriusz, poruszając szczęką, po czym daje krótkie skinienie głową i sięga do drzwi — sądzę, że powinienem się z nim zobaczyć, skoro tak chętnie wysyłasz go do grobu.

 

— Czy jesteś gotów posłać mnie do grobu, dla niego? — odcina się ostro Regulus, a mięsień na jego policzku drga, gdy zaciska szczękę. Jego oczy są zimne. Zawsze takie są, w tych czasach.

 

Syriusz odwraca się, otwiera drzwi i wychodzi.

 

James nie jest zbyt daleko, a Syriusz przybywa akurat w momencie, gdy Effie i Monty są odprowadzani na zewnątrz. Oboje płakali rzewnymi łzami, to oczywiste, a Syriusz ma ochotę do nich podejść, zawołać ich, zwrócić na siebie uwagę i znaleźć jakiś sposób, by to wszystko naprawić. Nie może jednak tego zrobić, więc trzyma się z tyłu, pozwalając im odejść, nie zauważając jego obecności.

 

Gdy tylko James dostrzega Syriusza, rusza naprzód, by porwać go w objęcia. Syriusz z całych sił powstrzymuje się od wybuchnięcia płaczem, ale nie pozwala sobie na to, bo to nie on za chwilę zostanie wrzucony na arenę - tylko dwie osoby, które kocha najbardziej na świecie. James trzyma go tak, jakby nigdy więcej nie miał mieć ku temu okazji, a Syriusz... Syriusz doskonale wie, co to oznacza.

 

— Nie — chrypi Syriusz, cofając się, jakby został ukąszony. Potrząsa głową, nie chcąc stawić czoła rzeczywistości. — Nie, James, nawet się, kurwa, nie waż. Nie…

 

— Przestań — przerywa mu łagodnie James, wyciągając ręce, by chwycić go za ramiona i spojrzeć mu prosto w oczy. — To nie podlega dyskusji, Syriusz. Sprowadzę go do domu, rozumiesz?

 

Syriusz słyszy własny jęk, który wyrywa mu się z ust, a najgorsze jest to, że wcale nie jest tym zaskoczony. Oczywiście, że James by to zrobił. Oczywiście, że by to zrobił, bo jest bezinteresowny i szlachetny, bo jest dobry. Niekoniecznie z dobroci serca - choć ma jej pod dostatkiem - ale dlatego, że wie, z czym będzie mógł żyć, a z czym nie. Jego zasady moralne, jego poczucie tego, co słuszne - za to wszystko jest gotów umrzeć.

 

Na arenie nie ma miejsca na poczucie tego, co słuszne, ani na moralność. Liczy się tylko przetrwanie, nic więcej. Musisz zrobić wszystko, co konieczne, by przeżyć, nawet jeśli oznacza to najgorsze rzeczy, jakie możesz sobie wyobrazić. Jedna chwila zawahania, bo chcesz być dobrym człowiekiem - to właśnie tak umiera się na arenie. Dobro tam nie istnieje, a jeśli próbuje zaistnieć, zostaje szybko zdławione. James nie jest... nie jest stworzony do takich rzeczy. Jest jasny i kochający, mimo tego gównianego świata, i zależy mu na sprawach i ludziach bardziej niż komukolwiek, kogo Syriusz kiedykolwiek poznał.

 

To go zabije.

 

Bezradnie, Syriusz myśli o różnicy między Jamesem a Regulusem - jeden bez wahania powiedział mu, że nie poświęci się dla niego, podczas gdy drugi bez wahania oznajmił mu dokładnie przeciwną deklarację. Syriusz nie jest w stanie tego znieść.

 

— James — wyrzuca z siebie Syriusz zdławionym głosem.

 

— Powiedziałem, że to nie podlega dyskusji, więc nie... — James bierze głęboki oddech, po czym powoli wypuszcza powietrze. — To twój młodszy brat.

 

— Jesteś moim najlepszym przyjacielem.

 

— Właśnie. To jeden z powodów, dla których podjąłem tę decyzję.

 

Syriusz wzdryga się.

 

— Nie możesz…

 

— Powiedziałem jeden — przerywa James, utrzymując jego spojrzenie. — Tylko jeden z wielu powodów, Syriusz. To nie twoja wina, jasne? I nie będziemy o tym rozmawiać. Przygotujesz mnie, a ja pójdę tam i sprowadzę Regulusa do domu, i tyle. Nie myśl nawet przez sekundę, że będę tego żałował. To moja decyzja i ty ją uszanujesz, rozumiesz? O to tylko cię proszę. Po prostu ją uszanuj.

 

Nie mogę, myśli Syriusz. Dziękuję, myśli Syriusz. Chcę, żebyście obaj wrócili do domu, myśli Syriusz. Nie wiem, jak mam sobie z tym poradzić, myśli Syriusz. A ostatecznie Syriusz nie mówi nic.

 

James przyciąga go z powrotem do uścisku, dopóki - po raz drugi w zamianie ról, na którą Syriusz nigdy nie mógłby się przygotować - nie zostaje wyrwany prosto z ramion Jamesa.

Chapter 2: Hallow

Chapter Text

— Cóż, przynajmniej są jakieś korzyści — mówi James z udawaną wesołością, sięgając po maleńką tartaletkę cytrynową ze stołu zastawionego z pewnością wykwintnymi potrawami.

 

Regulus powstrzymuje chęć przewrócenia oczami. Oczywiście, że James próbowałby dostrzec jasną stronę sytuacji. Jest tak irytująco pozytywny, że Regulus go nienawidzi. Nienawidzi go od lat.

 

Nie wszystkie, co prawda, ale jednak od lat.

 

Syriusz wygląda na zmęczonego. Nie je, podobnie jak Regulus. Pociąg jedzie dalej, a jedyną osobą, która się odzywa, jest James. Regulus patrzy na niego i zastanawia się, jak może udawać, że wszystko jest w porządku. Czy James, patrząc na Regulusa, zastanawia się, czy będzie musiał go zabić, tak jak Regulus, patrząc na niego, zastanawia się, czy w ogóle byłby do tego zdolny? Nic w tej sytuacji nie jest w porządku.

 

— Nie, naprawdę, musicie spróbować — oznajmia James z pełnymi ustami, wymachując tartaletką w ich kierunku z szeroko otwartymi oczami.

 

— Cóż, to wszystko jest takie... ponure — mówi Pandora, wchodząc z rozmachem do wagonu, z zaciśniętymi ustami. Jest Hallow w każdym calu, jej ekscentryczny styl jest krzykliwy i dramatyczny. Jej głos, mimo że to ona wyczytała jego imię podczas dożynek - żniwiarka, jeśli można tak powiedzieć - brzmi bardzo kojąco.

 

Regulus odchyla się na krześle i mówi beznamiętnie:

 

— Cóż, śmierć to na ogół ponury temat, z wyjątkiem Hallow, jak sądzę. James i ja wkrótce zapukamy do bram śmierci, więc wybacz nam, że jesteśmy nieco... melancholijni.

 

— Śmierć jest ponurym tematem także dla nas — mówi Pandora z grymasem, marszcząc brwi, wyraźnie urażona sugestią, że mogłoby być inaczej.

 

— Och, jakież to szokujące — odpowiada Regulus, przechylając głowę w udawanym zdziwieniu. — Myślałem, że wy, Hallow, żyjecie takimi rzeczami, ale tylko wtedy, gdy chodzi o ludzi takich jak my, prawda?

 

Pandora zaciska usta w wąską linię, wyglądając na absurdalnie urażoną, ale Regulus wcale tego nie żałuje. Pociąga nosem z oburzeniem i mruży oczy, patrząc na niego.

 

— Wiesz, z takim nastawieniem nie spodziewałabym się, że zdobędziesz wielu sponsorów, Regulus.

 

— Cóż, to raczej zadanie Syriusza, nie moje — mruczy Regulus.

 

— Musisz dać mi coś, z czym mogę pracować, Reg — mówi Syriusz ze znużeniem, wpatrując się w okno i obserwując świat przemykający za szybą. — Nie mogę przedstawić czegoś sponsorom, jeśli ty nie dasz im powodu, by cię polubili.

 

— Właściwie mnie to nie obchodzi — przyznaje Regulus, bo naprawdę go to nie obchodzi.

 

Wzrok Syriusza natychmiast kieruje się na niego.

 

— Musisz się tym przejmować. Sponsorzy mogą uratować ci życie na arenie. Byłbym martwy, gdyby nie sponsorzy, których miałem, i znakomite zarządzanie nimi przez Effie. Ale ja byłem charyzmatyczny. Ty zaś... — Syriusz wykrzywia twarz, a Regulus posyła mu gniewne spojrzenie. Syriusz pstryka palcami i wskazuje na Jamesa. — A on? Dla niego zdobycie sponsorów będzie łatwe. Jest czarujący, miły, wie, jak sprawić, by ludzie go polubili. To będzie jak odebranie dziecku cukierka. Ale ty? No wiesz, nigdy się nie uśmiechasz, jesteś po prostu... jesteś naprawdę cholernie niemiły, zrzędliwy i ponury. Ludzie tego nie polubią.

 

— Więc z tego, co słyszę, żeby zdobyć sponsorów, nie wolno mi być... sobą? — pyta Regulus z niedowierzaniem.

 

— Tak, dokładnie — odpowiada natychmiast Syriusz, ten drań. — Bądź jak James.

 

Regulus rzuca mu gniewne spojrzenie.

 

— Nie jestem ani trochę podobny do Jamesa.

 

— Tak, jak już ustaliliśmy, i to właśnie jest problem — mówi mu Syriusz, zupełnie nieświadomy, że te słowa są jak nóż wbijający się w trzewia Regulusa. Regulus wie o tym już od dawna. Regulus wie o tym od bardzo dawna.

 

— Myślę... sam nie wiem — mamrocze James, spoglądając na talerz z tartami. — To znaczy, ja bym go sponsorował.

 

— Ty byś sponsorował każdego — mówi Syriusz, wzdychając ciężko. Kiwa głową w stronę Regulusa. — Nawet tych najmniej pożądanych.

 

— A niby James jest pożądany? — odparowuje sarkastycznie Regulus.

 

James opiera łokieć na stole i pochyla się w stronę Regulusa, a jego usta wyginają się w uśmiechu.

 

— Czy sugerujesz, że nie jestem? Nie powiedziałbyś, że jestem pożądany?

 

— Powiedziałbym, że jedyne pragnienie, jakie odczuwam, to żebyś sobie poszedł — mówi mu Regulus, unosząc brew.

 

— No, to nie było zbyt miłe.

 

— Jak właśnie ustaliliśmy, nie jestem zbyt miłą osobą.

 

— Wiesz, to nie jest zbyt pożądana cecha — mówi James.

 

Regulus mruczy pod nosem.

 

— A jednak, sponsorowałbyś mnie.

 

— Cóż, jestem stronniczy — mruczy James, leniwie sięgając po kolejną tartę, którą następnie podaje Regulusowi. — Masz. Jest kwaśna i gorzka, zupełnie jak ty.

 

Regulus bierze tartę, po czym - nawet nie patrząc - zgrabnym ruchem nadgarstka rzuca ją prosto w głowę Syriusza. Sądząc po pisku, który następuje, jego celność wciąż jest niezawodna. James wybucha tak głośnym śmiechem, że aż się dławi, a nawet Pandora chichocze, gdy Syriusz zaczyna narzekać na tartę we włosach.

 

Przez jedną chwilę nieuchronność tego, co nadchodzi, nie wydaje się tak przytłaczająca i Regulus chciałby pozostać tu na zawsze. To dziecinne pragnienie - zawinąć się w jednej chwili i ukryć przed światem - ale nie potrafi się oprzeć tej pokusie.

 

Wstrząsa nim jednak to, że śmiech Jamesa cichnie, gdy ten spogląda przez okno i mówi cicho:

 

— Cholera, spójrzcie na to.

 

Podążając za jego spojrzeniem, Regulus widzi Hallow wyłaniające się zza wzgórza, gdy wznoszą się na torach, znacznie bliżej, niż był na to przygotowany. To prawdziwa forteca. Owszem, miasto, ale mimo wszystko nie do zdobycia. W samym centrum największy budynek to zamek, górujący wysoko nad każdą inną budowlą, ze spadzistymi dachami i wieżami zwieńczonymi ostrymi szczytami. James powoli wstaje i podchodzi do okna, by patrzeć z zachwytem, ale Regulus odmawia poruszenia się z miejsca.

 

— Piękne, prawda? — mruczy Pandora.

 

Jest piękne, ale Regulus wolałby raczej odgryźć sobie język, niż to przyznać. Nigdy wcześniej nie odczuwał tego tak dotkliwie - tego absolutnego nieszczęścia, że nie urodził się w Hallow, ale teraz uderza go, jak bardzo jest to niesprawiedliwe. Każdy, kto urodził się wewnątrz Hallow, jest chroniony, na zawsze bezpieczny, nigdy nie żyje w strachu przed wiszącą nad nim zagładą ani pod kontrolą Hallow, a przynajmniej nie tak jawnie. Jego wzrok wędruje w stronę Syriusza.

 

Syriusz patrzy na Hallow z goryczą wykrzywiającą jego usta, a w jego oczach odbija się nawiedzające go echo przeszłości. Najpiękniejsze miejsce, jakie ktokolwiek kiedykolwiek widział, a Syriusz spogląda na nie, jakby było utkane ze zła. Regulus zawsze był i nadal jest pod wpływem swojego brata, bez względu na to, jak bardzo walczył z tym instynktem, ale to na nic, zwłaszcza nie tutaj i nie teraz. Już samo to, to spojrzenie w oczach Syriusza, sprawia, że Regulus nie ufa temu miejscu. Pociesza się myślą, że i tak by mu nie zaufał, ale reakcja Syriusza tylko utwierdza go w tym uczuciu.

 

— Och! — wykrzykuje zaskoczony James, a Regulus odwraca gwałtownie głowę i widzi, że pociąg znacznie zwolnił, a na zewnątrz biegną ludzie, krzycząc i wiwatując, jakby witali nowo przybyłe gwiazdy.

 

Wszyscy oni są z Hallow, nie ma co do tego wątpliwości. To całkowite oderwanie od leżącej u podstaw grozy tej sytuacji jest ostatecznym tego potwierdzeniem, ale przede wszystkim zdradza to dziwna mieszanka stylów. Ludzie w pelerynach, szatach, dziwacznych kapeluszach, krzykliwych kolorach - to wszystko wystarczy, by żołądek Regulusa się skręcał. Uśmiechy i stłumione okrzyki uwielbienia tylko pogarszają to uczucie, a Regulus powstrzymuje się od warknięcia na Jamesa, by usiadł, zwłaszcza gdy ten zaczyna machać do nich.

 

— Nie wyglądaj na tak zdenerwowanego — mruczy Syriusz, a jego twarz wygładza się, gdy Regulus spotyka jego spojrzenie. Kiwa głową w stronę Jamesa. — Gra się rozpoczęła, pamiętasz? A wygląda na to, że on wie, jak grać.

 

— Nie chcę odgrywać tej roli — cedzi przez zęby Regulus.

 

— W takim razie giń — odpowiada Syriusz.

 

Regulus zgrzyta zębami, ale Syriusz nie ustępuje ani trochę. W końcu, wypuszczając ostro powietrze przez nos, Regulus odsuwa gwałtownie krzesło i podchodzi do okna obok Jamesa, krzyżując ramiona. Bez względu na starania, nie potrafi zmusić swojej twarzy do przybrania choćby pozornie otwartego i ciepłego wyrazu - udaje mu się jedynie zachować kamienną minę.

 

— Jak możesz na siebie patrzeć, robiąc coś takiego? — pyta cicho Regulus, przenosząc spojrzenie na Jamesa.

 

— Oni nie wiedzą — odpowiada James, a jego uśmiech ani na moment nie słabnie, gdy macha, jakby nie mógł się doczekać zawarcia nowych znajomości. — Tak jak my zostaliśmy uwarunkowani, tak i oni, Regulus. To tak naprawdę nie ich wina, jeśli się nad tym zastanowić. To nie oni stworzyli te igrzyska.

 

— Oglądają je. Kochają je.

 

— Tak, dokładnie tak, jak ich tego nauczono. Tak samo jak my je oglądamy. Tak samo jak nas nauczono się ich bać.

 

Regulus kręci głową.

 

— Jak możesz się o nich troszczyć? Nawet o nich? Pokochają nas, potem zapłaczą, gdy umrzemy, a następnie zapomną, że kiedykolwiek istnieliśmy, gdy pojawią się następni.

 

— No cóż, jeśli celem jest nie umrzeć, to właściwie nie ma większego problemu, prawda? — pyta James lekkim tonem, zerkając na niego przelotnie.

 

— Więc to jest twój cel?

 

— Czyż nie jest to celem każdego?

 

— Spodziewasz się, że dożyjesz do końca? — mruczy Regulus.

 

James po prostu macha dalej, mówiąc:

 

— Mam taki zamiar.

 

— Mam dla ciebie niefortunną wiadomość — informuje go Regulus, ściszając głos i kierując wzrok z powrotem na tłumy, które mijają. — Nie dożyjesz do końca, nawet jeśli miałbym cię zabić własnoręcznie, James. Bez względu na to, jak ważny jesteś dla Syriusza, zrobię to, co będzie musiało być zrobione.

 

— Och, naprawdę to zrobisz? — pyta James, przyciskając dłoń do szyby i porzucając wszelkie pozory, by spojrzeć prosto na Regulusa. W jego oczach pojawia się błysk, a uśmiech nie blednie ani trochę. Jeśli już, to Regulus widzi, jak staje się bardziej szczery. — Ja też, wiesz. To dokładnie mój plan - zrobić to, co będzie musiało być zrobione.

 

— Nie zawaham się — ostrzega go Regulus.

 

— Nawet przez sekundę? — prowokuje James, a jego uśmiech łagodnieje, stając się bardziej smutny niż cokolwiek innego, i Regulus…

 

Regulus waha się przez sekundę, o jedną za długo, a uśmiech Jamesa znów się poszerza, gdy ten odwraca się, by ponownie zacząć machać.

 

Z ciężkim sercem Regulus wraca na swoje miejsce.

 

~•~

 

— Dasz sobie radę — zapewnia Jamesa Syriusz. — Po prostu cię trochę ogarnią i upiększą, żeby móc cię pokazać jako wprowadzenie. Myślę... cóż, Pandora twierdzi, że mamy w tym roku dobry zespół, więc uwierzę jej na słowo. Muszę iść trochę powęszyć, ale zobaczymy się z tobą i Reggiem później, co?

 

James, który czuje się kompletnie zagubiony i ma wrażenie, że wszystko dzieje się zbyt szybko, by mógł za tym nadążyć, zdołał jedynie wykrztusić:

 

— Ee, tak — zanim Syriusz pognał dalej.

 

James czuje się trochę tak, jakby odebrano mu kamizelkę ratunkową.

 

Ledwie zdążył się porządnie zmartwić, a już on i Regulus zostają poprowadzeni w przeciwnych kierunkach. James ogląda się przez ramię i ze zdziwieniem dostrzega, że Regulus również zerka w jego stronę. Oczywiście, gdy tylko zauważa, że James go przyłapał, odwraca wzrok i już więcej się nie ogląda.

 

— Ach, wspaniale — odzywa się radosny głos, gdy James zostaje wprowadzony do pokoju. Stoi tam mężczyzna o jaskrawoczerwonych włosach, uczesanych w coś pomiędzy mulletem a mohawkiem, co - szczerze mówiąc - wygląda całkiem nieźle. — Nazywam się Fabian. Ty będziesz moją laleczką, a drugim trybutem zajmie się mój brat, Gideon. No dalej, rozbieraj się.

 

— Co? — wypala James, wybałuszając oczy.

 

— Och, nie ma potrzeby się krępować — zapewnia go Fabian. — Wyraźnie widzę, że mam sporo materiału do pracy. — Przerywa, po czym unosi rękę i uderza się w czoło. — Rany, przepraszam, spieszę się z całym procesem. Jeszcze nie czujesz się przy mnie komfortowo, prawda? Przepraszam, przepraszam, po prostu nie mam z tobą zbyt wiele czasu, niestety. Słuchaj, obiecuję, że nie będę patrzył. Cóż, nie, to kłamstwo; to dosłownie moja praca, żeby patrzeć, ale zapewniam cię, nie ma w tym nic niestosownego. Po prostu pomogę ci wyglądać jeszcze lepiej niż już wyglądasz. Zaufaj mi, spodoba ci się ten proces.

 

— Eee — mamrocze James — czy mogę zachować spodnie?

 

— No, przynajmniej dopóki nie wejdziesz do kąpieli, jasne — przyzwala Fabian, machając ręką i odwracając się.

 

Fabian jest kłamcą. James wcale nie cieszy się tym procesem. To bardzo dziwne mieć kogoś obecnego podczas kąpieli, nawet jeśli ta osoba nie patrzy (a Fabian, na szczęście, nie patrzy). Pozwala Jamesowi owinąć się ręcznikiem wokół bioder, gdy ten wychodzi z wanny, ale od tego momentu cały proces zaczyna przypominać tortury.

 

Niestety, cały proces obejmuje mnóstwo woskowania, wyrywania włosów, szturchania i obmacywania. W pewnym momencie Fabian swobodnie papla, trzymając uniesione ramię Jamesa i brutalnie wyrywając włosy z jego pachy razem z cebulkami. Za każdym razem, gdy James skomle z bólu, Fabian cmoka z dezaprobatą, poklepuje go po ramieniu i przemawia kojącym tonem, by zaraz potem zacząć wszystko od nowa.

 

Fabian robi też rzeczy, które James uznaje za przyjemne, jak na przykład kompletny masaż twarzy, który jest naprawdę genialny. Niestety, to nie wszystko. Jest jeszcze złuszczanie naskórka, nawilżanie i więcej wyrywania włosów, tym razem z brwi, co powoduje łzawienie oczu - ale co ciekawe, łzawi zawsze oko przeciwne do tej brwi, którą akurat skubi. James czuje się również niekomfortowo, ponieważ Fabian zabiera mu okulary i każe założyć soczewki kontaktowe, po czym spokojnie wysłuchuje, jak James przez prawie dziesięć minut bez przerwy narzeka, dlaczego powinien móc nosić swoje okulary, tylko po to, by i tak zmusić go do założenia soczewek. Ostatecznie musi mu pomóc, bo James nie wie jak to zrobić, a ten zostaje dźgnięty w oko (trzykrotnie), ponieważ ciągle się wzdryga, nie mogąc utrzymać głowy nieruchomo.

 

Ale, szczerze mówiąc, James stawia granicę, gdy przychodzi do jego włosów. Fabian myje je i wykonuje przyjemny masaż skóry głowy, który niemal usypia Jamesa, ale gdy ten kątem oka dostrzega nożyczki, natychmiast się rozbudza. James nigdy w życiu nie zerwał się z krzesła tak szybko.

 

— Nie — stwierdza stanowczo James, wskazując palcem na Fabiana, który wygląda na osłupiałego. — Absolutnie nie. Jeśli zbliżysz się do mnie z tymi nożyczkami, zacznę ćwiczyć do areny, a następną osobą, która zostanie brutalnie dźgnięta w oko, będziesz ty.

 

Fabian stoi z otwartymi ustami.

 

— Ale... ale twoje włosy są…

 

— Doskonale zdaję sobie sprawę, w jakim stanie są moje włosy, ale słusznie zauważyłeś, że są one moje, Fabian.

 

— James, proszę cię, to istny koszmar.

 

— Nie — upiera się stanowczo James.

 

— Czy nie mógłbym po prostu…

 

— Nie.

 

— Ale co jeśli ja…

 

Nie.

 

— Ja... — Fabian patrzy na niego z przerażeniem, po czym wzdycha ciężko i opuszcza rękę. Wygląda naprawdę smutno, co mogłoby wzbudzić w Jamesie wyrzuty sumienia, gdyby nie chodziło o jego własne włosy. Fabian powoli odkłada nożyczki i kiwa głową. — No dobrze, niech będzie. Miałem tyle planów co do twoich włosów, wiesz? Czy mogę je chociaż trochę wystylizować?

 

James zaciska usta, ale to nadzieja w oczach Fabiana naprawdę go przekonuje. Rozluźnia się nieco.

 

— Dopóki ich nie tniesz ani nie próbujesz ich wygładzić, możesz robić, co chcesz.

 

— Mogę... z tym pracować — stwierdza Fabian zdecydowanym tonem, mrużąc oczy i przechylając głowę, gdy przywołuje Jamesa gestem z powrotem do krzesła.

 

Z wahaniem James podchodzi bliżej.

 

Fabian dotrzymuje słowa i po wystylizowaniu włosów Jamesa (zwycięsko nieobciętych, dziękuję bardzo), przychodzi czas na wciśnięcie go w zaskakująco obcisły garnitur. To dziwny garnitur, jakiego James nigdy wcześniej nie widział, bardzo w stylu Hallow - w kolorze tak ciemnej czerwieni, że prawie czarnej, z różnymi złotymi akcentami. Nie wie, co o tym myśleć, gdy Fabian stawia go przed lustrem na całą wysokość i prosi o opinię.

 

Obiektywnie rzecz biorąc, James wie, że wygląda dobrze. Widzi, że wygląda dobrze. Zawsze był przystojny i nie wstydzi się tego przyznać, ale to jest... Cóż, teraz to wszystko zostało naprawdę podkreślone, nic więcej. Nie wygląda jakoś bardzo inaczej, a jednocześnie prawie nie poznaje samego siebie. Garnitur nie jest zbyt krzykliwy ani przytłaczający, ale jest bardziej stylowy i przyciągający wzrok niż cokolwiek, co kiedykolwiek nosił. Jego włosy są nieco inne, bardziej... pełne, jakoś tak, i wyglądają na niewymuszone? W porządku, James będzie musiał zapytać Fabiana, jak to zrobił. Ale przede wszystkim bardzo dziwnie jest widzieć siebie bez okularów. Dziwnym trafem czuje się, jakby jego twarz była naga. Jego oczy wydają się większe.

 

— To jest... ach... — James odchrząkuje i zerka na Fabiana, który wstrzymuje oddech, czekając na jego reakcję. Bezradnie, James posyła mu krzywy uśmiech. — Jest cudownie. Wykonałeś cudowną pracę.

 

Twarz Fabiana całkowicie się rozjaśnia.

 

— Dziękuję! Cieszę się, że ci się podoba. Chodź, Gideon powinien już skończyć.

 

James poświęca sekundę na zastanowienie się, przez co musiał przejść ten biedny Gideon, pracując z Regulusem i próbując zrobić wszystko to, co Fabian właśnie zrobił z nim, i musi powstrzymać śmiech, gdy podąża za Fabianem. Ten śmiech natychmiast zamiera w gardle Jamesa, gdy widzi Regulusa.

 

Regulus wyraźnie się zdumiewa na jego widok, gwałtownie mrugając, ale James nie ma nawet siły zastanawiać się, co to może oznaczać, bo jest zbyt zajęty wpatrywaniem się w Regulusa. Po prostu... cóż, Regulus zawsze chodzi na czarno, ogólnie rzecz biorąc, i jest... No więc tak, jest niezaprzeczalnie piękny. Nie da się temu zaprzeczyć, a James nigdy nie próbował. On to wie, Regulus z pewnością też to wie, cały ich pieprzony dystrykt to wie.

 

Ale to jest... Cóż, Regulus również został wystylizowany. Na jego policzkach widać delikatny rumieniec, włosy lśnią (które zostały obcięte), a na sobie ma garnitur idealnie pasujący do stroju Jamesa, z tą różnicą, że jest w kolorze tak ciemnej zieleni, że prawie czarnej, ze srebrnymi akcentami. Jego fryzura nie jest drastycznie zmieniona, ale cokolwiek Gideon z nią zrobił, nadało mu absolutną masę fal i loków opadających wokół twarzy i uszu, sprawiając, że wygląda niewiarygodnie słodziej niż zwykle. To dość ironiczne, bo Regulus tak naprawdę nie był słodki od czasu, gdy Syriusz trafił do igrzysk.

 

— Gdzie, do cholery, są twoje okulary? — wypala Regulus, brzmiąc na wręcz przerażonego, niemal zszokowanego.

 

James natychmiast czuje się usprawiedliwiony tą reakcją. Wyrzuca ręce w powietrze i woła:

 

— Dziękuję! Muszę nosić soczewki, Reg. Naprawdę nie chcę ich nosić. Czy wyglądam bardzo dziwnie?

 

— Wyglądasz... — Regulus milknie, po czym odchrząkuje i mruży oczy, patrząc na Fabiana. — Oddaj mu okulary.

 

— Nie zrobię tego — mówi stanowczo Fabian. — Już poszedłem na kompromis, rezygnując z obcięcia jego włosów.

 

Oczy Regulusa niemal wychodzą z orbit.

 

— Chciałeś obciąć jego włosy?

 

— Dziękuję! — wykrzykuje James po raz kolejny, czując się w tej chwili tak wspieranym. Gestykuluje gwałtownie w stronę Regulusa, wpatrując się w Fabiana. — Widzisz? On to rozumie!

 

— Uparty z nich duet, prawda? — mówi Gideon z przekąsem, patrząc na Fabiana z uniesionymi brwiami. Jamesowi zajmuje chwilę, by zdać sobie sprawę, że on i Fabian są bliźniakami, bo choć ich twarze są niemal identyczne, z ledwo dostrzegalnymi różnicami, to ich fryzury i ubiór drastycznie się od siebie różnią.

 

— Pozwoliłeś im obciąć swoje włosy — mamrocze James, przenosząc spojrzenie z powrotem na Regulusa, który się krzywi.

 

— Nie mogłem się z tego wykręcić. Jak tobie się to udało?

 

— Zagroziłem, że zabiję go nożyczkami.

 

— Dosłownie... nigdy byś tego nie zrobił.

 

— Cóż, on o tym nie wiedział, prawda?

 

— No właśnie, czemu ja na to nie wpadłem? — mruczy Regulus z grymasem na twarzy. — Gideon musiał przywiązać mnie do krzesła.

 

— Próbowałeś mnie ugryźć — wykrztusza Gideon.

 

— I nadal mogę cię ugryźć — ostrzega Regulus, mierząc go gniewnym spojrzeniem, a Gideon patrzy na Fabiana z wyrazem kompletnego wyczerpania.

 

— Fab, zaczynam mieć wątpliwości co do naszej obecnej ścieżki kariery.

 

— Gid, właśnie myślałem o tym samym.

 

James podskakuje, gdy rozlega się alarm, a Fabian natychmiast klaszcze w dłonie.

 

— Dobrze, tak, czas zabrać was dwoje do powozów. Ciągną je testrale, więc nie będziecie mogli ich zobaczyć, chyba że byliście świadkami czyjejś śmierci osobiście - nie tylko przez ekran, oczywiście. Słyszeliśmy jednak, że to bardzo łagodne stworzenia, więc nie martwcie się nimi.

 

— Wkrótce spotkacie się z Dorcas. Jest szefową zespołu i twórczynią wszystkich motywów i projektów waszych strojów — wyjaśnia Gideon, popędzając ich.

 

— Wystarczy, że przejedziecie powozem przez całą trasę — wyjaśnia Fabian. — Tłumy mogą was nieco przytłoczyć, ale skończy się, zanim się obejrzycie. Syriusz będzie na was czekał na końcu, gdy już będzie po wszystkim. No dalej, idźcie, trzymajcie głowy wysoko, właśnie tak…

 

Ponownie, wszystko dzieje się tak szybko, że James ledwo za tym nadąża. On i Regulus zostają zaprowadzeni do tunelu, gdzie stoi samotny powóz, który wydaje się unosić sam z siebie. Obaj podchodzą z rezerwą do wejścia na tył i pozostają w pozycji stojącej, ale tak naprawdę nie mają wielkiego wyboru. Ledwo zajmują swoje miejsca, gdy powóz szarpie, zmuszając ich do gwałtownego wyciągnięcia rąk i złapania się krawędzi, by utrzymać równowagę.

 

Szczelina światła na końcu tunelu powiększa się, a wraz z nią narasta przytłumiony odgłos okrzyków radości. Serce Jamesa bije szybciej z powodów, których nie potrafi wyjaśnić. Jest spięty całym ciałem, a narastające w nim oczekiwanie - i to nie to przyjemne - sprawia, że prawie nie może oddychać. Światło zaczyna ich zalewać, gdy powóz wyjeżdża na środek areny z trybunami pełnymi wiwatujących i krzyczących ludzi, którzy rzucają kwiaty, podczas gdy fajerwerki trzaskają i syczą głośno nad ich głowami.

 

James natychmiast czuje się przebodźcowany, nie wie, gdzie patrzeć, nie ma na czym skupić wzroku. Jego oczy błądzą niemal gorączkowo, a on nie ma nawet komfortu noszenia własnych okularów. Jego głowa obraca się jak na patyku, świat staje się wirem kolorów i twarzy wyskakujących zewsząd, aż robi mu się niedobrze. Musi zacisnąć powieki, po czym po prostu się poddaje i spogląda na Regulusa - jedyną rzecz, która ma sens w tym całym chaosie.

 

Rzecz w tym, że na Regulusa miło się patrzy. Jak już wcześniej wspomniano, zawsze był piękny, więc to nie jest nic nowego. Drobne zmiany w jego wyglądzie niewiele zmieniły, jedynie podkreśliły to, co już było oczywiste. To jednak nie jedyna korzyść, jaką James czerpie z patrzenia na niego. Jest w tym też coś po prostu kojącego. W całym tym zamieszaniu, gdy czuje się zagubiony i maleje w sobie, skupienie wzroku na Regulusie przynosi mu ukojenie. Naprawdę pomaga mu oddychać.

 

— Dlaczego się na mnie gapisz? — pyta Regulus, nawet nie odwracając głowy w jego stronę. Mówi nieco głośniej, a mimo to trudno go usłyszeć w tym tłumie.

 

— Po prostu... to znaczy, wyglądasz inaczej — wypala James, bo nie sądzi, żeby Regulus docenił informację, że sam jego widok przynosi Jamesowi ukojenie. Regulus go nienawidzi. James dobrze o tym wie.

 

— Inaczej — powtarza Regulus.

 

— Inaczej w dobrym sensie — James spieszy z wyjaśnieniem.

 

— Czy nie wyglądałem dobrze, zanim Hallow wzięło mnie w swoje posiadanie?

 

— Co? Nie, ty... nie to miałem na myśli. Chciałem tylko powiedzieć…

 

Regulus spogląda wtedy na niego.

 

— Ty też wyglądasz inaczej.

 

— W dobrym sensie inaczej? — pyta James, mrugając na niego.

 

— Nie — odpowiada Regulus, odwracając wzrok. Gdy odzywa się ponownie, jego głos jest tak cichy, że James prawie nie wyłapuje jego słów: — Brakuje mi twoich okularów.

 

James zaczyna odpowiadać, ale milknie, gdy Regulus unosi głowę, kiedy ich powóz zatrzymuje się gwałtownie. Podąża za jego spojrzeniem w górę, ku wieży, w której przebywają osoby o niepodważalnym znaczeniu. Tam, na górze, znajduje się nie kto inny jak Riddle, Władca Hallow. To on naprawdę stoi za igrzyskami i gdyby James miał kogokolwiek obwiniać za stan świata, byłby to właśnie on.

 

Jest starszym mężczyzną, choć dobrze nosi swój wiek. Jego włosy są siwe, z jedynie lekką domieszką ciemnego brązu, podobnie jak jego starannie przystrzyżona broda. Jest blady, ale nie w chorobliwy sposób. Właściwie jest całkiem przystojny - zdecydowanie dystyngowany. Ma na sobie niewątpliwie drogie szaty, skrojone tak, by idealnie pasowały do jego sylwetki, ze srebrnym łańcuszkiem od zegarka kieszonkowego widocznym na kamizelce w miejscu, gdzie szaty pozostają rozpięte. Nawet z tej odległości James widzi, że to typ mężczyzny, ku któremu zwracają się wszystkie spojrzenia, gdy wchodzi do pomieszczenia - wytworny, pełen gracji i onieśmielający. Jego ciemnobrązowe oczy prześlizgują się po nich, krytyczne i przenikliwe, bez choćby odrobiny ciepła.

 

Przez chwilę Riddle patrzy wprost na Regulusa, studiując go tak uważnie, że James czuje dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa. Potem, równie łatwo, Riddle odwraca wzrok, jakby się znudził, jakby byli dla niego bez znaczenia, jakby już byli martwi. Bardziej niż same Hallow, bardziej niż ludzie Hallow, James gardzi ich Panem. To właśnie z nim James ma problem.

 

Powóz szarpie, gdy ruszają dalej, a James odrywa wzrok od Riddle'a, by znów spojrzeć na Regulusa.

 

~•~

 

— No dobrze, nareszcie w domu — oznajmia radośnie Pandora, otwierając drzwi i wprowadzając wszystkich do środka.

 

Syriusz pamięta swoją własną reakcję, gdy po raz pierwszy przekroczył próg kwatery zapewnionej przez Hallow. To czyste niedowierzanie i bezradne zdumienie, przy pełnej świadomości, jak prawdziwie absurdalne jest to wszystko. Jest boleśnie oczywiste, że żaden dystrykt nie powinien żyć w ubóstwie czy głodować, gdy w Hallow istnieje tyle rażących ekstrawagancji. Syriusz, po dziesięciu latach obcowania z tym wszystkim, dawno przeszedł etap rozgoryczenia i osiadł na trwałe w stanie wyczerpania. Rzeczywistość to suka.

 

— Każdy z nas ma własny pokój — kontynuuje Pandora, odwracając się, by iść tyłem i nadal do nich mówić. Prawie potyka się na schodach, więc Syriusz błyskawicznie wyciąga rękę, by ją podtrzymać, czując do niej mimowolną sympatię. Syriusz nie przepada za wieloma mieszkańcami Hallow, ale pracuje z nią od dwóch lat i jest dobrą osobą, pomimo tego, że pochodzi z Hallow. Trudno to przełknąć, ale niektórzy z nich naprawdę tacy są. — Kolacja będzie za godzinę, więc macie czas, żeby zwiedzić swoje pokoje i garderoby, przebrać się z tych eleganckich garniturów w coś wygodniejszego. No już, rozejdźcie się. Spotykamy się tutaj za równo czterdzieści pięć minut i nie zmuszajcie mnie, żebym wyciągała was za uszy. Bo to zrobię.

 

— Naprawdę to zrobi — potwierdza Syriusz.

 

James i Regulus wymieniają krótkie spojrzenie, po czym rozchodzą się, niewątpliwie potrzebując czasu dla siebie. Obaj są milczący od momentu, gdy zostali wystawieni na pokaz przed mieszkańcami Hallow. Syriusz to rozumie. Pamięta, jak sam to przeżywał.

 

Syriusz również potrzebuje czasu, by się zaaklimatyzować. Nigdy nie jest mu łatwo wracać do Hallow, zwłaszcza w roli mentora. To po prostu inna wersja igrzysk; co prawda mniejsze jest prawdopodobieństwo, że zginie, ale to niewiele poprawia sytuację.

 

W swoim pokoju Syriusz siada na brzegu łóżka i wypuszcza głęboki oddech, zamykając oczy. Czuje się, jakby zrzucał maskę, którą nosił od momentu wjazdu do miasta - arenę, na którą był zmuszany wracać wielokrotnie od czasu swojego zwycięstwa. Zdążył już obiec kilku mentorów i znanych sponsorów, próbując zorientować się, czego można się spodziewać i z czym James i Regulus będą musieli się zmierzyć, zarówno jeśli chodzi o konkurencję, jak i wsparcie.

 

Syriusz wyrobił sobie nazwisko w Hallow, jest tego świadomy. Potrafi być charyzmatyczny, gdy tylko zechce, a każdego roku robi wszystko, co w jego mocy, by choć jeden trybut wrócił do domu, co oznacza, że musiał stać się lubiany. Mimo to wie, że czasami jest zbyt bezpośredni, zbyt buntowniczy, robi rzeczy, których nie powinien, które mogłyby wpędzić go w poważne kłopoty. Moody, mentor z innego dystryktu, ostrzegał go, by był ostrożniejszy. Choć to paranoiczny drań, Syriusz wziął sobie jego rady do serca na tyle, by balansować na cienkiej linii.

 

Sprawia, że jest na tyle lubiany, by uchodziły mu płazem rzeczy, na które większość nie może sobie pozwolić, ale uważa, by nie posunąć się za daleko, nie wtedy, gdy na szali leżą życia innych. Prezentuje się jako czarujący młodzieniec, którym każdy chciałby być lub z którym każdy chciałby być, oczarowując wszystkich swoim uśmiechem i kwiecistymi słowami, by potem, w zaciszu swojego pokoju, nienawidzić się za to. Ale co może zrobić? Gdyby tego nie robił, oznaczałoby to, że nie wykorzystuje wszystkich dostępnych mu środków, by ocalić choć jednego ze swoich trybutów, a to poczucie winy by go zabiło.

 

Kiedy nieuchronnie umierają, poczucie winy i tak niemal go zabija.

 

W tym roku sytuacja już rysuje się ponuro. Regulus naprawdę nie zdaje sobie sprawy z tego, jaki wpływ ma sposób, w jaki się prezentuje. Już teraz widać ludzi, którzy krzywią się na samo wspomnienie jego imienia z powodu jego zachowania. "On wcale nie wygląda na szczęśliwego, że tu jest" - powiedział jeden ze sponsorów i Syriusz musiał włożyć całą siłę woli, żeby nie wydrapać mu za to oczu. "Oczywiście, że nie jest szczęśliwy, że tu jest, ty pieprzony idioto" - chciał wrzasnąć, ale jakimś cudem tego nie zrobił. Zachował przyklejony do twarzy uśmiech i przedstawił Regulusa jako silny, małomówny typ, choć w rzeczywistości jest wszystkim, tylko nie tym. To po prostu ponury mały gnojek, który nie przepada za większością ludzi, co Syriusz zawsze potajemnie uważał za ujmujące.

 

Ale tutaj? To go zabije.

 

Nie pomaga fakt, że ludzie już ekscytują się konfrontacją Regulusa z Jamesem. Wybierają strony. Przedstawiają ich jako wrogów prowadzących ze sobą bezpośrednią wojnę. Ludzie żywią się tym widowiskiem, spragnieni krwi i dramatu wynikającego z tego, że najlepszy przyjaciel Syriusza i jego młodszy brat znaleźli się po przeciwnych stronach. I już teraz widać, kto cieszy się ich przychylnością.

 

James. Oczywiście, że to James. Wstał i pomachał. Uśmiechnął się. Jest fizycznie większy od Regulusa - co szczerze mówiąc, niewiele znaczy. Koniec końców, Syriusz zabijał na arenie ludzi trzy razy większych od siebie. Rozmiar nie ma pieprzonego znaczenia, a ludzie nie doceniają Regulusa właśnie z tego powodu oraz dlatego, że nic nie wiedzą o jego umiejętnościach.

 

Syriusz, rzecz jasna, robi wszystko, co w jego mocy, by rozwiać to przekonanie, ponieważ idealnie byłoby zdobyć sponsorów dla obydwu trybutów, a jeśli będą postrzegani jako rywale, stanie się to praktycznie niemożliwe. Tylko że to nie działa. Bez względu na to, co mówi, ludzie są tak skupieni na tym, kto jego zdaniem zabije drugiego, kogo chce, żeby wygrał, komu naprawdę kibicuje, jakby nigdy nie przyszło im do głowy, że to nie jest dla niego zabawa, że sama myśl o tym przyprawia go o mdłości, jakby był dokładnie taki jak oni.

 

Cholera, Syriusz nie ma pojęcia, jak sobie z tym wszystkim poradzi.

 

Z westchnieniem podnosi się i powłócząc nogami, podchodzi do szafy, ledwie zerkając na to, co mu przygotowano. Zazwyczaj dostaje to samo i dokładnie wie, gdzie szukać miękkiej koszulki i luźnych dresów - czegoś wygodnego do założenia podczas kolacji. Najpierw jednak musi wziąć prysznic, żeby zmyć z siebie brud, którym pokrył go ten dzień, więc właśnie to zamierza zrobić.

 

Kiedy w końcu wychodzi, jest już prawie pora kolacji, a Pandora naprawdę wyciągnie go za ucho, jeśli się spóźni (robiła to już wcześniej), więc tylko częściowo osusza włosy, zostawiając je w większości wilgotne i skręcające się na ramionach, mocząc kołnierzyk, po czym wychodzi. Nie jest zaskoczony widokiem Jamesa i Regulusa, którzy również wzięli prysznic, mimo że Fabian i Gideon pracowali z nimi dzisiaj. Wie, jak to jest być paradowanym przed Hallow niczym kawałek mięsa, i to też jest obrzydliwe uczucie.

 

Stół jest już nakryty, a przed nimi rozciąga się wykwintna uczta. Regulus i James wpatrują się w nią, jakby nie byli pewni, czy mogą jej dotknąć, albo czy w ogóle tego chcą, ale Pandora bez wahania zaczyna nakładać sobie jedzenie, nucąc cicho pod nosem. Syriusz daje Jamesowi i Regulusowi lekkie skinienie głową, napełniając własny talerz, co zachęca ich do zrobienia tego samego.

 

Kilka sekund później ktoś wyjeżdża z wózkiem pełnym butelek wina do wyboru. Syriusz podnosi wzrok, gdy wózek zatrzymuje się obok niego i - o nie, on się na to nie zgadza. Nigdy się na to nie godzi, a Pandora zdążyła się już przyzwyczaić do tego sprzeciwu.

 

— Przepraszam, wybacz, tylko... — Syriusz podnosi się z miejsca i sięga do mężczyzny przy wózku, kierując dłoń ku tyłowi jego głowy, by znaleźć zapięcie maski na jego twarzy. Mężczyzna gwałtownie unosi głowę, a jego jasnobrązowe oczy rozszerzają się w przestrachu. Palce Syriusza niezdarnie szukają zapięcia, gdy ich spojrzenia się spotykają.

 

Przez chwilę Syriusz stoi jak skamieniały, mimo że zazwyczaj zdejmowanie tych masek jest dla niego szybką sprawą. W tym momencie uderza go świadomość, że trzyma życie tego mężczyzny w swoich rękach. Mężczyzna najwyraźniej czuje to samo, bo również zastygł w bezruchu, tak sztywny, jakby zamienił się w kamień.

 

Maska przylega do jego twarzy aż po czubek nosa, wykonana z czarnego, bezlitosnego metalu z trzema szczelinami nad ustami, ledwo odsłaniającymi fragmenty warg. Sposób, w jaki maska dopasowuje się do szczęki, jest celowy - ma uniemożliwić jej noszącemu otworzenie ust i mówienie. Widoczne są tylko oczy oraz delikatne piegi tuż pod nimi, nic więcej. Oto los przestępcy w Hallow - bycie zakneblowanym, poddawanym eksperymentom lub jednym i drugim, wszystko w imię igrzysk, odkrywania nowych elementów wprowadzanych każdego roku, a następnie skazanie na życie w służbie Hallow.

 

Syriusz - gdy się o tym dowiedział - znienawidził to. Nigdy wcześniej Hallow nie budziło w nim tak silnego obrzydzenia jak w chwili, gdy odkrył, że mieszkańcy dystryktów, którzy w jakiś sposób sprzeciwiali się Hallow, albo po prostu próbowali uciec, byli łapani, więzieni i poddawani temu. Pierwszą służącą w masce spotkał, gdy miał szesnaście lat. Błagał wtedy kobietę, by ją zdjęła, ale Effie poinformowała go, że jeśli zostanie przyłapana na zdejmowaniu maski lub ktokolwiek się o tym dowie, zostanie zabita. Dlatego zaczął zdejmować je za nich.

 

Rzecz w tym, że to wciąż ryzyko. Muszą zakładać maski z powrotem, gdy wychodzą, by wrócić na noc do swoich cel, ale Syriusz zawsze jasno dawał do zrozumienia, że mogą obyć się bez nich, gdy są tutaj. Pandora zachowała zadziwiający spokój, gdy ją o tym poinformował, i obiecała, że nigdy nikomu o tym nie powie, nawet po tym, jak zagroził, że ją zabije, jeśli to zrobi, zapewniając, że będzie to jego słowo przeciwko jej, a on uczynił się na tyle ważnym, że uwierzyliby jemu jako pierwszemu. Nawet nie mrugnęła okiem, po prostu się zgodziła.

 

Sytuacja wygląda tak, że to Syriusz musi zdejmować maski, ponieważ oni sami nigdy by tego nie zrobili. W najlepszym przypadku niektórzy z nich czuli się na tyle swobodnie, że przychodzili do niego od razu, by mógł im je zdjąć, ale to było najbliższe temu, co można by nazwać samodzielnym działaniem z ich strony. Rozumie dlaczego. Dosłownie zginęliby, gdyby sami zdjęli maskę, a to, co robią, to jedynie luka, której nikt nie odważył się sprawdzić otwarcie. Żaden z nich, włącznie z Syriuszem, nigdy nie czuł potrzeby ryzykowania, by przekonać się, co by się stało, gdyby ktoś odkrył, że ich maski zostały zdjęte, ale nie przez nich samych.

 

Zazwyczaj Syriusz po prostu zdejmuje maskę, zanim zdążą zareagować. Nauczył się boleśnie, że niektórzy wpadają w panikę i gwałtownie się cofają, mogąc nawet zrobić sobie krzywdę, a on nigdy nie chce do tego dopuścić. Po prostu szybko zdejmuje maskę i wyjaśnia, że nie muszą jej nosić, nie tutaj, że są bezpieczni w tym miejscu, przy nim.

 

— Wszystko w porządku — mruczy Syriusz. — Nic ci nie będzie.

 

To nie powinno zadziałać. Mężczyzna powinien się odsunąć i wrócić do swojej pracy, ale tego nie robi. Po prostu... pozostaje dokładnie tam, gdzie jest, wpatrując się w Syriusza swoimi szeroko otwartymi oczami.

 

— Chciałem ją zdjąć — wyjaśnia Syriusz, a spojrzenie mężczyzny wyostrza się, badając go uważniej. — Nie musisz tego nosić tutaj. Ja nie... my tego nie wymagamy. Kiedy tu jesteś, jesteś bezpieczny. Nikt się nigdy nie dowie, obiecuję. Nie próbuję cię zabić; po prostu pozwalam ci oddychać.

 

Powoli mężczyzna odsuwa się i po raz pierwszy, odkąd Syriusz został trybutem, nie udaje mu się zdjąć maski służącemu przydzielonemu do ich apartamentu. Jego ręka opada powoli, a on sam czuje rozczarowanie, z gulą formującą się w gardle, bo to po prostu... to jest złe. To niesprawiedliwe. Nikt nie zasługuje na coś takiego, a naprawdę mdli go na myśl, że są tak uwarunkowani, by bać się o swoje życie, że czują, iż muszą żyć w ten sposób.

 

Butelka wina, którą mężczyzna trzymał, z głuchym stuknięciem ląduje z powrotem na wózku, a jego wzrok wciąż jest utkwiony w Syriuszu, gdy unosi dłoń do tyłu głowy i sam zdejmuje maskę.

 

Syriuszowi dosłownie zapiera dech w gardle, gdy maska zsuwa się z twarzy mężczyzny, odsłaniając jej resztę. Piegi nie pokrywają pozostałej części jego twarzy, a usta ma różowe i pełne, choć okropnie spierzchnięte. Syriusz obserwuje, jak te wargi się rozchylają, a mężczyzna cicho wypuszcza powietrze, trzepocząc rzęsami.

 

— Och — wydycha Syriusz, wpatrując się w niego, i nie potrafi wymyślić, co powiedzieć dalej. Jego umysł jest zupełnie pusty.

 

Pandora, na szczęście, zna już jego rutynę na tyle dobrze, że wybiera za niego, pytając:

 

— Jak masz na imię?

 

Zwykle służący nie odzywają się nawet po zdjęciu maski. Tylko przez dwa z ośmiu lat, odkąd Syriusz tu jest, któryś z nich to zrobił - jeden z nich, Ryanair, mówił tylko wtedy, gdy był o coś pytany, a druga, Myrtle, mówiła całkiem sporo. Właściwie prawie nigdy nie milkła, gdy tylko zorientowała się, że może swobodnie rozmawiać. I choć Syriusz wielokrotnie miał ochotę powiedzieć jej, żeby się zamknęła, nigdy tego nie zrobił. Ale ogólnie rzecz biorąc, potrzeba czasu, by służący rzeczywiście odważyli się odezwać. Nikt nigdy nie podał swojego imienia, gdy zapytano go o nie po raz pierwszy.

 

Ten mężczyzna to robi.

 

— Remus Lupin — odpowiada.

 

— Jesteś... jesteś głodny? — pyta Syriusz, wciąż wpatrując się w niego. Wskazuje roztargnionym gestem na stół, ani na moment nie odrywając wzroku od Remusa. — Możesz po prostu postawić wino na stole, a my sami sobie nalejemy. Dołącz do nas. Mamy mnóstwo jedzenia.

 

Przez wszystkie lata, gdy Syriusz to robił, żaden ze służących nigdy się na to nie zgodził, bez względu na to, jak swobodnie czuli się w jego i jego trybutów towarzystwie. Pytał podczas każdego posiłku, ale nigdy nie usłyszał zgody.

 

Remus przenosi wzrok na stół, po czym znów spogląda na Syriusza. Jego wargi wyginają się w lekkim uśmiechu, gdy mówi:

 

— Mógłbym coś zjeść.

 

Serce Syriusza bije jak szalone i nie wie on dlaczego.

 

Remus od niechcenia odkłada maskę na stół, odsuwa krzesło i siada. Syriusz wciąż stoi w tym samym miejscu, wpatrując się w niego z dziwnym oszołomieniem, i dopiero gdy Regulus kopie go mocno pod stołem, wraca do rzeczywistości.

 

Gdy Syriusz nalewa sobie wina, nie szczędzi go wcale.

Chapter 3: Pierwszy dzień treningu

Chapter Text

— Pamiętajcie — mówi Syriusz, prowadząc ich w stronę centrum treningowego — następne trzy dni są naprawdę ważne. Nie tylko pokażecie innym, do czego jesteście zdolni, ale też zobaczycie, co oni potrafią. Jeśli nie posłuchacie niczego innego, co wam powiem, posłuchajcie tego. — Odwraca się i zatrzymuje, stając z nimi twarzą w twarz, z dziwnie intensywnym spojrzeniem. — Regulus, trzymaj się z dala od sztyletów.

 

Co takiego? — wykrztusza Regulus, a jego usta otwierają się ze zdumienia. Natychmiast czuje się zdradzony, bo szczerze mówiąc, to niesprawiedliwe. Powiedziałby nawet, że to celowy atak. — Ale przecież to jest...

 

— Posłuchaj mnie, ty kompletny kretynie — wtrąca ostro Syriusz. — Nie rozumiesz, wszyscy będą cię obserwować, a ja oczekuję, że ty również będziesz obserwował innych. Problem w tym, że jesteś moim młodszym bratem i pochodzisz z rodziny Zwycięzców. To czyni cię zagrożeniem i nie możesz dać im poznać, że faktycznie nim jesteś, rozumiesz? Będą chcieli pozbyć się ciebie jak najszybciej, jeśli uznają, że stanowisz problem.

 

— Czekaj, jesteś dobry w posługiwaniu się sztyletami? — mamrocze James, zerkając na niego z uniesionymi brwiami.

 

Regulus zaciska usta i demonstracyjnie odwraca wzrok, co wywołuje prychnięcie Syriusza. Owszem, Regulus jest dobry w posługiwaniu się sztyletami. Syriusz dopilnował, żeby był w tym dobry, a nawet gdy Syriusz przestał go zmuszać do ćwiczeń, Regulus kontynuował je na własną rękę.

 

Na początku, gdy byli dziećmi, to była po części tylko zabawa. Ze wstydem przyznaje, że wymykali się ze szkoły i z dystryktu, by walczyć na niby kijami, udając, że są w arenie, zanim naprawdę się tam znaleźli. Działo się to, zanim w pełni pojęli, dlaczego powinni się tego naprawdę bać, zanim ich nazwiska trafiły do losowania i stało się to możliwością - a teraz rzeczywistością. Jednak z wiekiem ton tych zabaw zmienił się do tego stopnia, że stały się one niewypowiedzianym przygotowaniem na wszelki wypadek, co teraz przynajmniej okazuje się przydatne.

 

Syriusz kiedyś wyrabiał dla Regulusa sztylety z kamienia. Pracował miesiącami, aby je ociosać i uformować, a potem dodawał rękojeści. Czasami znajdował potłuczone szkło lub porzucony metal i również przerabiał je na sztylety. Syriusz przestał je robić, gdy wyszedł z areny, więc Regulus musiał nauczyć się sam. Nauczył się, ale nigdy nie był w tym tak dobry jak Syriusz.

 

Ale tak, Regulus jest dobry w posługiwaniu się sztyletami. Bardzo dobry, właściwie lepszy niż w czymkolwiek innym. Fakt, że Syriusz prosi go, by udawał słabego, jest... irytujący. Kłóci się z każdym instynktem Regulusa, ale zrobi to. Zrobi to, ponieważ Syriusz go o to prosi.

 

— Ty, James — mówi Syriusz, skupiając na nim wzrok — też nie będziesz się popisywał.

 

— A w czym ty jesteś dobry? — pyta Regulus, odwracając się i unosząc brew.

 

James parska śmiechem.

 

— To długa lista.

 

— Zamieniam się w słuch — mówi Regulus sucho.

 

— Cóż, jestem dobry w pracy ręcznej — zaczyna James, a w kącikach jego ust pojawia się lekki uśmieszek. — Naprawdę dobry, właściwie.

 

Syriusz znów parska śmiechem.

 

— James jest silny, ale nie ma absolutnie żadnych umiejętności w posługiwaniu się jakąkolwiek bronią, co teraz zdaję sobie sprawę, jest ogromnym niedopatrzeniem z mojej i Effie strony. Więc, James, masz lekko poćwiczyć z każdą bronią, na jaką trafisz. Broń dystansowa jest preferowana, albo cokolwiek wymiennego, ale zdziwiłbyś się, jak dużo walk w arenie odbywa się wręcz. Surowa siła może cię daleko zaprowadzić, ale nie oznacza to, że nie możesz zostać zabity. Więc próbuj różnych rzeczy, wyczuj, co działa, ale nie rób z siebie widowiska. Jeśli okaże się, że jesteś bogiem władania mieczem, to upewnij się, że upuścisz go kilka razy, żebyś wyglądał jak kompletny idiota, rozumiesz?

 

— Nie powinno to być dla niego zbyt trudne — mruczy Regulus.

 

James pochyla głowę do przodu, a jego ramiona trzęsą się od śmiechu. Syriusz wygląda na zirytowanego, a Regulus powstrzymuje chęć głębokiego westchnięcia. Obrażanie Jamesa nigdy nie działało. On zawsze uważa to za cholernie zabawne.

 

— Jasne — wykrztusza James. — Zrozumiałem, Syriusz. Dotarło.

 

— Skup się głównie na mieczach, toporach i buławach. Niestety, nie nauczysz się używać łuku ani kuszy w zaledwie trzy dni — mówi mu Syriusz, po czym wskazuje palcem na nich obu. — Wy dwoje musicie trenować walkę wręcz razem. Nie trenujcie z nikim innym. Nie pozwólcie im poznać waszej wagi ciała ani żadnych waszych nawyków, jeśli takowe macie. Niestety będą mogli was obserwować, ale wy również będziecie mogli obserwować ich. Zwracajcie uwagę. Naprawdę mówię to poważnie.

 

— Zaraz, dlaczego James może znać moją wagę? — protestuje Regulus. — On też jest konkurencją.

 

Syriusz zerka na Jamesa, który przez chwilę utrzymuje jego spojrzenie, po czym spuszcza wzrok na swoje dłonie. Twarz Syriusza drga, a jego usta zaciskają się w wąską linię, po czym przenosi wzrok na Regulusa.

 

— On stanowi mniejszy problem niż wszyscy inni, zaufaj mi. To jest... wiem, że ci się to nie podoba, ale będziesz potrzebował sojuszników na arenie, Reggie.

 

— Prosisz mnie, żebym zaufał ludziom, którzy w pewnym momencie będą próbowali mnie zabić?

 

— Proszę cię, żebyś zaufał Jamesowi. Wszystkim innym? Nie. Po prostu znajdź tych, którym zaufasz na tyle, że nie będą cię ścigać, i postaraj się z nimi dogadać, dobrze? Nie chcesz robić sobie wrogów; chcesz mieć niechętnych sojuszników, takich, którzy spojrzą w drugą stronę, jeśli przypadkiem przebiegniesz obok nich, zamiast cię gonić.

 

— Ja... — Regulus wypuszcza gwałtownie powietrze, po czym mruczy z niezadowoleniem: — Dobra.

 

Przez chwilę Syriusz patrzy na niego czulej niż od lat, po czym ten wyraz twarzy ustępuje miejsca niepokojowi.

 

— Czyli jednak mogę poznać wagę twojego ciała? — odzywa się James z lekkim uśmieszkiem w kąciku ust, który sprawia, że Regulus ma ochotę go uderzyć.

 

— Dosłownie cię zabiję — informuje go Regulus beznamiętnym tonem.

 

Uśmiech Jamesa staje się szerszy.

 

— No wiesz, gdybyś był na górze, to może nie byłby najgorszy sposób na odejście.

 

— Czy ty... flirtujesz z moim bratem? — pyta Syriusz z niedowierzaniem, po czym wyciąga rękę i uderza Jamesa w głowę. — Przestań. Nie rób tego.

 

— Przepraszam — mamrocze James, unosząc rękę, by potrzeć tył głowy, po czym odkasłuje. — Po prostu... nerwy, wiesz.

 

Twarz Syriusza łagodnieje i patrzy on na Regulusa, zupełnie nie zauważając, jak James unosi głowę i porusza znacząco brwiami w stronę Regulusa, puszczając mu oko. Regulus wcale nie chce się śmiać. Odmawia śmiechu. Walczy z całych sił, by się nie roześmiać, i ledwo mu się to udaje, ale przegrywa bitwę z uśmiechem, który ciągnie jego wargi ku górze. Widząc to, James odwraca wzrok z szerokim uśmiechem na twarzy.

 

Kompletnie nieświadomy, Syriusz kontynuuje:

 

— Dzisiaj nie chcę, żeby którykolwiek z was robił zbyt wiele. Regulus, ty skup się na wszystkim, co związane ze środowiskiem. Dobrze zapamiętujesz rzeczy, więc naucz się rozpoznawać rośliny, które mogą cię zabić i te, które są bezpieczne. Dowiedz się, co robić, gdy jest ci za zimno albo za gorąco. Naucz się wiązać węzły, rozpalać ogień i znajdować wodę. Ucz się jak najwięcej, jakby zależało od tego twoje życie, bo faktycznie zależy.

 

— Czy jest jakiś sposób, żeby dowiedzieć się, w jakich warunkach będziemy w arenie, zanim się tam znajdziemy?

 

— Nie. Organizatorzy będą konstruować arenę w oparciu o wszystkich trybutów, wasze umiejętności, ale też ich brak. Chcą dobrego widowiska, nie czegoś zbyt trudnego, przez co wszyscy zginiecie za szybko, ale wciąż ma to być wyzwanie. Kiedy nadejdzie ocena pod koniec tych trzech dni treningowych, wtedy pokażesz swoje umiejętności władania sztyletem, żeby wiedzieli, że powinni je tam dla ciebie umieścić. Mimo to musisz być przygotowany na wszystko.

 

— Eee, a co ja będę robił? — pyta James, machając ręką.

 

— Wypróbuj kilka rodzajów broni, ale naucz się też tego samego, co Regulus — mówi mu Syriusz. — Obaj musicie być spostrzegawczy. Obserwujcie innych. Zwracajcie uwagę na sojusze, które się tworzą, i znajdźcie śmierciożerców.

 

James mruga ze zdziwieniem.

 

— Co takiego?

 

— Śmierciożercy — powtarza Syriusz. — Każdego roku najsilniejsi, najbardziej uzdolnieni trybuci ciągną do siebie nawzajem i tworzą coś w rodzaju sojuszu. Nazywa się ich śmierciożercami, bo... cóż, nazwa mówi sama za siebie. To zwykle oni polują na innych i widziałem to wystarczająco wiele razy, by wiedzieć, że będą eliminować wszystkich po kolei aż do końca, a potem zwrócą się przeciwko sobie. Nie chcecie stać się ich celem, bo są bezwzględni i nie cofną się przed niczym, by was znaleźć i zabić.

 

— Uroczo — mruczy Regulus pod nosem.

 

— A kiedy już ich znajdziemy... co wtedy? — pyta James.

 

— Trzymajcie się z dala od ich radaru — odpowiada po prostu Syriusz. — Ale zapamiętajcie, do czego są zdolni. To dotyczy właściwie wszystkich. Poznanie ich mocnych i słabych stron jest kluczowe, ale róbcie wszystko, by nie zdradzić własnych. Nie prowokujcie śmierciożerców, unikajcie ich za wszelką cenę i... bądźcie sprytni. Udawajcie głupich, ale bądźcie sprytni. Jasne? Powiedzcie, że jasne.

 

— Jasne — odpowiada natychmiast James, po czym razem z Syriuszem wpatruje się wyczekująco w Regulusa.

 

Regulus przewraca oczami.

 

— Dobra.

 

Tak więc James i Regulus zostają wypuszczeni do sali treningowej, która, szczerze mówiąc, okazuje się bardziej onieśmielająca, niż Regulus się spodziewał. Podłoga jest wyłożona niezliczonymi matami; wszędzie stoją stojaki z bronią; są różne stanowiska do ćwiczenia łucznictwa, rzucania toporem i nożami; jest sekcja do wspinaczki po linach; oraz różne miejsca, gdzie można nauczyć się umiejętności przetrwania, poznać owady, rośliny i możliwe środowiska, z którymi mogą się zmierzyć. Ale to nie jest najbardziej onieśmielająca część, jeśli Regulus ma być szczery.

 

To dziwne uczucie wejść do pomieszczenia i nagle uświadomić sobie z całą intensywnością, że ci ludzie będą próbowali go zabić, albo to on zabije niektórych z nich. Czuje, jak szok rozlewa się po jego ciele, gdy widzi głowy obracające się w stronę jego i Jamesa.

 

Wliczając jego i Jamesa, w sumie jest dwudziestu czterech trybutów. To proporcja dwudziestu dwóch do dwóch - a właściwie, dokładniej rzecz ujmując, dwudziestu trzech do jednego. Regulus powoli przypatruje się im wszystkim, z Jamesem tuż obok, niekomfortowo świadomy, że oni również są obserwowani. Regulus nie zna nawet ich imion. Co najmniej sześcioro z nich to młodzi nastolatkowie, w wieku od trzynastu do szesnastu lat.

 

Na widok tych wszystkich trybutów, na myśl, że którykolwiek z nich - absolutnie którykolwiek - mógłby zginąć z jego ręki, Regulus czuje skurcz niepokoju w żołądku. On nie... W przeciwieństwie do niektórych, nie wchodzi na arenę z pragnieniem zabijania. Niektórzy trybuci faktycznie tego chcą; wręcz nie mogą się tego doczekać. Regulus nie należy do nich i nie zamierza nikogo zabić, chyba że nie będzie miał innego wyboru.

 

Kiedy Syriusz był na arenie, nigdy nie zabił nikogo, kto nie próbował zabić jego. Pomógł nawet kiedyś dziewczynie wydostać się z pułapki. Regulus pamięta, jak widział go płaczącego, gdy jej imię i zdjęcie pojawiły się na transparencie na niebie, sygnalizując, że zginęła. Nie, Syriusz nigdy nie zabijał dla samego zabijania; robił to tylko wtedy, gdy jedyną alternatywą było zostać zabitym. Można by pomyśleć, że to oznaczało, że nie zabijał zbyt wiele, a jednak pozbawił życia dwanaście osób.

 

Regulus wie to doskonale, bo liczył, oglądając igrzyska.

 

Dwanaście osób. Dosłownie połowa wszystkich uczestników. To skłania Regulusa do zastanowienia się, jak Syriusz radził sobie podczas swoich trzech dni treningów i skąd wie, że pochodzenie z rodziny Zwycięzców tylko utrudnia im sytuację. Wspominając przeszłość, Regulus przypomina sobie, że Syriusz był celem. Teraz Regulus chyba rozumie dlaczego.

 

Po krótkim spojrzeniu wymienionym między nim a Jamesem, rozdzielają się i idą w swoje strony. Po raz pierwszy Regulus naprawdę rozumie, co Syriusz miał na myśli, mówiąc, że gry już się rozpoczęły. Rozumie to aż nazbyt dobrze.

 

Regulusowi nie zajmuje dużo czasu zlokalizowanie śmierciożerców. Nie kryją się z tym nawet, trzymają się razem i bawią się bronią jak zabawkami. Towarzyszą temu głośne śmiechy i pogardliwe spojrzenia. Jest tam dwóch starszych mężczyzn i jedna kobieta, wyraźnie w wieku Regulusa, oraz jeden chłopiec, znacznie młodszy, wyglądający na jakieś czternaście czy piętnaście lat. Regulus stara się nie patrzeć w ich stronę, choć czuje, że oni przyglądają się jemu.

 

Pomiędzy kolejnymi czynnościami, Regulus lustruje salę, mentalnie zapisując wszystko, co może okazać się istotne. Są tam jeszcze dwie osoby, które w zasadzie robią to samo co on - uczą się wszystkiego, co mogą, o przetrwaniu - więc nie może od nich zbyt wiele podpatrzeć. Jest też nastolatka, która dosłownie masakruje manekin treningowy, uderzając go wielokrotnie pałką; nie ma w tym żadnej finezji, więc Regulus zakłada, że to po prostu wściekła dziewczyna.

 

W pewnym momencie Regulus zauważa Jamesa rozmawiającego z kimś, podczas gdy podrzuca toporek z ręki do ręki. Chłopak ma łagodne spojrzenie i okrągłe policzki, śmieje się z czegoś, co James mu właśnie powiedział. Regulus odwraca wzrok.

 

Po pewnym czasie Regulus opanowuje sytuację. Zapamiętał twarze, jeśli nic więcej, i ma w głowie listę, kto co potrafi, bazując wyłącznie na tym, co do tej pory zaobserwował.

 

To właśnie przy stanowisku do rozpalania ognia James odnajduje go ponownie.

 

— Wyglądasz na skupionego — szepcze James, kucając obok niego i obserwując, jak Regulus obraca patyk w dłoniach.

 

— Tak, cóż, to jednak wymaga skupienia.

 

— Nie wygląda, jakby to działało.

 

— Do tego potrzeba też czasu i cierpliwości, James.

 

— Brzmisz na sfrustrowanego.

 

Regulus zaciska zęby.

 

— Czego chcesz? Przyszedłeś tu, żeby nauczyć się rozpalać ogień, czy tylko po to, by mnie dręczyć?

 

— Czy nie mogę robić obu tych rzeczy naraz? — pyta James lekkim tonem, przysuwając się, by usiąść obok niego z narzędziami dostępnymi przy stanowisku, których nie jest zbyt wiele. Tylko przedmioty, które można znaleźć w dziczy. Jest tam instruktażowy film i książka z jasnymi wskazówkami oraz ilustracjami, którym poświęca na tyle uwagi, że faktycznie milknie na chwilę. W końcu jednak odzywa się ponownie. — To jak, zgadnij, kto jest śmierciożercą.

 

— Widziałem ich.

 

— Mają ze sobą dziecko. Nie potrafię zrozumieć dlaczego, i bardzo mi się to nie podoba.

 

— Syriusz pewnie będzie wiedział — mruczy Regulus, a kąciki jego ust opadają. Jemu też się to nie podoba.

 

James mruczy pod nosem.

 

— Rozmawiali ze mną, wiesz. Śmierciożercy.

 

— Naprawdę?

 

— Tak. Próbowali mnie zwerbować, bo są przekonani, że chcę twojej śmierci. Oni chcą cię zabić, bo zakładają, że stanowisz zagrożenie, więc Syriusz miał rację.

 

— Cudownie — mówi Regulus beznamiętnie. — I co dalej?

 

— Co dalej?

 

— Co im powiedziałeś?

 

— Och, powiedziałem im wszystkim, żeby się odpieprzyli. No, poza dzieckiem; jest bardzo ciche, o ile mogłem zauważyć — zastanawia się James.

 

Regulus zatrzymuje dłonie na kiju, gwałtownie podnosząc głowę.

 

— Zrobiłeś co? James, Syriusz mówił... och, on cię zabije. Nie powinniśmy ich prowokować, idioto.

 

— Cóż, byłem uprzejmy. W większości — mamrocze James. — Co niby miałem zrobić, Regulus? Dołączyć do nich? Nie jestem... nie zrobię tego. Nawet nie będę udawał, że to zrobię.

 

— Zdajesz sobie sprawę, że właśnie namalowałeś sobie cel na plecach?

 

— Czy nie powinieneś się cieszyć z takiego obrotu spraw? Większe szanse na przeżycie dla ciebie, czyż nie?

 

— James — syczy Regulus, mierząc go gniewnym spojrzeniem.

 

Wzdychając ciężko, James unosi głowę, by na niego spojrzeć, a jego własne dłonie nieruchomieją na kiju.

 

— Ciężko zejść z ich radaru, gdy już na nim jesteśmy, prawda? Chcieli wiedzieć, po której stoję stronie, i nie zamierzali pozwolić mi tego uniknąć, więc po prostu... Cóż, postawiłem sprawę jasno. Nie ma takiego świata, w którym upadłbym tak nisko, by sprzymierzyć się z ludźmi takimi jak oni. Już teraz rozprawiają o tym, kogo zamierzają zabić, Regulus, a ja... ja nie... ja nie mogę...

 

— W porządku — wtrąca Regulus. — W porządku, James. — To pierwszy raz, kiedy Regulus widzi, by James tak bardzo stracił panowanie nad sobą podczas tego wszystkiego, a tego Regulus nie może znieść. Spogląda z powrotem na swój kij i zaczyna od nowa. — Czy znalazłeś przynajmniej jakąś broń, z którą czułeś się wystarczająco komfortowo?

 

— No wiesz, kiedyś rąbałem drewno do kominka w naszym domu, robiłem to, żeby mama i tata nie musieli — wyjaśnia James, brzmiąc znów pewniej. — Okazuje się, że robienie tego przez lata sprawia, że człowiek oswaja się z toporkami. Nigdy tak naprawdę nie myślałem o nich jak o broni, ale... przynajmniej nie czuję się, jakbym nie miał pojęcia, co z nimi robić, więc to zawsze coś.

 

— Nie są zbyt czyste — mruczy Regulus. — To znaczy, zabicie kogoś czymś takim będzie brutalne, James.

 

— Zabicie kogoś czymkolwiek jest brutalne, Regulus. A te przynajmniej mają zasięg, jeśli się je rzuci.

 

— Rzucanie bronią to prawdziwa sztuka. Nie możesz po prostu ciskać nią, jak ci się żywnie podoba. Znaczy, możesz, ale bez odpowiedniej praktyki szanse na to, że faktycznie trafi w cel, są bardzo nikłe.

 

— A ty niby skąd to wiesz? — pyta James.

 

Regulus prycha słabym śmiechem.

 

— Wiem o tym lepiej niż ty.

 

— To prawda, muszę ci przyznać rację — przyznaje James. — Rozmawiałem z kilkoma osobami. A ty?

 

— Nie — odpowiada Regulus.

 

James wzdycha.

 

— Cóż, to dopiero pierwszy dzień.

 

— Istotnie — przyznaje Regulus. — Znalazłeś już kogoś, kogo lubisz na tyle, by mu zaufać?

 

— Ciebie — odpowiada James.

 

Regulus niemal znów się waha, ale nie ma ochoty zaczynać od nowa. To jedno słowo i ton, w jakim James je wypowiedział, sprawiają, że zaczyna pocierać patyk szybciej, i - o dziwo - pojawia się dym. Odsuwa patyk i pochyla się, ostrożnie dmuchając na iskrę, by ją rozniecić, po czym odsuwa się, gdy ogień zaczyna się rozpalać.

 

— Cholera, jak ty to zrobiłeś? — wypala James, a Regulus odwraca się i widzi, jak tamten gapi się na jego ogień.

 

— Cóż, po pierwsze, trzymasz to zupełnie źle — mruczy Regulus, wyciągając ręce, by nakryć dłonie Jamesa i ułożyć je prawidłowo. — Musisz obracać ruchem w dół, żeby wytworzyć tarcie, które chwyci. Spróbuj teraz. — James nie próbuje, jego ręce pozostają nieruchome. — James? Po prostu obracaj w dół i…

 

Regulus podnosi wzrok i milknie, bo James nawet nie zwraca uwagi na jego słowa. Po prostu patrzy na niego, lustrując jego twarz, gdy pochylają się blisko siebie. Palce Regulusa drżą lekko na dłoniach Jamesa i choć zamierza je cofnąć, odkrywa, że nie jest w stanie się poruszyć, gdy James wpatruje się w niego z taką intensywnością.

 

— Naprawdę ci ufam, wiesz? — szepcze James.

 

— Nie powinieneś — szepcze Regulus w odpowiedzi. — Powiedziałem, że nie zawahałbym się, i mówiłem poważnie.

 

— Uwierzę w to, gdy mi to udowodnisz.

 

— Prosisz mnie, żebym cię zabił?

 

— Wyzywam cię — poprawia go James, nie spuszczając z niego wzroku, patrząc na niego, jakby wiedział, że Regulus tego nie zrobi, i właśnie to czyni go tak niebezpiecznym, bo Regulus boi się, że James ma rację.

 

Regulus cofa gwałtownie ręce, jakby się oparzył, po czym zrywa się na równe nogi i odchodzi szybkim krokiem, ściągając na siebie zbyt wiele uwagi. Ale to spojrzenie Jamesa czuje na sobie, gdy odchodzi.

 

~•~

 

Syriusz obserwuje, jak Marlene unosi rękę, by zamówić kolejny drink, pochylona nad barem. Wygląda na zmęczoną, ale znacznie lepiej niż w zeszłym roku i dwa lata temu.

 

Cztery lata temu wygrała swoje igrzyska i od tamtej pory jest mentorką, więc to już jej trzeci rok w tej roli. Syriusz wziął ją pod swoje skrzydła, oferując jej tyle pomocy, ile tylko może. Pamięta jej igrzyska; pamięta, jak zabiła jednego z jego trybutów; pamięta, jak myślał, że będzie jedną z pierwszych ofiar, a potem zdziwił się, gdy okazała się ostatnią osobą, która przetrwała.

 

W tym roku oboje trybutów Marlene ma mniej niż szesnaście lat. Jeden ma czternaście, a druga piętnaście lat - są młodsi niż byli Syriusz i Marlene, gdy wchodzili do swoich własnych igrzysk.

 

— Oni zginą — mruczy Marlene, wpatrując się w szklankę, którą ktoś przed nią postawił. — Są tacy... Syriusz, oni są tacy młodzi i przerażeni, a ja nie…

 

— Marlene — mówi łagodnie Syriusz, a ona milknie.

 

Między mentorami istnieje pewnego rodzaju niezwykłe porozumienie. A przynajmniej między większością z nich. Są wyjątki, zwykle ci, którzy są mentorami śmierciożerców; oni zazwyczaj czerpią z igrzysk tyle samo satysfakcji co ich trybuci oraz Hallow. Wśród nich znajdują się Lucjusz Malfoy, Antonin Dołohow i Corban Yaxley.

 

Mimo że ich trybuci będą ze sobą rywalizować, większość mentorów spędza ze sobą wystarczająco dużo czasu, by się zaprzyjaźnić. Wszyscy są w tej samej sytuacji i nic nie łączy tak mocno jak więź między ludźmi, którzy rozumieją te same rzeczy, zwłaszcza gdy nikt inny naprawdę nie może ich zrozumieć. Wiedzą, że ich trybuci wkrótce będą się nawzajem mordować, ale nie mogą przed tym uciec ani tego uniknąć, więc muszą nauczyć się żyć z tą rzeczywistością. Większości z nich się to udaje. Wśród nich są sam Syriusz, Marlene McKinnon, Frank Longbottom i Emmeline Vance.

 

Na początku przywiązywanie się do trybutów jest czymś powszechnym. Zaczynasz o nich dbać, poznajesz ich i tak cholernie się starasz ich uratować - a w większości przypadków ci się to nie udaje. W najlepszym razie możesz ocalić tylko jednego, a szansa na to wynosi dokładnie osiem procent. Syriusz zrobił te obliczenia. Wie o tym doskonale.

 

Przyglądanie się, jak twoi trybuci umierają, nigdy nie jest łatwe, zwłaszcza gdy zaczynasz o nich dbać. Pokładasz tyle nadziei w tych ośmiu procentach, ale rzeczywistość jest taka, że prawdopodobnie nigdy ich nie osiągniesz. Syriuszowi nigdy się to nie udało. Marlene również nie, w ciągu dwóch poprzednich lat, gdy była mentorką. Jest dwunastu mentorów, a tylko jeden z nich może przyprowadzić do domu jednego Zwycięzcę; szansa, że będziesz to ty, również wynosi osiem procent. Tego właśnie ci nie mówią. Los nigdy nie jest po twojej stronie.

 

Syriusz nauczył się w bolesny sposób, by się nie przywiązywać, by robić wszystko, co w jego mocy dla swoich trybutów, ale jednocześnie stawiać czoła brutalnej prawdzie, że najprawdopodobniej zginą. Nie sprawia to, że ich śmierć mniej boli, ale to jedyny sposób, w jaki może sobie z tym poradzić. Marlene wciąż zmaga się z nauką radzenia sobie z tą rzeczywistością. Syriusz wie, jak trudne to jest.

 

— A najgorsze jest to, że wszyscy o tym wiedzą — mówi w końcu Marlene, nie mogąc odpuścić. — Oni wszyscy wiedzą, że nie mają szans na przetrwanie, więc sponsorzy już mnie zbywają, a nie pomaga fakt, że mój zespół projektantów to kompletna porażka. Nie mam nic - absolutnie nic - z czym mogłabym pracować, Syriusz.

 

Krzywiąc się, Syriusz wyciąga rękę i podnosi jej szklankę od dołu, zachęcając ją do picia. To prawdopodobnie nie najlepszy sposób radzenia sobie, zwłaszcza gdy tak łatwo staje się to podporą, ale czasami - cóż, czasami nie ma innego sposobu na poradzenie sobie z tym wszystkim niż przytępienie zmysłów. Syriusz bardzo źle sobie z tym radził, gdy po raz pierwszy wrócił ze swoich igrzysk, zanim James wielokrotnie doprowadzał go do trzeźwości, zanim nauczył się umiaru. Nie żeby James dawał mu w tej kwestii jakikolwiek wybór.

 

Nigdy nie był w tym surowy. To było najgorsze. Nigdy nie narzekał, nie denerwował się, nie błagał go, by się poprawił i bardziej starał. Po prostu opiekował się nim bez zadawania pytań, za każdym razem. Nie obwiniał Syriusza, gdy ten wracał do nałogu raz za razem; po prostu podnosił go, oczyszczał i pomagał. To James nie pozwalał mu zadławić się własnymi wymiocinami; to James przeczesywał jego pokój i usuwał każdy alkohol i narkotyk, który znalazł; to James kąpał go, gdy sam nie był w stanie się umyć, ubierał go, gdy drżał zbyt mocno, by zrobić to samodzielnie, i wierzył w niego za każdym razem, gdy było lepiej, nawet jeśli Syriusz wcześniej wielokrotnie wracał do nałogu. To James powstrzymał go przed samobójstwem, takim jak to popełnione przez jego wuja Alpharda.

 

Tak więc, dzięki cichej, niezachwianej determinacji Jamesa, by się nim opiekować, Syriusz podniósł się i zaczął sobie lepiej radzić, ponieważ kocha Jamesa na tyle mocno, że nie chciał dalej zrzucać tego wszystkiego na jego barki. Wiedział - obaj wiedzieli - że James opiekowałby się nim w ten sposób do końca życia i wciąż uśmiechałby się do niego każdego dnia, a Syriusz nie mógł mu tego robić. Odmówił.

 

— Marlene, robisz wszystko, co w twojej mocy — mówi jej cicho Syriusz, a kąciki jego ust opadają.

 

— Naprawdę? — chrypi Marlene, zamykając oczy i przyciskając szklankę do czoła.

 

Syriusz wzdycha.

 

— Robisz. Posłuchaj mnie, naprawdę robisz. Znam cię i ta gra, którą prowadzisz ze sponsorami; to nie jesteś ty. Dla kogo ty to robisz, jeśli nie dla nich?

 

— To nie działa — szepcze Marlene.

 

— Robisz, co możesz.

 

— To nie wystarczy.

 

— Musi wystarczyć. — Syriusz wyciąga rękę i zabiera jej szklankę, czekając, aż spojrzy mu w oczy. — Musi wystarczyć, bo to wszystko, co możesz zrobić. To wszystko, co możesz zrobić, Marlene.

 

Marlene wypuszcza powietrze z drżeniem, odwracając wzrok.

 

— Gdybym mogła wejść tam i umrzeć za nich, zrobiłabym to.

 

— Wiem — mówi cicho Syriusz, bo naprawdę wie. Teraz rozumie to jeszcze głębiej, biorąc pod uwagę, kim są jego trybuci w tym roku. Każda komórka jego ciała pragnie, by móc zająć miejsce któregokolwiek z nich i umrzeć, żeby oni nie musieli.

 

— A co z tobą? — mamrocze Marlene, zerkając na niego ponownie. — Masz ciężki rok. Twój brat, twój najlepszy przyjaciel i nowy zespół projektowy. Jak ci idzie?

 

Syriusz waha się. Marlene jest przyjaciółką i ufa jej bardziej niż jakiemukolwiek innemu mentorowi, ale wciąż nie byłoby mądrym ujawniać zbyt wiele informacji. Nie podejmie tego ryzyka, nie gdy stawką są Regulus i James. Dlatego decyduje się omówić najbezpieczniejszą opcję, tę, którą Marlene mu podsunęła.

 

— Jak dotąd nowy zespół projektowy wydaje się naprawdę całkiem dobry. Znacznie lepszy niż w poprzednich latach. Główną projektantką jest Dorcas. Nie rozmawiałem z nią zbyt wiele, ale już zdobyła wymiary Jamesa i Regulusa od Gideona i Fabiana i pracuje nad czymś, więc to obiecujące. Spotka się z nimi jutro.

 

— Dorcas... Dorcas... Dorcas Meadowes? — pyta Marlene, unosząc brwi ze zdziwienia.

 

— Tak, chyba tak. Dlaczego? Znasz ją?

 

— Nie osobiście, ale... Cóż, zdobyła sobie renomę jako stylistka. Wyraża swoje poglądy poprzez swoją pracę, na tyle wyraźnie, że niektórzy z bardziej pretensjonalnych ludzi całkowicie ją skreślili.

 

— O, już ją lubię — mówi Syriusz, po czym zawiesza głos. — Prawdopodobnie.

 

— Jak na Hallow, ona jest... — Marlene odchrząkuje. — Cóż, wiesz, większość z nich wygląda absurdalnie. Ona... nie.

 

— Czyżby, McKinnon? — pyta Syriusz, unosząc brew, a ona zaciska usta i odwraca wzrok.

 

Syriusz byłby ostatnią osobą, która oceniałaby ją za romans z kimś z Hallow, mimo że sam nigdy tego nie zrobił, choć nikt tak naprawdę o tym nie wie. Plotki krążą po Hallow, a te dotyczące jego osoby mają wiele wspólnego z rzekomymi kontaktami seksualnymi, które utrzymuje ze wszystkimi. Tak jest, odkąd wygrał swoje igrzyska, nawet gdy miał zaledwie szesnaście lat, ponieważ flirtuje, uwodzi i droczy się, nigdy wprost nie zaprzeczając ani nie potwierdzając żadnych insynuacji, które ludzie czynią. To właśnie lubią - tajemnicę i tę małą nadzieję, którą mają z tyłu głowy, że pewnego dnia przyjdzie ich kolej na niego, jeśli tylko zrobią lub powiedzą właściwą rzecz. Otrzymywał wiele propozycji i łapówek, ale mistrzowsko potrafi je omijać, jednocześnie podtrzymując swoją reputację.

 

Wszyscy myślą, że miał wielu kochanków, zwłaszcza wśród mieszkańców Hallow, ale ostatnią rzeczą, jaką Syriusz zrobił, było pocałowanie Mary, gdy miał szesnaście lat, zaledwie kilka dni przed dożynkami, które zakończyły się jego zgłoszeniem na ochotnika w miejsce brata. Nawet nie byli parą. Nie posunęli się dalej niż to, i to była najdalsza granica, do jakiej kiedykolwiek doszedł. Stanie się symbolem seksu dla mieszkańców Hallow pozostawiło w jego ustach gorzki posmak, bo wie, że ludzie pragną go tylko po to, by móc powiedzieć, że go mieli, a nie dla niego samego.

 

— O, spójrz która godzina — mamrocze Marlene, zrywając się z krzesła. Rzuca okiem na zegar na ścianie. — Chyba trening już się skończył. Muszę iść spotkać się z moimi trybutami, ty też powinieneś zrobić to samo.

 

— Mhm — mruczy Syriusz, a kąciki jego ust drgają, ale posłusznie wstaje, bo Marlene ma rację.

 

Kiedy Syriusz wraca do apartamentu, James i Regulus rzeczywiście już tam są, a Pandora właśnie wygłasza im wykład. Syriusz nie bardzo wie, o co chodzi, ale obaj wyglądają na naburmuszonych i obydwaj ożywiają się i wydają się odczuwać ulgę, gdy tylko wchodzi do środka.

 

— Cokolwiek zrobili, tak naprawdę tego nie zrobili — oznajmia Syriusz, kładąc uspokajająco dłoń na ramieniu Pandory, która posyła mu rozdrażnione spojrzenie, po czym opada na krzesło z prychnięciem. Syriusz siada naprzeciwko Regulusa i Jamesa, opierając łokcie na kolanach i pochylając się do przodu. — No więc, czego się nauczyliśmy?

 

— James jest kurewsko głupi — wypala natychmiast Regulus, a James unosi ręce w geście bezradności. — Powiedział śmierciożercom, żeby się pieprzyli, Syriusz.

 

— Ty... — Syriusz przenosi spojrzenie na Jamesa, który nieco się kurczy i spuszcza wzrok. Syriusz unosi dłoń i ściska grzbiet nosa, mocno zaciskając powieki. Czuje już rodzący się ból głowy, gdy szepcze: — Oczywiście, że to zrobiłeś. Dokładnie to, czego kazałem ci nie robić, oczywiście musiałeś to zrobić.

 

Przepraszam — jęczy James, wyraźnie zdenerwowany. — Próbowali mnie zwerbować, Syriusz! Co miałem zrobić? Ja... powiedziałem to... uprzejmie?

 

Syriusz opuszcza dłoń i wzdycha.

 

— Powiedziałeś im uprzejmie, żeby się odpieprzyli?

 

— Byłem bardzo uprzejmy — mamrocze James.

 

— To nie ma... — Syriusz bierze głęboki wdech, po czym powoli wypuszcza powietrze, zmuszając się do rozluźnienia. — Dobra, po prostu... Więc próbowali cię zwerbować? Dlaczego? Czy zrobiłeś cokolwiek?

 

James szybko potrząsa głową.

 

— Nie, przysięgam, że nic nie zrobiłem. Ledwo zdążyłem wziąć do ręki kilka broni, zanim do mnie podeszli. Eee, głównym przywódcą wydaje się być Mulciber, ale są też Avery, Bernice i młodszy chłopak o imieniu Hodge. On jest... jest naprawdę młody, Syriusz. Naprawdę malutki.

 

— Tak, to normalne u śmierciożerców. Biorą jedną czy dwie osoby, które tak naprawdę nie są zbyt silne. Ludzi na przemiał. Najsłabsze ogniwa, które zabijają jako pierwsze, jeśli wszyscy dotrą do końca. Zakładam, że chcieli, żebyś był tym drugim?

 

— Ja... cóż, nie wiem. Nie sądzę. Oni... chcieli mnie, bo myśleli, że będę chętny pomóc im zabić Regulusa.

 

— Ach — mówi cicho Syriusz, starając się zachować neutralny wyraz twarzy, podczas gdy jego serce zamiera. Miał nadzieję - och, jak bardzo miał nadzieję - że Regulus nie stanie się celem tylko ze względu na swoje nazwisko. Liczył, że istnieje jakaś szansa, by Regulus wyszedł z tego bez szwanku, bo jemu samemu się to nie udało.

 

— Tak naprawdę nie miałem innego wyboru, jak tylko przyjąć albo odmówić. Zostałem postawiony pod ścianą, Syriusz. Co miałem zrobić? Dołączyć do nich? — pyta James, szeroko otwierając oczy.

 

Syriusz wzdycha.

 

— Powinienem był to przewidzieć. Ty i Regulus jesteście przeciwstawiani sobie nawzajem, co jest daleko od ideału. To jak... strony. Drużyna Jamesa kontra Drużyna Regulusa. Nie, nigdy nie powiedziałbym, żebyś dołączył do śmierciożerców, bo są cholernie okropni, ale to jest... niedobrze. Bardzo niedobrze. Nie tylko Regulus jest teraz celem, ale ty również, James.

 

— Tyle z pozostania niezauważonym — mruczy Regulus.

 

Nie prowokujcie ich już więcej, żaden z was — nalega Syriusz, spoglądając między nimi niemal rozpaczliwie.

 

— Za późno już, prawda? — szepcze James.

 

— Tak — potwierdza Syriusz, czując jak strach rozlewa się w jego żyłach. — Teraz będą polować na was obu, więc plan się zmienił. Regulus, kiedy jutro tam wejdziesz, idź prosto po sztylety. James, znalazłeś coś, z czym czułbyś się komfortowo?

 

— Ach, topory? — pyta James niezręcznie.

 

— Ćwicz z nimi — mówi mu Syriusz. — A wy dwaj - trzymajcie się razem. Pozostańcie w odległości kilku kroków od siebie przez cały czas. Pokażcie zjednoczony front i upewnijcie się, że wszyscy wiedzą, że nie będziecie łatwymi celami. Niektórzy ludzie są bardziej miękcy w środku, niż się wydają, a jeśli zdołacie ich zastraszyć, możecie sprawić, że dwa razy się zastanowią, zanim wezmą was na cel jako pierwszych. Jutro nie trenujcie walki wręcz; tym zajmiecie się w ostatnim dniu. Jutro chodzi o to, by pokazać wszystkim, że stanowicie zagrożenie.

 

— Pewność siebie to klucz — mówi Pandora. — Widziałam, jak nawet najsilniejsi i najbardziej pewni siebie trybuci załamywali się, ponieważ ktoś inny był bardziej przekonany o swoim zwycięstwie niż oni. Igrzyska to coś więcej niż tylko fizyczna rywalizacja; to również gra psychologiczna.

 

Regulus unosi brwi.

 

— Więc jednak chcesz, żebyśmy ich prowokowali?

 

— Nie — zaprzecza Syriusz. — Chcę, żebyście ich onieśmielali z dystansu. Mają być ostrożni, nie wściekli. Nadal ich unikajcie i nigdy nie zbliżajcie się do nich bezpośrednio. Ty, James, zakładam, że przynajmniej rozmawiałeś z innymi trybutami, skoro Regulus tego nie robił.

 

— Tak, z kilkoma — przyznaje James. — Był jeden facet, który naprawdę mi się spodobał. Peter Pettigrew. Jest łagodny. W gruncie rzeczy nieszkodliwy. Wrażliwy też, jak sam powiedział. Jest prawie pewien, że zginie bardzo szybko, i jest przerażony.

 

— A co on potrafi? — pyta Syriusz.

 

James mruga, otwierając usta, po czym je zamyka.

 

— Eee, cóż, nie wiem. Widziałem go kilka razy z nożem, ale nie wyglądał, jakby wiedział, co z nim zrobić.

 

— Ktoś jeszcze? — pyta Syriusz, jego głos brzmi napięcie.

 

— Jest jeszcze Vanity — mówi James słabym głosem. — Jest świetna, jeśli chodzi o owady. Rozpoznawała je wszystkie tylko po zdjęciach. Ma, eee, piętnaście lat.

 

Syriusz przymyka powieki.

 

— Kto jeszcze?

 

— Dobrze dogadywałem się z Irene, Dylanem i Mathias.

 

— A co oni potrafią?

 

— Mathias dobrze radzi sobie z kuszą. Obserwowałem ich. Trafili w cel dziewięć razy.

 

— Ile razy strzelali?

 

— ...Dwadzieścia siedem.

 

— Dwadzieścia siedem.

 

James wzdycha ciężko, gdy Syriusz otwiera oczy.

 

— Czego oczekujesz, że powiem, Syriusz? To są osoby, z którymi się dogadywałem, jasne?

 

Ci, którzy zginą, myśli Syriusz, ale nie wypowiada tego na głos. Ta myśl i tak osiada jak gula w jego gardle, więc przenosi spojrzenie na Regulusa.

 

— A ty? Ktokolwiek?

 

— Był jeden — mówi Regulus, a James wygląda na zaskoczonego. Syriusz również jest zdziwiony. —Właściwie z nim nie rozmawiałem, ale go obserwowałem. Przeważnie trzymał się na uboczu, nie spędzał nawet czasu z drugą osobą ze swojego dystryktu. Po prostu... jest bystry i potrafi się wspinać. Spędzał dużo czasu przy linach i wiąże węzły szybciej, niż kiedykolwiek widziałem.

 

— Och, wiem, o kim mówisz. — James nagle wypala, z szeroko otwartymi oczami. — Evan Rosier. Rozmawiałem z nim może minutę czy dwie. Pokazał mi, jak wiązać węzły z pnączy. Był jednak małomówny i sprawiał wrażenie, jakby wolał, żeby zostawić go w spokoju.

 

— Pozostaje niezauważony — dodaje Regulus.

 

— Jest w tym potencjał — mruczy Syriusz. — Zobaczymy, co z tego wyniknie, ale nie naciskaj. Nie chcesz go zdenerwować na tyle, żeby zrobił ci z tych węzłów stryczek.

 

— Dziękuję za ten uroczy mentalny obraz, Syriusz — mówi Regulus z grymasem, unosząc dłoń, by lekko dotknąć swojego gardła.

 

— Wyglądasz na zmęczonego — zauważa James, marszcząc brwi, bo to cały James, by martwić się o niego, nawet teraz.

 

— Wszystko w porządku — kłamie Syriusz, wymuszając uśmiech. — Potrzebuję tylko prysznica.

 

Pandora wyciąga rękę, by trącić jego kolano.

 

— No już, idź się wykąpać. Zajmę się nimi przez chwilę. Do kolacji zostało jeszcze kilka godzin, więc mamy czas, żeby odpocząć.

 

— Tak, w porządku — mamrocze Syriusz, bo Hallow zawsze sprawia, że czuje się brudny, i nigdy nie może poczuć się czysty.

 

— Potrzebujesz ręczników? — pyta Pandora.

 

— Tak, przydałyby się, dzięki — mówi Syriusz, oddalając się powoli i ufając, że Pandora zajmie się wszystkim. Jest jedną z niewielu osób z Hallow, którym w ogóle ufa. Nikt tak naprawdę nie wie, ile wysiłku w to wszystko wkłada.

 

W swoim pokoju Syriusz krząta się, zbierając ubrania, w które się przebierze, wciąż mając na sobie te, które nosił dziś, by oczarować sponsorów. To jak zakładanie munduru, i Syriusz zawsze tęskni za swoimi ubraniami z domu, gdy jest tutaj. Wszystko tutaj to tylko kaszmir, jedwab i satyna, rzeczy, które obiektywnie dobrze się czują i wyglądają, ale to nie jego połatana, zniszczona skórzana kurtka, którą nosił przez lata. Być może to było śmieszne, ale kiedy wrócił do domu po swoich igrzyskach, zwinął się wokół tej kurtki i płakał w nią jak dziecko. Tak bardzo się bał, że już na niego nie pasuje, jakby był inną osobą w zupełnie innym ciele, a jednak pasowała. Do dziś wciąż pasuje.

 

Rozlega się pukanie do drzwi i kiedy Syriusz otwiera, po drugiej stronie stoi Remus ze stosem białych, puszystych ręczników. Syriusz gwałtownie wciąga powietrze, mrugając szybko.

 

Głupio, pierwszą rzeczą, którą wypala, jest:

 

— Nie masz na sobie maski.

 

— Odniosłem wrażenie, że tutaj nie muszę jej nosić — odpowiada Remus. — Ach, i cześć. Przyniosłem zamówione ręczniki.

 

— Nie musisz. To znaczy, cześć. Hej. Nie, ach, nie musisz jej nosić, oczywiście, że nie — mówi Syriusz pospiesznie. — Po prostu... cóż, większość ludzi ich nie zdejmuje. Zazwyczaj to ja muszę im je zdejmować.

 

— Nie ma większego znaczenia, kto ją zdejmuje, prawda? Tak czy inaczej, jeśli zostanę złapany albo odkryty, zabiją mnie, albo gorzej — mruczy Remus, unosząc ramię w półwzruszeniu.

 

— Nikomu nie powiemy, a tutaj nikt cię nie złapie — zapewnia go Syriusz. Milknie na chwilę. — Gorsze... Gorsze niż śmierć.

 

— Są gorsze rzeczy — mówi mu Remus. — Wiem. Doświadczyłem ich.

 

— Ja też — przyznaje cicho Syriusz, zaskoczony własną szczerością.

 

Remus przygląda mu się przez dłuższą chwilę, po czym kiwa głową.

 

— Dobrze, mam twoje ręczniki.

 

— Och! Och, tak, um... — Syriusz odchrząkuje i cofa się o krok. — Możesz wejść. Ja właśnie... szykowałem się do prysznica.

 

— Chcesz, żebym powiesił je dla ciebie na zewnątrz prysznica?

 

— Och, nie, nie musisz tego robić. Możesz po prostu położyć je na łóżku. Dziękuję.

 

— Nie ma za co — mówi Remus, wchodząc do pokoju, by położyć ręczniki na łóżku.

 

Syriusz wraca do swojej szafy, mimo że już wybrał ubrania. W zasadzie po prostu się chowa. W szafie. Odchrząkując, podnosi głos, by zapytać:

 

— Więc, czy byłoby to zbyt okropnie banalne z mojej strony, gdybym zapytał, jaką zbrodnię popełniłeś, Remus?

 

— A co, jeśli nie chcę odpowiadać? — odrzuca Remus.

 

— No to... nie odpowiadaj? — Syriusz marszczy brwi, przyglądając się wyborowi sukienek przed sobą. Jest tam stanowczo za dużo cekinów. — Jeśli nie chcesz, nie musisz. To dotyczy właściwie wszystkiego, przynajmniej w moim przypadku.

 

Następuje długa chwila ciszy, po czym:

 

— Nie chcę odpowiadać.

 

— W porządku — zgadza się Syriusz bez wahania.

 

— Czy potrzebuje pan czegoś jeszcze, panie Black?

 

— Och, nie... nie musisz mnie tak nazywać. Po prostu Syriusz wystarczy.

 

— Czy potrzebuje pan czegoś jeszcze, Panie Po-Prostu-Syriusz? — pyta Remus z ledwie wyczuwalną nutą rozbawienia w głosie.

 

Syriusz na moment ukrywa twarz w dłoniach, po czym kilkakrotnie stuka się nasadą dłoni w czoło. Biorąc głęboki oddech, podnosi głowę i wychodzi z szafy z całkowicie pustymi rękami.

 

— Syriusz. Miałem na myśli, mów mi Syriusz.

 

— Syriusz — mówi cicho Remus, a kąciki jego ust unoszą się lekko. Nie spuszczając wzroku z Syriusza, kiwa głową. — Czy potrzebujesz czegoś jeszcze, Syriusz? Czegokolwiek?

 

— A ty? — wypala Syriusz.

 

Remus mruga ze zdziwieniem.

 

— Słucham?

 

— Po prostu... to znaczy, czy czegoś potrzebujesz? — pyta Syriusz, czując, że niebezpiecznie zbliża się do nerwowego wiercenia. — Jesteś głodny? Możesz znowu zjeść z nami kolację, jeśli chcesz.

 

— No pewnie, ale najpierw muszę to ugotować — odpowiada mu Remus.

 

Syriusz milknie na chwilę, po czym mruczy:

 

— Ale robisz to w naszej kuchni, prawda?

 

— Tak.

 

— Potrzebujesz pomocy?

 

— Nie potrzebuję.

 

— Chcesz... pomocy?

 

Remus wpatruje się w niego przez dłuższą chwilę, a kąciki jego ust unoszą się jeszcze bardziej. Jego oczy robią tę rzecz, gdy miękną w kącikach, przez co żołądek Syriusza wywraca się na drugą stronę, jakby staczał się z górki.

 

— Jeśli chcesz.

 

— A ty chciałbyś? — upewnia się Syriusz.

 

— Chciałbym twojego towarzystwa — precyzuje Remus.

 

Syriusz zupełnie nie jest przygotowany na to, jak te słowa wpływają na jego ciało. Jest niemal pewien, że rumieni się od stóp do głów, więc unosi dłoń, by zakryć rosnący uśmiech, jednocześnie odwracając wzrok.

 

— Tak, w porządku. Kiedy więc planujesz zacząć?

 

— Za godzinę. Masz wystarczająco dużo czasu na prysznic.

 

— Świetnie. Będę... tam.

 

— W porządku, Syriusz — mówi Remus z lekkim śmiechem. — Czy jestem już zwolniony?

 

— Co? — Syriusz mruga, po czym podrywa się nagle. — Och! Och, tak, oczywiście. Nie musisz pytać. Możesz przychodzić i wychodzić, kiedy chcesz, i wyjść, gdy będziesz gotowy. Albo nie wychodzić. To znaczy, jeśli... po prostu jeśli nie jesteś... gotowy. Um.

 

— W porządku — powtarza Remus, po czym posyła mu przeciągłe spojrzenie, zanim odwraca się i odchodzi bez słowa, cicho chichocząc pod nosem.

 

Twarz Syriusza płonie, a on chwyta ręczniki, by stłumić w nich jęk, kierując się pod prysznic. Po drodze wpada prosto na ścianę, bo oczywiście, że tak musiało się stać.

 

~•~

 

Bycie sługą Hallow ma to do siebie, że przyzwyczajasz się do bycia niezauważanym, do tego stopnia, że stajesz się nadwrażliwy na bycie dostrzeżonym - potrafisz wręcz poczuć, gdy ktoś cię obserwuje.

 

Remus czuje na sobie czyjś wzrok, teraz, w kuchni, gdy kroi warzywa w dostarczonej maszynie. Jest lekko odwrócony od drzwi, więc nie widzi, kto go obserwuje, ale nie potrzebuje trzech prób, by odgadnąć, kto to jest.

 

Remus nigdy wcześniej nie był dostrzegany w Hallow, aż do pojawienia się Syriusza.

 

Przez dłuższą chwilę Remus nie podnosi głowy, zastanawiając się, jak długo Syriusz zamierza mu się przyglądać, nie zdradzając swojej obecności. Nikt nigdy wcześniej tego nie robił - po prostu go obserwował, jakby było na co patrzeć. Nie tutaj, w Hallow. Tutaj jest tylko cieniem przemykającym przez pomieszczenie, całkowicie ignorowanym, mniej znaczącym niż cholerne meble.

 

Syriusz, dosłownie w kilku słowach, odmienił jego życie w ułamku sekundy. W tamtej chwili, gdy sięgał, by zdjąć maskę z twarzy Remusa, Remus dosłownie zobaczył przed oczami całe swoje życie - i nie było to życie, z którego mógłby być dumny, przynajmniej nie od momentu, gdy trafił do Hallow. A czego mógł oczekiwać w przyszłości? Więcej tego samego? Więc w tamtym ułamku sekundy Remus niemal to powitał z ulgą.

 

Ale wcale tak się nie stało. Zamiast tego, okazało się to - i nadal jest - czymś znacznie bardziej osobliwym, niż Remus mógłby się kiedykolwiek przygotować.

 

Ludzie, co do zasady, nie przejmują się sługami. Po prostu - nie przejmują się. Nie ma znaczenia, czy są to Hallow, trybuci czy mentorzy; nie ma sensu przejmować się sługami, bo nic nie da się dla nich zrobić. Ich los jest przypieczętowany, aż do śmierci, i nie ma sposobu, by im pomóc. Więc ludzie nawet nie próbują i nie zawracają sobie tym głowy.

 

Remus nie może ich za to winić, naprawdę. Tak jest łatwiej, prawda? Wszyscy są w pewien sposób sługami Hallow; on po prostu bardziej otwarcie. Nie żeby miał w tej kwestii jakikolwiek wybór, ale cóż.

 

Syriusz przejmuje się. Przejmuje się na tyle, by ich zauważać, by dać im przestrzeń i swobodę, żeby mogli, do cholery, normalnie oddychać, by rozmawiać z nimi i traktować ich jak prawdziwych ludzi. Przejmuje się na tyle, że wielokrotnie podważa swoją wyraźną pozycję władzy nad nimi, pozwalając Remusowi zwracać się do siebie po imieniu, oferując wybór i wolną wolę. Przejmuje się na tyle, że uczynił to standardem w swojej obecności, do tego stopnia, że wszyscy wokół niego podążają za tym przykładem i to akceptują.

 

A zresztą, Remus słyszał o Syriuszu Blacku. Oczywiście, że słyszał. Słudzy wiedzą wszystko o wszystkim, bo choć milczą, to nadal słuchają. Remus słyszał to wszystko; po prostu nie jest typem osoby, która uwierzy w cokolwiek na temat kogoś, zanim go nie pozna. Jedyne wrażenie, któremu ufa, to jego własne, a Syriusz - cóż, zrobił na nim nie lada wrażenie.

 

Remus wyciąga tackę z pokrojonymi warzywami, delikatnie wsuwając je na patelnię. Wszystko w kuchni jest zaprojektowane z myślą o bezpieczeństwie, więc Remus nie ma dostępu do niczego ostrego ani gorącego - to zabezpieczenie na wypadek, gdyby przyszły mu do głowy jakieś pomysły. Nawet patelnie na kuchence blokują się na miejscu i same mieszają zawartość, co oznacza, że nie może niczego podnieść. Z drugiej strony, zapewnia to w większości bezdotykowe doświadczenie gotowania, więc przynajmniej tyle.

 

Syriusz wciąż tam jest, a Remus nie może już tego znieść, więc zerka w jego stronę i odkrywa, że Syriusz obserwuje go tak, jakby każdy jego ruch był fascynujący. Przez chwilę Syriusz jest zatopiony w tej obserwacji, a potem wzdryga się, gdy zdaje sobie sprawę, że został przyłapany. Prostuje się i odchrząkuje.

 

— Cześć, przepraszam, ja tylko... — Syriusz wykonuje nieokreślony gest dłonią w kierunku Remusa. — Nigdy nie widziałem, jak się tego używa, więc…

 

— To dość proste. Chcesz spróbować? — pyta Remus, wskazując na urządzenie trzymaną w dłoni, jeszcze niepokrojoną cebulą.

 

— Och. Pewnie — mówi Syriusz, wchodząc głębiej do kuchni. Waha się, gdy zbliża się do Remusa, jakby nie był pewien, czy wolno mu wkroczyć w jego przestrzeń. Wykonuje nawet gest, by się upewnić, a Remus powstrzymuje uśmiech, gdy kiwa głową.

 

To właśnie on. Ten sam człowiek, który próbował zdjąć maskę z jego twarzy, nawet o to nie pytając. Jest taki... nieprzewidywalny.

 

Jego włosy znów opadają na ramię w wilgotnych loczkach, zupełnie jak tej pierwszej nocy, gdy Remus go zobaczył, lśniąc w świetle górnych lamp. Remus czuje zapach jego szamponu, coś w rodzaju rozmarynu i mięty. Syriusz wpatruje się w urządzenie, z bezwładnie opuszczonymi dłońmi na blacie, po czym spogląda na Remusa, wyraźnie zagubiony.

 

Remus z trudem powstrzymuje śmiech. Nie przypomina sobie, by od dawna musiał się tak wysilać.

 

— Przecież patrzyłeś, prawda?

 

— Tak, na ciebie — odpowiada Syriusz, po czym natychmiast zaczyna się plątać w słowach. — To znaczy, nie... ja nie... chodziło mi tylko o to, że patrzyłem, jak ty...

 

— Syriusz — przerywa mu Remus i czuje dreszcz emocji, robiąc to. Nie odważyłby się na to z nikim innym, ale Syriusz mu na to pozwala. Nawet zamyka usta, a jego policzki czerwienieją. — Po prostu pokażę ci jeszcze raz. Obiecuję, że to nic skomplikowanego.

 

Syriusz kiwa głową, a jego rumieniec się pogłębia. Remus przez chwilę nie może uwierzyć, że to jest ten słynny Syriusz Black, znany ze swojego uroku osobistego i czaru, którym potrafi oczarować każdego napotkanego człowieka. Jak dotąd Remus przekonał się, że Syriusz to głównie jąkająca się katastrofa. Piękna, jąkająca się katastrofa, ale jednak. To nie do końca to, czego Remus spodziewał się po człowieku, który podobno zostawił za sobą cały szereg usatysfakcjonowanych kochanków w całym Hallow. Szczerze mówiąc, Remus bardziej lubi tę piękną, jąkającą się katastrofę.

 

Remus chwyta cebulę i kładzie ją na blacie, po czym ściska ją i rozłupuje dokładnie na pół, odkładając jedną połówkę dla Syriusza, a drugą wykorzystując do zademonstrowania, jak obsługiwać urządzenie. Syriusz na moment dostaje ataku kaszlu, ale uderza się w pierś i szybko mruga, mamrocząc, że wszystko w porządku, podczas gdy intensywnie się przygląda.

 

Kiedy przychodzi kolej Syriusza, coś idzie nie tak.

 

— Chyba to zepsułem — szepcze Syriusz z szeroko otwartymi oczami.

 

— Nic nie zepsułeś.

 

— Remus, jestem prawie pewien, że to zepsułem. Tacka nie chce wyjść.

 

— Poczekaj, niech spojrzę — mówi Remus, ponownie walcząc, by nie roześmiać się na widok niepokoju w głosie Syriusza. Posyła mu delikatny uśmiech i przyciąga urządzenie bliżej, unosząc je, by zajrzeć od spodu. Po chwili mruczy coś pod nosem i odkłada je. — Cóż, zepsułeś je. Wspaniale. Odetną mi za to palce.

 

Syriusz wydaje z siebie dziwny, zdławiony dźwięk.

 

Co? Nie, to wcale nie…

 

— Żartuję — wtrąca Remus z parsknięciem, wyciągając rękę, by nacisnąć przycisk konserwacji. Urządzenie zaczyna brzęczeć. — Po prostu za długo trzymałeś siekacz, więc cebula utknęła w mechanizmie. Daj mu chwilę, a ją wypluje.

 

— Nie rób tak więcej. Prawie dostałem zawału — wypala Syriusz, patrząc na niego z niedowierzaniem.

 

— Tak, proszę pana — mówi Remus, skłaniając głowę.

 

— Nie. Nie, nie miałem na myśli... to nie był rozkaz, czy... to znaczy, ja nie wydaję rozkazów. Nie rób tego, co mówię.

 

— Zawsze?

 

— No, nie zawsze, jeśli nie chcesz. Po prostu... rób, co chcesz.

 

— Tak, proszę pana.

 

— Nie musisz... Remus, nie musisz mnie tak nazywać — mówi Syriusz z wyraźnym napięciem w głosie.

 

Remus nie jest już w stanie zachować powagi. Mimowolnie na jego twarzy pojawia się uśmiech.

 

— Tak, nadal żartuję, Syriusz.

 

— Och. — Syriusz mruga, patrząc na niego. Ma niesprawiedliwie gęste i długie rzęsy. — Nabijasz się ze mnie.

 

— Owszem, całkiem sporo — przyznaje Remus. Syriusz parska zaskoczonym śmiechem, kręcąc głową z podziwem. — Przepraszam, musisz mi wybaczyć. Nie mam już okazji, żeby sobie z kogoś żartować. Brakuje mi tego.

 

Syriusz odchrząkuje i opiera się o blat, przygryzając wargę.

 

— Jak długo już nie miałeś okazji? Nie musisz odpowiadać, oczywiście.

 

— Pięć lat — odpowiada Remus mimo wszystko. Świadomość, że nie musi, sprawia, że czuje się swobodnie, mówiąc o tym. — Jestem służącym od pięciu lat.

 

— Nie tutaj — stwierdza Syriusz z przekonaniem. — Nigdy wcześniej cię tu nie widziałem.

 

— Może po prostu mnie nie zauważyłeś — mruczy Remus, zerkając na niego z ciekawością.

 

— Nie, z pewnością bym cię zauważył — mówi Syriusz, spoglądając na swoje dłonie, którymi nerwowo się bawi. Wciąż przygryza dolną wargę. Remus ma nadzieję, że nigdy nie przestanie.

 

— Masz rację. Poniekąd — mówi mu Remus, a Syriusz gwałtownie unosi głowę, marszcząc brwi. — Przez pierwsze trzy lata rzeczywiście mnie tu nie było. Ale przez ostatnie dwa, owszem, byłem, tyle że nie wolno mi było pracować podczas żadnych zgromadzeń, a nigdy też nie przydzielono mnie do pracy z tobą, dlatego nigdy mnie nie widziałeś.

 

— Nie wolno ci było pracować podczas wydarzeń?

 

— Za dużo kar.

 

— Kar — powtarza Syriusz, zdumiony.

 

Remus chichocze.

 

— Służący dostają kary za niewłaściwe wykonywanie obowiązków albo za nieodpowiednie zachowanie. Wynikają one ze skarg. Patrzysz właśnie na recydywistę, który ośmielił się przewracać oczami. Och, a pewnego razu przypadkowo wylałem wino na bardzo elegancką koszulę pewnego urzędnika państwowego.

 

— Przypadkowo? — pyta Syriusz, a kąciki jego ust unoszą się lekko.

 

— Założył się o to, że ktoś umrze podczas igrzysk, a potem śmiał się i chwalił, bo wygrał zakład, zamiast zareagować jak każdy normalny człowiek i być wstrząśniętym czyjąś śmiercią — wyjaśnia Remus. — Więc nie, to nie było przypadkowe.

 

Syriusz patrzy na niego z jawnym szacunkiem. Remus wyraźnie to widzi, ten błysk w jego oczach, coś głębokiego i ciepłego.

 

— Naprawdę? Świetnie. To i tak najmniej, na co zasłużył. Co oznaczają te kary?

 

— Kary. Dodatkowe szkolenia. Specjalne przydziały, które uniemożliwiają im popełnianie błędów gdzie indziej — wyjaśnia Remus. — Zbyt wiele kar oznacza śmierć, ale nikt nie wie, ile dokładnie. Ja miałem cztery, zanim w końcu wziąłem się w garść na tyle, by trafić tutaj.

 

— Nie będziemy składać skarg, jeśli to pomoże. Mógłbyś dosłownie wylać mi na głowę całą butelkę wina, a i tak byśmy nie narzekali — zapewnia go Syriusz, a Remus śmieje się. To wywołuje szeroki uśmiech na twarzy Syriusza. — Czy istnieje jakiś system nagród? Co by było, gdybym wystawił ci entuzjastyczną opinię? Co byś dostał?

 

— Nic — odpowiada Remus, a uśmiech Syriusza znika. Remusowi się to nie podoba, więc pociąga za tackę, obserwując, jak wysuwa się z posiekaną cebulą. — No proszę. Jedna posiekana cebula. Widzisz? Nie zepsułeś tego.

 

— Co jest szczęściem. Wiesz, jak niektórzy ludzie lubią majsterkować? Dajesz im coś do rąk, a oni to naprawią albo zbudują z tego coś nowego?

 

— Przypuszczam.

 

— Taa, cóż, ja jestem zupełnym przeciwieństwem — wyznaje Syriusz z zakłopotaniem, unosząc ręce. — Jestem naprawdę cholernie destrukcyjny, zwykle nawet nie chcąc taki być. Po prostu... rozbieram rzeczy na części. Niszczę je. Więc, wiesz, jeśli kiedykolwiek będziesz potrzebował coś zepsuć, jestem do usług. — Wzdycha i opuszcza ręce. — Przepraszam, chyba nie będę zbyt pomocny. Mogę naprawdę coś zepsuć.

 

Remus widzi, że to dla Syriusza drażliwy temat, co ściska jego serce w sposób, o którym myślał, że nic w Hallow nie jest w stanie wywołać.

 

— Cóż, to dobrze, że nie potrzebuję twojej pomocy, prawda? Jesteś tutaj, bo zależy mi na twoim towarzystwie, pamiętasz? Tego raczej nie da się zepsuć.

 

Podobnie jak wcześniej, twarz Syriusza staje się tak czerwona, że Remus prawie mu współczuje. Rumieniec sięga aż do szyi. Czyżby nikt nigdy nie pragnął jego towarzystwa, po prostu dla niego samego? To niesamowicie smutne, myśli Remus. Syriusz nie jest służącym, nie tak jak Remus, więc dlaczego nikt go nie dostrzega? Remus go widzi. Patrzy prosto na niego i wcale nie ma ochoty odwracać wzroku. To nie jest właściwe i naprawdę nie powinien tego robić, ale nie jest dobry w przestrzeganiu zasad ani w robieniu tego, co powinien.

 

— Naprawdę mógłbym — mamrocze Syriusz, odwracając wzrok. — Zepsuć to, znaczy się. Uwierz mi, Remus, naprawdę mógłbym.

 

— Nie sądzę. — Remus pochyla głowę, by złapać jego spojrzenie, uśmiechając się do niego. — Udowodnij mi, że się mylę. Ośmielam cię.

 

— No cóż, skoro nalegasz — Syriusz wypuszcza powietrze, po czym wdrapuje się na blat, machając nogami jak dziecko i uśmiechając się, jakby nie mógł się powstrzymać, jakby cieszył się, że tu jest.

 

Remus wraca do gotowania, a Syriusz zaczyna mówić. Kiedy posiłek jest gotowy, jedyne, co Syriuszowi udało się osiągnąć, to udowodnienie, że Remus miał rację.

Chapter 4: Ostatnie dni treningu

Chapter Text

Regulus ma już dość, a to dopiero drugi dzień. W sumie przebywa w Hallow od trzech dni i na tym etapie pragnie już tylko wrócić do domu. Zamiast tego, po raz drugi wchodzi do sali treningowej z Jamesem, mając surowe instrukcje, by nigdy nie oddalać się od niego zbyt daleko.

 

Tak, Regulus jest najbardziej pechowym biedakiem na świecie.

 

James tymczasem promiennie uśmiecha się do innej trybutki i radośnie do niej macha. Młoda dziewczyna nieco się ożywia i odwzajemnia gest. Z wyraźnym entuzjazmem James mówi:

 

— To Vanity Clyde. Ma trójkę młodszego rodzeństwa i lekką obsesję na punkcie owadów.

 

— Jasne — mruczy Regulus, z trudem powstrzymując grymas. Och, wolałby, żeby James tego nie wiedział. Wolałby, żeby James tak bardzo nie angażował się w relacje z innymi; to złamie mu cholernie serce, kiedy umrą. — Idę po sztylety.

 

— Pójdę z tobą.

 

— Oczywiście, że pójdziesz.

 

— Syriusz dosłownie kazał mi to zrobić — przypomina mu James.

 

Regulus przewraca oczami, gdy przemierzają salę. W tej chwili wiele spojrzeń jest skierowanych na nich, obserwując każdy ich ruch.

 

— Po prostu robisz wszystko, co każe ci Syriusz, tak?

 

— No, a ty nie? — prowokuje James.

 

— Nie — warczy Regulus, jakby wcale tego nie robił. Nie może nic na to poradzić. Syriusz już przez to przechodził, a jeśli jest ktoś na tym świecie, komu Regulus bezgranicznie ufa, bez względu na wszystko, to właśnie Syriusz. Gdy chodzi o życie i śmierć - a to z pewnością taki przypadek - to właśnie do Syriusza się zwraca.

 

To naprawdę ironiczne, bo ze wszystkim innym... Cóż, w codziennym życiu w domu, Regulus nie szukał u Syriusza niczego, a Syriusz właściwie nie dawał mu niczego, na co mógłby patrzeć. Kiedy wrócił jako Zwycięzca, przybył do domu zagubiony, jakby jednak przegrał, jakby części jego umarły na tamtej arenie. Cokolwiek to były za części, należały do tych, do których Regulus rościł sobie prawo, a potem przepadły. Nigdy więcej ich nie zobaczył.

 

James był jedynym, który miał przy sobie Syriusza po tym wszystkim. To właśnie James był tym, którego Syriusz potrzebował, nie Regulus. Syriusz czasami nie mógł nawet na niego spojrzeć. Regulusowi równie trudno było patrzeć na Syriusza, wiedząc, że wszystko, co mu się przydarzyło, było jego winą. Wszystkie te części Syriusza, które umarły, gdy zwyciężył - to Regulus je zabił, choć nawet nie dokonał tego wyboru. Syriusz podjął tę decyzję za niego, kiedy zgłosił się na ochotnika.

 

Syriusz nigdy tego nie powiedział. Nigdy nie przyznał tego głośno i Regulus sądzi, że prędzej umrze, niż kiedykolwiek to wyzna, ale Regulus jest pewien, że Syriusz żałuje, iż zajął jego miejsce.

 

Ale teraz przyszła kolej Regulusa i wszystkie te problemy nie mogą tu istnieć, jak powiedział Syriusz. Chodzi o przetrwanie i oczywiście Regulus instynktownie zwraca się z tym do Syriusza. Gdyby nie Syriusz, Regulus w ogóle by nie przeżył, by tu dotrzeć.

 

— Więc skąd wiesz, które ci się spodobają? — szepcze James prosto do jego ucha, gdy zatrzymują się przed całą wystawą różnorodnych sztyletów.

 

Regulus odskakuje, gdy bliskość Jamesa i ciepło jego oddechu na szyi wywołują u niego gęsią skórkę. Prycha z irytacją.

 

— Czy mogę po prostu... mieć trochę przestrzeni? Syriusz nie mówił, że musisz stać na mnie, James. Cholera jasna.

 

— No, nie powiedział, że nie mogę — odpowiada James, uśmiechając się szeroko, gdy Regulus rzuca mu ostre spojrzenie, ale posłusznie odsuwa się, dając mu przestrzeń, o którą prosił. — Ale serio, skąd wiesz, które ci się spodobają? Jest ich... mnóstwo.

 

Faktycznie, jest tu mnóstwo różnych sztyletów. Są tradycyjne sztylety wykonane z różnych metali; małe, lecz śmiercionośne sztylety pchnięciowe; karambity z zakrzywionymi ostrzami przypominającymi pazury; stiletta z cienkimi, igłowatymi klingami; a nawet wybór balisongów, znanych również jako noże motylkowe. Regulus czuje się jak dziecko wchodzące do sklepu ze słodyczami, tyle że to tylko on i różnorodność ostrych broni. Poprosiłby po jednym z każdego rodzaju.

 

— Te nie są najbardziej praktyczne, zależnie od sytuacji, nawet jeśli są zabawne — mruczy Regulus, biorąc do ręki nóż motylkowy. — Musisz być szybki i wprawiony, żeby je otworzyć, gdy są złożone, a jeśli nie będziesz wystarczająco zwinny, może cię to kosztować życie.

 

— Jesteś szybki? — pyta James.

 

— Tak — odpowiada Regulus, po czym mu to demonstruje. Syriusz kiedyś zrobił mu taki nóż, dosłownie własnoręcznie skonstruował cały mechanizm. Przez wiele miesięcy Regulus ćwiczył z nim, chodząc z małymi plasterkami na palcach i ranami na dłoniach od ciągłego używania. Nawet teraz ma kilka blizn na kostkach, ledwo widocznych i drobnych.

 

Ten nóż nie jest tak naprawdę podobny do jego poprzedniego, więc potrzebuje kilku zamachnięć i obrotów nadgarstka, żeby naprawdę się do niego przyzwyczaić, ale gdy już łapie rytm, naprawdę go łapie. Jest w tym pewien schemat, zależny od rozkładu ciężaru i świadomości wykonanego ruchu, tego, dokąd zmierza ostrze i gdzie już było. W ciągu kilku sekund otwiera nóż, a potem natychmiast z powrotem go zamyka.

 

— To jest... to naprawdę... — James wpatruje się w niego, przenosząc spojrzenie między dłonią Regulusa a jego twarzą.

 

— Te są szczególnie dobre do walki wręcz, zwłaszcza na bardzo bliskim dystansie — mówi Regulus, odkładając balisonga i biorąc do ręki jeden ze sztyletów pchnięciowych. Rękojeść spoczywa w jego dłoni, a palce zginają się pod małym ostrzem. Unosi go przed nosem Jamesa, obserwując, jak jego oczy zachodzą na siebie. — Nie są trudne w użyciu, bardzo dobre do samoobrony. Jeśli znajdziesz taki, noś go przy sobie. Łatwo dźgnąć kogoś w gardło, gdy przyciska cię do ziemi, albo w każde inne miejsce, do którego możesz dosięgnąć.

 

— Przyjąłem do wiadomości — mamrocze James.

 

Regulus odkłada go i zawiesza dłoń nad karambitem, biorąc jeden z cichym pomrukiem.

 

— Karambit. Nie trzyma się go z ostrzem skierowanym do góry. Wskazujący palec wkłada się przez otwór tutaj, a ostrze wygina się na zewnątrz, o tak. — Chwyta go i odwraca rękę na bok, żeby James mógł zobaczyć. — Dobrze jest utrzymać postawę obronną, a potem możesz zamachnąć się ręką, prawie jakbyś kogoś uderzał, ale celując w przecięcie gardła. Najlepiej mieć po jednym w każdej ręce, szczerze mówiąc, dla najbardziej efektywnego zakresu ruchu.

 

— Regulus — mówi cicho James — skąd... ty to wszystko wiesz?

 

— Skąd ktokolwiek cokolwiek wie? — odpowiada Regulus, obracając ostrze na palcu. Oczy Jamesa śledzą ruch, w górę i z powrotem. — Mam książki. Zwracałem uwagę. Miałem nawet kilka takich noży - albo przynajmniej tak podobne, jak tylko można zrobić w domu. Syriusz... cóż, robił je dla mnie, zanim wyszedł z areny. Potem przestał.

 

— Syriusz... — James przerywa, milknąc, gdy Regulus odkłada karambit, zawieszając dłoń nad pozostałymi nożami z zamyśloną miną. — To nie... to nie miało nic wspólnego z tobą, Reg. Wiesz o tym, prawda? On nie próbował cię porzucić, jeśli tak myślisz. Po prostu... wyszedł stamtąd, czując się... źle. Naprawdę, naprawdę źle. On już nie buduje rzeczy, wiedziałeś o tym? Nie robił tego od dziesięciu lat. Kiedyś tworzył różne rzeczy, naprawiał je, a teraz... — James przełyka ciężko i odwraca wzrok. — Teraz po prostu czuje, że wszystko niszczy. Nie chodziło o to, że nie chciał już dla ciebie budować, Regulus. Chodziło o to, że zapomniał jak.

 

— Dotknęło mnie to, ale nigdy nie potrzebowałem tego od niego — szepcze Regulus, delikatnie kładąc dłoń na jednym z bardziej tradycyjnych sztyletów, przeznaczonym zarówno do rzucania, jak i walki wręcz. — Po prostu potrzebowałem, żeby był... sobą.

 

— Tego też zapomniał — mówi James ze smutkiem.

 

— W końcu sobie przypomniał.

 

— A gdzie ty byłeś?

 

— Powiedziałem, że przypomniał sobie, kim jest — oznajmia Regulus tonem ostrym niczym leżące przed nim ostrza. Podnosi wzrok, by spojrzeć Jamesowi w oczy. — Nie powiedziałem, że przypomniał sobie o mnie.

 

— Wierz lub nie — mówi mu James — ale ty nigdy nie byłeś jedną z rzeczy, o których zapomniał.

 

Regulus potrząsa głową i szybko podnosi trzy sztylety, jeden po drugim.

 

— Odpuść, James. Nie będę już o tym rozmawiał. Idę poćwiczyć rzucanie. Jeśli pójdziesz za mną, to siedź cicho.

 

Regulus obraca się na pięcie i maszeruje w stronę stanowisk, gdzie może rzucać swoimi sztyletami. Między rozmową, którą właśnie odbył z Jamesem, a ciężarem wszystkich spojrzeń, przed którymi nie może uciec, czuje się spięty i napięty jak struna, włosy jeżą mu się na karku, jakby przygotowywał się na uderzenie, które nadejdzie dopiero za kilka dni. To oczekiwanie sprawia, że bolą go kości. Chciałby cofnąć czas.

 

James posłusznie podąża za nim, ale oczywiście nie milczy, jak go proszono. Na szczęście porzuca temat Syriusza.

 

— A co z tymi sztyletami?

 

— Bardziej tradycyjne. Dobre do walki w bliskim zasięgu, ale też do rzucania. Na tyle wszechstronne, że możesz je trzymać w dowolny sposób, jaki ci odpowiada - dźganie, cięcie i tym podobne. Masz wiele możliwości — wyjaśnia Regulus.

 

— Całkiem ładne cacka, prawda? — zastanawia się James, przechylając głowę z krzywym uśmiechem, gdy Regulus obraca jeden ze sztyletów w dłoni i przyjmuje pozycję.

 

— O tak. Śliczne — mówi Regulus beznamiętnie, po czym unosi dłoń i wypuszcza powietrze, gdy zamachnąwszy się, posyła sztylet w powietrze prosto w cel. Ostrze ląduje z głośnym łupnięciem, wbijając się po rękojeść dokładnie w środek czoła narysowanej sylwetki.

 

— Mogło to być szczęście — stwierdza wymijająco James, a jego oczy błyszczą, gdy Regulus odwraca gwałtownie głowę w jego stronę z niedowierzaniem. James przygryza wargę, jakby próbował powstrzymać uśmiech. — Zrób to jeszcze raz, ale celuj w lewe ramię, tuż nad łokciem.

 

— Twoja lewa czy lewa manekina?

 

— Moja lewa.

 

Regulus lekko mruży oczy, po czym odwraca się, od niechcenia obracając sztylet w dłoni. Po chwili unosi ramię i posyła go w powietrze, z satysfakcją obserwując, jak ostrze ląduje dokładnie tam, gdzie James rzucił mu wyzwanie. Odwraca się z uniesionymi brwiami, podrzucając ostatni sztylet i łapiąc go raz za razem.

 

— Szczęśliwy traf? — pyta Regulus, a kąciki jego ust drgają lekko.

 

— Gdybym położył sobie jabłko na głowie, mógłbyś…

 

— Tak.

 

— A co, gdybym uciekał?

 

— Tak.

 

— Podchwytliwe pytanie. Jabłko by spadło.

 

— Och, przepraszam, myślałem, że pytanie brzmiało, czy wciąż mógłbym wbić sztylet w bok twojej pieprzonej czaszki.

 

James wybucha śmiechem, odrzucając głowę do tyłu z rozbawienia, a gdy po chwili się uspokaja, podchodzi bliżej i wyciąga rękę.

 

— Dobra, może to nie takie trudne. Pozwól mi spróbować, co?

 

— Jeśli masz ochotę się ośmieszyć, proszę bardzo, kontynuuj — odpowiada Regulus, podrzucając sztylet, by złapać go za ostrze i podać rękojeścią do przodu.

 

— Jesteś taki okrutny — szepcze James, jakby to był sekret, ale taki, który ekscytuje, gdy się go zachowuje. Podchodzi bliżej, gdy Regulus się cofa, i natychmiast nie.

 

— Nie — mówi Regulus, podchodząc znowu bliżej, chwytając Jamesa za ramię i lekko trącając jego kostki swoim butem. Łapie Jamesa za biodro i nieco go obraca, po czym cofa się. — Dobrze, kontynuuj.

 

James unosi ramię.

 

— Nie — przerywa ponownie Regulus, obracając się, by stanąć przy jego ramieniu, stukając pod jego łokciem i przekręcając jego nadgarstek. James niemal wypuszcza sztylet, bo trzyma go tak luźno, a Regulus cmoka z dezaprobatą, przesuwając dłoń w górę, by nakryć palce Jamesa swoimi i docisnąć je. — Chcesz utrzymać lekki chwyt, ale nie zbyt lekki, gdy rzucasz. Dźganie wymaga mocnego uścisku. Ostatnią rzeczą, jakiej byś chciał, jest to, żeby sztylet wyślizgnął ci się, jeśli... James, czy ty mnie w ogóle słuchasz?

 

— Co? Tak. Lekki rzut. Mocne dźgnięcie. Załapałem, kontynuuj. Proszę, kontynuuj — mówi James, obserwując go uważnie.

 

— James, to dosłownie kwestia życia i śmierci. To nie jest odpowiedni moment, żeby odkrywać w sobie fascynację nożami — syczy Regulus.

 

— Nie ma jak teraz — poprawia go James, szczerząc zęby w uśmiechu.

 

— Przestań — upomina go Regulus, uderzając go lekko w ramię, a szeroki uśmiech Jamesa łagodnieje w coś słodszego. Regulus odwraca wzrok, bo patrzenie na ten uśmiech jest trudne i nie czuje, że zasługuje, by go oglądać. — Próbuję ci pomóc. To dotyczy również twojego toporka, wiesz?

 

James wzdycha, poważniejąc.

 

— Dobrze, dobrze.

 

— Rzucaj, gdy wyprostujesz rękę, nie wcześniej ani nie później. Nie przechylaj się zbytnio w żadnym kierunku, bo to może zmienić tor lotu ostrza. Musisz wziąć pod uwagę siłę i kierunek wiatru, a także odległość, oraz ocenić, z jaką siłą należy rzucić, żeby wbiło się ostrze, a nie rękojeść.

 

— To... dużo do przyjęcia.

 

— Tak to wygląda, ale po wystarczającej ilości ćwiczeń staje się to instynktem. Pomyśl o tym jak o przedłużeniu siebie. To pomaga.

 

— Dobra, rozumiem. Mogę teraz spróbować?

 

— Jasne — mówi Regulus, ponownie się odsuwając, i trzeba przyznać, że James rzeczywiście stara się zastosować do jego rad. Mimo to Regulus widzi, gdzie popełnił błąd, już w momencie wypuszczenia noża, więc wypowiada — Nie — zanim nawet rękojeść uderza w ścianę obok celu i z głuchym brzękiem spada na podłogę.

 

— Wiesz, to twoja wina — oznajmia James.

 

Regulus odskakuje.

 

— Moja wina? Próbowałem ci pomóc.

 

— Cóż, przy tym całym niepotrzebnym dotykaniu, straciłem koncentrację.

 

Niepotrzebne dotykanie? Nie było żadnego niepotrzebnego dotykania!

 

James mruczy pod nosem, opierając dłonie na biodrach.

 

— Było tam zdecydowanie za dużo dotykania, Regulus. Dobrze wiedziałeś, co robisz, ale żart obrócił się przeciwko tobie, bo chociaż może to podziałało, to wcale nie czuję się tym zawstydzony.

 

— James — cedzi przez zęby Regulus, unosząc rękę i wskazując na tarcze — idź po moje sztylety.

 

— Rządzisz się — mruczy James, posyłając mu uśmiech, po czym mruga okiem i posłusznie podbiega, by wykonać polecenie.

 

Regulus wzdycha ciężko. Zapowiada się długi dzień.

 

Nie myli się. To faktycznie długi dzień. Choć Regulus chciałby po prostu stać w miejscu i rzucać sztyletami przez cały dzień, to nie jest wszystko, co ma do zrobienia. James ciąga go również po okolicy, żeby rozmawiać z ludźmi, jakby wcale nie stanowili potencjalnego zagrożenia.

 

James i Regulus dysponują teraz większą wiedzą na temat pozostałych trybutów, rzeczami, które Syriusz już zdążył poznać, jak na przykład kim są niektórzy z ich mentorów - co najwyraźniej ma znaczenie - ale wciąż jest więcej do nauczenia. Poziomy zagrożenia do oceny. Sojusze do ugruntowania.

 

Jest też Peter, który jest bardzo zabawny i pocieszający, ale to nie są umiejętności, które pomogą na arenie. Spędza większość drugiego dnia na nauce technik przetrwania, sprawiając wrażenie, jakby całkowicie zrezygnował z broni. Peter mówi na przemian szybko i spokojnie - łatwo go zignorować, gdy mówi pospiesznie, ale niemożliwe jest nie zwrócić na niego uwagi, gdy wciąga cię swoim kojącym tonem. Znowu, nie jest to umiejętność, która ocali mu życie. Nie stanowi zagrożenia, a Regulus stara się nie dowiadywać o nim tyle, co James, ponieważ jest niemal pewien, że obawy Petera o to, że będzie jednym z pierwszych, którzy zginą, spełnią się. James już tak dobrze się z nim dogaduje, że faktycznie porusza to czułą strunę w sercu Regulusa.

 

Co ciekawe, mentorem Petera jest Dołohow, o czym Syriusz poinformował ich z wyraźną pogardą w głosie. To ten sam mentor, którego ma Bernice, co wzbudziłoby podejrzenia Regulusa, gdyby nie fakt, że Syriusz praktycznie wprost stwierdził, że Dołohow nie widzi żadnego pożytku z Petera. Najwyraźniej już dał jasno do zrozumienia, że Bernice jest jego faworytką, tą, która ma wygrać i dla której planuje zdobyć sponsorów. Więc Peter nie tylko jest kompletnie nieprzygotowany do areny, ale został już właściwie porzucony przez swojego mentora, co jest po prostu... cholernie popieprzone, szczerze mówiąc.

 

Jest też Vanity, młoda dziewczyna, która naprawdę uwielbia owady. Spędza dosłownie cały swój czas przy stanowisku z owadami, bez końca nimi zafascynowana. James ciągle próbuje zachęcić ją, by poszła chociaż do innych stanowisk z technikami przetrwania, ale ona tylko go zbywa. Co dziwne, Syriusz nie wspomniał, kto jest jej mentorem.

 

Jest też Dylan, który dość jawnie podkochuje się w Jamesie. Rumieni się za każdym razem, gdy James się do niego uśmiecha albo dotyka jego ramienia. Jest młodszy, ale nieznacznie - ma dwadzieścia jeden lat - i również nie posiada zbyt wielu umiejętności, jeśli chodzi o broń, ale jest bardzo dobry w rozpalaniu ognia. Robi to szybciej niż ktokolwiek, kogo Regulus dotąd widział. Poziom zagrożenia: niski. Regulus i tak go nie lubi.

 

Jest też Irene, dwudziestotrzyletnia, która również ma silną reakcję na Jamesa. Nieustannie rzuca aluzje o wymknięciu się razem z sali treningowej, które kompletnie przelatują Jamesowi nad głową. Śmieje się dosłownie ze wszystkiego, co mówi, nawet gdy wcale nie żartuje, a James oczywiście uwielbia taką reakcję. Cieszy go ten rodzaj niewypowiedzianego uznania; zawsze lubił rozśmieszać ludzi. Regulus przewraca oczami tak często, że to cud, że jeszcze nie wypadły mu z głowy. Umiejętności Irene nie są jednak nieistniejące, co udowadnia drugiego dnia. Włada mieczem jakby była do tego szkolona, ewidentnie ma wprawę i ewidentnie stanowi zagrożenie. Jej mentorem jest przyjaciel Syriusza, niejaki Frank Longbottom. Regulus również jej nie lubi.

 

Jest też Mathias, osoba osiemnastoletnia i bardzo przyjacielska. Przypominają Regulusowi Jamesa, choć są nieco cichsi. Poprawili swoje umiejętności posługiwania się kuszą i poświęcają czas na naukę technik przetrwania, więc zdobywają różnorodne umiejętności. Poziom zagrożenia: średni. Regulus w większości ich lubi, ale nadal stara się nie dowiadywać o nich zbyt wiele. Podobnie jak Irene, ich mentorem jest również Frank.

 

Wreszcie, jest jeszcze Evan. Drugiego dnia znów przebywa przy stanowisku z linami, nieustannie wiążąc węzły lub podciągając się, a także przeskakując między nimi. Nikt specjalnie mu nie przeszkadza ani nawet nie zwraca na niego uwagi. Jego towarzyszką z dystryktu jest nastolatka o imieniu Juniper, ta sama, która spędziła cały dzień okładając maczugą manekina treningowego; robi to również drugiego dnia, jakby miała w sobie mnóstwo frustracji do wyładowania. Ludzie trzymają się od niej z daleka, co szczerze mówiąc, może być właśnie jej celem. Regulus jej współczuje. Ich mentorką jest kolejna przyjaciółka Syriusza, Emmeline Vance, i ostrzegał, by nie lekceważyć jej trybutów.

 

Jeśli chodzi o Evana, zdaje się nie mieć nic przeciwko temu, że James i Regulus do niego podchodzą. Pokazuje im kilka węzłów, gdy o to proszą, i słucha, gdy wyjaśniają niektóre rzeczy, których nauczyli się przy stanowisku przetrwania, ale wyraźnie widać, że nie przyszedł tu, by zawierać przyjaźnie. Istnieje między nimi jednak cichy wzajemny szacunek za wymianę informacji; coś w rodzaju sytuacji "ty pomożesz mnie, ja pomogę tobie". Regulus nie sądzi, że Evan od razu by go zaatakował, gdyby na siebie wpadli, ale nie wie tego na pewno. Poziom zagrożenia: ?

 

Śmierciożercy rozrośli się z grupy składającej się jedynie z Mulcibera, Avery'ego, Bernice i Hodge'a do siedmioosobowej ekipy. Dołączyli do nich Willa, Axus i Quinn. Willa to młoda dziewczyna w wieku Hodge'a, ale jest śmiertelnie niebezpieczna z łukiem i strzałami, co wydaje się być jej przepustką do grupy. Axus skonstruowało cholerny hak na końcu liny, który potrafią rzucać z przerażającą precyzją, wielokrotnie przeciągając różne przedmioty i manekiny treningowe przez całą salę. Quinn jest podobna do Hodge'a, Regulus jest tego pewien - to kolejne słabe ogniwo, którego można się pozbyć w pierwszej kolejności.

 

Mulciber i Avery mają wspólnego mentora, którym jest - ku wielkiemu dyskomfortowi Regulusa - Lucjusz Malfoy. Technicznie rzecz biorąc, to kuzyn Regulusa przez małżeństwo, o czym stara się usilnie nie myśleć. Bernice ma Dołohowa, tak samo jak Peter, i ponownie, Syriusz ostrzegał, by jej nie lekceważyć. Axus i Willa również mają tego samego mentora, mężczyznę o nazwisku Yaxley, który - podobnie jak Lucjusz i Dołohow - co roku ma pod opieką śmierciożerców. Syriusz w ogóle nie wspomniał o mentorach Hodge'a i Quinn.

 

Pozostała dziesiątka albo trzyma się na uboczu, albo tylko ze swoimi towarzyszami z dystryktu, i to wszystko. Celowo unikają innych, do tego stopnia, że odchodzą, gdy ktokolwiek próbuje się do nich zbliżyć.

 

Pod koniec dnia Regulus jest zmęczony, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. James poprawił swoje umiejętności władania toporkiem, przynajmniej trochę. Na tyle, że jego szanse na przetrwanie w walce nie są już tak niskie, by na samą myśl o tym Regulusowi robiło się niedobrze.

 

Mimo wyczerpania, czas na odpoczynek jest jeszcze daleko, ponieważ on i James muszą spotkać się ze swoją stylistką.

 

Dorcas jest…

 

Cóż, Regulus nigdy wcześniej nie widział Hallow, która wyglądałaby tak bardzo jak Hallow, a jednocześnie zupełnie inaczej niż wszystkie Hallow, które kiedykolwiek widział. Szczerze mówiąc, jest uderzająca. Jej warkocze są upięte na czubku głowy srebrnymi klamrami, a między nie wplecione są srebrne ozdoby. Jej ciemna skóra również połyskuje delikatnym srebrnym pyłem, ale suknia wygląda jak ociekający obsydian - ma twardość kamienia, choć sprawia wrażenie, jakby była wykonana z aksamitu. Na szyi nosi naszyjnik z trzema słowami wypisanymi małą kursywą: Hallow jest Pustką, co stanowi dość wymowne oświadczenie. Jej palce pokryte są pierścieniami połączonymi z bransoletką, a na jednym z nich ma coś w rodzaju zbroi zakończonej szpicem, którym stuka w poręcz fotela, krytycznie przenosząc wzrok między Regulusem a Jamesem.

 

James, będąc Jamesem, w końcu nie może znieść ciszy i pierwsze, co wypala, to:

 

— Więc, um, twój naszyjnik... Czy ty, eee, sama go zrobiłaś, czy...?

 

— To? — Dłoń Dorcas unosi się do naszyjnika. — Tak, sama go zaprojektowałam. Podoba ci się?

 

— To... odważne — przyznaje James, patrząc na nią z zaskoczeniem.

 

Dorcas mruczy z namysłem.

 

— Cóż, jestem bardzo odważną osobą, James. Czy powiedziałbyś to samo o sobie?

 

— Cóż, przypuszczam, że tak — odpowiada James, marszcząc brwi.

 

— Tak — odpowiada za niego Regulus. — Nie daj się zwieść. To jeden z najbardziej zuchwałych ludzi, jakich kiedykolwiek spotkasz. — James zerka na niego, wyglądając na zaskoczonego, ale wyraźnie zadowolonego. — To nie był komplement, James.

 

— Owszem, to był komplement — poprawia go Dorcas bez ogródek. Splata palce na skrzyżowanych nogach, a jej pierścienie stukają o siebie. — Projektuję odważnie. To komplement. — Przerywa, przenosząc spojrzenie między nimi. — Nie będę kłamać, to mój pierwszy rok jako stylistka trybutów. Chciałabym was reprezentować w sposób, który jest zarówno znaczący, jak i stanowi polityczne oświadczenie.

 

— Co przez to rozumiesz...?

 

— Nazwijmy to... prowokującym do myślenia. Wszyscy w Hallow są pogrążeni we śnie. Chcę ich obudzić.

 

Regulus wymienia krótkie spojrzenie z Jamesem, po czym znów skupia się na Dorcas.

 

— Poprzez modę?

 

— Z wyrazem — odpowiada mu Dorcas. — Który do nich przemówi, a ja chcę stworzyć coś, od czego nie będą mogli oderwać wzroku. Wszyscy będą na was patrzeć, więc zadbajmy o to, by zobaczyli coś istotnego, dobrze?

 

Syriusz i Pandora, którzy do tej pory cicho szeptali między sobą na uboczu, milkną i podnoszą wzrok, wyraźnie zainteresowani. James i Regulus znowu wymieniają spojrzenia, tym razem nieco dłużej. Gdy odwracają wzrok, obaj pochylają się do przodu.

 

— Co dokładnie masz na myśli? — pyta James.

 

Dorcas uśmiecha się.

 

~•~

 

James tak naprawdę nie wie, czego spodziewać się po trzecim dniu treningu, ale on i Regulus mają swój cel. Wejść, poćwiczyć więcej, nauczyć się więcej i zająć się walką wręcz - brzmi to właściwie dość prosto.

 

Znowu, gdy tylko wchodzą do sali, wiele par oczu zwraca się w stronę jego i Regulusa. To zaczyna być już nużące. Jakby połowa z nich spodziewała się, że zaczną sprawiać kłopoty, podczas gdy druga połowa oczekuje, że rzucą się sobie do gardeł. To napięcie działa mu na nerwy i utrudnia zachowanie koncentracji.

 

— Och, cześć — mówi James, rozpromieniony, gdy Peter podchodzi, by go przywitać. — Jakim cudem zawsze jesteś tu przed nami?

 

— Doskonałe zarządzanie czasem, dzięki uprzejmości mojego mentora — odpowiada mu Peter ze śmiechem.

 

— Syriusz nie rozpoznałby dobrego zarządzania czasem, nawet gdyby go ugryzło w tyłek — mruczy Regulus, przewracając oczami.

 

James parska śmiechem.

 

— To prawda. Biedaczek wygląda żałośnie, gdy musi wstać wcześnie. Zawsze był raczej nocnym markiem, jeśli mam być szczery. Mawiał kiedyś, że to przez to, że jest gwiazdą.

 

— Gwiazdą — powtarza Regulus, mrużąc oczy.

 

— Nazwany na cześć gwiazdy, jak sądzę. To miało sens, jak twierdził, bo gwiazdy są aktywne i widoczne na nocnym niebie, więc czemu on miałby nie być? — mówi James z czułością.

 

Regulus prycha.

 

— Ja też jestem nazwany na cześć gwiazdy, wiesz?

 

— Wiem — mruczy James, a kąciki jego ust unoszą się lekko. — To właściwie nie przeczy temu, co mówił. Ty też lubisz być aktywny w nocy. Nigdy nie widziałem kogoś równie zrzędliwego jak ty, gdy ktoś cię wcześnie obudzi, z wyjątkiem Syriusza.

 

— Tak, cóż... — Regulus zawiesza głos, wyraźnie niezdolny do obalenia twierdzenia Syriusza. Nie tyle przyznaje się do porażki, co raczej odmawia jej zaakceptowania, zaciskając usta i odwracając wzrok.

 

Taki uparty, myśli James, powstrzymując uśmiech.

 

— Widziałem cię wczoraj, wiesz — mówi Peter, ponownie przyciągając uwagę Jamesa. — Z toporkami, znaczy się. Jesteś naprawdę niezły. Słyszałem szepty... — Peter rozgląda się dookoła i podchodzi bliżej, ściszając głos. — Inni - Mulciber i cała ta grupa - mówili o tym.

 

James kiwa głową.

 

— Jestem pewien, że tak.

 

— Co takiego mówili? — pyta Regulus, a Peter mruga, patrząc na niego. — Słyszałeś, jak rozmawiali, więc co powiedzieli?

 

Peter wzrusza niezręcznie ramionami.

 

— Nic specjalnego, naprawdę. Tylko tyle, że James jest większym zagrożeniem, niż sądzili. Wydawał się zbyt miękki, by się nim przejmować na początku, tak mówili. — Przerywa, sięgając, by podrapać się po nosie. — Oni również... cóż, słyszałem, jak mówili, że ty stajesz się dokładnie takim zagrożeniem, jakiego się spodziewali. Jesteś cholernie zabójczy z tymi sztyletami, szczerze mówiąc.

 

— Wiem — to wszystko, co mówi Regulus.

 

— Jasne. — Peter wyraźnie przełyka ślinę. — Jasne, cóż, pójdę... zająć się czymś. Tak. To na razie.

 

— Cudownie — mamrocze James z westchnieniem, obserwując, jak Peter szybko się oddala. — Straszysz naszych sojuszników.

 

— Twoich sojuszników. Ja nie mam sojuszników — odpowiada Regulus bez cienia skruchy.

 

— To, co moje, jest też twoje — mówi mu James.

 

Regulus unosi brew.

 

— A czy oni o tym wiedzą?

 

— Oni o tym wiedzą — przyznaje James, bo faktycznie wiedzą. Dał to jasno do zrozumienia od samego początku; wszyscy są doskonale świadomi, że Regulus jest dla niego priorytetem i nie wolno go skrzywdzić. Nie żeby ktokolwiek, z kim James się zadaje, w ogóle chciał komukolwiek wyrządzić krzywdę, ale to nie o to chodzi. Chodzi o to, że wiedzą. — No chodź, zróbmy jeszcze jeden obchód części z umiejętnościami przetrwania, potem poćwiczymy z bronią, a dzień możemy zakończyć na macie, dając wszystkim niezłe widowisko.

 

— Och, to taki masz plan?

 

— Taki właśnie mam plan. A do tego trochę towarzyskich pogaduszek.

 

Towarzyskie pogaduszki — mruczy Regulus pod nosem, jakby sama myśl o tym była mu wstrętna, ale nie narzeka dalej. James znów musi powstrzymać uśmiech, gdy prowadzi go dalej.

 

Tak więc w ten sposób spędzają dzień.

 

Pomiędzy zajęciami z umiejętności przetrwania James zagaduje osoby, z którymi zdążył się już zaprzyjaźnić. Vanity jest, oczywiście, przy stacji z owadami. Rozpromienia się, gdy tylko go widzi, a nawet Regulus jest wobec niej nieco łagodniejszy, prawdopodobnie ze względu na jej młody wiek. James rozmawia z nią o jej rodzeństwie, wymieniając ich po imieniu (Divan, Curio i Hoosier), słucha jej paplaniny o owadach i opowiada trochę o swoich rodzicach. Vanity udziela jemu i Regulusowi lekcji na temat owadów, na które należy uważać - albo dlatego, że są niebezpieczne, albo dlatego, że stanowią dobre źródło białka, o czym James szczerze mówiąc wolałby nie myśleć. Ostatnią rzeczą, na którą ma ochotę, jest jedzenie owadów, ale... cóż, nigdy nie wiadomo, prawda?

 

Po Vanity przychodzi kolej na Irene przy stacji z roślinami, która rezygnuje z prób identyfikowania tych trujących na rzecz rozmowy z nim, opowiadając mu o swoich przyjaciołach z domu, podczas gdy on cierpliwie słucha. James ją lubi, ale widać wyraźnie, że Regulus - wręcz przeciwnie. Przewraca oczami i przejmuje inicjatywę przy stacji z roślinami, rzucając złośliwe komentarze pod nosem, które Irene całkowicie ignoruje. James szczerze mówiąc nie jest pewien, dlaczego Regulus ma z nią taki problem. Ona jest naprawdę bardzo miła.

 

Spotykają Dylana przy stanowisku rozpalania ognia, który przyznaje, że lubi tam przebywać, bo to jedyna rzecz, w której naprawdę jest dobry. Regulus również za nim nie przepada, z powodów, których James nie potrafi dostrzec. James lubi Dylana; jest miły, nieco nerwowy i mówi o swoim najlepszym przyjacielu z domu z takim samym żarliwym oddaniem i miłością, jakie James czuje do Syriusza.

 

James ponownie spotyka Petera i zatrzymuje się, by załagodzić sytuację po tym, jak Regulus go wcześniej wystraszył. Jak w przypadku większości rzeczy, czego James zdążył się nauczyć, Peter szybko dochodzi do siebie. Rozmawiają przez dłuższą chwilę, aż w końcu obaj zwijają się ze śmiechu, dysząc i trzymając się nawzajem za ramiona, żeby nie upaść. Regulus stoi z boku i wygląda na znudzonego.

 

Mathias zastają przy ćwiczeniach z kuszą, co James i Regulus odkrywają w drodze na stanowisko z bronią. Gdy tylko się zbliżają, Mathias podnosi wzrok z szerokim uśmiechem. Natychmiast zaczynają z entuzjazmem opowiadać o swoich postępach w strzelaniu z kuszy (dwadzieścia celnych strzałów na dwadzieścia sześć prób), a James rozpromienia się, szczerze dumny z ich osiągnięć. Rozmawiają z Regulusem i Jamesem przez kilka minut, ale widać wyraźnie, że są skupieni - albo jak to sami określają, w strefie - więc James i Regulus zostawiają ich w spokoju i idą rozpocząć własne ćwiczenia.

 

James szczerze mówiąc nie przepada za używaniem toporków jako broni, ale wie, że musi być przygotowany. Chciałby przejść przez to wszystko bez krzywdzenia kogokolwiek, ale wątpi, by było to możliwe, jeśli jego celem jest bezpieczne doprowadzenie Regulusa do domu, a taki właśnie jest jego plan. Ćwiczenie z bronią to tak naprawdę tylko przygotowanie ciała do zapamiętania ruchów, bo nie da się prawdziwie przygotować na rzeczywistość - tak powiedział Syriusz i James mu wierzy. Nie potrafi sobie wyobrazić, że naprawdę mógłby zranić inną osobę, nie jest w stanie nawet tego sobie przedstawić, a jednak taka rzeczywistość pędzi prosto na niego z pełną prędkością.

 

Tymczasem Regulus posługuje się swoimi sztyletami jak... Cóż, bez najmniejszego zawahania. Jest z nimi pewny siebie, a także precyzyjny. Niebezpieczny. Wręcz śmiercionośny. Ludzie mają rację, obawiając się Regulusa i jego sztyletów; jak już wcześniej ustalono, James jest jednak głupi, więc oczywiście jest tym zafascynowany. Jego wzrok raz po raz kieruje się ku Regulusowi, obserwując, jak się porusza, śledząc spokojne, płynne ruchy jego ciała, gdy włada swoją bronią. Doprawdy, piękne małe rzeczy.

 

Gdy kończą z tym wszystkim, pod koniec dnia, James i Regulus zatrzymują się ponownie przy stanowisku z linami, żeby zobaczyć się z Evanem. Jest podobny do Vanity pod tym względem, że wyraźnie znalazł swoją specjalność i nie zajmuje się niczym innym. Wszystko, co ktokolwiek o nim wie, to że świetnie wiąże węzły i wspina się po linach, co, szczerze mówiąc, nie jest zbyt wiele. James nie potrafi stwierdzić, czy jest przyjazny, czy nie, ale nigdy nie wydaje się niezadowolony, gdy z nim rozmawiają. Nie zdradza osobistych informacji ani nie wydaje się interesować ich sprawami, ale jest otwarty na dzielenie się tym, czego się nauczyli, a za każdym razem, gdy to robią, on również uczy ich czegoś nowego.

 

Regulusowi udaje się wywołać krótki, cichy śmiech Evana, tylko raz, i to dziwnym trafem poprawia Jamesowi humor. Sprawia, że mniej się martwi, że Evan wykorzystałby pierwszą nadarzającą się okazję, by ich zabić, albo wręcz na nich zapolował. Teraz James sądzi, że Evan może, prawdopodobnie, wycofałby się, gdyby do tego doszło, zamiast od razu próbować walczyć, więc przynajmniej tyle.

 

Gdy dzień zaczyna dobiegać końca, jeszcze przed wieczornymi ocenami, James podąża za Regulusem na jedną z mat ustawionych z boku. Nie znajduje się ona dokładnie w centrum sali, ale wszyscy będą mogli ich zobaczyć. Obaj zdejmują buty, po czym wchodzą na matę.

 

— Żadnych obrażeń twarzy — przypomina Regulusowi James, bo Syriusz był w tej kwestii wyjątkowo stanowczy, podobnie jak Pandora. Nie chcą żadnych widocznych siniaków przed nadchodzącymi wywiadami.

 

— Wiem — mówi Regulus, przewracając oczami. — Nie zamierzam cię uderzyć w twarz, James.

 

— No cóż, już raz to zrobiłeś — droczy się James, uśmiechając się szeroko, gdy twarz Regulusa oblewa się rumieńcem.

 

— To był wypadek — mamrocze Regulus — i wydawało mi się, że zgodziliśmy się nigdy o tym nie wspominać.

 

— Nie, ty po prostu zażądałeś, żebym nigdy o tym nie wspominał.

 

— Co właśnie ignorujesz.

 

— Doprowadziłeś do tego, że leciała mi krew z nosa.

 

— Miałem trzynaście lat.

 

James chichocze i podskakuje na czubkach stóp.

 

— Bardzo zadziorny trzynastolatek, chodzący i napadający na ludzi.

 

— Włamałeś się do mojego domu przez okno! — wykrztusza Regulus. — Był środek nocy. Myślałem, że jesteś włamywaczem. Co niby miałem zrobić w takiej sytuacji?

 

— Cóż, nie spodziewałem się, że zaczniesz wrzeszczeć, wyturlasz się z łóżka i uderzysz mnie w twarz — przyznaje James, śmiejąc się bezradnie, gdy twarz Regulusa płonie jeszcze mocniejszym rumieńcem. — Myślałem, że to pokój Syriusza, dobrze o tym wiesz. Chciałem tylko zakraść się do pokoju mojego najlepszego przyjaciela, a zamiast tego jego młodszy brat prawie złamał mi nos.

 

— A teraz znów mam na to ochotę — mruczy Regulus.

 

James kręci głową i podskakuje jeszcze bardziej, a wspomnienie rozgrzewa mu pierś. Naprawdę próbował się wtedy zakraść do pokoju Syriusza, więc zupełnie nie był przygotowany na pięść, która zderzyła się z jego twarzą, gdy tylko wślizgnął się przez okno. Gdy tylko Regulus zorientował się, kim jest, zaczął jąkać przeprosiny, podczas gdy James jęczał i zginał się wpół, trzymając się za twarz, bo to cholernie bolało. Pamięta, że zostawiło go to w osłupieniu, oszołomionego, gdy gapił się na bełkoczącego Regulusa z czystym niedowierzaniem, tak zaskoczonego, bo nawet nie widział, kiedy tamten się zbliżył. To w sumie powtarzający się z nim motyw.

 

Regulus był wtedy tak zawstydzony, że pospiesznie przyniósł Jamesowi ręcznik na krwawiący nos, a jego policzki płonęły rumieńcem. Był niemal na skraju łez. James pamięta, jak siedział na jego łóżku, podczas gdy Regulus przepraszał go w kółko, a on śmiał się bezradnie, tylko po to, by zaraz jęknąć z bólu, który ten śmiech powodował. Regulus przytrzymywał ręcznik przy jego twarzy, dopóki James się do niego nie uśmiechnął, a wtedy znów się zaczerwienił i szybko wyszedł, by zawołać Syriusza. Oczywiście, gdy Syriusz usłyszał, co się stało, śmiał się tak mocno, że musiał się położyć na podłodze, a biedny Regulus wyglądał, jakby chciał wpełznąć pod łóżko i nigdy więcej się stamtąd nie wyłonić.

 

To były prostsze czasy. Zanim Syriusz trafił na arenę. Zanim Regulus znienawidził Jamesa. Zanim James poznał smak porażki. Byli wtedy tacy młodzi.

 

— Zamierzasz tak stać przez cały dzień, czy…? — Regulus unosi brwi i nieznacznie przestępuje z nogi na nogę.

 

— Lepiej nie doprowadzać do odklepania — zastanawia się James, a kąciki jego ust unoszą się w uśmiechu. — Jesteś tak uparty, że nigdy byś tego nie zrobił.

 

— No, przynajmniej zdajesz sobie z tego sprawę — odpowiada Regulus, a w jego oczach pojawia się błysk rozbawienia.

 

James kiwa głową, a potem przystępuje do działania. Właściwie nigdy nie robił czegoś takiego z nikim poza Syriuszem, ale robił to z nim na tyle często, że wie, co należy zrobić. W pewnym sensie przypomina to taniec, w którym partner jest jednocześnie przeciwnikiem - musisz przewidywać jego ruchy, jednocześnie starając się nie zdradzać własnych. Trzeba być czujnym i skupionym, naprzemiennie stosując obronę i atak, wiedząc, który z nich będzie w danej chwili skuteczniejszy.

 

Regulus prawdopodobnie też nigdy nie robił tego z nikim poza Syriuszem, co oznacza, że zna wszystkie te same rzeczy, które zna James. Podobnie jak James, nie spina się i uważnie śledzi każdy ruch, który James wykonuje.

 

Z oddali James zdaje sobie sprawę, że ludzie ich obserwują, że zgromadzili wokół siebie coś w rodzaju tłumu, ale nie obchodzi go to. Jego świat zawęża się wyłącznie do Regulusa, i to wszystko.

 

Najpierw następuje kilka ostrożnych ruchów, gdy krążą wokół siebie jak w tańcu lub podczas konfrontacji, a potem Regulus odskakuje do tyłu, gdy James wykonuje pierwszy zamach w jego stronę, poruszając się z lekkością. Sytuacja powtarza się raz, potem drugi, aż w końcu James wyczuwa, jak to przewidzieć i łapie go za ramię. Regulus natychmiast chwyta dłoń Jamesa i obraca się, wykręcając mu rękę za plecami. Wykorzystuje impet, by pchnąć Jamesa w plecy, sprawiając, że ten zatacza się do przodu o kilka kroków.

 

Kiedy James odwraca się z powrotem, Regulus wciąż stoi w tym samym miejscu, rozluźniony i spokojny. Parsknąwszy śmiechem pod nosem, James kręci głową i znów rusza do przodu.

 

— Ty i twoje uniki — mruczy James, gdy Regulus po raz kolejny zręcznie wymyka się poza jego zasięg.

 

Regulus posyła mu szybki uśmiech, który pojawia się i znika w mgnieniu oka. Och, on naprawdę to lubi.

 

— Chyba nie myślałeś, że zrobię ci to łatwym, prawda, James?

 

— Ty? Nigdy — odpowiada James. — W ten sposób byłoby mniej zabawnie.

 

— To nie chodzi o zabawę. Tu chodzi o przetrwanie.

 

— Kto powiedział, że nie może być jednym i drugim?

 

— Tylko ty mógłbyś tak myśleć — mówi mu Regulus.

 

James uśmiecha się szeroko i wykonuje szybki ruch do przodu, chwytając Regulusa za łokieć, gdy ten zaczyna go unosić, a następnie zahaczając stopą o tył jego łydki, by jednym płynnym ruchem powalić go na ziemię. Regulus upada na matę z głuchym uderzeniem i cichym sapnięciem, gdy powietrze zostaje wypchnięte z jego płuc. James spogląda na niego z góry z triumfalnym uśmieszkiem.

 

— Widzisz? To było zabawne.

 

Regulus mruży oczy, a potem James wydaje z siebie okrzyk, gdy zimne palce owijają się wokół jego kostki i szarpią. Znowu tego nie przewidział, więc potyka się do tyłu, a Regulus unosi nogę i pcha, przez co James upada. Ląduje dość mocno, jęcząc, gdy już leży, i szybko mrugając. Potrzebuje chwili, by złapać oddech, a potem przetacza się w ostatniej chwili, by złapać Regulusa za nadgarstek.

 

Następuje krótka szamotanina - kolano Regulusa uderza Jamesa w brzuch, a James wykręca ramię Regulusa do tyłu. Toczą się po macie, raz, drugi, aż w końcu Regulus ląduje na Jamesie, chwytając go za nadgarstki i przyciskając do podłoża.

 

— Nadal się dobrze bawisz? — pyta Regulus, jakoś zdołając unieść brew, mimo że jego klatka piersiowa unosi się ciężko ze zmęczenia.

 

— Świetnie się bawię — wydusza z siebie James, po czym przekręca nadgarstki i wypycha biodra, rzucając się na bok. Przeplatając ramię nad i pod ramieniem Regulusa, przyciska go twarzą do maty, opierając kolano na środku jego pleców. Mógłby wykręcić ramię Regulusa do góry, ale nie miałoby to sensu, bo Regulus prędzej pozwoliłby mu je złamać, niż kiedykolwiek by się poddał.

 

Regulus przeklina pod nosem, przyciskając czoło do maty i ciężko oddychając. Jego ciało jest napięte, a James widzi krople potu spływające po jego karku i znikające w zagłębieniu obojczyka. Po chwili Regulus nagle się rozluźnia, po czym sięga wolną ręką do tyłu, zaczepiając palce o zgięcie ugiętego kolana Jamesa. Szarpie je w tym samym momencie, gdy przechyla ciało na bok, sprawiając, że James chwieje się i prawie przewraca. Regulusowi udaje się obrócić pod nim, uwalniając ramię, ale teraz James po prostu siedzi okrakiem na jego biodrach, gorączkowo próbując złapać go za nadgarstki.

 

Szczerze mówiąc, niewiele to daje. Regulus po prostu odtrąca jego ręce, chwyta Jamesa za biodra i dosłownie odrzuca go na bok, wykorzystując impet własnego obrotu, by zniwelować ciężar Jamesa. I znowu, James ląduje na macie, płasko na plecach, z jękiem i stłumionym przekleństwem. Regulus natychmiast podąża za nim.

 

— Kurwa, leż już spokojnie, dobra? — jęczy James.

 

— Ty pierwszy — wydusza z siebie Regulus. Trzyma dłonie Jamesa unieruchomione między swoimi kolanami a ciałem Jamesa, podczas gdy jedną ręką naciska na środek jego klatki piersiowej. Drugą przytrzymuje ramię Jamesa, skutecznie go unieruchamiając.

 

James wypuszcza powietrze z płuc, a jego myśli pędzą jak szalone. Próbuje poruszyć palcami, ale kolana Regulusa mocniej ściskają jego boki, unieruchamiając dłonie Jamesa. Szczerze mówiąc, James prawie w ogóle nie może się ruszyć, a przynajmniej tak mu się wydaje. Zajmuje mu chwilę, zanim przypomina sobie, że może zgiąć kolana, co też natychmiast robi, uderzając nogą w plecy Regulusa na tyle mocno, by wytrącić go z równowagi i uwolnić swoje ręce.

 

Gdy Regulus odzyskuje równowagę, James w ostatniej chwili chwyta go za nadgarstki i szarpie jego ręce do tyłu, jednocześnie unosząc się do góry. Zmienia to nieco ich pozycję - teraz Regulus siedzi na udach Jamesa, który trzyma jego ręce unieruchomione za plecami. Znajdują się w impasie, bo Regulus nie może uwolnić dłoni, a James nie jest w stanie zrzucić z siebie Regulusa. Są więc przyciśnięci do siebie klatka w klatkę, dysząc ciężko i wpatrując się w siebie nawzajem, próbując wymyślić, co zrobić dalej.

 

— No cóż — odzywa się w końcu James — co teraz?

 

— Zastanawiam się — przyznaje Regulus.

 

James parska słabo.

 

— Och, naprawdę? Nie spiesz się, proszę.

 

— Nie mogę uderzyć cię głową, bo uszkodziłbym twoją twarz — narzeka Regulus. Milknie na chwilę, po czym odchrząkuje. — I swoją.

 

— Miło wiedzieć, co jest dla ciebie priorytetem.

 

— Wiesz co, właściwie zmieniam zdanie. W tym momencie byłoby warto.

 

— Nie bądź złym przegrywem — droczy się James.

 

Regulus prycha.

 

— Żartujesz sobie? Gdybym miał przy sobie sztylet, już dawno leżałbyś martwy dziesięć razy.

 

— Mmm, ale go nie masz — James szczerzy się do niego, po czym przygryza wargę, gdy Regulus odchyla głowę do tyłu, jęcząc. — Och, nie rób tak. Podsuwasz mi same nieprzyzwoite pomysły.

 

— Naprawdę? — Regulus unosi głowę i mruży oczy, szarpiąc za jego ręce, ale James trzyma swoje nadgarstki mocno splecione za plecami. Regulus prycha. — Cóż, patrząc realistycznie, ja nie mogę nic więcej zrobić, ty też nie możesz nic więcej zrobić, więc to by było na tyle.

 

— Jest wiele rzeczy, które moglibyśmy zrobić w tej pozycji — poprawia go James, a potem uśmiecha się szeroko, gdy Regulus rzuca mu gniewne spojrzenie. — Och, miałeś na myśli... racja, przepraszam, myślałem o czymś innym.

 

— Syriusz zabronił ci ze mną flirtować.

 

— Owszem, zabronił. Ty nie. Zabawne, prawda?

 

— Nie będziesz mógł ze mną flirtować, gdy już nie będziesz żył — informuje go Regulus, a rumieniec na jego twarzy ani trochę nie blednie.

 

James tylko mruczy pod nosem.

 

— Wygląda na to, że będę musiał pożyć wystarczająco długo, żeby móc dalej z tobą flirtować.

 

— Jeśli podejdziesz wystarczająco blisko, żeby spróbować, nie dostaniesz już takiej szansy.

 

— Co zamierzasz zrobić? Wczołgać mi się na kolana i pozwolić, żebym trzymał twoje ręce za plecami? Och nie, jestem przerażony.

 

— Masz dwie sekundy, żeby mnie puścić, albo uderzę cię głową i pozwolę, by Syriusz na nas wrzeszczał — warczy Regulus. — Raz…

 

— Dobra, dobra — ustępuje James, opuszczając ręce, bo to jest ten ton Regulusa, który mówi nie żartuję. James słyszał go wystarczająco często przez te wszystkie lata, by dobrze go rozpoznawać.

 

— Idiota — mówi Regulus, gdy bez chwili wahania przyciska Jamesa z powrotem do maty, przytrzymując go za ramiona.

 

— Wiesz, powiedziałbym, że naprawdę zrobiłeś duży postęp — mruczy James bez tchu, kładąc dłonie na biodrach Regulusa. Mógłby spróbować go z siebie zrzucić, ale tego nie zrobi.

 

Regulus unosi brwi, a jego dłonie rozluźniają się na ramionach Jamesa, rozsuwając się dalej od siebie, jakby badał je pod swoimi palcami.

 

— Naprawdę? W jaki sposób?

 

— No cóż, zaczynaliśmy od tego, że waliłeś mnie w twarz, gdy miałeś zaledwie trzynaście lat, a teraz masz dwadzieścia pięć i używasz mnie jako siedzenia, obchodzisz się ze mną, jak ci się podoba — mówi mu James, parskając śmiechem, gdy Regulus przestaje się nad nim pochylać i powoli siada prosto. Robiąc to, jego dłonie ześlizgują się z ramion Jamesa i przesuwają w dół po jego klatce piersiowej. James widzi, jak Regulus przygryza dolną wargę, śledząc wzrokiem ruch własnych rąk. Powstrzymując śmiech, James delikatnie ściska jego talię. — Dobrze się bawisz?

 

— Niestety tak, przynajmniej trochę — przyznaje Regulus, co sprawia, że James czuje się naprawdę triumfalnie. Regulus kręci głową i delikatnie stuka Jamesa tuż między jego najniższymi żebrami, w zagłębieniu brzucha. — Jesteś grzeszny, James, wiesz o tym? To nie jest sprawiedliwe. Nie powinieneś być tak... tak...

 

— Sprawny? Atrakcyjny? Seksowny? Nieodparty? — wylicza James.

 

— Wysportowany — dopełnia Regulus z grymasem. Bardzo uroczym grymasem, ale jednak grymasem.

 

James uśmiecha się do niego szeroko.

 

— Nienawidzisz tego, prawda?

 

— Z płomienną pasją.

 

— Więc jednak czujesz do mnie namiętność.

 

Regulus przewraca oczami i wbija pięść w brzuch Jamesa na tyle mocno, by ten stęknął i lekko się skulił. Z nikłym uśmiechem Regulus wyciąga rękę i klepie Jamesa po policzku, gdy ten cicho jęczy.

 

— Coś w tym rodzaju.

 

— Wspaniale. Tego mi właśnie było trzeba — sapie James, gdy Regulus zrywa się z niego. James przyciska obie dłonie do brzucha, ciężko oddychając, a wtedy nad nim pojawia się wyciągnięta ręka. Regulus czeka z uniesionymi brwiami, a James - gdy już łapie oddech - sięga, by ją uchwycić.

 

— Znowu? — pyta Regulus, pomagając Jamesowi stanąć na nogi.

 

James chichocze.

 

— Jesteś jak wąż, który mierzy moje ciało, żeby dokładnie wiedzieć, jak mnie zabić. — Kąciki ust Regulusa drgają, ale nie zaprzecza. James kręci głową i przestępuje z nogi na nogę. — Dobra, w porządku. Zróbmy to jeszcze raz.

 

Próbują jeszcze raz, i jeszcze raz, i kilka razy więcej dla pewności, aż w końcu obaj leżą rozciągnięci na macie, dysząc i wpatrując się w sufit. Wypróbowali już chyba wszystkie możliwe pozycje, a każdy z nich wygrał przynajmniej raz. James wie już, jak to jest mieć uda Regulusa wokół swojej głowy, a kiedy skomentował, że teraz może umrzeć jako szczęśliwy człowiek, Regulus ścisnął tak, jakby próbował zmiażdżyć jego głowę niczym melona. James, szczerze mówiąc, nawet nie próbował się z tego wydostać.

 

Ludzie przestali oglądać ich pokaz mniej więcej w połowie, gdy stało się jasne, że tak naprawdę nie zamierzają się nawzajem zabijać. Niektórzy wydawali się nawet zaskoczeni lub rozbawieni, słysząc Jamesa flirtującego z Regulusem przy każdej możliwej okazji. Irene zapytała, czy mogłaby trenować z Jamesem, ale Regulus na szczęście uciął to krótkim, stanowczym nie, znajdź kogoś innego, co uratowało Jamesa przed koniecznością wymyślania sposobu na odmowę.

 

Sala treningowa powoli pustoszeje, ludzie wychodzą i przygotowują się do indywidualnych ocen. James wie, że on i Regulus powinni wstać i się zbierać, ale przez dłuższą chwilę żaden z nich się nie rusza. Pozostają na macie, leżąc obok siebie z ciężko unoszącymi się piersiami, kompletnie wyczerpani.

 

Zaskakująco, to Regulus pierwszy przerywa ciszę. Jego głos jest cichy.

 

— Czasem próbuję sobie wyobrazić, jak wykorzystam te umiejętności i to nie jest... nie jest takie oczywiste. To nie będzie jak tutaj, James. Nie na arenie. Będziemy walczyć o nasze życie.

 

Będę walczył o twoje życie - tego James nie mówi. Nie potrafi się zmusić, by to powiedzieć, i sam nie wie dlaczego. Może powinien. Może powinien po prostu powiedzieć Regulusowi, że planuje pomóc mu wrócić do domu, ale po prostu... nie może. To nie sprawi, że Regulus będzie go mniej nienawidził. James wie, że to tylko pogłębi nienawiść Regulusa do niego.

 

— Wiem — odpowiada w końcu James.

 

— Nie możesz się zawahać — szepcze Regulus poważnym tonem. Podnosi się na łokciu i spogląda na Jamesa z góry, przełykając ślinę. — Ani na sekundę, bez względu na to, kto by to był.

 

James patrzy na niego z dołu.

 

— Nawet dla ciebie?

 

— Nawet dla mnie — mówi cicho Regulus, po czym posyła Jamesowi uśmiech. Jest on drobny i smutny. — Ale jestem szybszy.

 

— Rzeczywiście jesteś — przyznaje James, bo to prawda. — Więc dopóki się nie zawahasz, ja nawet nie będę miał szansy, żeby to zrobić.

 

Rzecz w tym, że James nie wierzy, że Regulus go zabije, gdyby miał taką szansę. Trudno mu to sobie nawet wyobrazić. Zna Regulusa, odkąd ten miał dziesięć lat, był wtedy tylko małym chłopcem noszonym na plecach przez starszego brata, bo źle się czuł, śpiącym na jego ramieniu. James myślał początkowo, że jest młodszy, niż w rzeczywistości, bo wyglądał tak niewinnie i drobno, gdy spał, z mokrą plamką śliny na ramieniu Syriusza pod jego rozluźnionymi ustami. Zdziwiło go, gdy dowiedział się, że Regulus jest tylko rok młodszy - prawie dwa lata młodszy od Syriusza. To jeszcze dziecko, pomyślał wtedy James.

 

James z czasem przestał tak myśleć o Regulusie, a Regulus dość szybko przestał być słodkim dzieckiem. To nie znaczy, że James tego nie pamięta. To nie znaczy, że James nie wie, do czego Regulus jest zdolny. Regulus, ze swoimi grymasami i ostrymi słowami, kiedyś się uśmiechał, jąkał i odruchowo kierował się dobrocią. Kiedyś był nieśmiały. Wszystkie te cechy nadal w nim istnieją; po prostu teraz przejawiają się inaczej.

 

James nie zawsze rozumie Regulusa tak dobrze, jak kiedyś, ale jednego jest pewien. Regulus nie jest mordercą. Jest ocalałym, zrobi wszystko, co konieczne, by przetrwać, ale nie będzie specjalnie starał się kogokolwiek skrzywdzić. Zwłaszcza nie Jamesa. Może mówić, co chce, ale po tych wszystkich latach oczy Regulusa pozostały takie same, jeśli nic więcej, i Jamesowi wystarczy w nie spojrzeć, by zobaczyć, kim naprawdę jest.

 

— Więc nie będziesz miał szansy, bo ja się nie zawaham — mówi cicho Regulus, nie po raz pierwszy, a James po prostu w ogóle w to nie wierzy.

 

Może to ryzyko, ale James patrzy w oczy Regulusa i czuje się całkowicie, absolutnie bezpieczny.

 

Jakby wyczuwając źródło jego słabości, Regulus opuszcza wzrok i podnosi się całkowicie, stając na nogi. Mógłby odejść i zostawić Jamesa za sobą, ale tego nie robi. Wyciąga do niego rękę w geście pomocy.

 

James wyciąga rękę i ją przyjmuje.

Chapter 5: Skutki oceny

Chapter Text

Regulus wie, że nie powinien. Wie, że to zły pomysł, a Syriusz byłby wściekły, gdyby się dowiedział, bo od samego początku wyraźnie zaznaczył, żeby nie drażnić organizatorów igrzysk.

 

Rzecz w tym, że gdy Regulus wchodzi na swoją ocenę popołudniem ostatniego dnia treningowego, ma już gotowy plan. To prosty plan, wcześniej zatwierdzony przez Syriusza. Wejść, popisać się umiejętnościami władania różnymi sztyletami, a potem wyjść. Bardzo proste.

 

Zamierza to zrobić i w większości się tego trzyma, ale…

 

Cóż, chodzi o to, że Regulus nienawidzi tego całego doświadczenia, a jeszcze bardziej, gdy spogląda w górę i widzi różnych ludzi obserwujących go z uwagą, śmiejących się i podekscytowanych, gdy pokazuje im, do czego jest zdolny. Jest tylko pionkiem w ich grze. Postacią w ich przedstawieniu. Nie rozumieją powagi jego sytuacji; nie wiedzą, co jest na szali; nie wiedzą, jak to jest bać się, choćby przez chwilę.

 

Regulus chce, żeby się bali, żeby stanęli twarzą w twarz z własną kruchą egzystencją. Horacy Slughorn jest głównym organizatorem igrzysk i to właśnie w niego Regulus celuje. Wystarczy szybki ruch nadgarstka i sztylet przecina powietrze, wbijając się w poduszkę tuż obok głowy Slughorna. Regulus mierzy na tyle blisko, by odciąć jedno pasmo włosów, które opada mężczyźnie na ramię, ale nie na tyle blisko, by faktycznie go zranić.

 

Wszyscy milkną, a Slughorn powoli odwraca głowę, by szeroko otwartymi oczami wpatrywać się w rękojeść noża. Sięga dłonią do ramienia i podnosi ścięte pasmo włosów, trzymając je w widocznym niedowierzaniu - wszyscy są wstrząśnięci. Regulus widzi, że ich wystraszył, i rozkoszuje się tym uczuciem. Gdy wszyscy na niego patrzą, wykonuje szyderczy ukłon i wychodzi z wysoko uniesioną głową.

 

Tak, Syriusz nigdy nie może się o tym dowiedzieć.

 

~•~

 

— Rzuciłeś sztyletem w jego głowę?! — ryczy Syriusz, czując, że niebezpiecznie zbliża się do kompletnego szaleństwa. Unosi ramiona i wymachuje nimi dziko. — Postradałeś zmysły?! Co ci strzeliło do głowy?! Czy ty masz jakiekolwiek pojęcie...

 

— Czy możesz po prostu... przestać? — wtrąca się zmęczony Regulus, pocierając skroń z westchnieniem. — Jak w ogóle się o tym dowiedziałeś?

 

— Slughorn przyszedł do mnie ze skargą, każąc mi trzymać moich podopiecznych w ryzach — warczy Syriusz, a jego nozdrza rozszerzają się ze złości. — Nie możesz po prostu robić takich rzeczy, Reggie! Nie rozumiesz, że narażasz nie tylko siebie, ale też Jamesa, a nawet mnie, kiedy zachowujesz się jak samolubne, bezmyślne dziecko!

 

Regulus rzuca mu gniewne spojrzenie.

 

— To dość zabawne, akurat z twoich ust.

 

— To jest Hallow! — wybucha Syriusz, uderzając grzbietem jednej dłoni w otwartą drugą. — Tutaj zasady są inne. Nie możesz po prostu robić, co ci się żywnie podoba i komu podoba, tylko dlatego, że jesteś trochę zły. Nowość, ale wszyscy jesteśmy trochę wkurzeni! Każdy twój ruch, każde wypowiedziane słowo, każdy twój wybór - to wszystko świadczy o tobie, i nie tylko o tobie, ale też o nas. I to decyduje o tym, w jak wielkim pieprzonym niebezpieczeństwie się znajdujemy, rozumiesz?

 

— Najwyraźniej wyolbrzymiasz całą sprawę — warczy Regulus defensywnie, wskazując na ekran. — Widziałeś mój wynik. Był wyższy niż wszystkich innych.

 

Syriusz mógłby go udusić. Mógłby naprawdę udusić swojego upartego, niewinnego młodszego brata. Naprawdę mógłby.

 

— To nie jest dobra rzecz, Regulus! To jest złe! To jest bardzo, bardzo złe, ty cholerny idioto. Jak myślisz, co ten wynik mówi wszystkim innym, co? Jak myślisz, co mówi wrogom, których już sobie zrobiłeś? No dalej. — Regulus nie odpowiada, wybierając odwrócenie wzroku, z zaciśniętą szczęką. — Mówi im, że jesteś zagrożeniem, i nie tylko to, ale jesteś większym zagrożeniem, niż sądzili. Sprawia, że stają się zawzięci i chętni, by cię wytropić i zmasakrować.

 

— I tak już planowali to zrobić, dobrze o tym wiesz — cedzi przez zęby Regulus.

 

— Czy możesz po prostu... czy możesz chociaż, do cholery, spróbować mnie wysłuchać? — syczy Syriusz, czując, jak krew pulsuje mu w żyłach, a tłumiona złość, stres i niepokój sprawiają, że jest niespokojny i rozdrażniony. — Potrzebuję, żebyś się przejął. Potrzebuję, żebyś użył tego swojego pieprzonego mózgu. Jestem za ciebie odpowiedzialny, rozumiesz to? Wszystko, co robisz, spada również na mnie, a to naraża mnie na niebezpieczeństwo i utrudnia mi zadanie pomocy tobie w przetrwaniu na tej arenie, więc gdybyś mógł po prostu...

 

— W porządku! — krzyczy Regulus, unosząc ręce i zrywając się z miejsca. — W porządku, rozumiem, po prostu się zamknij, dobra? Chyba już wystarczająco jasno to wyraziłeś, Syriusz. Nic nie potrafię zrobić dobrze według ciebie, nie jestem wystarczająco podobny do Jamesa, jestem jednym wielkim pieprzonym rozczarowaniem - jasne, załapałem, przecież tylko to mi uświadamiasz przez ostatnią dekadę.

 

Regulus odwraca się gwałtownie i odmaszerowuje, a po długiej chwili rozlega się głośne trzaśnięcie drzwi jego pokoju. Syriusz wpatruje się w miejsce, gdzie zniknął brat, przejeżdżając dłonią po ustach i ostro wypuszczając powietrze przez nos, walcząc z gulą formującą się w jego gardle. Na krótką chwilę zamyka oczy, po czym opuszcza rękę i zerka na Pandorę i Jamesa, którzy siedzą w fotelach, oboje bardzo nieruchomi i bardzo cicho.

 

— Świetna rozmowa — mamrocze Syriusz, wzdychając ciężko, kręcąc głową i kierując się do kuchni, głównie po to, by dobrać się do barku z alkoholem, który tam na niego czeka.

 

— Syriusz. — To oczywiście James, który podąża za nim i odzywa się łagodnym tonem. Kiedy Syriusz zerka w jego stronę, widzi w oczach przyjaciela smutek.

 

— Ja... ja muszę być dla niego surowszy, sam wiesz, bo jest w ogromnym niebezpieczeństwie, James. On nawet nie zdaje sobie sprawy... — głos Syriusza załamuje się, a on sam spuszcza głowę, stojąc przed półkami pełnymi wina i różnych alkoholi, z których może wybierać.

 

— Syriusz — powtarza James, tym razem jeszcze łagodniej.

 

Wpatrywanie się w wybór trunków nie ma sensu, gdy jego wzrok zamazują łzy. Syriusz przełyka z trudem.

 

— Ten wynik to kara, a oni ukarzą go podczas igrzysk. On się zabije. On... on...

 

— Przestań. Hej, Syriusz, przestań — szepcze James, podchodząc, by chwycić go za ramię i obrócić tak, by patrzyli sobie w oczy. — Nie pozwolę, żeby to się stało, rozumiesz?

 

— Możesz próbować, obaj możemy, ale czasem... — Syriusz gwałtownie wciąga powietrze, a gdy mruga, łzy spływają mu po policzkach. — Czasem to nie jest takie proste, James. A... a potem jesteś jeszcze ty. Bo ty nie jesteś... bo zdecydowałeś…

 

James przerywa mu, przyciągając go do mocnego uścisku, a Syriuszowi brakuje słów. Nie próbuje już nic więcej mówić, nie chcąc wyrażać na głos, jak niesprawiedliwe jest to wszystko, jak trudne, jak go to wyniszcza i wyczerpuje, aż czuje, że rozpada się bez przerwy. Zamiast tego Syriusz wtula twarz w ramię Jamesa i stara się nie płakać zbyt mocno.

 

Wydaje się to nie na miejscu, że to on potrzebuje teraz pocieszenia od Jamesa, gdy to przecież James wchodzi na arenę. To Syriusz powinien go pocieszać i dobrze o tym wie. Nie miał jednak na to czasu, próbując zrobić wszystko, co w jego mocy, by obaj przeżyli. Syriusz nie ma pojęcia, jak James radzi sobie z tym wszystkim; wątpi też, czy James byłby z nim szczery w tej kwestii.

 

James może udawać, że pogodził się ze swoim wyborem ile chce, ale Syriusz wie, że to nie jest takie proste. Ludzie nie akceptują tak po prostu decyzji o śmierci w sytuacji takiej jak ta. James musi być przerażony, zaniepokojony, zestresowany; a mimo to, to właśnie on teraz trzyma Syriusza, niewzruszony jak skała.

 

Syriusz odsuwa się, zawstydzony, i kręci głową, ocierając oczy wierzchem dłoni. Odwraca się, by się opanować, chwytając pierwszą z brzegu butelkę bursztynowego trunku i dwie szklanki. Najgorsze jest to, że Syriusz wciąż nie stawił temu czoła, nie pogodził się z wyborem Jamesa. Wie, że James chce, by to uszanował, ale jak Syriusz ma to zrobić? Z jego młodszym bratem po drugiej stronie, wszystko jest tak cholernie skomplikowane.

 

Syriusz wciąż nie wie, jak ma sobie z tym wszystkim poradzić, a jednak jest tu i robi to. Bo tylko tyle może zrobić.

 

— Regulus nie miał tego na myśli, wiesz — mruczy James, gdy Syriusz nalewa im obu po szklance.

 

— Owszem, miał — chrypi Syriusz, odstawiając butelkę. — I ma rację, prawda? Kiedy wróciłem z areny…

 

— Kiedy wróciłeś z areny, byłeś ranny, Syriusz. Nie musisz przepraszać za sposób, w jaki się leczyłeś. W jaki wciąż się leczysz — mówi James stanowczo. — Nie zrobiłeś nic złego, opuszczając tamten dom i przychodząc do mojego.

 

— Poprosiłem go, żeby przyszedł — wyznaje Syriusz po raz pierwszy, a James wygląda na zaskoczonego. Syriusz odwraca wzrok. — Dwa lata później. O dwa lata za późno.

 

— Poprosiłem go w dniu, kiedy się do nas wprowadziłeś — przyznaje James.

 

Syriusz wpatruje się w swój drink i szepcze:

 

— Potrzebował to usłyszeć ode mnie. Potrzebował, żebym to ja go poprosił, a ja... ja tego nie zrobiłem. Nie zrobiłem tego, dopóki nie wiedziałem, że i tak nie przyjdzie.

 

— Nie zrobiłeś tego, dopóki nie byłeś w stanie — poprawia go łagodnie James. — Syriusz, nie obwiniaj się za to, przez co przeszedłeś. Byłeś... zrobiłeś wszystko, co w twojej mocy.

 

— James — chrypi Syriusz — nie byłem nawet w stanie na niego spojrzeć.

 

Na to James nie ma odpowiedzi. Syriusz porusza szczęką, po czym unosi szklankę i wypija jej zawartość jednym haustem, przymykając oczy, gdy czuje palące uczucie spływające w dół gardła.

 

Prawda jest taka, że Syriusz nie mógł spojrzeć na Regulusa. Nie mógł przebywać w jego pobliżu. Nie mógł z nim rozmawiać. Nie mógł nic z nim zrobić ani dla niego, bo Syriusz był kompletnym wrakiem. Był nieodwracalnie złamany i nie wiedział, jak sobie z tym poradzić.

 

Syriusz nie potrafił zrozumieć, jak miałby spojrzeć swojemu młodszemu bratu w oczy, wiedząc, że Regulus patrzył, jak zabija w jego imieniu. Wszystko, co Syriusz robił - absolutnie wszystko - miało na celu oszczędzić tego Regulusowi, a to ogromne brzemię dla jednej osoby, zwłaszcza dla piętnastoletniego chłopca, który tak na niego liczył. Syriusz wrócił do domu odmieniony, i nie chciał, żeby Regulus to zobaczył, żeby to dostrzegł. Jest przecież starszym bratem Regulusa, tym, który nosił go na rękach, gdy był zmęczony, opiekował się nim, gdy chorował i zgłosił się na ochotnika, gdy wyczytano jego imię.

 

Syriusz nie chciał, by Regulus zobaczył, kim się stał, by spojrzał na niego i przypomniał sobie, co dla niego zrobił. Regulus był lustrem, którego Syriusz unikał, zbyt przerażony odbiciem wszystkiego, co uczynił, by choćby zbliżyć się na tyle, by rzucić okiem.

 

Regulus również nie potrafił na niego spojrzeć. Syriusz nie pamięta zbyt wiele z tego pierwszego roku po powrocie, ale przypomina sobie, że Regulus był inny. Bardziej surowy, chłodniejszy, zdystansowany i defensywny. Z upływem lat było tylko gorzej, a Syriusz mógł jedynie patrzeć na niego ze świadomością, że to on mu to zrobił. To była jego wina. Syriusz wszedł na arenę i walczył, by wrócić do swojego młodszego brata, tylko po to, by po powrocie i tak go stracić.

 

Regulus nigdy tego nie powiedział. Nigdy się do tego nie przyznał, a Syriusz sądzi, że prędzej umrze, niż kiedykolwiek to wyzna, ale Syriusz jest pewien, że Regulus żałuje, że kiedykolwiek zajął jego miejsce.

 

— Jesteś dla siebie zbyt surowy — mówi James, obracając drink w szklance. — Zamęczasz się, próbując pomóc zarówno Regulusowi, jak i mnie. Nie myśl, że tego nie zauważyłem.

 

— Nie powiedziałbym, że to takie trudne — mruczy Syriusz pod nosem, wyciągając rękę, by zabrać szklankę Jamesa, i wypijając jego drinka, skoro tamten tego nie robi. — A Regulus wcale mi tego nie ułatwia.

 

James parska.

 

— No cóż, to przecież Regulus. Wiesz, jaki on jest, i szczerze mówiąc, czy możesz go winić? Jakbyś ty nie chciał sprawić, żeby organizatorzy igrzysk posrali się ze strachu. — James kręci głową, pochylając ją, by ukryć uśmiech, choć Syriusz i tak go widzi. — To było cholernie genialne.

 

— James — Syriusz karci go łagodnie, a James posyła mu wymowne spojrzenie. Syriusz próbuje zachować powagę, ale nie może się powstrzymać; wyrywa mu się chichot, a potem już śmieje się otwarcie, bo to naprawdę jest cholernie genialne. W głębi duszy Syriusz jest niesamowicie dumny. Szczerze mówiąc, żałuje, że nie mógł tam być i zobaczyć tego na własne oczy.

 

Przez chwilę, mimo wszystkiego, są po prostu dwójką najlepszych przyjaciół śmiejących się z absurdalności sytuacji, w której Regulus cisnął cholernym sztyletem w czyjąś głowę. To tak nierealne, że obaj śmieją się tak mocno, aż zginają się wpół, dysząc i niemal płacząc. Tym razem są to łzy tego właściwego rodzaju. James sprawia, że wszystko staje się lepsze; zawsze tak było.

 

— Co gorsza — kontynuuje Syriusz, gdy śmiech powoli cichnie — wszyscy myślą, że ty i Regulus toczycie jakąś osobistą walkę. Napuszczają was na siebie, możesz w to uwierzyć?

 

— Nie możesz im po prostu powiedzieć, że jesteśmy przyjaciółmi? — pyta James.

 

— Och, mógłbym, i próbowałem, ale to nie jest to, co chcą usłyszeć — narzeka Syriusz. — Oni chcą dramatu. Chcą historii, w którą mogą się zaangażować. Wszystkie najlepsze opowieści zawierają walki, więc oczywiście to właśnie chcą oglądać.

 

— Wiem, że się martwisz — mówi James — ale to, co ma się wydarzyć, wydarzy się bez względu na wszystko. Wiem, że starasz się dla nas obu i robisz, co w twojej mocy, ale musisz też zadbać o siebie. Musisz... musisz zadbać o siebie, Syriusz. — Przełyka ślinę, patrząc poważniej, gdy utrzymuje spojrzenie Syriusza. — Musisz, rozumiesz?

 

Płuca Syriusza jakby się kurczą.

 

— James.

 

— Nawet kiedy... — James bierze drżący oddech, spuszczając wzrok przy wydechu i zaciskając powieki. — Nawet kiedy mnie już nie będzie, żeby tego dopilnować, musisz dbać o siebie.

 

— James, przestań. Nie mogę. Ja…

 

— Obiecaj mi.

 

— Przestań — wykrztusza Syriusz, a jego oczy znów pieką. Nie może tego zrobić. Nie potrafi wyrwać się z tego stanu zaprzeczenia. To słaba, rozpaczliwa rzecz, której się trzyma, ale nie zaakceptuje niczego innego. Po prostu nie może.

 

James wyciąga rękę, by położyć dłoń na ramieniu Syriusza, śledząc jego spojrzenie, aż ten nie może już dłużej go unikać.

 

— Proszę, Syriusz. Potrzebuję twojej obietnicy i potrzebuję, żebyś jej dotrzymał. Musisz to zrobić, dobrze? Potrzebuję, żebyś to dla mnie zrobił. Zrobisz to, proszę?

 

Syriusz zrobi wszystko dla Jamesa, ale nie wie, jak ma tego dokonać. Nie wie, czy w ogóle potrafi. Mimo to Syriusz chrypi:

 

— Obiecuję.

 

Rzecz w tym, że to kłamstwo, bo Syriusz zrobiłby wszystko dla Jamesa, ale tego jednego nie będzie w stanie dotrzymać.

 

— Dziękuję — szepcze James, nieświadomy niczego.

 

~•~

 

Regulusa nie ma w pokoju, gdy James puka i ostrożnie zagląda do środka. Minęła już ponad godzina, więc James ma nadzieję, że Regulus zdążył się uspokoić, choćby trochę. Drzwi na balkon są uchylone, wpuszczając delikatną bryzę. James podchodzi do nich, waha się przez chwilę, po czym kręci głową i idzie dalej.

 

Balkon jest wystarczająco szeroki, by pomieścić dwa krzesła i niewielki stolik między nimi, z kryształową popielniczką pośrodku. James nie jest zaskoczony, widząc, że jest pusta i czysta; to Syriusz czasem pali, nie Regulus. Sam Regulus po prostu siedzi w fotelu z nogami podwiniętymi pod siebie, wpatrując się w ludzi spacerujących ulicami, którzy z tej wysokości wyglądają jak dziwne, kolorowe mrówki.

 

Regulus nawet nie podnosi wzroku, gdy ostro rzuca:

 

— Co sprawia, że myślisz, że chcę mieć z tobą cokolwiek wspólnego w tej chwili?

 

— Eee — zaczyna James, a Regulus wzdycha. Następuje długa chwila ciszy, zanim James ostrożnie zajmuje miejsce na wolnym krześle, odchrząkując. — Cóż, zakładam, że lepiej ja niż ktokolwiek inny. To znaczy, mogę pójść po Syriusza, jeśli wolisz…

 

— Wolałbym, żeby nikt mi nie zawracał głowy — uściśla Regulus.

 

— Po prostu chciałem sprawdzić, co u ciebie — mruczy James.

 

— Nic mi nie jest — mówi Regulus.

 

James przygląda mu się uważnie i pyta cicho:

 

— Naprawdę?

 

— Muszę być — odpowiada mu Regulus. — Wszyscy musimy.

 

— Żaden z nas nie jest, i nie możemy być, nie w obliczu tego wszystkiego — odpiera James, odwracając głowę, by z lekkim zmarszczeniem brwi obserwować ludzi na ulicy. — Nie sądzę, żeby zmuszanie się do czegokolwiek komukolwiek z nas pomagało, a udawanie, że wszystko jest w porządku, jest... bezcelowe.

 

Regulus nic nie mówi. Po prostu mocniej przyciska nogę do piersi, opierając brodę na kolanie. Wziął już prysznic. Jego włosy są wilgotne i kręcone, a on sam przebrał się w miękkie ubrania, jakby szykował się do snu. Wygląda na zaspanego, a może po prostu zmęczonego. Jest między tym różnica; jedno jest urocze, drugie smutne, a Regulusowi jakimś sposobem udaje się być jednocześnie i tym, i tym.

 

— Syriusz…

 

— Nie chcę rozmawiać o Syriuszu, James. Naprawdę nie chcę.

 

— Jasne. — James wypuszcza ciche westchnienie, podkurczając wargi i spuszczając głowę, by wpatrywać się w swoje palce złożone na kolanach. Ściska jeden ze swoich knykci, po czym znów podnosi wzrok, przyglądając się profilowi Regulusa. — Pamiętasz swoje piętnaste urodziny?

 

Regulus lekko unosi głowę i przekręca ją tylko po to, by oprzeć policzek na kolanie, patrząc na Jamesa przez wpół przymknięte powieki. Na jego twarzy pojawia się cień uśmiechu, ledwo dostrzegalny. Jego głos jest bardzo cichy, gdy mówi:

 

— Tak, pamiętam.

 

— Poprzedniej nocy padał śnieg — wspomina James, a kąciki jego ust unoszą się lekko. — Syriusz przywlókł cię do mojego domu, ubranego w co najmniej pięć warstw i tę czapkę, którą zawsze nosiłeś. Tę nieforemną, z małym postrzępionym pomponem na czubku.

 

— Syriusz zrobił ją dla mnie — mruczy Regulus, przymykając oczy. W tej chwili wygląda spokojnie. — Kiedyś w pomponiku był dzwoneczek, wiesz, żeby Syriusz słyszał, kiedy nadchodzę. Mawiał, że poruszam się jak duch, zbyt cicho. To było zanim wy dwaj się poznaliście. Kiedy pojawiłeś się w naszym życiu, dzwoneczek już nie dzwonił. Nigdy nie odkryliśmy dlaczego.

 

— Nigdy o tym nie wiedziałem — zamyśla się James. — Tamtego dnia, w twoje urodziny... Pamiętam, że spędziliśmy godziny na dworze w śniegu. Zbudowaliśmy tego bałwana przed moim domem, a ty po prostu założyłeś mu swoją czapkę. Zapomniałeś jej tam, kiedy poszliśmy robić aniołki na śniegu.

 

— Nigdy już jej nie zobaczyłem — mówi cicho Regulus.

 

— No cóż, ty i Syriusz musieliście szybko wyjść, żebyście nie wpadli w kłopoty u rodziców, a ja... — James odchrząkuje, gdy Regulus otwiera oczy. — Po prostu... zostawiłeś ją, więc zabrałem ją do domu. Chciałem ci ją oddać, ale…

 

— Ale dwa dni później życie, jakie znaliśmy, legło w gruzach — dopowiada Regulus, wydając z siebie gorzki śmiech.

 

James ponownie spogląda na swoje palce.

 

— Tak.

 

— Chyba to już teraz nie ma znaczenia — mruczy Regulus, pozwalając swoim powiekom ponownie opaść.

 

— Nadal mam twoją czapkę — wyznaje James. Brwi Regulusa marszczą się, ale jego oczy pozostają zamknięte. — Jest... jest, um, w górnej szufladzie szafki przy moim łóżku.

 

— James — odzywa się powoli Regulus — minęło dziesięć lat.

 

— Tak, wiem — mamrocze James. — Ale... na wypadek, gdybyś kiedyś chciał ją odzyskać, albo... sam nie wiem. Jest... tam właśnie jest.

 

— Dlaczego to zrobiłeś? — szepcze Regulus, w końcu ponownie otwierając oczy. — Dlaczego ją zatrzymałeś?

 

— Była dla ciebie ważna — mówi James.

 

Regulus wpatruje się w niego przez długi czas, nie mówiąc ani słowa, a w jego oczach jest teraz coś nieznośnie łagodnego. James obserwuje, jak to spojrzenie przechodzi od czułości do czegoś znacznie bardziej druzgocącego - czystego żalu.

 

— Syriusz powiedział mi dzień przed dożynkami, że zrobi mi nową i przyszyje do niej dzwoneczek. Tamtej też nigdy nie zobaczyłem.

 

James z trudem próbuje przemówić mimo ściśniętego gardła i odkrywa, że nie potrafi, bo to wszystko sięga znacznie głębiej niż tylko sprawa czapki, i on dobrze o tym wie. Dla Regulusa, dla Syriusza, chodzi o wszystko, co się w ich życiu zmieniło. Byli tacy młodzi, by przejść przez tak wiele. Żaden z nich na to nie zasłużył. Nikt z nich nie zasługuje na to, przez co przechodzą teraz.

 

— Głupio to brzmi, prawda? — pyta Regulus, spuszczając wzrok na własne palce, które skubią szew na kolanie. Nie ma tam żadnej luźnej nitki, ale on i tak jej szuka. — Co za różnica, czy miałem tę czapkę, czy nie? Żadna. Nigdy nie była dla mnie ważniejsza niż on. James, nigdy nie chodziło o czapkę, ani o sztylety, ani o wszystkie rzeczy, które dla mnie robił.

 

— Wiem — chrypi James, a Regulus znowu zamyka oczy, milcząc przez dłuższy czas. Jego palce przesuwają się w górę i w dół po zmarszczonym szwie w miejscu, gdzie zgięte jest jego kolano; wydaje się, że nie może znaleźć nitki, którą mógłby wyskubać. James ponownie skupia wzrok na jego palcach, czując ucisk w piersi. — Pamiętam śnieg w twoich włosach.

 

— Co? — mamrocze Regulus, leniwie uchylając jedno oko, prawie jak kot. Nie, dokładnie jak kot. Bardzo podejrzliwy kot, który czegoś chce, ale nie powie ci, co to takiego.

 

James kaszle i unosi rękę, by podrapać się po karku.

 

— Po prostu... w twoje urodziny, pamiętam śnieg, który osiadł ci we włosach. Kiedy... no wiesz, po tym jak wstałeś z tego anioła, którego zrobiłeś na śniegu. Już wtedy zdjąłeś czapkę i miałeś trochę śniegu we włosach, jakby lekko nimi przyprószony. Nie wiem, czemu ja... to znaczy, po prostu to zapamiętałem.

 

— Dobrze — mówi Regulus, otwierając teraz oboje oczu, choć niezbyt szeroko. Po prostu patrzy na niego spod zmrużonych powiek, wciąż podejrzliwy.

 

— Nie wiem — mruczy James, opuszczając rękę i splatając palce. Wpatruje się w nie, ale jego myśli zdają się cofać, wracając do tamtego dnia. — Wyglądałeś... naprawdę szczęśliwie. Chyba to ostatni raz, kiedy widziałem cię tak szczęśliwego. Pamiętam, że zaraz potem śmiałem się z Syriuszem i nagle znikąd dostałem pieprzoną śnieżką prosto w tył głowy.

 

Twarz Regulusa drga i oto jest - ten drobny uśmiech, który sprawia, że jego oczy otwierają się nieco szerzej, ukazując, jak ciepłe potrafią być, gdy wypełnia je rozbawienie i skrywana radość.

 

— Chciałem zwrócić twoją uwagę.

 

— Udało ci się — odpowiada James sucho, a Regulus odwraca głowę, by ukryć uśmiech, przyciskając twarz do kolana. James wolałby, żeby tego nie robił. Chce widzieć ten uśmiech. — Tak, zdecydowanie udało ci się zwrócić moją uwagę.

 

To prawda. James pamięta tamten moment z idealną jasnością, ponieważ był to moment przełomowy. Syriusz paplał o forcie śnieżnym, który po prostu musieli zbudować, opowiadając z rozmachem o tym, jak wspaniały miał być, a James mógł się tylko śmiać z każdego absurdalnego pomysłu, który Syriuszowi przychodził do głowy, jak również z tych niedorzecznych nazw, które dla niego proponował.

 

Rzecz w tym, że James słyszał, jak Regulus wołał go po imieniu za pierwszym, drugim i trzecim razem. Po prostu nie zależało mu wystarczająco, by się odwrócić, znacznie bardziej zainteresowany tym, co mówił Syriusz, niż zwracaniem uwagi na jego młodszego brata. Regulus przestał wołać go po imieniu, a James natychmiast o nim zapomniał - na jakieś pięć sekund. Regulus, który stawał się coraz mniej nieśmiały w miarę dorastania, cisnął śnieżką w tył jego głowy z taką siłą, że Syriusz zamilkł w pół zdania, a James po prostu gapił się na niego z czystym niedowierzaniem przez jakieś dwie sekundy.

 

Syriusz, oczywiście, wybuchnął gromkim śmiechem, dosłownie zginając się wpół i klepiąc się po kolanie, wylewając z siebie potok pochwał dla swojego małego brata-rozrabiaki. Tymczasem James powoli sięgnął do tyłu głowy, by strzepać grudki śniegu ze swoich włosów, po czym obrócił się w miejscu, w pełni gotów zagrozić Regulusowi i natychmiast się odegrać, obrzucając go śnieżkami, tyle że nigdy nie dotarł do tego etapu.

 

Regulus stał tam z delikatną warstwą śniegu osiadłą na ciemnych włosach, z twarzą zarumienioną z radości, oczami błyszczącymi czystą satysfakcją. Uśmiechał się szeroko i otrzepywał rękawiczki ze śniegu. To był pierwszy raz, kiedy James spojrzał na niego i pomyślał o nim jako o kimś więcej niż tylko młodszym bracie Syriusza. Zaparło mu dech, bo właśnie w tym momencie zdał sobie sprawę, że Regulus jest absolutnie, niepodważalnie piękny.

 

Regulus przybrał neutralny wyraz twarzy, mimo jasnego blasku w oczach, i uniósł brew, patrząc prosto na Jamesa, gdy powiedział:

 

— Mówiłem do ciebie. Nie ignoruj mnie.

 

Od tamtej chwili James nigdy więcej nie zignorował Regulusa.

 

Ale tak naprawdę, nic już nie było takie samo po tym wydarzeniu. Dwa dni później Syriusz zgłosił się na ochotnika, by pójść na arenę, żeby Regulus nie musiał, a Regulus... Cóż, Regulus zaczął ignorować Jamesa. Właściwie nigdy nie przestał, a sytuacja tylko się pogorszyła, gdy Syriusz wrócił do domu. W pewnym momencie dystans Regulusa przerodził się w nienawiść, a James musiał się z tym po prostu pogodzić.

 

Czasami James zastanawia się, co by się stało, gdyby imię Regulusa nigdy nie zostało wyczytane, gdyby Syriusz nie zgłosił się za niego na ochotnika, gdyby igrzyska w ogóle nie istniały. Czasami James zastanawia się, co by się stało, gdyby on i Regulus zechcieli zwrócić na siebie uwagę w tym samym czasie. Tak naprawdę nie ma sensu się nad tym zastanawiać. Nigdy się tego nie dowie.

 

— To był dobry dzień — mruczy Regulus, a jego twarz łagodnieje na to wspomnienie. — Ostatni dobry dzień, jak sądzę. Zanim... wszystko się zmieniło.

 

— Nigdy mi nie powiedziałeś, czego właściwie chciałeś — mówi James, co sprawia, że Regulus spogląda na niego ze zdziwieniem. — To znaczy, trafiłeś mnie śnieżką w tył głowy, ale nigdy nie wyjaśniłeś dlaczego.

 

— Po prostu chciałem, żebyś na mnie spojrzał — wyznaje Regulus, po czym wzdryga się i zaciska powieki. — Czekaj. Czekaj, nie, ja nie…

 

— Och, naprawdę? — droczy się James, pochylając się z uśmiechem, podczas gdy Regulus jęczy i zaczyna rytmicznie uderzać czołem o kolano. Jego policzki nabierają czerwonego koloru. — Chciałeś, żebym na ciebie spojrzał? Tylko tyle? Więc uderzyłeś mnie w tył…

 

— Miałem piętnaście lat — syczy Regulus, podnosząc gwałtownie głowę i wbijając wzrok w Jamesa. — Ledwo co!

 

— Bardzo agresywny piętnastolatek. Chciałeś mojej uwagi tak bardzo, że byłeś gotów nabawić mnie uszkodzenia mózgu.

 

— Och, daj spokój. Nie uderzyłem cię aż tak mocno.

 

— Bolało, Regulus.

 

— Wcale nie bolało, przestań przesadzać.

 

— Bolało, i to bardzo.

 

— No, może nie powinieneś był mnie ignorować.

 

James mruczy i opiera łokcie na stole, prześlizgując wzrokiem po twarzy Regulusa - zanikającym rumieńcu na policzkach, skrywanym uśmiechu w kącikach ust, błysku rozbawienia w oczach.

 

— To był ostatni raz, kiedy popełniłem ten błąd.

 

— To był ostatni raz, kiedy obchodziło mnie, czy zwracasz na mnie uwagę, czy nie — informuje go Regulus bez ogródek, będąc cholernie bezwzględnym, nawet nie musząc się przy tym szczególnie starać. W ułamku sekundy cała radość i humor odpływają z jego twarzy, a ten skrywany uśmiech znika, jakby ktoś zdmuchnął płomień świecy.

 

— Wiem — mówi cicho James, osuwając się z powrotem na swoje miejsce i chowając dłonie pod stołem, wykręcając je nerwowo na kolanach. Obserwuje, jak usta Regulusa zaciskają się w wąską linię, zanim ten odwraca wzrok, by wpatrywać się w swoje kolano, a James zaraz potem spuszcza spojrzenie na swoje niespokojne palce.

 

Cisza między nimi się przeciąga, ciężka i niezręczna. James nie wie, jak ją przerwać, a Regulus najwyraźniej nie ma na to ochoty, więc trwa nieprzerwana. Nawet teraz, w tej ciszy, James jest nadmiernie świadomy obecności Regulusa. Minęło dziesięć lat, a James wciąż nie potrafi znaleźć w sobie siły, by kiedykolwiek znów go zignorować.

 

Może gdzieś głęboko w duszy, tam gdzie wciąż żyje ten szczęśliwy piętnastolatek, mimo wszystkiego, co próbowało go stłamsić, włącznie z dwudziestopięciolatkiem, którym jest teraz - może tam, Regulusowi wciąż na czymś zależy, bo w końcu przerywa ciszę, mówiąc:

 

— Dzięki, że zachowałeś moją czapkę.

 

— Nie ma za co — odpowiada cicho James i nie mówi, że Regulus znów ją zobaczy, ale tak się stanie. Teraz wie, gdzie ona jest, a James zamierza dopilnować, by ją odzyskał. Założy ją ponownie, gdy to wszystko się skończy.

 

James jest tak cholernie przygnębiony, że nigdy nie będzie mu dane to zobaczyć.

 

~•~

 

Remus wpatruje się w drzwi przed sobą, przygryzając wewnętrzną stronę wargi. To taka prosta czynność - wystarczy podnieść rękę i zapukać. Robi to nieustannie, ale nigdy w ciągu ostatnich pięciu lat nie zrobił tego z własnej woli, po prostu żeby się pojawić i kogoś odszukać.

 

Doprowadza go do wściekłości, że odczuwa strach przed wykonaniem tak prostej czynności. Został wyszkolony - uwarunkowany - żeby tego nie robić, i nienawidzi tego, że teraz się z tym zmaga. Narzucone sobie ograniczenie, na które jeszcze pięć lat temu warknąłby i które by z siebie zrzucił. Teraz nie potrafi nawet zapukać do drzwi.

 

Remus bierze głęboki oddech i powoli go wypuszcza, czekając, aż przyspieszone z powodu lęku bicie serca zwolni. Wdech i wydech - oddycha, patrząc na swoje stopy. W tym też jest zaufanie, a to przecież Syriusz. To Syriusz, który był dla niego wyłącznie życzliwy, który dał mu więcej powodów do zaufania niż ktokolwiek inny w ciągu ostatnich pięciu lat. Syriusz nawet powiedział mu, że może to zrobić, może przychodzić i wychodzić, kiedy zechce, więc nie ma potrzeby się powstrzymywać. Najgorsze, co może się zdarzyć, to że Syriusz okaże się kłamcą, a Remus skończy martwy. Albo gorzej.

 

Cóż, to wcale nie pomogło. Remus zaciska powieki, sfrustrowany ponad miarę, i już zaczyna się odwracać, zanim zmusza się, by zatrzymać. W tym wszystkim Remus nigdy nie chciał zatracić samego siebie; nigdy nie chciał pozwolić im wygrać. A to? To byłoby przyznaniem im zwycięstwa. Ten strach oznacza, że już wygrali.

 

Zaciskając szczękę, Remus unosi dłoń i wstrzymuje oddech, gdy puka do drzwi. Robi to zaledwie dwa razy, po czym gwałtownie cofa rękę, z sercem walącym jak oszalałe i nerwami napiętymi do granic wytrzymałości. Nie powinien tu być. Nie powinien…

 

— Remus — wypala Syriusz, gdy tylko drzwi się otwierają, a jego zmęczone oczy natychmiast rozszerzają się, wypełniając zaskoczonym błyskiem. Jego dłoń niezdarnie zaciska się na klamce, przez co niemal się potyka, po czym gwałtownie odchrząkuje, prostując się, a na jego twarzy pojawia się niepewny uśmiech.

 

I tak po prostu, Remus przestaje się bać. To zadziwiające, co poczucie tożsamości może zrobić dla człowieka, a Remus czuje się coraz bardziej rzeczywisty za każdym razem, gdy Syriusz wymawia jego imię.

 

— Syriusz. Cześć.

 

— Cześć. Witaj. Cześć — mówi Syriusz, po czym wypuszcza powietrze z cichym śmiechem i marszczy nos. — Ja... ech, przywitałem się dwa razy.

 

— Owszem — potwierdza Remus, a kąciki jego ust drgają lekko.

 

— Racja. Przepraszam. Cześć — mówi Syriusz, po czym zaciska powieki, a jego policzki nabierają czerwonego koloru. — Przepraszam. To... um, to prawdopodobnie ostatnie powitanie. Chyba. — Odchrząkuje i znów podnosi głowę, z nieśmiałym, zawstydzonym półuśmiechem na twarzy. — Czy... czy Pandora cię przysłała? Nie zamawiałem więcej ręczników.

 

— Nie, nie przysłała mnie, i nie, nie zamawiałeś — przyznaje Remus, a Syriusz mruga, patrząc na niego. Remus waha się, nagle niepewny, jak właściwie wytłumaczyć swoją obecność. Szczerze mówiąc, minęło zbyt wiele czasu, odkąd miał jakiekolwiek interakcje towarzyskie. Myśli, że pięć lat temu byłby bardziej dyskretny, może mniej bezpośredni, ale teraz... Cóż, teraz jest znacznie bardziej stanowczy. — Przyszedłem tu z własnej woli.

 

Syriusz ponownie mruga, a potem jego twarz całkowicie się rozjaśnia.

 

— Och. Naprawdę? To... to wspaniale! To znaczy... — Kołysze się lekko na piętach, szeroko się uśmiechając. — Jasne, oczywiście. Nie żeby nie mogłeś, możesz robić, co tylko chcesz, ale... dlaczego? Po prostu... potrzebujesz czegoś konkretnego? Mogę ci w czymś pomóc?

 

— Nie — odpowiada Remus, po czym się śmieje. — To znaczy, chyba że masz ochotę pomóc mi z praniem, w co szczerze wątpię, więc…

 

— Nie! To znaczy, tak! To znaczy, z przyjemnością. Pomogę. Z tym — wyrzuca z siebie Syriusz, po czym gwałtownie wciąga powietrze i wpatruje się w niego.

 

Remus z trudem powstrzymuje uśmiech, po czym zastanawia się, dlaczego w ogóle z tym walczy. Pozwala, by powoli rozkwitł na jego twarzy, czując tę wolność.

 

— Chcesz mi pomóc z praniem?

 

— Cóż, jeśli proponujesz... — Syriusz unosi rękę i drapie się po karku, wzruszając ramionami. — Mam czas.

 

— W porządku — mówi powoli Remus, przechylając głowę. Szczerze mówiąc, nie do końca o to mu chodziło, ale jest w tym coś miłego - w tym, że nie wie, dokąd może trafić, w podążaniu z prądem i dostrzeganiu wolności w niespodziance. — W porządku, chodź więc ze mną.

 

Pralnia znajduje się w tylnej części apartamentu, używana wyłącznie przez służbę. Syriusz najwyraźniej nawet nie wiedział o jej istnieniu, sądząc po zdumionej minie. Remus zastanawia się, co Syriusz myślał, gdy jego ubrania znikały i pojawiały się z powrotem w szafie, gdy ręczniki były zabierane i wymieniane. Kiedy nie jest się osobą wykonującą te czynności, rzadko poświęca się temu procesowi wiele uwagi, ale Remus jest tą osobą, więc zawsze go trochę irytowało, że nikt nigdy się nad tym nie zastanawiał. Syriusz nie jest ponad swoimi przywilejami i powinno to Remusa drażnić - i trochę drażni - ale przede wszystkim sprawia, że Syriusz wydaje się przez to bardziej prawdziwy.

 

Tym, co Remus najbardziej lubi w Syriuszu, jest to, że nie boi się przyznawać do takich rzeczy. Pierwsze, co mówi, to:

 

— Nigdy nawet nie pomyślałem o praniu, ani razu. Robisz to dla nas wszystkich, prawda? Tutaj?

 

— Tak — przyznaje Remus. — Szczerze mówiąc, najbardziej lubię Regulusa. Zostawia swoje brudne ubrania w schludnym stosiku, żebym mógł je łatwo znaleźć. Nie muszę ich szukać i nie rozrzuca ich po całej podłodze. — Przy tych słowach Remus posyła Syriuszowi wymowne spojrzenie, rozbawiony, gdy ten natychmiast przybiera przerażony wyraz twarzy. — James nie zostawia mokrych ręczników na podłodze, co jest miłe. A Pandora... Cóż, ona w ogóle nie ma prania. Myślę, że wyrzuca swoje ubrania albo je pali, albo... Sam nie wiem.

 

— Oddaje je na cele charytatywne albo przetwarza materiał — wyjaśnia Syriusz, wydając z siebie słaby śmiech. — Pandora jest... naprawdę wrażliwą duszą. Los jej sprzyjał, gdy urodziła się w Hallow, i nie marnuje tej szansy, jeśli tylko może coś z tym zrobić. Stara się pomagać mniej szczęśliwym, jak tylko potrafi.

 

— Wcale nie przypomina typowego mieszkańca Hallow.

 

— Faktycznie, nie przypomina. I to właśnie lubię w niej najbardziej.

 

Remus mruczy z aprobatą.

 

— Jest dla mnie miła. Wy wszyscy jesteście. Cóż, Regulus jest... Właściwie, chyba nigdy nie rozmawiał ze mną poza cichym 'cześć' tu i tam. Za to James wczoraj przez prawie godzinę opowiadał mi o czymś, czego dowiedział się podczas treningu. Czy wiedziałeś, że niektóre ćmy i motyle piją krew i łzy od ludzi? Nazywa się to kałużowaniem. Nie wiedziałem o tym, dopóki James nie poczuł potrzeby, żeby mi o tym powiedzieć.

 

— Ach, James — mówi Syriusz z wyraźnym uczuciem, chichocząc pod nosem i kręcąc głową. — To cały on.

 

— Widziałem was wcześniej w kuchni, wiesz — wyznaje Remus, odwracając się w stronę ubrań ułożonych w stos na stole. Jego głos brzmi spokojnie, z nutą ostrożnej ciekawości, której nie potrafi powstrzymać. — Nie chciałem. Po prostu przechodziłem obok. Nie zatrzymywałem się, obiecuję.

 

Syriusz okrąża stół, obserwując, jak Remus z zmarszczonym czołem sortuje ubrania na mniejsze, oddzielne stosiki.

 

— Przepraszam, jeśli blokowaliśmy ci przejście. Mogłeś wejść, gdybyś potrzebował. Um, co właściwie robisz?

 

— Sortuję ubrania — wyjaśnia Remus. — Niektóre trzeba prać w różnych temperaturach, niektórych nie można suszyć w suszarce, a niektórych nie wolno prać razem.

 

— Och — mówi Syriusz słabym głosem. Wygląda na kompletnie zagubionego, gdy podnosi wzrok, by spojrzeć Remusowi w oczy. — Nie wiedziałem o tym. — Remusowi znowu podoba się to, że Syriusz po prostu to przyznaje. — Mogę... jakoś pomóc?

 

— Możesz oddzielić białe rzeczy od reszty — mówi Remus, a kąciki jego ust unoszą się lekko. Syriusz wygląda na wyraźnie ulżonego i natychmiast zabiera się do pracy. Remusowi podoba się również to. — Nie chciałem przeszkadzać. Tobie i Jamesowi, mam na myśli. Wyglądało to na intymny moment. Wydajecie się... bliscy sobie.

 

— Tak, jesteśmy — mruczy Syriusz, uśmiechając się łagodnie, po czym mruga i gwałtownie podnosi wzrok. — Och, masz na myśli... czy ty myślisz... nie, nie, nie, przysięgam, że my nie... jesteśmy tylko najlepszymi przyjaciółmi. To było intymne, ale nie intymne. Nie w sensie... nie jesteśmy razem.

 

— W porządku — odpowiada Remus swobodnie, przytakując lekko, nie przerywając sortowania ubrań.

 

— Nigdy nie byliśmy razem — Syriusz najwyraźniej czuje potrzebę, by to dodać. — Tylko najlepsi przyjaciele. Znam go, odkąd miałem jedenaście lat. On jest... — twarz Syriusza łagodnieje, przybierając znacznie smutniejszy wyraz. — Jest najlepszym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek miałem.

 

Remus czuje, jak jego serce się ściska, bo wie, że Syriusz jest teraz w trudnej sytuacji - jego młodszy brat i najlepszy przyjaciel wchodzą na arenę. Tylko jeden może z niej wyjść, a szanse na to są przygnębiająco niskie.

 

— Ja, ech, też mam kogoś takiego. Wyjątkową najlepszą przyjaciółkę. Rozumiem, co masz na myśli.

 

— Naprawdę? — pyta Syriusz, zaskoczony i zaciekawiony, momentalnie wyrwany ze swojego smutku. — Tutaj?

 

— Nie. W domu — mruczy Remus, spuszczając wzrok na jedwab prześlizgujący się między jego palcami. Przełyka ciężko. — Lily. Nie widziałem jej od pięciu lat, ale kiedy jest się najlepszymi przyjaciółmi, tak jak my - tak jak ty i James - czas i odległość tak naprawdę nie mają znaczenia, prawda? To wykracza poza te granice.

 

— Tak. Tak, wiem, co masz na myśli — chrypi Syriusz, posyłając mu napięty, drżący uśmiech. Następuje długa chwila ciszy, po czym odchrząkuje. — Pięć lat. Nie wyobrażam sobie być bez Jamesa przez tak długi czas. Musisz za nią tęsknić.

 

— Bardzo. Każdego dnia, z każdym oddechem — przyznaje Remus.

 

Syriusz uśmiecha się do niego łagodnie.

 

— Możesz... to znaczy, jeśli chcesz, możesz mi o niej opowiedzieć.

 

I Remus rzeczywiście tego pragnie, jak nagle sobie uświadamia, bo tęsknota za Lily jest jak nieustający ból w kościach, a minęło już tak dużo czasu, odkąd ją widział; jest w pewien sposób wygłodniały, zdesperowany, by wykorzystać okazję i o niej opowiedzieć. Jakby mógł zatrzymać ją bliżej siebie, jeśli uczyni ją rzeczywistą dla kogoś poza nim samym.

 

Więc Remus opowiada Syriuszowi o Lily. Pomiędzy sortowaniem ubrań, opowiada mu, jak poznał Lily w szkole, jak szybko się zaprzyjaźnili, jak jedli razem lunch każdego dnia i chodzili po lekcjach na tory kolejowe, tylko po to, by przechadzać się wzdłuż nich, rozmawiając o wszystkim i o niczym, gdy słońce chowało się za linią drzew. Opowiada Syriuszowi o rudości włosów Lily, o tym jak parskała przy najszczerszym śmiechu, o blasku, który pojawiał się w jej zielonych oczach za każdym razem, gdy widziała nadchodzącego Remusa.

 

Pomiędzy uruchomieniem pierwszego wsadu ubrań - i udzieleniem Syriuszowi krótkiej lekcji obsługi wymyślnej maszyny Hallow - opowiada o tym, jak on i Lily wszędzie chodzili razem i wszystko robili razem, do tego stopnia, że wszyscy przeważnie zakładali, że są parą. Mówi o tym, jak z powodu tych założeń myśleli, że muszą się spotykać, tylko po to, by po pocałunku, który wywołał u nich obojga wybuch śmiechu, zdać sobie sprawę, że ich pragnienia skłaniają się raczej nie ku płci przeciwnej. Opowiada, jak był przy Lily, gdy jej pierwsza dziewczyna została zabrana w dożynkach i nigdy nie wróciła do domu. Mówi o tym, jak Lily uderzyła jego pierwszego chłopaka w twarz, gdy przyłapano go na całowaniu innego chłopca z ich klasy.

 

Wracając do sortowania ubrań, Remus opowiada o tym, jak blisko były ze sobą ich rodziny. Lily ciągle przychodziła do domu Lupinów, a Remus nieustannie przesiadywał u Evansów. Mówi o długich latach, o upałach, które wywoływały rumieńce na okrągłych policzkach Lily, o nocach, gdy siedzieli przy torach kolejowych, obserwując migoczące świetliki. Opowiada o ich tradycji, by noc przed każdymi dożynkami spędzać na paleniu i chichotaniu, jakby nie mieli żadnych trosk.

 

Remus nie mówi o tym, kiedy wszystko się posypało. Kiedy wszystko legło w gruzach. Kiedy on i Lily przekraczali tory kolejowe po raz pierwszy, uciekając, by ratować życie i zapuszczając się dalej, niż kiedykolwiek się odważyli, z krwią na rękach i Aurorami depczącymi im po piętach. Nie wspomina o tym, jak tylko jedno z nich mogło uciec, i jak upewnił się, że to była ona.

 

Nie wspomina nawet słowem o tym, że nie wie, czy jej się to udało, czy nie, czy jest martwa, czy żywa, a jeśli rzeczywiście uciekła - gdzie teraz przebywa.

 

Ponieważ Remus nie wspomina o tych rzeczach, Syriusz nieświadomie roztrzaskuje jego serce, mówiąc niepewnie:

 

— Ja... wiesz, muszę być obecny podczas tournée po dystryktach, więc gdybyś chciał napisać do niej list albo po prostu przekazać wiadomość, myślę, że nie byłoby niemożliwe, żebym jej to dostarczył.

 

— Dziękuję — mówi cicho Remus, przełykając gulę w gardle — ale to niemożliwe. Ja... naprawdę doceniam tę propozycję. Jesteś bardzo uprzejmy, Syriusz.

 

— W porządku — mruczy Syriusz, marszcząc brwi. — Jeśli zmienisz zdanie, propozycja zawsze pozostaje aktualna.

 

Remus posyła mu wymuszony uśmiech i odwraca się, by włożyć pierwszą partię prania do suszenia, po czym obraca się z powrotem i odchrząkuje.

 

— Reszta jest naprawdę monotonna i nie ma nic więcej, w czym mógłbyś mi pomóc, więc nie musisz zostawać. Dziękuję za całą pomoc, ale dam sobie radę sam.

 

— Tak naprawdę nic nie zrobiłem — mówi Syriusz.

 

— Wysłuchałeś mnie — mówi mu Remus. — To więcej, niż ktokolwiek inny w Hallow kiedykolwiek zrobił. Po prostu…

 

Syriusz uważnie przygląda się jego twarzy, po czym bierze głęboki oddech i powoli go wypuszcza.

 

— Remus, nie potrzebujesz wymówki, żeby kazać mi odejść. Jeśli... jeśli chcesz być sam, możesz po prostu powiedzieć, że nie chcesz mojego towarzystwa. To w porządku. Nie zamierzam... Powiedziałem, że możesz robić, co chcesz, a to może obejmować również powiedzenie mi, żebym się odpierdolił. Nie musisz się przy mnie powstrzymywać, dobrze?

 

Tak bezpośrednie postawienie sprawy uświadamia mu, że to również jest lęk. Słabe, migoczące obawy w głębi umysłu, że ta nowo odkryta wolność, którą Syriusz mu przyznał, mogłaby zostać odebrana, gdyby Remus w jakiś sposób go zdenerwował. To tak drobna obawa, że nawet jej nie zauważył, bo tak naprawdę w nią nie wierzy; nie sądzi, że Syriusz uzależniałby coś takiego od warunków. Jest taki szczery, a Remus czuje, jak jego zaufanie do Syriusza rośnie z każdą interakcją.

 

To nie znaczy, że jest łatwo. To nie znaczy, że Remus nieświadomie nie jest ostrożny, nie ma wątpliwości, nie trzyma się powściągliwości, która została na nowo wprogramowana w jego mózg przez pięć lat. To jak skok wiary, przekraczanie granic, nawet gdy Syriusz mówi mu, że może. To coś większego niż pukanie do drzwi, a jednak, z Syriuszem tuż obok, Remus nie boi się tak bardzo, jak powinien.

 

— Ja... chciałbym, żebyś wyszedł — mówi Remus, a jego serce natychmiast podskakuje i zaczyna galopować w piersi, podczas gdy żołądek zapada się pod nim.

 

— W porządku — odpowiada cicho Syriusz, a na jego twarzy pojawia się ulotny uśmiech, po czym cofa się i zaczyna odchodzić.

 

— Syriusz! — wyrywa się Remusowi, nieco bez tchu, a Syriusz zatrzymuje się, by spojrzeć przez ramię, mrugając i czekając. To dziwne. Remus chciałby znów owinąć się w wolność jak w znajomy, ukochany płaszcz, ale mniej, gdy oznacza to wolność od Syriusza. Nie chodzi o to, że Remus zapomniał, że czegoś pragnął; chodzi o to, że zapomniał, że wolno mu pragnąć. Uczy się na nowo poruszać po tym obszarze i chce to robić z Syriuszem. — Ja tylko... potrzebuję trochę czasu. Ja... muszę jeszcze przygotować kolację, gdy skończę z praniem, więc jeśli chciałbyś, mógłbyś... to znaczy, mógłbyś mi też w tym pomóc.

 

— Nie musisz tego robić, Remus — mówi Syriusz.

 

— Nie, wiem — wydusza z siebie Remus. — Wiem, Syriusz.

 

Syriusz przygryza wargę.

 

— Wiesz, że nie będę zbyt pomocny w kuchni.

 

— No właśnie o to chodzi — mówi mu Remus, wydając z siebie cichy śmiech — tak naprawdę zależy mi na twoim towarzystwie.

 

— Jeśli jesteś pewien — mówi Syriusz, utrzymując jego spojrzenie, a kąciki jego ust drgają, jakby z trudem powstrzymywał uśmiech.

 

— Jestem absolutnie pewien — odpowiada Remus.

 

— No dobrze — mruczy Syriusz, przygryzając wargi, z błyszczącymi oczami. Kiwa głową i odchrząkuje. — Pójdę tylko... sprawdzić, czy nie mam ubrań porozrzucanych po całej podłodze.

 

Remus spogląda w dół z uśmiechem.

 

— Bardzo to doceniam. Spotkamy się więc w kuchni za godzinę?

 

— Tak. Tak. Będę... tak — odpowiada Syriusz, potykając się o własne słowa, gdy się cofa. Odwraca się i wpada prosto na drzwi. — Cholera. — Zerka z powrotem na Remusa, po czym przeciąga dłonią po twarzy, spuszczając głowę z zaczerwienionymi policzkami. Otwiera drzwi, odchrząkując. — Dobra. Pa. To znaczy, do zobaczenia. W... okej. Pa.

 

Remus odsuwa się, gdy Syriusz wymyka się i rusza korytarzem, przeklinając pod nosem. Remus powoli zamyka drzwi i opiera o nie czoło, a jego usta wykrzywiają się w delikatnym uśmiechu. Syriusz - bardziej niż cokolwiek innego, co kiedykolwiek napotkał - jest ulubionym bałaganem Remusa. Nic ani nikt nie mógłby się z nim równać.

 

Mimo to Remus cieszy się, że Syriusz wyszedł. Cieszy się, że zgodził się wyjść, tylko dlatego, że Remus zebrał się na odwagę, by o to poprosić, tylko dlatego, że Remus tego potrzebował. Bo w tej chwili Remus naprawdę musi zostać sam.

 

Odwraca się i opiera plecami o drzwi, powoli zsuwając się po nich, aż siada na podłodze z kolanami podciągniętymi do siebie. Jego uśmiech dawno zniknął, gdy wpatruje się w pralkę, która cicho szumi, piorąc ubrania ludzi, którzy nawet nie zadają sobie trudu, by pomyśleć o tym, kto je pierze. Właściwie nie widzi jej zbyt wyraźnie przez łzy zamazujące mu wzrok, bo w tej chwili jedyną osobą, z którą chce być, jest Lily, a on już nigdy więcej jej nie zobaczy. Nie wie nawet, czy ona w ogóle żyje.

 

Po raz pierwszy od pięciu lat Remus może wreszcie usiąść i opłakać to wszystko.

Chapter 6: Przygotowania do wywiadu

Chapter Text

Syriusz budzi się, słysząc pukanie do drzwi. Wie, że jest wcześnie, bo musi walczyć z chęcią jęknięcia i schowania głowy pod poduszkę, by ukryć się przed kimkolwiek, kto próbuje wyciągnąć go do świata żywych przed właściwą porą. Jego słodkie zapomnienie - już za nim tęskni. Niemal czuje, jak znów w nie zapada, powieki same mu opadają, gdy nagle…

 

Puk, puk, puk.

 

Tłumiąc warknięcie pod nosem, Syriusz gramoli się z łóżka, mrużąc jedno oko i warcząc:

 

— Czego, do cholery, chcesz? Jest zdecydowanie za wcześnie, żeby…

 

Syriusz natychmiast połyka resztę swoich słów, gdy otwiera drzwi i widzi stojącego po drugiej stronie Remusa z łagodnym wyrazem twarzy. Próbuje ułożyć swoją minę w coś, co nie wygląda jak patrzenie na niego jednym zmrużonym okiem niczym szaleniec.

 

— Remus, cześć — wita go Syriusz słabym głosem, żałując ostatnich pięciu sekund bardziej niż czegokolwiek w swoim życiu, a przecież ma na sumieniu morderstwa.

 

— Dzień dobry, Syriusz — mówi spokojnie Remus. — Pandora poprosiła, żebym cię obudził, ponieważ podobno chciałeś wcześnie zacząć dzień.

 

Syriusz krzywi się.

 

— Tak, cóż, Syriusz z przeszłości to dupek i nie przepadam za nim. — To sprawia, że kąciki ust Remusa lekko drgają, ale poza tym jego wyraz twarzy pozostaje dość neutralny. — Przepraszam za... nie musiałeś tego robić. Nie jesteś budzikiem. Mogłeś jej odmówić.

 

— Nie przeszkadzało mi to — mruczy Remus. — Przynajmniej nie musiałem robić śniadania. Pandora stwierdziła, że wszyscy potrafią obsługiwać toster, a dzień będzie tak pracowity, że wielkie śniadanie tylko opóźniłoby harmonogram.

 

— To... tak, to będzie pracowity dzień — przyznaje Syriusz ze zmęczeniem, wzdychając ciężko i przeczesując dłonią włosy. Prawdopodobnie sterczą mu we wszystkie strony, ale stara się nie skupiać na fakcie, że Remus może to widzieć. — Musimy przygotować Jamesa i Regulusa do jutrzejszych wywiadów. To... cóż, jeśli mam być z tobą całkowicie szczery, będzie trudno.

 

— Regulus? — pyta Remus, bo spędził z nim już cztery dni, a to w zupełności wystarczy, by wiedzieć, że Regulus nie jest najlepszym rozmówcą.

 

— Regulus — potwierdza Syriusz z westchnieniem.

 

Remus mruczy pod nosem.

 

— Nie sądzę, żeby James stanowił jakiś problem.

 

— Nie, szczerze mówiąc, myślę, że jego wywiad wywoła najmniej zamieszania — przyznaje Syriusz. — Regulus... Cóż, jeśli mam być szczery, nie mam wielkich nadziei, a wczoraj się pokłóciliśmy, więc... A potem obaj muszą iść na przymiarki strojów ze swoimi stylistami, podczas gdy ja muszę iść na to cholerne przyjęcie i podlizywać się sponsorom.

 

— Muszę pracować na tym przyjęciu — mówi mu Remus.

 

Syriusz mruga ze zdziwieniem.

 

— Och. Więc będziesz tam?

 

— Tak — odpowiada Remus. Milknie na chwilę, powoli unosząc brwi. — Nie... nie możesz ze mną rozmawiać, Syriusz. Ani zdejmować mi maski. Właściwie nie powinieneś mieć ze mną nic wspólnego podczas przyjęcia. To znaczy, jestem pewien, że o tym wiesz, ale... tak tylko przypominam.

 

— Jasne, tak, wiem — odpowiada szybko Syriusz, mimo że jego umysł już tworzył coraz bardziej absurdalne scenariusze obejmujące dosłownie wszystkie te rzeczy. Ale tak to nie działa w Hallow. Gdyby to zrobił, Remus zostałby zabity. — Ale, cóż, mogę na ciebie patrzeć.

 

— Możesz... patrzeć — przyznaje Remus, a kąciki jego ust unoszą się lekko. — Przypuszczam, że to nie jest przestępstwo.

 

— To wystarczy, żeby poprawić mi wieczór — przyznaje Syriusz, bo to prawda, i cieszy się, że to powiedział, gdy uśmiech Remusa staje się szerszy.

 

Remus mruczy i odwraca wzrok, choć jego profil wciąż zdradza uśmiech na twarzy. Nie jest w stanie go ukryć.

 

— Dobrze, cóż, chyba powinienem zostawić cię, żebyś... mógł zacząć swój dzień.

 

— Chcesz wejść do środka? — wypala Syriusz.

 

— Nie zamierzasz wziąć prysznica i się ubrać? — pyta Remus, spoglądając na niego ponownie z uniesionymi brwiami.

 

Syriusz uważa, że to niesprawiedliwe, że podłoga nie otworzy się i nie pochłonie go na miejscu, o co desperacko błaga w myślach.

 

— Ach, tak, ale... to znaczy, mógłbyś mi pomóc wybrać, co mam dziś wieczorem założyć. Żebyś mógł mnie rozpoznać.

 

— Syriusz, myślę, że nawet gdybyś miał na sobie plastikowy worek, i tak bym cię rozpoznał — mówi Remus z rozbawieniem.

 

— Założyłbym plastikowy worek, gdybyś mi kazał — odpowiada Syriusz, i zrobiłby to. Absolutnie, kurwa, by to zrobił.

 

Remus zaczyna się śmiać; pełnym, szczerym śmiechem, który wstrząsa jego ciałem, sprawia, że jego oczy błyszczą i przywołuje rumieniec życia na jego policzki. Unosi dłoń, jakby chciał zakryć usta, by ukryć śmiech albo go stłumić, a ręka Syriusza błyskawicznie wyciąga się, by złapać jego ramię. Delikatnie opuszcza je w dół, a śmiech Remusa powoli cichnie, pozostawiając uśmiech i coś, co zmienia się w jego oczach. Syriusz cofa dłoń, z żołądkiem wywróconym na nice i sercem mocno bijącym w piersi.

 

Może Syriusz nie powinien był tego robić. Nigdy wcześniej - nie dotykał Remusa od czasu, gdy próbował zdjąć jego maskę, uważając, by nie robić tego bez pozwolenia. W pewien sposób powstrzymanie Remusa przed zakryciem ust było - niewłaściwe i zarozumiałe. Powinien był pozwolić Remusowi to zrobić, jeśli tego właśnie chciał; po prostu nie myślał, bo podobało mu się widzieć jego uśmiech i słyszeć jego śmiech, a Syriusz nie uważał, że Remus powinien w ogóle czuć potrzebę ukrywania tego.

 

— Przepraszam — mruczy Syriusz. — Nie powinienem był... Nie miałem prawa…

 

— Ty też nie musisz się przy mnie powstrzymywać, wiesz? — odpowiada cicho Remus, a jego twarz łagodnieje. — Naprawdę, wszystko w porządku. Chodź, wybierzmy coś dla ciebie do ubrania.

 

— Nie plastikowy worek? — żartuje Syriusz, odwracając się, by wpuścić Remusa do środka. Jego serce podskakuje, gdy Remus prześlizguje się obok i bardzo delikatnie, bardzo krótko muska opuszkami palców ramię Syriusza. Syriusz przysięga, że to sprawia, iż całe jego ciało mrowi; nawet skóra głowy cierpnie po tym ledwie wyczuwalnym dotyku.

 

Remus ogląda się przez ramię z delikatnym uśmiechem.

 

— Niczego nie obiecuję.

 

~•~

 

James wcale nie cieszy się z napięcia, które obecnie panuje między Syriuszem a Regulusem. Szczerze mówiąc, działa mu to na nerwy, bo muszą uporządkować swoje sprawy przed igrzyskami - które zaczynają się za pieprzone trzy dni, wliczając dzisiejszy.

 

Rzecz w tym, że James pogodził się z myślą, że umrze. Czy jest z tego zadowolony? Oczywiście, że nie. Nie cieszy go, że nigdy więcej nie zobaczy swoich rodziców, że nigdy nie wróci do domu, że nie będzie mógł zostać z Syriuszem, który będzie go potrzebował, który będzie się starzał, podczas gdy on nie będzie mógł. Nie, James wcale nie jest, kurwa, zadowolony z tej sytuacji, ale mimo to ją zaakceptował, bo taki jest jego wybór. Alternatywa - tego nie może zrobić. Tego nie zrobi.

 

Więc w pewnym sensie czuje się jak spoliczkowany, widząc, że Syriusz i Regulus marnują czas, który mogliby spędzić na poprawie swoich relacji, pozostając sztywni i zdystansowani wobec siebie. James wie, że to skomplikowane, że nie mogą po prostu przezwyciężyć dziesięciu lat problemów w ciągu kilku dni, zwłaszcza w tak stresujących warunkach, w jakich wszyscy teraz funkcjonują; mimo to nadal życzyłby sobie, żeby po prostu... znów było między nimi dobrze.

 

James jest zirytowany Regulusem, bo Syriusz będzie go potrzebował; jest też zirytowany Syriuszem, bo Regulus już go potrzebuje. Kochają się tak bardzo, nawet bardziej niż którykolwiek z nich zdaje sobie sprawę, i gdyby tylko potrafili to zaakceptować i okazać, wszystko byłoby dla nich lepsze. Obaj są tacy uparci, tacy oporni, że James ma tego dość.

 

Jednak, ponieważ James zawsze stara się dostrzec jasną stronę każdej sytuacji, musi przyznać, że choć to wszystko jest cholernie okropne, to przynajmniej zmusza Regulusa i Syriusza do faktycznej interakcji ze sobą. Cóż, zawsze to coś. Zadowoli się tym.

 

Syriusz chodzi w tę i z powrotem, wyraźnie ważąc każde słowo, więc przynajmniej się stara. Tego samego nie można powiedzieć o Regulusie, który siedzi osunięty na krześle, ze skrzyżowanymi ramionami i grymasem wyrzeźbionym na twarzy. James uważa, że to niesprawiedliwe, by ktoś wyglądał tak dobrze, robiąc tak kwaśną minę, ale taki już jest Regulus.

 

— Rita Skeeter — zaczyna Syriusz, a Pandora wydaje z siebie cichy odgłos pogardy, co wywołuje lekkie drgnięcie warg Regulusa. Szczerze mówiąc, James również się uśmiecha, bo nie trzeba było dużo czasu, by polubić Pandorę. Nawet Regulus w końcu jej ulega. — Przeprowadza wywiady i komentuje już od czterech lat. Zadomowiła się i zdobyła renomę, jest uwielbiana przez wielu mieszkańców Hallow, i dokładnie wie, co robi.

 

— Nie przez wszystkich mieszkańców Hallow — mruczy Pandora, a James musi powstrzymać chichot na dźwięk pogardy w jej głosie.

 

Syriusz dławi się śmiechem.

 

— Ach, początkowo Pandora starała się o tę samą posadę, ale Rita…

 

— Jest pustą, moralnie zdeprawowaną żmiją, która zrobi wszystko i każdego, żeby dostać to, czego chce — wypala Pandora, a brwi Regulusa wędrują wysoko, wyraźnie pod wrażeniem jadu w jej słowach. Zerka na Jamesa i gdy tylko ich spojrzenia się spotykają, obaj szybko odwracają wzrok, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Tymczasem Pandora prycha. — Niektórzy z nas mają standardy. Nie zamierzałam ich obniżać ani zniżać się do poziomu wymaganego, by dostać tę pracę. To paskudna, okropna posada, wiecie. Chciałam podejść do tego ze współczuciem, ze szczerą empatią wobec trybutów, których spotykamy i tracimy, ale nie, liczy się tylko drama. Tch.

 

— Oczywiście, masz nasze współczucie, Pandora — zapewnia ją Syriusz, brzmiąc szczerze. To wyraźnie łagodzi Pandorę, a James po raz kolejny jest zaskoczony odkryciem, że Syriusz faktycznie ma w Hallow ludzi, na których mu zależy; innych mentorów, kilku mieszkańców Hallow, a już na pewno Pandorę. — Z pewnością byłabyś lepszym wyborem, bez wątpienia, ale samolubnie cieszę się, że mogę mieć cię tylko dla siebie. Wszyscy się cieszymy, prawda?

 

— Och, tak, oczywiście — potwierdza James z wyrazem poparcia.

 

— Dla mnie to nie ma większego znacze... aua! — Regulus marszczy brwi jeszcze bardziej, gdy Syriusz przechodzi obok i uderza go w tył głowy. Syriusz posyła mu dość surowe spojrzenie, a Regulus przewraca oczami. — Tak, Pandora, jesteśmy bardzo wdzięczni za wszystko, co dla nas robisz. Doceniamy cię.

 

Pandora wygląda teraz na znacznie szczęśliwszą.

 

— Dziękuję. Szczerze mówiąc, i tak jestem o wiele bardziej zadowolona z mojej obecnej pozycji. Kontynuuj, Syriusz.

 

— Więc, jak Pandora tak trafnie opisała, Rita nie jest dobrą osobą — oznajmia Syriusz, kontynuując swój spacer po pomieszczeniu. — Nie obchodzicie jej ani trochę. Zależy jej tylko na dramie. Żyje dla sensacji, skandali, każdego sekretu, który może odkryć. Widziałem, jak podczas wywiadów niszczyła mężczyzn dwa razy większych od siebie, sprawiając, że z niezliczonych sponsorów nie został im żaden.

 

— Naprawdę potrafi coś takiego zrobić? — pyta James z niepokojem.

 

— Potrafi i z pewnością to zrobi — ostrzega Syriusz. — Jeśli wyczuje choćby cień słabości, natychmiast zaatakuje. Jeśli będzie cokolwiek do odkrycia, wywlecze to na światło dzienne bez litości.

 

James przełyka ślinę.

 

— Przez „cokolwiek" masz na myśli...?

 

— Sekrety. Kłamstwa. Dramaty. Wszystko, co wywoła szał wśród Hallow — wyjaśnia Syriusz. — W twoim przypadku, James, nie ma się czym martwić. Nie masz nic do ukrycia i raczej nie będzie wokół ciebie żadnych kontrowersji.

 

— Czy... czy jesteś tego pewien? — pyta James piskliwym głosem.

 

Syriusz leniwie odpędza jego obawy machnięciem ręki.

 

— Całkiem pewien. Co najwyżej spróbuje pociągnąć wątek, że nienawidzisz Regulusa, ale nie będziesz kłamał, gdy powiesz jej, że tak nie jest. Bez wątpienia zapyta, czy się kłócicie, i wciągnie w to mnie, ale to nie ty jesteś skomplikowaną częścią tego równania.

 

— To pewnie ja jestem tą skomplikowaną częścią — stwierdza Regulus beznamiętnie. Wzdycha ciężko. — Czemu zawsze wszystko sprowadza się do mnie?

 

— Bo jesteś Blackiem, a nasza rodzina jest przeklęta — odpowiada Syriusz, a Regulus parska słabo, unosząc ręce w geście potwierdzenia. — Ale tak, wszystko sprowadzi się do ciebie. Regulus, posłuchaj mnie, jeśli wyczuje choćby cień tego, że masz wobec mnie złożone uczucia, rozszarpie je na strzępy. Rozumiesz, co ci mówię? Jeśli dasz jej poznać, że nie jesteśmy... że sprawy są bardziej skomplikowane, niż się wydaje, będzie drążyć, aż nic nie zostanie, a potem wyłoży to wszystko na widok publiczny. I mówię naprawdę o wszystkich.

 

Regulus wpatruje się w niego, wyraźnie zaniepokojony. W rzadkim przypływie słabości, szepcze:

 

— Syriusz, ja nie... nie wiem, jak to zrobić. Nie wiem, jak rozmawiać z ludźmi. Nie jestem taki jak ty. Nie potrafię... nie wiem, jak być...

 

— Regulus — wtrąca łagodnie Pandora — właśnie dlatego tu jesteśmy. Pomożemy ci, dobrze? Będziesz przygotowany na wszystko, co ta podła jędza mogłaby ci zarzucić.

 

— Spójrz na mnie — mówi cicho Syriusz, kucając obok krzesła Regulusa, by złapać jego spojrzenie. — Nie możesz... nie możesz się zamknąć w sobie, Reggie. Kiedy będziesz tam na scenie, nie możesz uciec w głąb siebie i się schować. Wiem, że będziesz chciał, ale musisz zaprezentować się w sposób, który sprawi, że cię pokochają. Wiem, że tego nienawidzisz i rozumiem to - naprawdę - ale twoje przetrwanie zależy od tego. Musisz to po prostu przetrwać, dobrze?

 

— Nie wiem, jak sprawić, by ludzie mnie pokochali — odpowiada cicho Regulus, i to może być pojedynczo najbardziej rozdzierająca serce rzecz, jaką James kiedykolwiek słyszał w swoim pieprzonym życiu. Och, to przeszywa prosto przez serce, naprawdę.

 

Jabłko Adama Syriusza podskakuje, gdy zamyka on oczy i powoli wypuszcza powietrze. Kiedy znów je otwiera, szepcze:

 

— Nie musisz sprawiać, by ludzie cię kochali.

 

— Właśnie powiedziałeś…

 

— Ja... wiem, co właśnie powiedziałem, ale nie mówię już o tym. Nie mówię o Hallow. Ja... mam na myśli życie, Regulus. Nie musisz sprawiać, by ludzie cię kochali; oni po prostu to robią. Ci, którzy cię kochają - oni kochają cię po prostu dlatego, że jesteś sobą.

 

— Nikt mnie... — Regulus urywa, zaciskając usta, i w jednej chwili jego twarz staje się nieprzenikniona. Widać, jak się zamyka w sobie, po czym odwraca wzrok. James czuje, jak jego serce opada, bo wie, jak kończy się to zdanie; wszyscy wiedzą; to było cholernie oczywiste, co chciał powiedzieć. Nikt mnie nie kocha.

 

Syriusz wygląda na wstrząśniętego, a potem - ponieważ on też jest Blackiem, równie skomplikowanym jak Regulus, jeśli nie bardziej - jego twarz również staje się nieprzenikniona. Podnosi się, znów odchodząc i przeczesując włosy dłońmi, ze wzrokiem odległym i zamglonym. James czuje, jakby jego wnętrzności więdły, bo to idealna okazja, by Syriusz mu powiedział, ale Syriusz nie może lub nie chce, bo jest zbyt zamknięty we własnej głowie.

 

James mógłby to powiedzieć. Jesteś kochany, mógłby powiedzieć. Syriusz cię kocha, mógłby powiedzieć. Jest wiele rzeczy, które mógłby powiedzieć, ale najgorszą rzeczą w wiedzy o tym, co powinno zostać powiedziane, jest świadomość, że to nie on powinien to mówić. Regulus nie chce tego usłyszeć od niego, żadnej wersji, którą James mógłby mu przedstawić, i nie uwierzy mu. Szczerze mówiąc, James nie sądzi, że Regulus chce to usłyszeć również od Syriusza. W pewien sposób to tylko sprawia, że sytuacja jest o wiele trudniejsza dla nich obu.

 

— Pamiętasz, jak kiedyś bawiliśmy się w grę na odwracanie uwagi? — pyta nagle Syriusz, odwracając się gwałtownie w stronę Regulusa.

 

Regulus powoli odwraca się, by spojrzeć na niego z dezorientacją.

 

— Tak?

 

— Gra na odwracanie uwagi? — pyta zaciekawiona Pandora.

 

Syriusz chichocze, a nawet Regulus wykrzywia usta w małym, sarkastycznym uśmiechu, jakby dzielili się żartem zrozumiałym tylko dla nich - jednocześnie zabawnym i wcale nie zabawnym.

 

— To taka gra, w którą bawiliśmy się jako dzieci, coś w rodzaju przygotowania, żeby uniknąć kar od rodziców. To było jak... trening, przypuszczam. Nie zawsze działało, ale czasami tak.

 

— To było na wypadek, gdy zrobiliśmy coś złego. Kiedy coś rozbiliśmy, wróciliśmy późno do domu albo powiedzieliśmy coś, czego nie powinniśmy — wyjaśnia Regulus. — Metoda Syriusza polegała na byciu tak nieprzewidywalnym, jak to tylko możliwe. Kiedyś zbił wazon, a kiedy matka zaczęła go karać, paplał przez - nie żartuję - całą godzinę o różnych plotkach, które usłyszał w okolicy, licząc, że coś innego rozwścieczy ją bardziej. Tamtym razem faktycznie zadziałało. Został tylko wysłany do swojego pokoju.

 

— Jeden z moich szczęśliwszych momentów — mówi Syriusz z przekąsem. — Z kolei metoda Regulusa polegała na byciu ich niewinnym małym aniołkiem, który nigdy nie zrobił nic złego. Och, to wybite okno? Nie, matko, oczywiście, że twój drogocenny synek nie wyrzucił przez nie piłki. Twój synek właśnie wnosił piłkę do środka, kiedy potknął się i upadł, a piłka poleciała i... chciał pozbierać szkło, ale co jeśli by się zranił? Matko, twój synek tak bardzo przeprasza, zaraz pójdzie posprzątać to szkło. Co mówisz? Nie chcesz, żeby twój ukochany aniołek pociął sobie palce? Masz być po prostu bardziej ostrożny następnym razem? Oczywiście, matko. Oczywiście.

 

Usta Regulusa wyginają się w drwiącym uśmiechu.

 

— Właściwie nadal nie mogę uwierzyć, że ona w to uwierzyła.

 

— Wygrywał w tę grę na odwracanie uwagi częściej niż ja — oznajmia Syriusz, kręcąc głową.

 

— Ktoś tu jest rozgoryczony — komentuje Regulus. — Nie mogę nic poradzić na to, że byłem w tym dobry.

 

— U ciebie wszystko widać w oczach — mruczy Syriusz. Wskazuje na Regulusa i unosi brwi, patrząc na Jamesa i Pandorę. — On potrafi płakać na zawołanie, wiecie? Po prostu w sekundy doprowadza się do łez, a wszystko to udawane. Widziałem to. Kompletnie popieprzony jest.

 

— Zaraz, naprawdę to potrafisz? — sapie Pandora, pochylając się do przodu.

 

— Tak — przyznaje Regulus, wzruszając ramionami.

 

Syriusz krzywi się.

 

— To nie jest normalne, Reggie.

 

— Zrób to — nalega Pandora, wyglądając na zachwyconą.

 

— Co, teraz? — pyta Regulus, marszcząc brwi.

 

— Głosuję na nie — wtrąca James. — Ograniczmy łzy do minimum, dobra? Nieważne, czy prawdziwe, czy nie.

 

Regulus prycha śmiechem.

 

— I tak to przestało działać na Syriusza, gdy miałem jakieś osiem lat.

 

— Wiesz, kiedy to prawdziwe — mówi tylko Syriusz. Wzrusza ramionami, gdy James patrzy na niego z niedowierzaniem. — Zaufaj mi, prawdziwy płacz nie wygląda tak spokojnie. Cały się trzęsie i ma problemy z oddychaniem, gdy naprawdę płacze.

 

— Tak, cóż, wyglądasz paskudnie, gdy płaczesz, więc — mamrocze Regulus i prycha, gdy Syriusz pokazuje mu środkowy palec.

 

— Brzmi genialnie — oznajmia radośnie Pandora. — Zrób to.

 

Nie — mówi ostro James. — Czy możemy po prostu... jest w tym wszystkim jakiś sens? Czy ty sugerujesz, Syriusz, że chcesz, żeby on udawał płacz podczas swojego wywiadu?

 

— Nie, nie sądzę, żeby posuwanie się aż tak daleko przyniosło wiele dobrego, zwłaszcza nie na arenie — mówi Syriusz. Krzyżuje ramiona i wraca do nerwowego krążenia po pomieszczeniu, z oczami zwężonymi w zamyśleniu, wodząc palcem po ustach. — Problem polega na tym, że to naprawdę jest tylko kwestia równowagi, i to bardzo ważnej równowagi. Wyobraź to sobie jak żonglowanie talerzami - nie możesz upuścić nawet jednego, bo to z pewnością pociągnie za sobą resztę.

 

Regulus unosi brew.

 

— Jestem dobry w utrzymywaniu równowagi.

 

— Tak, wiem. To James jest niezdarny. — Syriusz zaciska usta, po czym klaszcze w dłonie. — Dobra, więc masz trzy talerze, tak? Jeden to poziom zagrożenia, dotyczący głównie tego, jak twoi wrogowie na arenie cię postrzegają. Na początku utrzymywałeś ten talerz całkiem dobrze, ale prawdopodobnie zachwiałeś nim przez ten popis, który zapewnił ci wysoki wynik. Są ostrożni wobec ciebie, Regulus, co jest dobre. Co nie jest dobre, to fakt, że pragną się ciebie pozbyć tak szybko, jak to możliwe. Więc jeden talerz w dół, ale nie jest to rozbity talerz. Nie stłukłeś go. Dobrze radzisz sobie ze sztyletami, potrafisz walczyć i biegać. Jesteś wystarczająco bystry, by przechytrzyć tych bezmózgich idiotów.

 

— W porządku — mówi powoli Regulus, brzmiąc ostrożnie, wyraźnie nie spodziewając się, że Syriusz tak łatwo pominie przyczynę ich ostatniej kłótni.

 

— Drugi talerz to szkody polityczne — kontynuuje Syriusz, wzdychając ciężko i krzyżując ramiona. — Ten dotyczy organizatorów igrzysk i urzędników państwowych, a szczególnie ich opinii o tobie. Czy jesteś ich ulubieńcem, czy ich nudzisz, czy też sprawiłeś kłopoty i ich zirytowałeś - co właśnie zrobiłeś, fundując Slughornowi niezaplanowaną fryzurę.

 

— Po prostu trochę przyciąłem z boku — protestuje Regulus. — Syriusz, naprawdę, nawet tego nie widać! I mogłem go zabić, wiesz, ale nie zrobiłem tego. To już coś!

 

Syriusz zakrywa twarz dłonią, a potem, o dziwo, wybucha śmiechem. Wciąż się śmieje, gdy udaje mu się wykrztusić:

 

— Czy ty... czy ty zdajesz sobie sprawę, że brzmisz jak ja?

 

— Wcale nie — protestuje natychmiast Regulus, cofając się urażony, jakby nie mógł sobie wyobrazić niczego bardziej obraźliwego.

 

— Reggie, to jest dokładnie coś, co ja bym zrobił, a ty się bronisz, wskazując, o ile gorszy mogłeś być, co jest dokładnie tym, co ja robię — informuje go Syriusz, opuszczając rękę.

 

— Nie — zaprzecza Regulus, kręcąc głową. — Nie, absolutnie nie. — Spogląda na Jamesa, który wykrzywia twarz i kołysze głową na boki. Regulus wygląda na przerażonego. — Nie. Odmawiam - nie, James. To... to nie był ruch w stylu Syriusza.

 

— Tak, to był ruch w stylu Syriusza — potwierdza James.

 

— Cóż, jeśli... jeśli to prawda, a nie jest — podkreśla Regulus, a jego oko zdaje się faktycznie drgać — to dlaczego byłeś tak cholernie wściekły, Syriusz?

 

— Bo to nie moje życie jest zagrożone — odpowiada mu Syriusz, unosząc brwi. — To twoje. I Jamesa. Zrobiłeś coś niesamowicie lekkomyślnego, i gdyby nie fakt, że zwiększa to twoje szanse na śmierć, nie byłbym zły. Ale właśnie tak jest, i nie mogę uwierzyć, że muszę to mówić akurat tobie ze wszystkich ludzi, ale musisz być ostrożniejszy.

 

— Myślę, że to było odważne — zauważa Pandora.

 

Regulus wygląda na załamanego.

 

— Och, to był ruch w stylu Syriusza. Dlaczego ja to zrobiłem? Dlaczego w ogóle…

 

— No cóż, w twoim przypadku wyobrażam sobie, że wynika to z małostkowości, bo jesteś wściekłą suką — mówi Syriusz od niechcenia.

 

— A jaka jest twoja wymówka? — odparowuje Regulus.

 

Syriusz szczerzy się do niego.

 

— To samo, tak naprawdę, tylko że ja jestem po prostu głośniejszy. Nie mogłeś wybrać gorszego momentu, żeby podkręcić głośność. Może byś trochę przyciszył, co?

 

— Och, odwal się — mamrocze Regulus, ale coś w jego tonie lub mowie ciała musi wyrażać uległość, bo Syriusz wygląda na zadowolonego, gdy kiwa głową. — Więc odkładamy na bok również talerz politycznych szkód?

 

— Cóż, z pewnością spada, co nie jest dobre — mówi mu Syriusz z grymasem. — Ci ludzie kontrolują twoje doświadczenie na arenie, szczególnie Horacy Slughorn. To oni mogą sprawić, że strumień zniknie w momencie, gdy umierasz z pragnienia, albo wysłać pieprzoną kulę ognia w twoją głowę, gdy śpisz. Niektóre rzeczy na arenie są ustalone, jak układ i pierwotny projekt, ale mogą kontrolować również inne elementy. Nie mogą cię wprost zabić, bo to nie byłoby dobre widowisko, a to jest dla nich najważniejsze - ale mogą wpływać na to, jak łatwe lub trudne będą dla ciebie różne rzeczy. Jeśli ich zdenerwowałeś, cóż, możesz założyć, że nie będzie łatwo.

 

— Cudownie — mówi Regulus, przymykając oczy. — Jeden talerz rozbity, a drugi zmierza ku podłodze. Po prostu cudownie.

 

James niespokojnie wierci się, mnąc dłonie na kolanach. Wcale mu się to nie podoba. Brzmi to coraz bardziej tak, jakby utrzymanie Regulusa przy życiu i sprowadzenie go do domu miało być cholernie trudne. Niezależnie od tego, czy będzie to proste, czy najbardziej wyczerpujące zadanie, jakiego James kiedykolwiek się podejmie, i tak to zrobi, ale nie wstydzi się przyznać, że wolałby, żeby nie było aż tak trudne.

 

— A ostatni talerz? — podpowiada James ostrożnie, bo w tym momencie nie spodziewa się już dobrych wieści.

 

— Wizerunek publiczny — oznajmia Syriusz. Regulus prycha, gwałtownie otwierając oczy, a Syriusz wskazuje na niego palcem. — Nie, nie rób tego. Nie rób takiej miny i nie odrzucaj tego tak szybko. Wizerunek publiczny jest ważniejszy, niż ci się wydaje; nie wiem, ile razy muszę ci to powtarzać. Wierz lub nie, to jest najważniejsze.

 

— Dokładnie tak — potwierdza Pandora. Pochyla się z ciężkim westchnieniem, splatając dłonie. — Jak myślisz, dla kogo to wszystko naprawdę jest? To znaczy, naprawdę się nad tym zastanów.

 

Syriusz kiwa głową.

 

— Ludzie - przede wszystkim Hallow - mają większą władzę, niż ci się wydaje. Trybuci, którymi się interesują, których chcą oglądać, to właśnie ci trybuci, którzy zajdą daleko. I nie chodzi tylko o to, że sponsorzy opróżniają dla nich kieszenie; chodzi też o opinię publiczną. Jeśli mają o tobie dobre zdanie, chcą, żebyś żył, walczył, a nawet wygrał. Igrzyska... nigdy tak naprawdę nie są pozostawione przypadkowi czy losowi. Istnieje nieuczciwa przewaga dla tych, którzy przychodzą z umiejętnościami, i nieuczciwa przewaga dla tych, którzy zjednują sobie publiczność. Potrzebujesz tych przewag i nie może mieć znaczenia, że nie są uczciwe, bo to może być właśnie to, co stanie między tobą a śmiercią. Bardzo, bardzo rzadko ktokolwiek wchodzi do igrzysk bez umiejętności i bez wsparcia, i wychodzi żywy. Może się to zdarzyć, ale prawie nigdy się nie zdarza, i nie popełnij błędu, myśląc, że tobie się uda. Najprawdopodobniej tak nie będzie.

 

— Ale czy to się kiedykolwiek zdarzyło? — pyta Regulus, brzmiąc na szczerze zaciekawionego. — To znaczy, mówisz, że to możliwe, ale czy naprawdę się zdarzyło?

 

— Tylko raz, z tego co widziałem — mruczy Syriusz. — Moja przyjaciółka, Marlene. Praktycznie nie miała sponsorów i nigdy wcześniej nie trenowała z bronią przed centrum szkoleniowym.

 

— Wygrała — mówi cicho James. — Jak?

 

— Walczyła, gdy było trzeba. Dobrze się ukrywała. Zaskoczyła wszystkich, bo nikt nie spodziewał się, że przeżyje choćby pierwszy dzień, a co dopiero że zostanie ostatnią osobą na arenie. Nawet ja się tego nie spodziewałem — przyznaje Syriusz.

 

Regulus milczy przez dłuższą chwilę, przyswajając te informacje, po czym ciężko wzdycha.

 

— Więc zgaduję, że mój publiczny wizerunek leży teraz roztrzaskany na podłodze, tak?

 

— Właściwie nie — poprawia go Syriusz. — Nadal się kręci, choć trochę się chwieje. Na szczęście nie musiałeś jeszcze zbyt często pojawiać się publicznie. Ten wywiad zdecyduje, czy ten talerz spadnie, a Regulus? Musisz nie pozwolić mu spaść, rozumiesz? Jeśli utrzymasz go w górze, pozostałe dwa też można będzie podnieść. Ale jeśli spadnie, wszystkie talerze idą w dół, a twoje szanse na arenie... Cóż, nie są dobre. Wcale nie są dobre.

 

— Problem w tym, że nie wiem, jak powstrzymać go przed upadkiem, Syriusz — cedzi przez zęby Regulus.

 

— Wiem o tym, dlatego wspomniałem o grze w przekierowanie uwagi. Będziesz w nią grał — mówi mu stanowczo Syriusz. — Będziesz aniołkiem Hallow, który stara się unikać kłopotów. To wszystko. Dasz radę; robiłeś to przez całe życie.

 

— Więc mam... kłamać — stwierdza Regulus.

 

Pandora wybucha śmiechem, uderzając się w udo. Wszyscy wpatrują się w nią, dopóki się nie uspokaja, a ona rozbawiona potrząsa głową.

 

— Och, absolutnie będziesz kłamał, Regulus. Każdy będzie kłamał, rozmawiając z Ritą. To nie jest osoba, której chciałbyś powierzyć prawdę.

 

James czuje, jak przeszywa go fala nerwów, bo nie jest dobrym kłamcą, zwłaszcza gdy jest zdenerwowany. Już otwiera usta, by zwrócić na to wszystkim uwagę, ale Syriusz i Pandora pochylają się do przodu i zaczynają instruować Regulusa, jak przetrwać wywiad. James milknie, choć nie może oprzeć się myśli, że sam też mógłby skorzystać z takiego przygotowania.

 

Cóż, może jednak wszystko będzie dobrze.

 

~•~

 

Regulus nie chce się do tego przyznać, ale z niechęcią zaczął lubić Gideona jako osobę, mimo że ten jest z Hallow. To podobna sytuacja jak z Pandorą i Dorcas. Przymusowe spędzanie z nimi czasu pokazało mu, że są kimś więcej, niż kiedykolwiek przypuszczał. Niewielu mieszkańców Hallow tacy są.

 

— Nie, nie tak — mówi Gideon z westchnieniem, wyciągając rękę, by odtrącić dłonie Regulusa od zapięcia przy jego szyi. Wydaje się niewzruszony gniewnym spojrzeniem, którym obdarza go Regulus. Nawet przewraca oczami. — Och, przestań, próbuję ci pomóc. Co zamierzasz zrobić? Znowu spróbować mnie ugryźć?

 

— Nie kuś mnie — mruczy Regulus.

 

— Wierz lub nie, to jest wysiłek zespołowy — mówi mu Gideon z rozbawieniem. — Wszyscy jesteśmy tu po to, żebyś wyglądał jak najlepiej i dzięki temu miał największe szanse na przetrwanie.

 

— Pierwszego dnia, gdy się poznaliśmy, powiedziałeś mi, że jestem najładniejszą lalką, jaką kiedykolwiek miałeś — mówi Regulus beznamiętnie.

 

Gideon chichocze.

 

— Tak, cóż, nie miej mi za złe, że doceniam potencjał, gdy go widzę. Ty, mój przyjacielu, masz to, co można nazwać ponadczasowym, naturalnym pięknem. — Nachyla się i ścisza głos do szeptu. — To też broń, jeśli umiesz jej właściwie użyć.

 

— Cóż, celem jest sprawić, by mieszkańcy Hallow mnie pokochali, więc... przypuszczam, że bycie ładnym nie zaszkodzi — odpowiada Regulus z grymasem, wydając z siebie głębokie westchnienie. Nie może powstrzymać nerwów, które kotłują się pod jego skórą na samą myśl o wywiadzie.

 

— Hej — mruczy Gideon, a jego głos łagodnieje, gdy kładzie dłonie na ramionach Regulusa. — Poradzisz sobie świetnie. A to, co ci daliśmy? To narzędzie, Regulus, i możesz je wykorzystać. Będziemy w tłumie, wiesz. Więc jeśli będziesz potrzebował znajomej twarzy, szukaj mnie, Fabiana i Dorcas.

 

Tak naprawdę, jeśli Regulus chciałby, żeby ktokolwiek tam był, choćby dla dodania otuchy, to byłby Syriusz. Nie będzie go tam jednak, ponieważ będzie przebywał na zapleczu przed i po każdym wywiadzie. Mimo to propozycja Gideona jest w pewien sposób miła.

 

— Dziękuję.

 

— Nie za ciasno? — pyta Gideon, delikatnie pociągając za płaszcz spoczywający na ramionach Regulusa.

 

— Nie, jest... jest w porządku.

 

— Wygodnie ci? Nie czujesz się, jakbyś się dusił?

 

— Nie.

 

Gideon kiwa głową i cofa dłonie.

 

— Znakomicie. Czy mogę powiedzieć, Regulus, że wyglądasz absolutnie olśniewająco.

 

— Hurra — mamrocze Regulus, a Gideon parska śmiechem. — Wiem, że to w zasadzie twój sposób na życie, ale to po prostu nie jest... moja bajka.

 

— Tak, sam do tego doszedłem — zauważa Gideon z lekkim uśmiechem. — Wiesz, dla mnie i Fabiana... Moda zawsze była czymś, co dawało nam niezależność. Wyrażaliśmy siebie w różny sposób od dzieciństwa, a to właśnie dało nam poczucie niezależności, które... cóż, powiedziałbym, że naprawdę nas obu umocniło. Potrzebowaliśmy tego. Coś, co utrzymywało nas osobno, ale jednocześnie nas łączyło. Kiedy jesteście braćmi, coś takiego jest święte.

 

Coś, co utrzymywało nas osobno, ale jednocześnie nas łączyło. Kiedy jesteście braćmi, coś takiego jest święte. Regulus myśli o sobie i Syriuszu, a potem, dość niedorzecznie, przez jego umysł przebiega jedno słowo. Imię. James.

 

Przełyka ciężko ślinę i spuszcza wzrok, przesuwając palcami po płaszczu, który opada poniżej jego dłoni. Jest ciemny i miękki, ledwie muskający podłogę.

 

— Chodź — mówi Gideon, cofając się — zabierzmy cię do Dorcas, żeby mogła ci wszystko wyjaśnić.

 

Regulus podąża za nim i nie jest zaskoczony, widząc Jamesa i Fabiana swobodnie rozmawiających. James pęka ze śmiechu, rozbawiony czymś, co mówi Fabian, i wygląda nieprzyzwoicie dobrze w zaprojektowanym dla niego stroju. Niewiele różni się od tego, co ma na sobie Regulus, z wyjątkiem tego, że nie ma wokół szyi obroży w kształcie korony. Zamiast tego jego korona została przełamana na pół i umieszczona na każdym ramieniu, podtrzymując płaszcz. Jest podobny do płaszcza Regulusa, tyle że biały i bardziej przypomina pelerynę do zbroi niż prawdziwy płaszcz. Opada głównie z jego pleców, sprawiając, że wygląda jak jakiś rodzaj królewskiej osobistości.

 

— Och, no nie wyglądasz ty ładnie? — komentuje James na widok Regulusa, a uśmiech natychmiast rozlewa się na jego twarzy. Niedawno się ogolił, dokładnie i czysto, co sprawia, że jego twarz wygląda na gładką. Regulus, co prawda, doceniał wcześniej jego zarost, więc to jest... coś nowego.

 

— Czy oni w ogóle zamierzają oddać ci twoje okulary? — to jedyne, co Regulus jest w stanie z siebie wydusić w odpowiedzi.

 

— Pytałem o to samo — przyznaje James, wyraźnie czując się usprawiedliwionym. Rzuca Fabianowi spojrzenie, które dość jednoznacznie mówi: widzisz? Fabian tylko przewraca oczami, a James znów patrzy na Regulusa. — Czy oni, eee, napuszyli twoje loki? Wyglądają... puchato.

 

— Tak, to się nazywa objętość, kochany — mówi rozbawiony Fabian, a James prycha. — Ale tak, Gideon oczywiście je dla niego potargał. Chodzi o to, żeby wyglądał anielsko, i powiedziałbym, że wygląda tak blisko cherubinka, jak to tylko możliwe. Świetna robota, Gid.

 

— Dziękuję, dziękuję — odpowiada Gideon z teatralną grandezzą, składając głęboki ukłon z zadowolonym uśmiechem na twarzy.

 

Regulus prycha.

 

— Daj spokój. Wcale nie wyglądam...

 

— Nie, wyglądasz — wtrąca James, po czym chrząka, gdy Regulus patrzy na niego zaskoczony. — Po prostu... to znaczy, wyglądasz... słodko. Dzięki Gideonowi. Chodzi mi o to, co zrobił. Wyglądasz... no tak.

 

Fabian parska, po czym maskuje to głośnym odchrząknięciem, nagle uznając sufit za absolutnie fascynujący. Tymczasem Gideon zaczyna się uśmiechać, tylko po to, by zacisnąć wargi i spojrzeć na swoje buty, jakby widział je po raz pierwszy. James natomiast wygląda jak spłoszona sarna.

 

— Słodko? — pyta Regulus z niedowierzaniem.

 

— Tak, jakby... młodo — mówi powoli James, po czym natychmiast zaczyna paplać. — Nie... nie, nie chodzi mi o to, że wyglądasz naprawdę młodo, bo oczywiście tak nie jest. Po prostu... cóż, nie mówię, że jesteś stary. Jesteśmy w tym samym wieku, to wszystko. I to... nie postrzegam cię jako, no wiesz, młodszego czy niewinnego, czy... czy coś w tym stylu, tylko dlatego, że jesteś młodszym bratem Syriusza. Właściwie nie młodszym. Małym. Młodszym. Mam na myśli…

 

— Ładny — dopowiada Dorcas, wpadając do pokoju z uśmiechem na ustach. — On uważa, że jesteś ładny.

 

— Och, jak dobrze, że już jesteś — wzdycha z ulgą Gideon.

 

— Tak, to było bolesne — mówi Fabian, a James dźga go ostro łokciem w bok, co tylko sprawia, że ten tłumi śmiech.

 

— Tak, cóż, James ma rację. Jesteś bardzo ładny. Obaj jesteście. Podejdź tu, pozwól mi się przyjrzeć — mówi Dorcas, podchodząc bliżej, by chwycić Regulusa za ramiona i powoli go obrócić. Mruczy z zadowoleniem, gdy znów staje z nim twarzą w twarz. — Tak, bardzo ładny, ale nie tylko. Jesteś gwiazdą, Regulus.

 

— Ha ha — mówi Regulus beznamiętnie.

 

Dorcas chichocze, odwracając się w stronę Jamesa.

 

— Teraz pozwól mi na siebie spojrzeć. Och, to jest dobre. Bardzo dobre. Promieniejesz, James.

 

— Bardzo zabawne, Dorcas — droczy się James, zatrzymując się przed nią.

 

— Śmiech to muzyka duszy, moi kochani — mówi Dorcas z mądrością w głosie. — Dobrze, zacznijmy od ciebie, Regulus. To o ciebie Syriusz najbardziej się martwi. Twój strój to świetny temat do rozmowy, gdy poczujesz się niekomfortowo, nie będziesz wiedział, co powiedzieć albo jak odpowiedzieć. Kamery będą ustawione pod każdym kątem, więc kiedy wstaniesz i rozłożysz pelerynę, obróć się powoli, żeby wszyscy mogli ją zobaczyć.

 

— W porządku — mruczy Regulus, znów czując zdenerwowanie.

 

— Twoja peleryna to główna atrakcja. Konstelacja Lwa z najjaśniejszą gwiazdą: Regulusem. Znasz mit, który się za tym kryje?

 

— O Herkulesie, tak.

 

— Nie bój się o tym opowiedzieć i nie wahaj się przeprowadzić porównania między sobą a Herkulesem. On pokonał lwa, co uczyniło go bohaterem. Wykorzystaj to, jeśli będziesz musiał.

 

— Zgadza się, ale Regulus to serce lwa. Porównanie między mną a Herkulesem nie ma sensu. Nie jestem zwycięzcą; jestem tym pokonanym.

 

— Wiem — mówi Dorcas, a jej głos łagodnieje. — To jest ukryty przekaz, Regulus. To jest prawda. Ludzie to dostrzegą. Nie wszyscy, ale niektórzy, i to będzie coś znaczyło. Może to też coś znaczyć dla ciebie, bo to ty jesteś wysyłany na śmierć. Mimo wszystko bądź zwycięzcą.

 

Regulus odkrywa, że nie jest w stanie odpowiedzieć na to przez gulę, która blokuje mu gardło. Przeraża go każda sekunda, która przybliża go do areny. Zostaje jeszcze reszta dzisiejszego dnia, jutrzejsze wywiady, a potem następnego dnia wyruszają. Nie jest gotowy. Nie sądzi, że kiedykolwiek będzie gotowy.

 

— To coś osobistego — mruczy Dorcas, wyciągając rękę, by delikatnie przesunąć palcem po naszyjniku w kształcie korony spoczywającym na jego szyi. — Pochodzisz z rodziny Zwycięzców. Z rodziny królewskiej, jeśli wolisz. Jest takie powiedzenie - ciężka jest głowa, która nosi koronę. Rzecz w tym, że to nie jest korona, która spoczywa na twojej głowie i daje ci władzę. To obroża, i nikt nie powinien śmieć myśleć inaczej. Sprawimy, że będą na nią patrzeć, bo ignorancja jest błogosławieństwem, a oni nie zasługują na błogosławieństwo, gdy ty cierpisz z ich rąk.

 

— Dziękuję — szepcze Regulus i w tym momencie rozumie, co miała na myśli mówiąc o ekspresji, o tym, jak poruszająca może być. Ona naprawdę projektuje odważnie.

 

— Nie dziękuj mi. Uwierz w siebie, bo ja już w ciebie wierzę — mówi mu cicho Dorcas, utrzymując jego spojrzenie przez dłuższą chwilę, a potem uśmiecha się i odwraca w stronę Jamesa. — Teraz ty.

 

— Ja — mówi James, mrugając na nią.

 

— Twoja peleryna działa bardzo podobnie jak ta Regulusa. Syriusz poinformował mnie, że twój wywiad odbędzie się po jego, więc nie wątpię, że Rita będzie chciała, żebyś najpierw zaprezentował swój strój, by mieć to z głowy — wyjaśnia Dorcas. — Twój, oczywiście, różni się tym, że nie przedstawia wielu gwiazd; to tylko jedna.

 

James prycha słabym śmiechem.

 

— Słońce.

 

— Bardzo ważna gwiazda dla nas wszystkich, ale kryje się w niej również głębsze znaczenie — stwierdza stanowczo Dorcas. — Możesz wykorzystać motyw, że zbliżenie się zbytnio do słońca gwarantuje spłonięcie. W tym scenariuszu to ty jesteś słońcem, James, i to jest ostrzeżenie. Ukryte znaczenie? Potrzebujemy słońca, by przetrwać, a jednak ono wciąż zachodzi. Co się stanie, jeśli pewnego dnia nie wzejdzie ponownie?

 

— Nie wiem — przyznaje James.

 

Dorcas uśmiecha się.

 

— Dokładnie. Nikt nie wie, ale mogę ci obiecać, że nikt nie chce się przekonać. — Podchodzi bliżej i delikatnie przesuwa dłońmi po fragmentach połamanej korony na każdym z jego ramion. — Rozmawialiśmy o tym. Jeden dla twojej mamy, a drugi dla Syriusza. Twoje odkrycie, czym naprawdę jest bycie Zwycięzcą. Jest takie powiedzenie - dźwigać ciężar świata na swoich barkach. Czułeś to już wcześniej i nadal to dźwigasz. Wytrzymaj jeszcze trochę, James, i nigdy nie przestawaj wschodzić.

 

— Jasne — szepcze James, wpatrując się w nią szeroko otwartymi oczami, a Regulus doskonale to rozumie. Siła spojrzenia Dorcas Meadowes jest przytłaczająca i może odmienić życie. Ona postrzega świat w sposób, w jaki nikt inny tego nie robi, i tak samo patrzy na otaczających ją ludzi. To jednocześnie przerażające i dodające energii.

 

— Gid, Fab, rozbierzcie ich i pozwólcie im odpocząć — mówi Dorcas. — Poradzą sobie wspaniale, jestem tego pewna, a ja muszę jeszcze wpaść na pewne przyjęcie. Powodzenia, kochani, jutro będziemy tam w tłumie, specjalnie dla was dwojga.

 

I z tą samą władczą, niemal nadludzką obecnością, z jaką się pojawiła, teraz znika. Regulus spogląda na Jamesa i odkrywa, że ten już na niego patrzy, a potem Gideon i Fabian wyprowadzają ich oboje. Kiedy Regulus ogląda się za siebie, James robi dokładnie to samo.

 

Tym razem Regulus nie odwraca wzroku, dopóki nie jest do tego zmuszony.

 

~•~

 

Remus, co zaskakujące, lubi pracować przy różnych wydarzeniach. Cóż, lubi to na tyle, na ile ktokolwiek na jego stanowisku może cokolwiek lubić, co oznacza, że nienawidzi tego z całego serca, ale od czasu do czasu czerpie z tego jakąś korzyść.

 

Tym, co zwykle z tego wynosi, są informacje. Plotki. Sekrety. Można się wiele dowiedzieć na przyjęciu pełnym wpływowych mieszkańców Hallow, gdy alkohol leje się strumieniami, a ludzie mówią bez zahamowań. Czasami Remus myśli, że wie więcej o wewnętrznych mechanizmach Hallow niż sam Riddle. Rzeczy, które słyszy... Rzeczy, które wie... Cóż, szczerze mówiąc, mógłby wyrządzić wiele szkód, gdyby zechciał to wszystko wykorzystać.

 

Ale tak naprawdę, nie może. Nosi maskę, której nie może zdjąć, nie tutaj. Nie wśród tych ludzi. Nienawidzi tego, a jeszcze bardziej nienawidzi faktu, że cholernie się do tego przyzwyczaił. Nosił ją codziennie przez pięć lat, a jedyne chwile, kiedy ją zdejmuje, to posiłki lub pobyt w apartamencie, który mu teraz przydzielono. Sam nie wie, kiedy dyskomfort noszenia maski zmienił się w poczucie dziwności, gdy jej nie ma. Tego również nienawidzi.

 

Obowiązki Remusa podczas wydarzenia są dość proste. Nie jest tu jedynym służącym, a między wszystkimi służącymi istnieje niepisana umowa (niepisana z oczywistych powodów) o podziale i podboju dla szerszego zasięgu. To solidna rotacja, jak tryby pracujące w maszynie - wszyscy krążą po sali, przechodząc od jednego stanowiska do następnego. Jest nalewanie napojów, oferowanie tac z jedzeniem, praca przy barze, sprzątanie na zapleczu lub przygotowywanie kolejnych porcji jedzenia i napojów w kuchni; no i oczywiście jest też ogólne stanowisko, które zawsze pozostaje priorytetem, na którym służący są na każde skinienie wszystkich wokół, gotowi spełnić każdą ich potrzebę czy zachciankę.

 

Aktualnie Remus jest w trakcie dolewania wina Joffreyowi Macnairowi, jednocześnie przysłuchując się plotkom o niejakim Syriuszu Blacku. Jest tym, szczerze mówiąc, nieco zbyt zainteresowany; wie, że nie powinien, ale nie może się powstrzymać. Czuje jakąś tajemną, rozgrzewającą satysfakcję, że wie, iż się mylą.

 

— Francilla upiera się, że zaciągnął ją do łóżka — mówi Joffrey ściszonym głosem, rozmawiając z Deviną. — Podobno oświadczyła, że nie zaoferuje swojego sponsoringu za nic mniejszego, a już krążą plotki o pokaźnej darowiźnie obiecanej w jego imieniu.

 

— W tym roku na pewno nie próżnuje — mruczy Devina, wystawiając kieliszek z winem. Nawet nie w kierunku Remusa. Po prostu unosi go lekko i oczekuje, że zostanie napełniony, co oczywiście nastąpi. — Nie jestem zaskoczona. Tym razem chodzi o jego brata i najbliższego przyjaciela, więc naturalnie bardziej mu zależy. Szkoda, prawda?

 

Joffrey mruczy z aprobatą, popijając wino.

 

— Tak, wiem. Zapytałem go, kto jego zdaniem zabije drugiego, ale nie dał mi jednoznacznej odpowiedzi, ten drań. Po prostu mrugnął, zaśmiał się i powiedział, żebym oglądał widowisko, jeśli chcę się przekonać. Ja stawiam na Jamesa.

 

— Och, naprawdę? — pyta Devina, nachylając się z cichym westchnieniem. — Ty niegrzeczny człowieku. Czy ty też obiecałeś darowiznę?

 

— Cóż, dżentelmen nigdy nie całuje i nie opowiada, Devina — odpowiada Joffrey z gładkim śmiechem.

 

Remus cofa się, wstrzymując oddech. Ma gwałtowną ochotę rozbić butelkę na głowach ich obojga. Syriusz oczywiście nie zrobił niczego podobnego. Nikogo nie zaciągnął do łóżka, jest zbyt zajęty robieniem wszystkiego, co w jego mocy, by pomóc swojemu młodszemu bratu i najlepszemu przyjacielowi. To absolutnie popieprzone, że nie dostrzegają, jak okropna jest ta sytuacja dla Syriusza, a oni po prostu siedzą tutaj, rozmawiając o nim, jakby był niczym więcej niż kawałkiem mięsa.

 

— Joffrey, Devina, myślałem, że to wy — rozlega się pogodny głos nikogo innego jak samego Syriusza Blacka, co sprawia, że Remus zastyga w bezruchu, podczas gdy Joffrey i Devina odsuwają się od siebie, odwracając się na krzesłach.

 

— Syriusz — wita go ciepło Joffrey, zrywając się z krzesła, by pochylić się i ucałować Syriusza w oba policzki, na co ten pozwala z czarującym uśmiechem.

 

— Mój drogi, wyglądasz dziś tak przystojnie, Syriusz — komentuje Devina, wyciągając dłoń.

 

Syriusz natychmiast pochyla się nad nią, ujmuje jej dłoń i składa na niej przeciągły pocałunek, puszczając do niej oko. Gdy się prostuje, jego wzrok przesuwa się na Remusa, a uśmiech nieco łagodnieje.

 

— Dziękuję. Ktoś bardzo mi bliski pomógł mi wybrać strój.

 

— Ktoś bliski, powiadasz? — pyta zaciekawiona Devina, gdy Syriusz zajmuje miejsce obok niej. Remus odwraca się, by nalać sobie kolejny kieliszek wina, a pod maską próbuje uformować się uśmiech, choć właściwie nigdy wcześniej się to nie zdarzyło i jest to praktycznie niemożliwe, zważywszy jak ciasno przylega ona do jego twarzy. — Przez kogoś bliskiego masz na myśli...?

 

— Chciałabyś wiedzieć, prawda? — droczy się Syriusz.

 

— Czy mnie słuch myli, czy komuś udało się schwytać i usidlić wiecznie nieuchwytnego Syriusza Blacka? — zastanawia się Joffrey, wyraźnie łowiąc informacje.

 

— Być może jestem nieuchwytny tylko dla tych, którzy nie mają mi nic do zaoferowania — odpowiada Syriusz z nonszalancją.

 

Remus pochyla się obok niego i podaje mu kieliszek wina. Syriusz zerka na niego tylko przelotnie, zanim go przyjmuje, ale upewnia się, że ich palce się musnęły, gdy odwraca wzrok. Przez chwilę, gdy Remus prostuje się, fantazjuje o życiu, w którym Syriusz urodziłby się w jego dystrykcie, w którym mogliby poznać się poza takim otoczeniem jak to, w którym Remus mógłby zrobić rzeczy, na które nie odważa się tutaj.

 

Nie ma nic, co mógłby zaoferować Syriuszowi. Dosłownie ani jednej rzeczy. Jest przykuty do przymusowej służby dla Hallow, nie ma nic na swoje nazwisko ani żadnych dóbr, które mógłby nazwać swoimi. A jednak Syriusz jest najmniej nieuchwytną osobą, jaką Remus kiedykolwiek poznał. Czy to świadomy wybór? A może po prostu zna prawdziwego Syriusza?

 

— Cóż, nic o tym nie wiem — oznajmia Joffrey, zakładając nogę na nogę i odchylając się z uśmiechem. Ten uśmiech przypomina rekina. — Mam wiele do zaoferowania. Wystarczy tylko poprosić.

 

— Gdybym miał prosić, byłaby to prośba, nie oferta — zauważa Syriusz, po czym jakby od niechcenia kładzie dłoń na kolanie Deviny. Sprawia to, że kobieta ukrywa uśmiech za kieliszkiem wina, a oczy Joffreya natychmiast skupiają się na tym geście, a jego nozdrza rozszerzają się. — A ty, Devina? Czy jestem dla ciebie nieuchwytny?

 

— Doprawdy jesteś istną zagadką — przyznaje Devina, śmiejąc się dźwięcznie i kładąc dłoń na jego piersi, jakby miała do tego prawo. Syriusz jej na to pozwala. — Myślę, że niektórzy ofiarowaliby cały świat, by zajrzeć do twojego umysłu. Zastanawiam się, co tam się dzieje.

 

— Och, nie wyobrażasz sobie, jakie rzeczy skrywam w mojej głowie. Obawiam się, że koszt dzielenia się nimi to kwota, którą tak niewielu było w stanie zapłacić — mówi Syriusz, uśmiechając się, gdy Devina powoli wędruje dwoma palcami w górę jego klatki piersiowej, wpatrując się w jego oczy. Nie przerywając kontaktu wzrokowego, unosi kieliszek wina i bierze powolny łyk, a kuszący zarys jego wykrzywionych warg wyziera znad krawędzi szkła.

 

— Podaj swoją cenę — stwierdza stanowczo Joffrey, pochylając się do przodu.

 

Syriusz znów skupia na nim uwagę i zabiera dłoń z kolana Deviny.

 

— Złóż ofertę. Zobaczymy, czy sprostasz.

 

I tak po prostu, Joffrey to robi.

 

To, co następuje, to bardzo zawiła gra, w której Syriusz robi z Joffreya i Deviny głupców, wykorzystując ich przeciwko sobie, by uzyskać obietnicę ich wsparcia, gdy rozpoczną się igrzyska. Syriusz właściwie nie musi robić zbyt wiele poza siedzeniem i pozwalaniem Devinie, by błądziła po nim dłońmi, jednocześnie wyraźnie nie dając Joffreyowi tej samej możliwości; w zamian Syriusz dotyka jedynie kolana Deviny, wycofując kontakt jako znak aprobaty, gdy Joffrey robi coś, co mu się podoba.

 

To jest... fascynujące, niemal. Okropne, owszem, ale sposób, w jaki Syriusz manipuluje nimi wedle własnej woli, owijając ich sobie wokół palca podczas jednej krótkiej rozmowy i kilku gestów - to jak magia. Jest w tym również coś niebezpiecznego, jak łatwo Syriusz to robi, jak uwodzicielski jest fakt, że potrafi to robić. Jest magnetyczny, ludzie go pragną, ale nigdy z właściwych powodów. To właśnie sprawia, że jest to smutne. Remusowi właściwie pęka serce na jego widok, że potrafi to robić, że musi to robić, bo naprawdę musi. Bo Remus nie ma wątpliwości co do tego, dlaczego Syriusz to robi; wszystko to dla Jamesa i Regulusa, to jest oczywiste.

 

Remus dolewa im jeszcze raz, zanim zmienia się z kolejnym służącym i trafia za bar. Z tego punktu obserwacyjnego widzi całe pomieszczenie i może śledzić, jak Syriusz pracuje nad tłumem. Wieczór toczy się dalej, a Syriusz przemieszcza się od osoby do osoby, śmiejąc się promiennie i zamieniając ludzi w kałuże, w których może się pluskać.

 

Syriusz wydaje się robić sobie przerwy między rozmowami, rozmawiając z innymi mentorami, przynajmniej z tego, co Remus może zauważyć. Remus wie, że pozyskiwanie wszystkich tych sponsorów, by robili to, czego chce, jest tylko środkiem ostrożności, bo nikt jeszcze nie wie, co się wydarzy. A z tego, czego Remus nauczył się przez lata, potrzeba wielu datków od wielu sponsorów, by móc pozwolić sobie na kilka małych bochenków chleba, nie wspominając już o bardziej niezbędnych rzeczach, takich jak lekarstwa na obrażenia. Nie dziwi go więc, że Syriusz robi sobie tylko krótkie przerwy, konsekwentnie pracując tak dużo, jak tylko może.

 

W pewnym momencie Syriusz podchodzi do baru z blondwłosą kobietą, której imię - Marlene - Remus szybko poznaje. Rozmawiają, zamawiając drinki, a w przytłumionym świetle Syriusz obdarza go bardzo wyjątkowym uśmiechem. Remus dopiero dziś wieczorem zdaje sobie sprawę, że Syriusz uśmiecha się do niego inaczej niż do wszystkich tych innych ludzi. Ten uśmiech jest cieplejszy, bardziej nieśmiały i o wiele słodszy, niż Remus jest w stanie pojąć.

 

— Och, och, Syriusz — syczy Marlene, gdy Remus podsuwa jej drinka. Zaczyna uderzać Syriusza w ramię. — To Dorcas. To jest…

 

— Ciszej, McKinnon, ona nie jest żadną celebrytką. Wyglądasz, jakbyś zobaczyła gwiazdę — droczy się Syriusz.

 

Marlene uderza go mocniej w ramię.

 

— Zamknij się. Cholera, po prostu spójrz na nią. Jest dosłownie tak apetyczna, że cieknie ślinka. Jak ty wytrzymujesz w jej towarzystwie bez ciągłego mdlenia?

 

— Nie jest tak naprawdę w moim typie — mówi Syriusz z drgającymi ustami.

 

— Seksowna Hallow nie jest w twoim typie? — pyta Marlene z niedowierzaniem.

 

Syriusz chichocze.

 

— Seksowna Hallow, którą moja przyjaciółka wyraźnie lubi, więc nie, nie w moim typie. Mam jednak trochę przyzwoitości, wierz lub nie. Patrz. Ej, Dorcas!

 

Syriusz — wykrztusza Marlene, obracając się gwałtownie i prawie rozlewając swojego drinka. Remus szybko łapie szklankę, zanim zdąży to zrobić, po czym delikatnie wsuwa ją z powrotem w jej dłoń. Roztargniona i wyglądająca, jakby była niebezpiecznie bliska omdlenia, Marlene drżącą ręką unosi kieliszek w stronę Remusa i wyrzuca z siebie: — Na zdrowie — po czym wychyla całą zawartość jednym, desperackim haustem.

 

— Ach, Syriusz, miło cię tu widzieć — wita się Dorcas, podchodząc bliżej i pochylając się do uścisku, gdy tylko Syriusz wykonuje ten sam gest.

 

— I jak zawsze miło cię widzieć. Wyglądasz olśniewająco, jak zwykle — odpowiada Syriusz, gdy się od siebie odsuwają. — Powiedz, czy Regulus i James zachowywali się przyzwoicie?

 

— Na tyle, na ile są w stanie — odpowiada Dorcas rozbawiona. Jej twarz łagodnieje, gdy kiwa głową w jego stronę. — Wyglądali uroczo, Syriusz, i jestem pewna, że wszystko będzie z nimi w porządku.

 

Napięcie wyraźnie opuszcza ramiona Syriusza.

 

— Dziękuję, Dorcas. — Odwraca się lekko, wskazując na Marlene. — Poznałaś już Marlene? Jest tobą dość zauroczona.

 

Marlene zaczyna się krztusić, pijąc ze szklanki, którą Remus usłużnie napełnił ponownie, widząc jej nieco zdesperowaną minę. Wpada w atak kaszlu, ocierając usta wierzchem dłoni, gdy odwraca się z wyrazem absolutnego zażenowania na twarzy.

 

— Z powodu twojej pracy — wyjaśnia Syriusz z uśmiechem. — Jest tobą dość zauroczona ze względu na twoją pracę.

 

— Ja... tak, cześć — mówi słabo Marlene, wyciągając rękę.

 

— Marlene McKinnon. Tak, słyszałam o tobie. Zwyciężczyni, która wstrząsnęła Hallow — mruczy Dorcas, ujmując dłoń Marlene i natychmiast unosząc ją do ust, by złożyć na niej pocałunek. Nie jest to właściwie nic niespotykanego w Hallow jako forma powitania, ale zwykle stosuje się to tylko wobec osób, które darzy się wielkim szacunkiem, lub tych, którym chce się dać do zrozumienia, że się je szanuje. Marlene patrzy na nią z rozchylonymi ustami. — Myślę, że to ja powinnam czuć się zaszczycona tym spotkaniem, naprawdę. Dość lubię każdego, kto potrafi z takim wyzwaniem wstrząsnąć Hallow, włączając mnie samą. Nikt cię nie przewidział, Marlene McKinnon, nawet ja, i to właśnie mnie w tobie fascynuje.

 

— No, czyż to nie urocze? Dzisiaj wiele zauroczeń wisi w powietrzu — mówi Syriusz uprzejmym tonem, puszczając oko do Marlene zza pleców Dorcas. — Może zostawię was same, co?

 

— Nigdy nie potrafisz zbyt długo usiedzieć w jednym miejscu, prawda? — żartuje Dorcas, ale wciąż patrzy prosto na Marlene, nawet gdy ich dłonie nagle się rozłączają.

 

— Tak, cóż, ludzie do zrobienia, rzeczy do spotkania, czy jak tam brzmi to powiedzenie — mówi Syriusz lekkim tonem. Odwraca się i spogląda na Remusa. — Wezmę jednak jeszcze jeden drink, zanim pójdę.

 

Ponieważ Dorcas i Marlene wydają się być naprawdę pochłonięte intensywnym kontaktem wzrokowym, Remus pozwala sobie na powolne nalewanie drinka dla Syriusza. Prawdopodobnie z tego samego powodu Syriusz patrzy prosto na niego, nie odwracając wzroku przez cały czas przygotowywania napoju. Jego dolna warga zostaje uwięziona między zębami, a na twarzy próbuje uformować się uśmiech. Remusowi wystarczy spojrzeć na niego z lekko uniesioną brwią, zaledwie jedno drgnienie ku górze, by policzki Syriusza zalała fala koloru. Wygląda na zarumienionego, speszonego i absolutnie zachwyconego, bardziej niż ktokolwiek inny zdołał go wprawić w taki stan tego wieczoru, i to jest... cholera, to jest upajające.

 

To naprawdę ekscytujące, że potrafi wywołać taką reakcję u Syriusza, nawet nie pokazując całej twarzy. Remus, sługa niemający nic, nawet zdolności mówienia, potrafi zrobić Syriuszowi to, czego nie potrafią bogaci mieszkańcy Hallow z większą liczbą słów, niż wiedzą, co z nimi zrobić. Wszyscy tego pragną, wszyscy próbują, ale nikomu się nie udaje - a Remus? On robi to z łatwością.

 

Gdy Remus przesuwa szklankę w jego stronę, ich palce znów się stykają, ciepła pieszczota kontaktu, która sprawia, że skóra Remusa pokrywa się gęsią skórką. Dłoń Syriusza wyraźnie drży, oddech gwałtownie ucieka mu z płuc i niemal całkowicie wypuszcza szklankę. Remus błyskawicznie wyciąga rękę, by złapać ją od spodu, wdzięczny, że nie nalał zbyt wiele, więc nic się nie wylewa, po czym szybko cofa dłoń. Syriusz rumieni się jeszcze mocniej.

 

Przyciska szklankę do piersi, a Remus widzi, że chce przeprosić, niebezpiecznie bliski wpadnięcia w ten swój potok słów, jąkanie i przemienienia się w ten uroczy bałagan, który Remus zdążył już tak bardzo docenić. To byłoby bardzo złe dla nich obu, więc Remus cofa się i spuszcza głowę.

 

Kiedy ponownie podnosi wzrok, Syriusza już nie ma.

 

Przez jeszcze dłuższą chwilę Remus jest skazany na obserwowanie, jak Dorcas i Marlene bezczelnie ze sobą flirtują. Nie zamawiają już więcej drinków, ale pozostają przy barze, i szczerze mówiąc, jest to nawet dość zabawne. Dorcas jest bardzo śmiała, a Marlene nieco powściągliwa, co stanowi świetną rozrywkę. Niemniej jednak nie da się zaprzeczyć, że dogadują się bardzo dobrze, a Syriusz jest naprawdę kochany, dbając o to, by jego przyjaciółki miały okazję cieszyć się swoim... towarzystwem. Jakże to z jego strony troskliwe.

 

Wciąż rozmawiają, ale teraz dłoń Dorcas spoczywa na ramieniu Marlene opartym o bar, a Marlene co chwilę wyraźnie rozprasza się, wpatrując w pierścionki na jej palcach, do tego stopnia, że wielokrotnie gubi wątek rozmowy. Dorcas jest wobec niej cierpliwa, wydaje się nawet uważać to za urocze, a Marlene staje się odrobinę bardziej uszczypliwa, im bardziej jest speszona. Przeszły od lekkiej konwersacji do delikatnej przekomarzanki, a Dorcas wygląda, jakby przeżywała najlepszy moment swojego życia. Biedna Marlene sprawia wrażenie, jakby chciała zedrzeć sukienkę z Dorcas.

 

Ostatecznie Remus musi zmienić stanowisko, zanim zobaczy, która z nich nieuchronnie wykona właściwy ruch, wykraczający poza wzajemne poznawanie się i przekomarzanki. Szczerze mówiąc, to trochę rozczarowujące, bo była to najmniej kłopotliwa interakcja, jaką widział między kimkolwiek na tym okropnym przyjęciu. Wszyscy inni są tu kompletnie beznadziejni, podczas gdy Marlene i Dorcas wydają się być jedynymi autentycznymi osobami, poza niektórymi mentorami. Cóż, z wyjątkiem Syriusza, ale on w tej chwili pracuje, a jego praca nie jest tak glamourowa, jak niektórzy mogliby sądzić. Jest w zasadzie aktorem, performerem, manipulatorem, zagadką i tyloma innymi rzeczami, że Remus nie może nawet pojąć, jak udaje mu się to wszystko tak bez wysiłku równoważyć.

 

Remus widzi Syriusza jeszcze kilka razy podczas jego pracy, ale już więcej się do siebie nie zbliżają. Zamiast tego, Remus musi obserwować z drugiego końca sali, jak ludzie dotykają, rozmawiają i flirtują z Syriuszem, a Syriusz odwzajemnia te dotyki, rozmowy i flirt. Co jest w porządku. To jest w porządku. Remus czuje się z tym dobrze. To ma nawet sens, bo Syriusz robi to, co trzeba, aby zapewnić Regulusowi i Jamesowi większe bezpieczeństwo i wsparcie. Remus o tym wie.

 

Czy to oznacza, że Remus nie chce połamać każdego palca każdej dłoni, która ośmiela się dotknąć Syriusza? Nie, oczywiście, że chce. Pragnie łamać je jeden po drugim - to brutalna myśl, od której powinien się wzdrygać, ale niemal się nią delektuje. Minęły wieki, odkąd cokolwiek tak go poruszyło, więc to w pewien sposób... miłe, wiedzieć, że wciąż ma to w sobie. Fakt, że dotyczy to Syriusza... Cóż.

 

Remus wmawia sobie, że to tylko troska, bo naprawdę, ci ludzie traktują Syriusza, jakby był cholernym przedmiotem, którym mogą się bawić, kupić go albo podnieść i odłożyć wedle uznania. Jest kimś o wiele więcej niż to, więc złość Remusa w jego imieniu ma doskonały sens. Są... przyjaciółmi. W pewnym sensie. Prawda?

 

Ale w głębi duszy Remus wie, czym to jest. Wie, że to nieuzasadnione poczucie zaborczości, splecione z zazdrością i zawiścią, które pozostawia gorzki posmak w jego ustach. Wie, że to bezsensowne, bo nie ma żadnych praw do Syriusza, ale te uczucia i tak istnieją. To stały puls myśli nie wolno ci go dotykać, co nie ma sensu, bo przecież nie jest Remusa również; a potem jest to ostre ukłucie w piersi przy każdym słowie, które mogą powiedzieć do Syriusza, swobodnie mówiąc i zyskując jego uwagę, tylko po to, by to cholernie zmarnować; ale być może najbardziej naglącym uczuciem jest to, że pragnie tych samych rzeczy co oni wszyscy, ale nie z niewłaściwych powodów. On też chce całej uwagi Syriusza. Jego dotyku. Jego śmiechu. Wszystkiego, co związane z Syriuszem Blackiem - pragnie tego, a co najważniejsze, pragnie tego tam, gdzie nikt nie może zobaczyć, i chce nigdy nie wypowiedzieć o tym ani słowa, i chce, by było to coś, o czym wiedzą tylko oni, nikt więcej.

 

Oczywiście, samo przyznanie się do tych pragnień tylko go frustruje, ponieważ wie, że to dosłownie najgorsze, co mógłby zrobić. To najbardziej niebezpieczna rzecz, na jaką mógłby się odważyć. Nie byłoby za to żadnej kary; po prostu torturowaliby go, aż by, kurwa, umarł, gdyby kiedykolwiek się dowiedzieli.

 

To nie jest właściwe. Remus nie powinien. Powtarza to sobie w kółko, a potem widzi mężczyznę, który nachyla się, by szepnąć coś do ucha Syriusza, i brutalnie przypomina mu się, że nigdy nie był dobry w byciu właściwym ani w robieniu tego, co powinien.

 

Jedyną rzeczą, która powstrzymuje Remusa przed zrobieniem czegoś bardzo, bardzo głupiego, jest fakt, że żadna z tych osób - nikt, z kim Syriusz rozmawia lub flirtuje - nie sprawia, że się rumieni. Nie otrzymują jego łagodnych uśmiechów. Nie powodują drżenia jego dłoni.

 

Nie, to Remus. Po prostu Remus.

 

W pewnym momencie Remus znajduje się na zapleczu, myjąc różne szklanki i tace. To dość odosobnione miejsce, z tylko jednym wejściem i wyjściem. Naczynia przyjeżdżają na taśmie, którą kontroluje, a służący przed nim nie dopuścił do jej zablokowania, co było miłe. Jest tam osobne, mniejsze pomieszczenie z regałami do suszenia naczyń, a drzwi skrzypią za każdym razem, gdy przez nie przechodzi. Poza tym jest tu raczej cicho. Woli być tutaj z tyłu niż na samym przyjęciu, z wyjątkiem faktu, że nie może stąd widzieć Syriusza.

 

Remus jest w trakcie mycia szklanki, gdy drzwi skrzypią, otwierając się. Spogląda zaskoczony, bo to zdecydowanie za wcześnie na zmianę, ale jego oczy rozszerzają się, gdy w progu pojawia się głowa Syriusza. Ten natychmiast otwiera usta, by coś powiedzieć, a Remus rzuca się do przodu, by zakryć mu usta dłonią, co sprawia, że Syriusz gwałtownie wciąga powietrze.

 

Syriusz wpatruje się w niego szeroko otwartymi oczami, zastygły w bezruchu. Remus kręci głową i cofa dłoń, unosząc palec przed swoją maską, dając znak, że powinien zachować ciszę. Bardzo ostrożnie odkłada szklankę i uruchamia maszynę, mimo że nie jest jeszcze całkowicie załadowana, a głośne buczenie wypełnia pomieszczenie. Mimo to Remus kiwa głową i przechodzi do pomieszczenia z suszarkami, przytrzymując drzwi, gdy Syriusz się przez nie przeciska. Remus podąża za nim i zamyka drzwi, po czym sięga, by odpiąć swoją maskę.

 

— Nie powinieneś tu być — szepcze Remus, jego głos jest ledwie słyszalnym tchnieniem. — Syriusz, ludzie zauważą…

 

— Nikt nie zauważy, Remus — mruczy Syriusz, podchodząc bliżej, by zrekompensować cichość swojego głosu. — Powiedziałem wszystkim, że wychodzę. Przyjęcie już przygasa, więc mogłem się wymknąć. Po prostu... chciałem się przywitać. Um. Cześć.

 

— Cześć — odpowiada Remus ze zduszonym śmiechem. — Wyglądasz świetnie. Słyszałem, że ktoś bardzo ci bliski pomógł ci wybrać strój?

 

Nawet w przyciemnionym świetle rumieniec Syriusza jest rażąco widoczny. Przestępuje niespokojnie z nogi na nogę.

 

— Tak, cóż... No tak.

 

To, co Remus naprawdę lubi w Syriuszu, to fakt, że ten po prostu mówi rzeczy, które są prawdziwe. Czasem z mnóstwem jąkania i bardzo wyraźnym zakłopotaniem, ale zawsze to robi. Jest idealnym połączeniem nieśmiałości i bezwstydu.

 

— Cóż, ta osoba ma doskonały gust — droczy się cicho Remus.

 

— To było pomocne — szepcze Syriusz. — Mam na myśli strój. Wiem, że widziałeś mnie dziś wieczorem z... z nimi. To nie jest... Nie jestem z tego szczególnie dumny, ale zrobiłbym wszystko dla Regulusa i Jamesa. Wiem, jak to wygląda, ale ja nie jestem...

 

— Syriusz — przerywa mu Remus — nie musisz mi się tłumaczyć. Rozumiem to. Już wiem.

 

Syriusz przygryza wargę, a ten gest przyciąga wzrok Remusa do jego ust.

 

— Jestem pewien, że słyszysz różne rzeczy. Nikt nigdy nie myśli o tym, by cenzurować się przy służbie, więc nie wyobrażam sobie, jakie bzdury mogłeś o mnie usłyszeć.

 

— W żadne nie wierzę — zapewnia go Remus.

 

— Dobrze, proszę, nie rób tego — mówi Syriusz ze słabym śmiechem, jakby próbował obrócić to w żart, choć w rzeczywistości rozpaczliwie mu na tym zależy. — Chciałem się tylko przywitać, zanim pójdę, i podziękować ci. Spotkanie z tobą naprawdę umiliło mi ten wieczór, Remus.

 

— Cieszę się, że mogłem pomóc.

 

— Czy ty... wrócisz dziś wieczorem do apartamentu?

 

— Nie. Muszę wrócić do swojej celi, gdy skończę tutaj — przyznaje Remus z westchnieniem.

 

— Och. — Syriusz kiwa powoli głową, nie kryjąc swojego rozczarowania. — Zobaczę cię znowu rano?

 

Usta Remusa drgają lekko.

 

— Tak, będę tam również po zakończeniu wywiadów.

 

— Świetnie — Syriusz wypuszcza powietrze, natychmiast się ożywiając. Rozpromienia się w uśmiechu i wskazuje na drzwi, próbując wsunąć dłoń do kieszeni. Ciągle jednak nie może w nią trafić. — Dobra, powinienem już iść. Nie chcę ryzykować. Nie powinienem był... Przepraszam, Remus. Po prostu... zobaczę cię rano.

 

— Syriusz — odzywa się Remus, a Syriusz zatrzymuje się z dłonią na klamce. Przez chwilę po prostu patrzą na siebie i jest tak cicho, że Remus nie słyszy oddechu żadnego z nich, jakby obaj wstrzymali powietrze w tym samym momencie. Remus chce tylko, żeby Syriusz został tu jeszcze trochę dłużej.

 

Powoli Remus wypuszcza powietrze i robi krok do przodu, by sięgnąć po samotne pasmo włosów Syriusza, które wysunęło się zza ucha. Ostrożnie odgarnia je na miejsce, wsłuchując się w drżący, płytki wydech i następujące zaraz po nim urwanie oddechu Syriusza. Kostki Remusa ledwie muskają szczękę Syriusza, gdy odsuwa dłoń, a Syriusz kołysze się do przodu, jakby za nią podążał, jakby był przyciągany niewidzialną siłą.

 

— Dobranoc — szepcze Remus, a Syriusz odchyla się gwałtownie, mrugając oszołomionymi oczami, z policzkami pokrytymi intensywnym rumieńcem.

 

Syriusz przez chwilę po prostu oddycha, a potem obdarza Remusa tym wyjątkowym uśmiechem, zanim mówi:

 

— Dobranoc.

 

Wraz z tymi słowami Syriusz obraca się na pięcie i szybko wymyka się z maleńkiego pomieszczenia, a drzwi skrzypią przy jego wyjściu. Zamykają się za nim, a Remus pozwala sobie na chwilę oddechu, po czym zakłada z powrotem maskę i wraca do pracy.

Chapter 7: Wywiady

Chapter Text

Remus widzi, że wszyscy są zdenerwowani. Zaproponował, że pójdzie ich wszystkich obudzić, za co Pandora wydawała się wdzięczna. Zaczyna od Jamesa, który - jak wie - i tak zwykle wstaje wcześnie, więc nie będzie z tym żadnych problemów.

 

— Dzień dobry, Remus — wita go James, otwierając drzwi. Brzmi mniej radośnie niż zwykle, gdy się z nim wita.

 

— Dzień dobry, James — mruczy Remus. — Chciałem się tylko upewnić, że już wstałeś i jesteś gotowy na dzisiejszy dzień.

 

— Wstałem? Tak. Gotowy na dzisiejszy dzień? Cóż... — James lekko się krzywi i przeczesuje dłonią włosy.

 

Remus milczy przez chwilę, po czym mówi:

 

— Jeśli to w czymkolwiek pomoże, uważam, że jesteś bardzo sympatyczny. Jesteś miły i zabawny, James. Wątpię, żebyś miał jakiekolwiek problemy podczas wywiadu.

 

— Naprawdę? — James nieco się rozpromienia. — Dziękuję, Remus. Po prostu... no, jestem zdenerwowany. Nie tylko o siebie, ale też o Regulusa. I... i to również nasz ostatni dzień przed…

 

— Wiem — mówi cicho Remus, czując ucisk w sercu. Nigdy wcześniej, jako służący, nie przywiązał się do nikogo; nikt nie troszczył się o niego, więc odwzajemniał się tym samym. A jednak, gdy chodzi o tę grupę ludzi - Syriusza, Jamesa, Regulusa, a nawet Pandorę - Remus odkrywa, że zaczęło mu bardzo na nich zależeć w tak krótkim czasie.

 

James wypuszcza z siebie słaby śmiech.

 

— Szkoda, że wkrótce mnie tu nie będzie. Myślę, że moglibyśmy się zaprzyjaźnić.

 

Jest w tym coś tak nieodwołalnie smutnego, tym bardziej że Remus widzi, iż James naprawdę tak myśli i w to wierzy. Dla niego nie ma znaczenia, że Remus jest służącym. Dlatego Remus utrzymuje lekki ton, gdy żartobliwie odpowiada:

 

— Myślałem, że już jesteśmy przyjaciółmi.

 

— No tak, oczywiście, że jesteśmy — przyznaje James z uśmiechem. Widać po nim wyraźną ulgę, że znalazł powód do radości.

 

— Muszę iść obudzić resztę — mówi mu Remus. — Śniadanie jest już gotowe, powinieneś coś zjeść.

 

— W porządku — mówi James. — Hej, zjesz z nami, prawda? Syriusz lubi, kiedy to robisz. Cóż, wszyscy lubimy, ale dzisiaj... Eee, zawsze go rozweselasz, o to chodzi. On cię lubi, Remus. Bardzo.

 

— Wiem — powtarza Remus, tym razem z lekkim uśmiechem, a oczy Jamesa błyszczą z radości. — Nie jest w tym zbyt subtelny.

 

James śmieje się.

 

— Niech go, naprawdę nie jest.

 

— On nie... nie robi nic — próbuje ostrożnie Remus, nie do końca pewien, jak ubrać w słowa to, co ma na myśli.

 

— Tak, nie zrobi — odpowiada po prostu James, a Remus nie może powstrzymać się od zmarszczenia brwi. Widząc to, James wzdycha. — To znaczy, szczerze mówiąc, nierównowaga sił jest... Cóż, wiem, że żaden z nas tak naprawdę o tym nie mówi, ale jesteśmy tego boleśnie świadomi.

 

— To nie jego wina, ani nikogo innego — zauważa Remus. — To nie tak, że wy wszyscy mi to zrobiliście, a moje przydzielenie tutaj uczyniliście tak komfortowym i bliskim wolności, jak to tylko możliwe w mojej sytuacji.

 

— Rozumiem to, ale Syriusz nie przekroczy żadnej granicy — mówi mu James poważnym tonem. — Widzimy w tobie Remusa, naszego przyjaciela, ale jednocześnie zdajemy sobie sprawę, że mamy nad tobą przewagę, której żaden z nas nie chciał. Moglibyśmy... NIE zrobilibyśmy tego, nigdy, ale teoretycznie moglibyśmy doprowadzić do twojej śmierci albo zmusić cię do... cholera, właściwie wszystkiego, i to jest okropne. To nie jest w porządku. Żaden z nas nigdy, przenigdy nie przekroczyłby twoich granic, bo zasługujesz na nie i zasługujesz na to, byśmy je szanowali.

 

Remus czuje, jakby wokół jego klatki piersiowej zaciskała się obręcz, tylko z powodu tego bezpośredniego oświadczenia pełnego troski. To podstawowe prawa człowieka, których Remus nie posiada jako sługa, a jednak oni wszyscy przyznają mu je bez zastrzeżeń. To dla niego ważniejsze, niż kiedykolwiek byłby w stanie wyrazić. Jest tylko jeden drobny problem.

 

— Ale co, jeśli ja chcę, żeby Syriusz... robił pewne rzeczy? — pyta słabo Remus, czując się dziwnie zawstydzony, a jego twarz oblewa się rumieńcem.

 

— Tak właśnie myślałem — droczy się James, promieniejąc w jego stronę. Wygląda na cholernie uszczęśliwionego. — Przypuszczam, że pytanie brzmi: jeśli chcesz, żeby coś zostało zrobione, czemu nie zrobisz tego sam?

 

Remus wpatruje się w niego.

 

James chichocze.

 

— Kto powiedział, że to musi być Syriusz? Ty możesz to zrobić. To by zaburzyło tę nierównowagę sił, nie sądzisz?

 

Sama myśl o tym wywołuje w umyśle Remusa burzę strachu i pożądania, które splatają się ze sobą. Mógłby. Mógłby, ale czy naprawdę byłby w stanie? To cholernie niebezpieczne. Gdyby to Syriusz coś zainicjował, Remus mógłby po prostu... poddać się temu. Mniej kontroli w ten sposób, co jest dla niego normalne, do czego jest przyzwyczajony. Pięć lat temu Remus nigdy nie zatrzymałby się, by prowadzić tę wewnętrzną debatę. Właściwie, pięć lat temu Remus prawdopodobnie już dawno przespałby się z Syriuszem.

 

Remus stanowczo odgania tę myśl, bo przez nią jego serce zaczyna bić szybciej, a on sam czuje się rozedrgany. Jest nią zbyt zauroczony. Skuszony.

 

— Dobra, idę obudzić pozostałych. Miło się rozmawiało, James.

 

— Nawzajem, Remus, w każdej chwili — odpowiada James z nutą satysfakcji w głosie. Remus czuje sympatię, widząc, jak bardzo James cieszy się rolą swata swojego najlepszego przyjaciela. Są uroczy, James i Syriusz, a ich miłość do siebie jest niemal namacalna.

 

Następną osobą, która się budzi, jest Regulus. Podobnie jak Syriusz, nie przepada za wczesnym wstawaniem i wygląda na naprawdę zmęczonego. Pod jego oczami widnieją fioletowo-szare cienie, a same oczy są przekrwione i zaszklone. Zmęczenie praktycznie promieniuje od niego falami. Jest cichy i powściągliwy, ale nigdy nie odnosi się do Remusa bez szacunku. Wita go cichym pomrukiem, dziękuje, a następnie czeka, aż Remus odwzajemni powitanie, zanim zamyka drzwi. Remus ma nadzieję, że nie wróci do spania, bo nie zamierza pukać ponownie. Pandora może się tym zająć.

 

Tak czy inaczej, Pandora jest następną osobą, którą Remus budzi. Wita go przez ziewnięcie, pocierając oczy jak dziecko, po czym słodko się do niego uśmiecha, dziękując za pobudkę. Proponuje, że przygotuje śniadanie, a potem delikatnie go strofuje, gdy przyznaje, że już to zrobił, by w końcu łagodnie zmusić go do zgody na wspólny posiłek.

 

Remus faktycznie zostawił Syriusza na koniec, bo jest stronniczy i nie stroni od odrobiny faworyzowania. No dobrze, może pozwala Syriuszowi spać tak długo, jak to możliwe. I co z tego?

 

Syriusz nie przychodzi do drzwi przeklinając, co - trzeba przyznać - rozbawiło Remusa ostatnim razem. Zamiast tego otwiera drzwi i sennie mruga, patrząc na niego. Mały, krzywy uśmiech wykrzywia jego usta, mimo że również wygląda na zmęczonego - bardziej życiowym wyczerpaniem niż brakiem snu. Wygląda nieznośnie łagodnie w takim stanie, ledwo co przebudzony, z potarganymi włosami i liniami odciśniętymi na policzku, o których prawdopodobnie nawet nie wie.

 

— Dzień dobry, Remus — wita go ciepło Syriusz, bezmyślnie bawiąc się klamką.

 

— Dzień dobry, Syriusz — odpowiada Remus i czuje tak silny impuls, by wyciągnąć rękę i dotknąć go, że przez moment wydaje mu się, iż zrobił to nieświadomie. Dla bezpieczeństwa chowa dłonie za plecami, po czym zastanawia się, dlaczego właściwie to robi, dlaczego się powstrzymuje, by zaraz przypomnieć sobie, dlaczego tak jest i dlaczego powinien. To nie wypada. To niebezpieczne.

 

— Cześć — mówi Syriusz, po czym parska śmiechem. — O nie, nie zrobię tego znowu. Raz było wystarczająco żenująco. Przepraszam, cześć, po prostu... och, świetnie, i tak to zrobiłem. Zamknę się już teraz.

 

Pieprzyć konwenanse, właściwie. Czym jest życie bez odrobiny niebezpieczeństwa? Śmiertelnie nudne, oto czym. Remus nie może nic na to poradzić; jest coś w Syriuszu, co przyciąga go tak bardzo, że naprawdę nie potrafi się oprzeć, a w tej chwili nawet nie chce. Mimo wszystko wciąż jest ostrożny, robi tylko krok do przodu, by wyciągnąć rękę i podciągnąć koszulkę Syriusza, która zsuwa się z jego ramienia - pognieciony, ciepły materiał, odrobinę za duży.

 

Kostki palców Remusa muskają jego obojczyk, a Syriusz zastyga w bezruchu, gdy Remus mówi:

 

— Naprawdę wolałbym, żebyś tego nie robił.

 

— No, to coś nowego — Syriusz wypuszcza powietrze, wpatrując się w niego z taką intensywnością, że Remus czuje, jak przewraca mu się żołądek. — Większość ludzi woli, gdy się zamknę, chyba że mówię im dokładnie to, co chcą usłyszeć. Z jakiegoś powodu mam wrażenie, że słuchanie, jak powtarzam ci cześć w kółko, nie jest szczytem wyrafinowanej konwersacji, jakiej oczekujesz.

 

— Nie wiem, podoba mi się to — mamrocze Remus, zdecydowanie zbyt długo trzymając kołnierzyk Syriusza. Czuje ciepło skóry Syriusza wierzchem palców. W tej chwili toczy się w nim wewnętrzna wojna - jedna strona walczy o to, by przyciągnąć Syriusza bliżej, aż do pocałunku, podczas gdy druga wściekle domaga się, by go puścić.

 

Syriusz nie pomaga żadnej ze stron tej wewnętrznej walki, pozostając nieruchomo w miejscu. Po prostu uśmiecha się i pyta:

 

— Naprawdę?

 

— Jesteś moim ulubionym „cześć" — przyznaje Remus, przełykając westchnienie i cofając dłoń. To nie jest całkowita porażka. Na to wyznanie Syriusz oblewa się tym swoim głębokim, intensywnym rumieńcem, który spływa aż do miejsca, gdzie widać fragment jego klatki piersiowej.

 

— Och — mówi cicho Syriusz. — Więc, cześć.

 

Remus chichocze.

 

— Cześć.

 

— Wiesz, może masz rację. Też to lubię — mówi Syriusz z szerokim uśmiechem.

 

— Mm, widzę — zamyśla się Remus, kręcąc głową. — No już, ubieraj się. Śniadanie gotowe.

 

— Racja. Dzisiaj — mamrocze Syriusz, a jego uśmiech znika. Wypowiada słowo dzisiaj, jakby było źródłem wszelkiego zła. Wygląda, jakby się tego dnia obawiał, po czym jego spojrzenie zatrzymuje się na Remusie z nadzieją, jakby Remus był jedynym źródłem dobra w tym dzisiaj. — Czy ty...

 

— Tak, zjem z tobą śniadanie — wtrąca Remus, wciąż skrycie zadowolony, że może mu przerwać. — Ze wszystkimi, mam na myśli, ale wiesz, o co mi chodzi.

 

Syriusz znów się uśmiecha, co było celem.

 

— Świetnie. Przygotuję się i spotkamy się na miejscu. Znaczy, spotkam się ze wszystkimi, ale…

 

Żegnaj, Syriusz — mówi Remus z nutą irytacji, bo Syriusz znów się z nim droczy, a jego oczy błyszczą rozbawieniem.

 

— Do widzenia, Remus — odpowiada Syriusz z radosnym, cichym śmiechem, zanim zamyka drzwi, a Remus stoi tam przez dłuższą chwilę, z echem tego śmiechu dźwięczącym mu w uszach.

 

Rzeczywiście, jego ulubione powitanie i najtrudniejsze pożegnanie.

 

~•~

 

Regulus zawsze był mistrzem w ukrywaniu rzeczy, przynajmniej od momentu, gdy miał coś do ukrycia. Kiedy się boi, kiedy cierpi, kiedy jest zdenerwowany, kiedy odczuwa cokolwiek, co uważa za słabość - dokładnie wie, jak to zamaskować, jak to zatuszować, by wyglądać na spokojnego, neutralnego, całkowicie obojętnego.

 

Przed swoim wywiadem Regulus robi dokładnie to samo - siedzi w maleńkim pokoju z Pandorą (która ogląda pozostałe wywiady), Syriuszem (który krąży po pomieszczeniu ze skrzyżowanymi ramionami) i Jamesem (który w żaden sposób nie ukrywa swojego niepokoju). Regulus nie ma pojęcia, o co James mógłby się denerwować. To przecież nie on jest tym, o którego wszyscy się martwią; nie on będzie musiał walczyć o sympatię ludzi; nie on ma skomplikowane relacje i sekrety do ukrycia.

 

Nie, to po prostu Regulus.

 

Syriusz co chwilę zerka na niego, po czym szybko odwraca wzrok, a między jego brwiami pojawia się zmarszczka niepokoju. To w pewien sposób miłe. Regulus nie spodziewał się zobaczyć tyle troski ze strony Syriusza, móc dostrzec, jak bardzo mu zależy, ale ona tam jest. Regulus nie może temu zaprzeczyć. Nie widział niczego podobnego od lat i nigdy nie sądził, że będzie chciał to znowu zobaczyć, ale to przynosi mu pocieszenie.

 

Irene jest przepytywana przed Regulusem, a Rita z bezwzględną precyzją wydobyła z niej kilka sekretów, w tym ten o zauroczeniu Jamesem. Jest to dość ironiczne, ponieważ James jest tak pogrążony we własnych myślach, że nawet nie zwraca uwagi i kompletnie to przegapia. Publiczność Hallow jednak to uwielbia. Irene wyraźnie jest ich ulubienicą i czaruje tłum uroczymi uśmiechami i delikatnym śmiechem.

 

Regulus jej nie lubi, ale musi przyznać, że jest wojowniczką, która wie, co robi, i będzie trudno dorównać jej występowi. Jego żołądek skręca się w supły i jest mu coraz gorzej, gdy jej wywiad zbliża się ku końcowi. Ktoś wychodzi, by poinformować Regulusa, że ma około dwóch minut, czekając, by odprowadzić go na scenę, a jego serce po prostu zamiera.

 

— Hej — mówi cicho Pandora, podchodząc i kucając przed nim, patrząc mu prosto w oczy. Ujmuje jego dłonie w swoje i uśmiecha się łagodnie. — Chcę, żebyś coś dla mnie zrobił.

 

Regulusowi zajmuje chwilę, by odpowiedzieć, gdy nerwy coraz bardziej biorą nad nim górę. Kątem oka widzi Syriusza i Jamesa kręcących się wokół niego, prawdopodobnie próbujących go pocieszyć albo jakoś pomóc, ale cała jego uwaga skupiona jest na Pandorze.

 

— Co takiego?

 

— Chcę, żebyś znalazł jakieś bardzo szczęśliwe wspomnienie. Pierwsze, które przyjdzie ci do głowy — mruczy Pandora. Regulus nie jest pewien, dlaczego akurat to pojawia się w jego myślach, ale przypomina sobie, jak razem z Syriuszem wymknęli się ze szkoły, by zbierać orzechy pekan, które mogliby sprzedać na targu, tylko po to, by kupić słodycze. To był oczywiście pomysł Syriusza i skończyło się na tym, że rozłupywali orzechy i jedli je razem, marnując cały dzień. Śmiali się wtedy tak bardzo, a kiedy poszli sprzedać zebrane orzechy, nie dostali nawet dość pieniędzy, by kupić więcej niż jedną czekoladową babeczkę, ale nie przejmowali się tym. Po prostu podzielili się nią. Regulus miał wtedy dziewięć lat. — Masz je?

 

— Tak — szepcze Regulus.

 

Pandora uśmiecha się.

 

— To cudowne. Teraz, gdy wyjdziesz na scenę, chcę, żebyś myślał o tym wspomnieniu, dobrze? Myśl tylko o nim i o niczym innym, i chcę, żebyś się uśmiechał, bo to szczęśliwe wspomnienie, które wywołuje uśmiech. Nie myśl o Ricie, ani o tłumie, ani o niczym innym - po prostu skup się na tym wspomnieniu, gdy będziesz szedł, by usiąść na krześle. Zrobisz to dla mnie?

 

— Spróbuję — odpowiada Regulus.

 

— Dasz sobie radę, Regulus — mówi James, przyciągając jego spojrzenie. Posyła mu uśmiech. — Pamiętaj, jesteś aniołem, który nigdy w życiu nie zrobił nic złego, absolutnie nigdy.

 

— Tylko na dzisiaj — zgadza się Syriusz z niespokojnym śmiechem, kiwając głową, gdy Regulus rzuca mu spojrzenie.

 

— Zawalę to wszystko — oznajmia Regulus.

 

— Nie, nie zawalisz — odpiera stanowczo Pandora. Ściska jego dłonie, kręcąc głową. — Pewność siebie jest kluczowa, Regulus. NIE spartolisz tego. Wyjdziesz tam, przejdziesz przez to i skradniesz więcej serc, niż myślisz.

 

Nie mają już okazji, by powiedzieć mu coś więcej, bo jego czas dobiegł końca i musi iść. Pandora cofa się, a Regulus podnosi się na nogi, z sercem głośno bijącym w uszach, pozwalając się wyprowadzić z pokoju. Ogląda się jeszcze raz, by zobaczyć Pandorę uśmiechającą się zachęcająco, Syriusza z wyraźnym niepokojem na twarzy i Jamesa po prostu... patrzącego na niego, z czymś nieznośnie łagodnym w spojrzeniu. Regulus odwraca się i wychodzi.

 

Odległy dźwięk Rity przemawiającej do tłumu dociera do niego, gdy zbliża się coraz bardziej. Słyszy, jak mówi:

 

— No cóż, nie wiem jak wy, ale ja jestem podekscytowana możliwością rozmowy z naszym kolejnym trybutem. Regulus Black, młodszy brat naszego ukochanego Syriusza Blacka, wrzucony w napięty pojedynek z Jamesem Potterem o powrót do domu, do brata, i bez wątpienia o to, by uczynić swoją rodzinę dumną. Przywitajmy go ciepło, dobrze?!

 

W odpowiedzi rozlega się kakofonia wiwatów i skandowania jego imienia, która sprawia, że ma ochotę odwrócić się i uciec w przeciwnym kierunku. Żołądek podchodzi mu do gardła, ale idzie dalej, zaciskając powieki, próbując zastosować się do rady Pandory. Myśli o tamtym dniu, gdy chichotał z Syriuszem, który pokazywał mu, jak rozłupać dwa orzechy pekan, uderzając je o siebie, jak obierali skorupki, cicho śmiejąc się między sobą. Trudno mu się skupić na tym wspomnieniu, ale robi, co może, i mimo wszystko udaje mu się wywołać na twarzy nikły uśmiech.

 

Ten uśmiech utrzymuje się zaledwie przez pięć sekund, gdy wchodzi na scenę, by ostatecznie zniknąć, kiedy dostrzega morze twarzy wpatrujących się w niego, wiwatujących, jakby nie był jedynie chodzącym trupem. Zastanawia się z goryczą, czy nadal by wiwatowali, gdyby umarł teraz, na ich oczach, czy byliby przerażeni, gdyby to działo się poza ich ekranami, czy może po prostu śmialiby się nad jego martwym ciałem, bo i tak nigdy nie był dla nich niczym więcej.

 

Jednak tam, w pierwszym rzędzie po lewej, siedzi Gideon z Dorcas i Fabianem, i Regulus nie jest przygotowany na to, jaką ulgę przynosi mu ich widok. Zwłaszcza widok Gideona, który unosi dłoń w lekkim geście powitania i posyła mu delikatny uśmiech. W jakiś sposób to właśnie pozwala Regulusowi iść dalej, pcha go, by kontynuował drogę do krzesła stojącego dokładnie naprzeciwko Rity Skeeter.

 

Rita to blondynka w jedwabnej sukni, z ustami pomalowanymi na czerwono, co sprawia, że jej uśmiech wygląda jeszcze bardziej niebezpiecznie. Patrzy prosto na Regulusa, jakby nie mogła się doczekać, by go rozłupać i zedrzeć z niego skorupkę, zupełnie jak z orzechów pekan. Potrzeba do tego dwóch osób, a Regulus ma przeczucie, że tą drugą będzie Syriusz. Nagle to szczęśliwe wspomnienie nie wydaje się już takie radosne.

 

— Mój Boże, Regulus — wita go Rita, gdy hałas cichnie, zwracając się do niego, jakby byli starymi przyjaciółmi — jesteś prawie tak piękny jak twój brat.

 

Regulus doskonale rozpoznaje fałszywy komplement, gdy go słyszy, choć sam nie wie, czego właściwie się spodziewał. Oczywiście, że Rita musiała to zrobić - porównać ich, jakby Regulusa w ogóle obchodziło, czy jest równie piękny jak Syriusz, czy nawet piękniejszy, skoro dosłownie jutro będzie walczył o swoje życie.

 

— Cóż, jesteśmy spokrewnieni, więc to logiczne, że wyglądamy podobnie. Tak zwykle działają geny — odpowiada Regulus. Dopiero po chwili zdaje sobie sprawę, że mogło to zabrzmieć niegrzecznie i w duchu przeklina. — Ale, wiesz, zdarzają się też rodzeństwa, które wcale nie są do siebie podobne. Szkoda, że nie miałaś okazji przeprowadzić wywiadu z Syriuszem, Rita. Jest bardzo zabawny.

 

Rita mruczy z zadowoleniem.

 

— Och, tak, słyszałam wiele o uroku Syriusza Blacka i myślę, że wszystkich poruszyło, gdy zgłosił się na ochotnika za swojego kochanego młodszego braciszka. Mnie z pewnością to emocjonalnie poruszyło. A jak ty się z tym czułeś?

 

— Czułem się... — Regulus zawiesza głos, a cała sala zdaje się wstrzymywać oddech. Niewinny anioł, przypomina sobie Regulus, po czym spogląda na Ritę szeroko otwartymi oczami, mrugając powoli. — Czułem, jakby mnie uratował. Martwiłem się o niego, bałem się, że nie wróci, ale jednak wrócił.

 

— Musiałeś być z niego taki dumny, gdy wrócił jako Zwycięzca — wzdycha Rita, przykładając dłoń do piersi, a tłum wydaje z siebie ciche, pełne współczucia dźwięki, jakby naprawdę rozumieli jego sytuację. Jakby kiedykolwiek mogli zrozumieć.

 

Regulus oczywiście kłamie.

 

— Jest bohaterem. Moim bohaterem.

 

— Och, to jest po prostu takie... — Rita wydaje z siebie cichy dźwięk i wyciąga rękę, by ująć jego dłoń, ściskając ją. Jej palce są zimne, a paznokcie mają kształt trumien. Jest w tym jakaś symbolika, myśli Regulus. Ktoś w tłumie płacze, co jest tak cholernie głupie, że Regulus z trudem powstrzymuje się od przewrócenia oczami. — A czy planujesz wrócić do domu, do swojego brata, tak jak on wrócił dla ciebie, Regulus?

 

— Tak — odpowiada po prostu Regulus.

 

Rita puszcza jego dłoń i odchyla się do tyłu.

 

— Szlachetny cel, do którego warto dążyć, ale z pewnością skomplikowany. W końcu wchodzisz na arenę z najlepszym przyjacielem twojego brata.

 

— Owszem — potwierdza Regulus.

 

— Czy ty i James rywalizujecie o to, kto wróci do Syriusza? — pyta Rita, wyraźnie oczekując, że Regulus podchwyci temat, zacznie się przechwalać i zapewniać o swoim zwycięstwie.

 

Niewinny anioł nigdy by czegoś takiego nie zrobił, a Regulus szczerze nie chce utrwalać przekonania, że ze sobą walczą. To tylko komplikuje sprawy.

 

— Nie, wcale nie.

 

— Nie? — pyta Rita, posyłając zaciekawione spojrzenie w stronę tłumu, zanim nachyla się, jakby ona i Regulus wymieniali się sekretami tylko między sobą. — Czy nie przeszkadza ci, że James może wrócić do twojego brata, jeśli tobie się to nie uda?

 

— Jeśli nie miałbym to być ja, to chciałbym, żeby to James do niego wrócił — przyznaje Regulus i nie jest to nawet kłamstwo, nie do końca. — Ale to będę ja. Nic ani nikt mnie nie powstrzyma.

 

Rita przechyla głowę.

 

— Nawet nie James?

 

Na te słowa Regulus waha się, a Rita niestety wychwytuje jego zawahanie. Czuje, jak znowu narasta w nim zdenerwowanie, choć ledwo zdążyło opaść. Kosztuje go sporo wysiłku, by nie wiercić się niespokojnie na krześle. Ma wrażenie, że każda kamera, każde światło, każda para oczu nagle skupiła się właśnie na nim.

 

— Czy ty i James jesteście sobie bliscy? — pyta Rita, unosząc brwi.

 

Regulus nie może odchrząknąć, bo wszyscy by to usłyszeli, choć bardzo by tego chciał.

 

— Cóż, właściwie dorastałem razem z nim. Jest najlepszym przyjacielem Syriusza, więc oczywiście nie jest dla mnie obcy.

 

Niegrzeczne, podpowiada mózg Regulusa, ale czy na pewno? Szczerze mówiąc, nie potrafi tego ocenić. W połowie przypadków nie wie, kiedy jest zbyt ostry, bo najczęściej po prostu mówi szczerze albo wskazuje na oczywistości. To nie tak, że stara się być dupkiem; to po prostu wydaje się przychodzić mu naturalnie.

 

— A więc nigdy nie czułeś, że musisz walczyć o swoje miejsce w życiu brata? — Rita rzuca wyzwanie, wbijając w niego przenikliwe spojrzenie, sondując, próbując znaleźć jego słaby punkt, by móc wbić tam ostrze i zacząć obnażać jego kolejne warstwy. — Nie ma w tobie żadnej części, która byłaby choć trochę żądna triumfu nad Jamesem?

 

Regulus wie, czego wszyscy chcą usłyszeć. Żądni krwi i dyszący za dramatem. Pragną chaosu, czegoś, o czym mogliby rozmawiać, czegoś, co przykułoby ich uwagę. Odmawia jednak dostarczenia im tego, choć wie, że mógłby. Mógłby powiedzieć, że nienawidzi Jamesa i Syriusza z tych samych cholernych powodów; nigdy nie mógłby przyznać, że tak naprawdę nie potrafi ich nienawidzić, z zupełnie innych przyczyn. Jest pełen złożoności, którymi ci ludzie by się delektowali, ale nie zamierza pokazać żadnej z nich.

 

— Syriusz nigdy nie dał mi powodu, by czuć się w ten sposób — kłamie Regulus bez mrugnięcia okiem i dostrzega lekkie drgnięcie frustracji w szczęce Rity. Z widowni dobiega ciche westchnienie i szmer, delikatne "och" unosi się w powietrzu, jakby wszyscy byli tak bardzo wzruszeni. Pieprzeni idioci.

 

— Mimo wszystko musi na tobie ciążyć pewna presja, skoro pochodzisz z rodziny Zwycięzców — kontynuuje Rita. — Z pewnością nie chciałbyś być pierwszym, który zawiedzie.

 

Regulus uśmiecha się do niej, pokazując wszystkie zęby, promiennie i czarująco, dokładnie tak, jak widział to milion razy u Syriusza.

 

— Cóż, jeśli historia o czymś świadczy, to nie mam się czym martwić. Pochodzenie z rodziny Zwycięzców - to nie jest schemat, który zamierzam przerwać.

 

— Och, ta pewność siebie - uwielbiamy to widzieć, prawda? — Rita zwraca się do tłumu, wywołując śmiech i okrzyki aprobaty, a Regulus czuje, jak jego uśmiech staje się sztywny. Przynajmniej nikt zdaje się tego nie zauważać. Rita odwraca się do niego z chichotem. — Podejrzewam, że nie możesz się też doczekać, by wrócić do swoich rodziców i do Syriusza.

 

Regulus nie spodziewa się tego, ale śmiech wyrywa mu się z ust, zanim zdąży go powstrzymać. Słyszy w nim ostrą nutę, więc próbuje go złagodzić, przez co brzmi nieco bezdechu. Absurdalność jej stwierdzenia przyprawia go o lekkie zawroty głowy.

 

— Och, cóż, moi rodzice oczekują, że wrócę do domu, to prawda.

 

— Nie chciałbyś ich zawieść, prawda? — pyta Rita.

 

— Nigdy wcześniej ich nie zawiodłem i nie zamierzam zaczynać teraz — kłamie Regulus, spoglądając na tłum z najsłodszym uśmiechem, na jaki go stać, jakby jego matka mogła być tam gdzieś wśród widzów. To gra w odwracanie uwagi, dokładnie jak mówił Syriusz. Wie, że jego matka i ojciec z pewnością oglądają go teraz w domu i przez chwilę zastanawia się, czy się o niego martwią.

 

Zna odpowiedź na to pytanie.

 

Jakby wyczuwając jego myśli, Rita zastanawia się:

 

— Z pewnością oglądają cię teraz w domu. Czy sądzisz, że sprawiasz im dumę, Regulus?

 

— Mam taką nadzieję — kłamie Regulus, spoglądając z powrotem na Ritę. Tłum znów chichocze i wydaje się być poruszony jego słowami.

 

— Czy jest ktoś jeszcze w domu, do kogo próbujesz wrócić? Może ukochana osoba? — pyta Rita, a wszyscy wydają się tym zainteresowani, co irytuje Regulusa do granic możliwości.

 

— Nie — mruczy Regulus. — Nikogo w domu.

 

— Rozumiem. Człowiek rodzinny — żartuje Rita, a tłum znowu się śmieje, niemal szyderczo. Regulus wyczuwa ich niezadowolenie, ale wie, dlaczego tak reagują. Syriusz ma tu swoją reputację, a wszyscy byliby zachwyceni myślą, że Regulus, podobnie jak jego brat, jest romantykiem. Nie znają jednak Syriusza, nie naprawdę. Regulus nie ma zamiaru odgrywać tej roli. Nigdy. — Przypuszczam, że jeśli zostaniesz Zwycięzcą, będziesz miał wiele możliwości. Chociaż, szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie, jak możesz nie mieć ich już teraz, będąc tak przystojnym, zwłaszcza w tej chwili.

 

— Cóż, nigdy nie powiedziałem, że nie mam opcji. Powiedziałem tylko, że nie ma nikogo w domu, do kogo chciałbym wrócić — zauważa Regulus, po czym zdaje sobie sprawę, że się sprzecza, kiedy powinien był po prostu się zgodzić. Jego tętno przyspiesza i pragnie jak najszybciej oddalić się od tego tematu; na szczęście ma ku temu okazję. — Nie mogę przypisać sobie całej zasługi za to, jak teraz wyglądam. Część należy się zespołowi projektantów. — Skłania głowę w kierunku miejsca, gdzie siedzą Dorcas, Gideon i Fabian. Ludzie zaczynają uprzejmie klaskać, a oni wszyscy machają i uśmiechają się. — Honorowa wzmianka dla Gideona, który pracuje ze mną osobiście. James dostał Fabiana, ale ja miałem szczęście. — Na te słowa słychać głośny śmiech Gideona, a tłum idzie w jego ślady, śmiejąc się razem z nim, jakby Regulus właśnie opowiedział bardzo zabawny żart. — Ale naprawdę, mój strój jest wspaniały. Jest w nim coś więcej. Mogę wam pokazać, jeśli chcecie.

 

— Och? — Rita spogląda na tłum, a wszyscy wybuchają entuzjastycznymi okrzykami, zachęcając go. Rita śmieje się z rozmachem i wykonuje szeroki gest dłonią. — Proszę bardzo.

 

Z cichym westchnieniem ulgi Regulus wstaje.

 

~•~

 

Syriusz wpatruje się w ekran, gdy Regulus rozpościera swój ciemny płaszcz i powoli się obraca. Gdy tylko materiał napina się, na pelerynie pojawia się biała poświata konstelacji Lwa, a zarys lwa migocze, widoczny dla wszystkich. W samym sercu konstelacji najjaśniej lśni gwiazda Regulus.

 

Oczywiście wszyscy to uwielbiają. Tłum dosłownie szaleje, a Syriusz odwraca głowę, przemierzając nerwowo długość pomieszczenia. Czuje na sobie czyjeś spojrzenie i wie, że to James, jeszcze zanim na niego spojrzy.

 

— Co? — pyta cicho James. — Dobrze mu idzie, prawda?

 

— Owszem — warczy Syriusz przez zaciśnięte zęby.

 

James marszczy brwi.

 

— To co jest nie tak? Robi dokładnie to, co mu powiedziałeś.

 

Wiem o tym, James — wycedza Syriusz.

 

— Syriusz — mówi cicho James.

 

Potrząsając głową, Syriusz zerka z powrotem na ekran, gdzie Regulus właśnie siada, wyjaśniając znaczenie konstelacji, swojej gwiazdy będącej sercem lwa, oraz mit związany z Herkulesem. Syriusz znów odwraca wzrok.

 

— On kłamie. Zawsze wiem, kiedy kłamie. Praktycznie każde słowo, które wypowiedział, było kłamstwem.

 

— Przecież o to właśnie chodziło, Syriusz — przypomina mu Pandora.

 

— Tak, cóż, wybaczysz mi, że nie skaczę z radości, słysząc jak mój brat nazywa mnie swoim bohaterem, podczas gdy doskonale wiem, że to pieprzone kłamstwo — warczy Syriusz, gwałtownie odwracając się i ruszając ciężkim krokiem w przeciwnym kierunku.

 

James wzdycha.

 

— Miałeś szesnaście lat. Nie powinieneś był musieć być bohaterem. To, przez co przeszedłeś, nie było bohaterstwem. To była tragedia i niesprawiedliwość wobec ciebie. On też to tak widzi.

 

— Nie wiesz tego — mamrocze Syriusz, krzywiąc się.

 

— Wierzę w to — mówi mu stanowczo James. — Słuchaj, dla mnie też to nie jest łatwe. Myślisz, że nie zauważyłem, jak bardzo starał się unikać powiedzenia wszystkim, że mnie nienawidzi? Nie potrafił nawet zmusić się do stwierdzenia, że byliśmy przyjaciółmi.

 

Syriusz prycha pogardliwie.

 

— Jest małym gnojkiem, ot co.

 

— Robi dokładnie to, o co go prosiłeś.

 

Wiem, dobra?! Po prostu... to jest...

 

Twarz Jamesa łagodnieje.

 

— To przykre. Wiem. Rozumiem to.

 

— Kiedy powiedział, że nigdy nie musiał walczyć o miejsce w moim życiu... — Syriusz przełyka z trudem ślinę. — James, on kłamał. To było kłamstwo.

 

— Syriusz — szepcze James ze smutkiem w oczach. — Spójrz na mnie, wiesz, że to bardziej skomplikowane. Wiesz, że to nie takie proste.

 

— Ale on tak się czuł. To ja sprawiłem, że tak się czuł — upiera się Syriusz, czując, jakby jego serce kurczyło się w piersi. — Nie chciałem tego, ale nie mogłem... nie byłem…

 

— Przestań — szepcze James, ale Syriusz nie potrafi.

 

Syriusz kręci głową.

 

— On nadal tak się czuje, James. To mój młodszy brat, a on zamierza... on wejdzie na arenę, a ja nie mogę... nie mogę zająć jego miejsca, nie mogę go uratować, nie mogę...

 

— Syriusz, hej, Syriusz — wtrąca szybko James, zrywając się na nogi, by podejść i położyć dłonie na ramionach przyjaciela, lekko nim potrząsając. — Oddychaj. Po prostu oddychaj.

 

— Nie ma już wystarczająco dużo czasu — wykrztusza Syriusz. — Nie zdążę tego naprawić.

 

James bierze głęboki oddech i powoli go wypuszcza, czekając, aż Syriusz zrobi to samo. Jego głos łagodnieje.

 

— Obaj przeszliście przez niewyobrażalne rzeczy i bardzo wiele wycierpieliście, ale jesteś jego bratem, Syriusz. On wie, dobrze? W głębi duszy wie, że ci na nim zależy, bez względu na to, przez co przeszliście.

 

— Jak mogliśmy pozwolić, żeby to zaszło tak daleko? — szepcze Syriusz, czując pieczenie w oczach. To pytanie ciąży mu na sercu. Wie, że to on był źródłem problemu; to on zawinił, nawet jeśli nie pamięta dokładnie jak. Ale przecież się poprawił, na tyle, na ile ktoś w jego sytuacji mógł, więc dlaczego ich relacja się nie poprawiła? Dlaczego nie próbowali? Dziesięć lat. Minęło dziesięć lat, a żaden z nich nie potrafił się zdobyć na próbę naprawy. Teraz jest już za późno.

 

— To była wspólna praca, jak sądzę. Nas wszystkich — mówi cicho James, marszcząc brwi. — My... zrobiliśmy, co mogliśmy, z tym, co mieliśmy, Syriusz. Żadne z nas nie ponosi winy.

 

Syriusz rozumie, co James ma na myśli. To Regulus się odsunął, James był zbyt zajęty opiekowaniem się Syriuszem, a Syriusz pogrążył się w rozpadzie. Każdy z nich miał swoje problemy, a konsekwencje sposobu, w jaki sobie z nimi radzili, utrzymywały się nawet wtedy, gdy problemy nie były już tak naglące jak na początku. Ostatecznie żaden z nich nie wiedział, jak naprawić to, co zamietli pod dywan. Stąpali po rozbitych odłamkach, aż wyrosły im odciski i nauczyli się iść dalej, mimo ran.

 

James ściska jego ramiona, nie spuszczając z niego wzroku.

 

— Będziesz miał z nim jeszcze mnóstwo czasu. Dopilnuję tego.

 

— James — chrypi Syriusz.

 

— Pozwól mu sobie pomóc — szepcze James. — Kiedy mnie już nie będzie, żeby to zrobić, niech to będzie on. On potrzebuje ciebie tak samo, jak ty jego.

 

Syriusz przełyka ciężko ślinę.

 

— Ja też cię potrzebuję.

 

— Zawsze masz mnie, Syriusz. Zawsze jestem z tobą, nawet gdy mnie nie ma. Ci, którzy nas kochają, nigdy naprawdę nas nie opuszczają. — James uśmiecha się, lekko drżącym uśmiechem, a jego jabłko Adama porusza się w górę i w dół. Klepie Syriusza w pierś, kiwając do niego głową. — Będę właśnie tutaj. To tu się udam i tu zostanę. Z tobą. Będziesz nosił mnie w sobie na zawsze, tak?

 

Syriusz kręci głową, niebezpiecznie bliski wybuchnięcia płaczem. Nie może tego zaakceptować. Nie potrafi stawić temu czoła. Nie wie jak. Nie sądzi, że to przeżyje. Jeśli James - jeśli go zabraknie, Syriusz odejdzie razem z nim. Nie ma wieczności bez Jamesa.

 

Wypuszczając głęboko powietrze, James przyciąga go do siebie, zamykając w mocnym uścisku. Syriusz niemal przywiera do niego, drżąc na całym ciele. Chciałby zabrać Jamesa i Regulusa i po prostu uciec. Biec tak szybko, jak tylko potrafią, tak daleko, jak tylko zdołają, i nigdy nie oglądać się za siebie. Chciałby rozerwać się na pół i zająć ich miejsca, umrzeć zamiast nich, cierpieć, by oni nie musieli. Chce ich ocalić, zatrzymać przy sobie, ale nie może. To go zabije.

 

Ktoś wychodzi, by dać dwuminutowe ostrzeżenie, co sprawia, że powoli się od siebie odsuwają. Pandora wciąż sumiennie ogląda wywiad Regulusa. Wykorzystał sporo czasu, mówiąc o gwiazdach, co działa na jego korzyść; w ten sposób Rita ma mniejszą szansę na wyciągnięcie z niego jakichkolwiek sekretów. Teraz jednak Rita zmierza ku końcowi, wyraźnie zamierzając zakończyć rozmowę z Regulusem i rozpocząć wywiad z Jamesem, który wygląda na dziwnie zdenerwowanego.

 

— Dasz sobie radę, James — zapewnia go Syriusz, wyciągając rękę, by ścisnąć jego ramię. — To nie o ciebie się martwiliśmy. Najtrudniejsza część już za nami.

 

— Eee, Syriusz — odzywa się James słabym głosem, szeroko otwierając oczy.

 

Syriusz macha ręką.

 

— Uspokój się, dobra? Po prostu wyjdź tam i uruchom ten swój czar Jamesa Pottera. W mig będziesz ich miał w garści.

 

— Jasne. Jasne, ale Rita…

 

Ricie zależy na sekretach, a ty żadnych nie masz. Cóż, przynajmniej żadnych, o których już bym nie wiedział, a zapewniam cię, że fakt, iż płakałeś za pierwszym razem, gdy byłeś na haju, nie jest dokładnie tym rodzajem tajemnicy, której Rita by szukała, więc jesteś bezpieczny.

 

— No cóż, um — zaczyna James, ale nie udaje mu się dokończyć, bo do pokoju wchodzi Regulus.

 

— To — oznajmia Regulus — była najbardziej torturująca rzecz, jakiej kiedykolwiek doświadczyłem. Czuję się brudny. I chory.

 

— Byłeś wspaniały — chwali go Pandora, podchodząc energicznie, by zaprowadzić go na krzesło. Regulus opada na nie z głębokim westchnieniem, jakby właśnie pokonał straszliwego wroga.

 

— Naprawdę? — pyta Regulus, brzmiąc niepewnie, po czym unosi głowę, by spojrzeć prosto na Syriusza, szukając jego aprobaty. W tej chwili mógłby mieć pięć lat, patrzeć na Syriusza po tym, jak udało mu się przeskoczyć kałużę, i czekać na jego pochwałę.

 

Syriusz czuje, jak jego serce się ściska, a jego głos jest ochrypłym szeptem, gdy mówi:

 

— Tak, Regulus, byłeś wspaniały.

 

— No, świetnie — mruczy Regulus z przekąsem, odchylając głowę do tyłu i opierając ją o ścianę, a jego oczy powoli się zamykają. — Nigdy więcej nie chcę tego robić. Cholera jasna.

 

Syriusz nie ma serca, by powiedzieć mu, że w rzeczywistości będzie musiał to powtórzyć, jeśli wygra. Zwycięzcy są przepytywani na końcu, a to kolejny brutalny proces rozgrzebywania wszystkiego, co wydarzyło się na arenie. Syriusz nie pamięta swojego wywiadu po zwycięstwie, nie naprawdę. Gdyby nie Effie, prawdopodobnie siedziałby na scenie w stanie katatonii.

 

James podskakuje, gdy zostaje wywołany, i wygląda na zaniepokojonego mimo licznych zapewnień ze strony wszystkich. Syriusz wyciąga rękę i ściska jego ramię, zanim ten odchodzi, a Pandora obdarza go łagodnym uśmiechem. Regulus nawet nie otwiera oczu, żeby zobaczyć, jak wychodzi.

 

Syriusz przesuwa się, by usiąść obok Regulusa, delikatnie trącając go kolanem. Regulus nadal nie otwiera oczu, ale na jego ustach przez chwilę pojawia się ledwo dostrzegalny uśmiech.

 

Na razie musi to wystarczyć.

 

~•~

 

Rita nie traci czasu i natychmiast prosi Jamesa, by zaprezentował swój strój, niewątpliwie chcąc mieć to już za sobą. Tłum wpada w zachwyt, gdy James rozkłada pelerynę i obraca się, ukazując złote słońce, które rozbłyska na białym materiale. Ludzie wydają z siebie ciche "ooo" i "aaa", wstrzymują oddech i wiwatują z przytłumionym zachwytem.

 

— Absolutnie urzekające — komentuje Rita, gdy James siada, i uśmiecha się prosto do niego, ale nie może nie zauważyć, że w jej spojrzeniu brakuje ciepła. — Regulus to gwiazda, a ty jesteś słońcem, gwiazdą, która przyćmiewa go blaskiem. Czy to ma jakieś głębsze znaczenie?

 

— Co? Nie — mówi James, cofając się nieco. — Nie przyćmiewam go. To... to nie o to chodzi. Po prostu, no wiesz, słońce jest ciepłe, tak ciepłe, że spali cię na popiół, jeśli podejdziesz zbyt blisko.

 

— Jak Ikar — zastanawia się Rita, a James niepewnie kiwa głową. — A kto, twoim zdaniem, jest twoim Ikarem, James? Regulus?

 

— Nie — mamrocze James.

 

Rita śmieje się.

 

— No proszę, cóż za skromność!

 

James bierze krótki, płytki oddech. Zmusza się do rozluźnienia. Dobrze, da sobie z tym radę; świetnie sobie z tym radzi. Wie, jak się uśmiechać, jak sprawiać, by ludzie czuli się swobodnie, jak utrzymywać ich w dobrym nastroju. Wypuszczając powietrze, uśmiecha się szeroko i chichocze.

 

— Wiecie, moja mama zawsze mi powtarzała, żebym pozostał skromny, a ona nigdy się nie myli.

 

— Twoja mama. Euphemia Potter, sama Zwyciężczyni, i to w jakże młodym wieku trzynastu lat — mówi Rita. — Była mentorką Syriusza, gdy był trybutem, nieprawdaż?

 

— Tak, była.

 

— Jak myślisz, czy odczuwa ulgę wiedząc, że Syriusz jest twoim mentorem, czy może jest raczej zaniepokojona, skoro jego młodszy brat również jest trybutem?

 

— Moja mama kocha Syriusza, jakby był jej własnym synem — mówi James, co wywołuje wśród publiczności ciche westchnienia, niemal gruchanie. — Nie żywi w sercu żadnej urazy ani do niego, ani do Regulusa. Ona... cóż, wiem, że teraz ogląda. Cześć, mamo. Cześć, tato.

 

Sala wybucha śmiechem, gdy James podnosi rękę i macha do kamery znajdującej się z boku sceny. Wyobraża sobie swoich rodziców, którzy oglądają go teraz, przyciskając dłonie do ust, gdy widzą, jak promiennie się do nich uśmiecha, będąc ich zwariowanym synem z uśmiechem, który nigdy nie gaśnie. To napawa go niewytłumaczalnym smutkiem, ale nie zamierza tego po sobie pokazać. Chichocze razem z innymi, opuszczając rękę i puszczając oko do kilku osób w pierwszym rzędzie, zanim ponownie skupia uwagę na Ricie.

 

— Mężczyzna, który kocha swoich rodziców całym sercem; to nas urzeka. Musisz za nimi bardzo tęsknić — zauważa Rita.

 

— Owszem, bardzo — przyznaje James, bo tak właśnie jest.

 

Rita cmoka językiem w geście współczucia, ale James nie sądzi, by było to szczere.

 

— Jestem pewna, że nie możesz się doczekać, by wrócić do nich do domu.

 

— Bardzo chciałbym ich znowu zobaczyć — mówi James ostrożnie, być może zbyt ostrożnie, ale naprawdę kiepsko kłamie, gdy jest zdenerwowany. To jednak prawda. — Znają moje zamiary, by zrobić to, co konieczne, i wiem, że są ze mnie dumni.

 

— Jak uroczo — odpowiada Rita z przeciągłym pomrukiem. — Porozmawiajmy o twoim dożynkach. Co czułeś, gdy wyczytano twoje imię, a zaraz potem usłyszałeś imię Regulusa? Mogę tylko przypuszczać, że początkowo odczułeś ulgę, wiedząc, że twój najlepszy przyjaciel będzie przy tobie, ale z pewnością ta ulga zmieniła się w gorycz, gdy usłyszałeś, że młodszy brat twojego najlepszego przyjaciela będzie twoim rywalem.

 

— On nie jest... my nie rywalizujemy — oznajmia James, kręcąc głową. — To nie tak wygląda.

 

— Nie? — Rita rzuca wyzywająco. — Nie martwisz się, że Syriusz zrobi więcej dla swojego młodszego brata niż dla ciebie?

 

James zaciska szczękę.

 

— Nie mamy złudzeń, jak trudna jest ta sytuacja dla nas wszystkich. Najważniejsze, że każdy z nas stara się jak może, a tak właśnie jest. Zwłaszcza Syriusz.

 

— To słodkie, James, ale muszę zapytać... Co zrobisz na arenie, gdy zostaniecie tylko ty i Regulus? — naciska Rita, pochylając się do przodu z grymasem, jakby mu współczuła. — Powiedziałeś, że zrobisz to, co konieczne. Czy sądzisz, że Syriusz wybaczy ci, gdy będzie to dotyczyło jego młodszego brata?

 

— Cóż... — James przełyka ślinę, czując się jak rozbitek na morzu. Pragnie teraz bardziej niż czegokolwiek, żeby Pandora albo Syriusz przygotowali go na taką sytuację, bo kompletnie nie wie, co powiedzieć. Nie chce, żeby Regulus - który to ogląda - poznał jego decyzję, a poza tym ludzie raczej nie byliby zachwyceni, gdyby dowiedzieli się, że wchodzi na arenę z zamiarem śmierci. Lubią tych, którzy walczą, którzy nie planują się poddać. Pomyśl, co zrobiłby Syriusz? - pyta sam siebie. Natychmiast śmieje się i przykleja na twarz nonszalancki uśmiech, pochylając się, jakby zdradzał sekret. — Sądzę, że będziesz musiała obejrzeć i przekonać się sama.

 

Rita mruczy z zadowoleniem, gdy tłum reaguje przychylnie, wyraźnie zachwycony napięciem i niedopowiedzeniami. Śmieje się razem z nimi i kiwa głową.

 

— Sądzę, że tak właśnie zrobimy. Ja osobiście nie mogę się doczekać, by zobaczyć, jakie sztuczki z pewnością ukrywasz w zanadrzu.

 

— Och, uwierz mi, nie masz pojęcia, do jakich sztuczek jestem zdolny — żartuje James, odchylając się niedbale na krześle.

 

— No, no, z pewnością potrafisz wzbudzić poczucie oczekiwania, James — chwali Rita. — Mogę zapytać? Czy Regulus wie, jakie sztuczki ukrywasz w zanadrzu?

 

— Szczerze? Zna większość z nich — przyznaje James, a jego usta wyginają się w uśmiechu — ale nie wszystkie. Nigdy wszystkich.

 

— Myślisz więc, że go zaskoczysz?

 

— Wiem, że tak.

 

Rita teatralnie wzdryga się.

 

— Och, brzmisz tak pewnie, że aż dostałam gęsiej skórki. Wszyscy siedzimy jak na szpilkach; śmiem twierdzić, że całkowicie nas zaintrygowałeś.

 

— No cóż, mam was dokładnie tam, gdzie chciałem — mówi James z uśmiechem, omiatając wzrokiem zgromadzony tłum. Tym razem dostrzega Fabiana z Dorcas i Gideonem. Fabian ukrywa uśmiech za zaciśniętą pięścią, a James puszcza do niego oko. Niektórzy ludzie stojący za nim myślą, że ten gest był skierowany do nich, i wyglądają, jakby mieli zaraz zemdleć z wrażenia.

 

— Nie mogę nie zauważyć, że mówisz o Regulusie z czułością — stwierdza Rita. — Wspomniał, że dorastaliście razem, ale nie powiedział wiele więcej. Myślę, że był nieśmiały.

 

James mimowolnie łagodnieje w uśmiechu.

 

— Wierz lub nie, ale faktycznie był nieśmiały, gdy był młodszy. Był bardzo, bardzo słodki. Pierwszy raz, gdy go zobaczyłem, jeździł na plecach Syriusza, śpiąc na jego ramieniu. — Ponownie tłum wydaje się uznawać to za nieznośnie urocze i James nie może ich za to winić. To było bardzo słodkie, nawet wtedy. — Poznaliśmy się oficjalnie kilka dni później, gdy przyszedłem do ich domu. Syriusz wyciągnął go, żeby nas sobie przedstawić, i wtedy był zdecydowanie bardziej nieśmiały. Bardzo uprzejmy jednak.

 

— Czyż to nie jest po prostu urocze? — pyta Rita zgromadzonych, a ci głośno wyrażają swoje poparcie. Śmieje się i zwraca z powrotem do Jamesa, przenikliwie mu się przyglądając. — To prawie tak, jakbyś również postrzegał go jako młodszego brata. To miałoby sens, skoro dorastaliście razem.

 

— Eee, nie, wcale nie... zdecydowanie nie — mówi James słabym głosem, odchrząkując. Rita unosi brwi. — Ja tylko... chcę powiedzieć, że Regulus nie jest... On nie jest tylko młodszym bratem Syriusza. Jest swoją własną osobą. Ja... ja, um, zrozumiałem to, gdy byłem trochę starszy.

 

— Och? — mruczy Rita lekkim tonem. — Więc powiedziałbyś, że jesteście sobie bliscy? Może przyjaźnicie się niezależnie od Syriusza?

 

James czuje niemal namacalnie wyczekiwanie wypełniające pomieszczenie, narastającą presję, gdy wszyscy domagają się odpowiedzi - takiej czy innej - metaforyczne pazury wbijające się w jego skórę w uporczywym żądaniu. Przez chwilę czuje się zagubiony, serce wali mu jak oszalałe, jest jakby przymrożony do miejsca, a jednocześnie rozpalony pod naporem wszystkich spojrzeń. Jak, do cholery, ma na to odpowiedzieć? Czy powinien... czy może skłamać? Czy powinien skłamać? Nie może przecież powiedzieć prawdy, bo to byłoby bardzo złe dla wszystkich zainteresowanych. Cóż, widzicie, Regulus mnie nienawidzi i nienawidzi od jakichś dziesięciu lat, ale to uczucie nie jest odwzajemnione, więc to wszystko bardzo skomplikowane; możemy porozmawiać o czymś innym?

 

Tak, nie, James nie może tego powiedzieć.

 

— Ach, my... cóż, mamy razem wiele wspomnień — wykrztusza James, starając się nie skrzywić na dźwięk swojego drżącego głosu. Rita wygląda na cholernie zachwyconą, jakby wyczuwała, że coś ukrywa. Cholera. Cholera, cholera, cholera. Niedobrze. — Wiele dobrych wspomnień, tak właściwie. Z Syriuszem też.

 

— Ale również bez Syriusza? — Rita przechyla głowę, przenikliwie mu się przyglądając. — Czy ty i Regulus spędzaliście dużo czasu sam na sam?

 

— Ja... cóż, nie, niezbyt często. To znaczy, czasami rozmawialiśmy, gdy Syriusz szykował się, żeby zejść ze swojego pokoju, ale, um, głównie po prostu... spędzaliśmy czas wszyscy razem. — James niespokojnie porusza się na krześle. — Ale był też ten okres, kiedy Syriusz brał udział w igrzyskach. Byłem przy nim tak często, jak tylko mogłem.

 

Rita wydaje z siebie cichy dźwięk i wyciąga rękę, by poklepać go po kolanie, co wydaje się bardzo protekcjonalne i tylko jeszcze bardziej napina nerwy Jamesa.

 

— Oczywiście, że byłeś, ale z pewnością miałeś też innych przyjaciół.

 

— Eee, tak — przyznaje James powoli. — Miałem wielu przyjaciół w domu. Właściwie nadal mam.

 

— To urocze — mówi Rita. — Wygląda na to, że tutaj również zdobyłeś wielu przyjaciół. Wielu innych trybutów wypowiadało się o tobie z uznaniem.

 

James rozpromienia się w uśmiechu.

 

— Och, tak, poznałem tu wielu wspaniałych ludzi.

 

— Powiedziałabym, że jesteś zdecydowanym faworytem, a z tym twoim olśniewającym uśmiechem i niepodważalnym urokiem wcale mnie to nie dziwi. Właściwie myślę, że to ty najbardziej zainteresowałeś Irene — mówi mu Rita, a tłum wybucha stłumionymi chichotami i rozmarzonym wzdychaniem. James jest w tym momencie kompletnie zdezorientowany. Czy ona sugeruje...? — Czy mógłbyś sobie wyobrazić, że coś między wami zakwitnie?

 

— Eee, na arenie? — pyta James sceptycznie, nieco niedowierzając. Więc ona najwyraźniej sugeruje to, co James podejrzewa, ale przecież nie może mówić poważnie, prawda?

 

Rita śmieje się.

 

— Och, oczywiście. Miłość jest jak kwiat, który zakwita nawet w najsurowszych warunkach. Czy spodziewasz się, że coś takiego się wydarzy?

 

— Między mną a Irene? Nie. Boże, nie, jesteśmy tylko przyjaciółmi — oznajmia szybko James, potrząsając głową. To najwyraźniej nie była właściwa odpowiedź, bo tłum bardzo wyraźnie daje do zrozumienia, że im się to nie podoba. James unosi dłoń w geście kapitulacji, wewnętrznie wpadając w panikę. — Nie... nie z jej powodu. Jest urocza, ale ja... po prostu, um, cóż...

 

— Już rozumiem, o co chodzi — mówi łagodnie Rita, wyciągając rękę, by chwycić jego dłoń i poklepać ją z wierzchu. — Zostawiłeś kogoś w domu, prawda? Kogoś, kto jest ci bliski?

 

— No tak, właściwie to tak — przyznaje James, odczuwając ulgę, że tłum przestał być niezadowolony, a zaczął być zaciekawiony.

 

— Byłeś z kimś w związku?

 

— Nie. To nie było... To znaczy, on nie wie, co do niego czuję.

 

Rita ponownie poklepuje jego dłoń, a tłum dołącza do niej, wydając z siebie ciche, współczujące dźwięki.

 

— Zawsze możesz mu to powiedzieć teraz. W końcu, James, to może być twoja ostatnia szansa.

 

— Ach, nie, naprawdę nie mógłbym — mamrocze James, wymuszając słaby śmiech. — To... skomplikowane.

 

— Uczucia zawsze są skomplikowane, nieprawdaż? — Rita cofa dłoń i przygląda mu się uważnie. Wygląda, jakby w jej głowie obracały się trybiki, a przenikliwa siła jej spojrzenia tylko pogarsza jego niepokój. — Cóż, jeśli wygrasz i wrócisz jako Zwycięzca, będziesz musiał wyznać mu swoje uczucia.

 

James parska i mówi:

 

— Cóż, jeśli wygram i wrócę jako Zwycięzca, nie będę miał już komu wyznawać uczuć.

 

Zapada długa cisza, a cała sala milknie. James uświadamia sobie o chwilę za późno, że to prawdopodobnie najgłupsza rzecz, jaką mógł powiedzieć. Zastyga w bezruchu, jego oczy rozszerzają się, a on widzi, jak na twarzy Rity powoli pojawia się uśmiech. O cholera. Kurwa, kurwa, kurwa, myśli James, czując, jak serce opada mu do żołądka. Nie powiedział tego właśnie... dlaczego on to powiedział?

 

— Czy masz na myśli... Regulusa? — pyta Rita, patrząc na niego z błyskiem triumfu w oczach. — Chłopaka, do którego coś czułeś w domu, skomplikowana sytuacja, a jeśli wygrasz, to znaczy, że jego już tam nie będzie. Mam rację?

 

James czeka, aż ktoś przyjdzie go uratować. Czeka na możliwość cofnięcia czasu i naprawienia tego błędu, popełnionego na chwiejnym gruncie jego lęku, który tylko się pogłębia z każdą sekundą od początku tego koszmaru. Ma ochotę skurczyć się i ukryć przed światem, ale wszystkie oczy są zwrócone na niego, a on nie ma dokąd uciec. Bezradnie rozgląda się po pomieszczeniu, znajdując jedynie żądne wrażeń spojrzenia i fale zachwytu nad dramatem rozgrywającym się na ich oczach.

 

— James? — ponagla Rita, przyciągając jego spojrzenie. Jej oczy wciąż błyszczą, mimo troskliwego zmarszczenia brwi. Wyciąga rękę, by ponownie położyć dłoń na jego kolanie. — Czy to prawda? Masz uczucia do brata swojego najlepszego przyjaciela?

 

— Eee — chrypi James, zaciskając palce na poręczach fotela. Czuje, jak mocno jego serce wali o żebra, grożąc ich złamaniem w próbie wyrwania się na wolność. Otwiera i zamyka usta, po czym czuje, że spada w przepaść, bo nie wie, co innego mógłby zrobić. Z drżącym śmiechem kiwa głową. — Tak, cóż, czy można mnie za to winić?

 

Usta Rity unoszą się lekko w kącikach, tylko na moment, po czym ściska jego kolano i odchyla się do tyłu.

 

— Nie, nie sądzę, by ktokolwiek mógł cię za to winić. Jest piękny, i myślę, że mogę mówić w imieniu wszystkich, gdy powiem, jak niefortunne jest to, że znaleźliście się w takich okolicznościach. To prawdziwa tragedia, nieprawdaż, że nigdy nie poznacie życia, jakie moglibyście razem dzielić? Ale pamiętaj, nawet w najtrudniejszych warunkach miłość jest jak kwiat, który może zakwitnąć wszędzie. Mam nadzieję, że zakwitnie dla ciebie. Wszyscy mamy taką nadzieję, prawda? Że miłość zakwitnie dla Jamesa i Regulusa?

 

Sala niemal drży od ogłuszających wrzasków i okrzyków wsparcia. Ludzie płaczą, wykrzykują rady, a niektórzy namawiają go, by kochał, póki ma jeszcze szansę. Rita nie przerywa tego zgiełku, a James obraca głowę, by spojrzeć na wszystkich, czując się słabo i kompletnie zagubiony.

 

To ma sens, w pewien sposób, bo miłość jest uniwersalną prawdą. Jest, mimo wszystko, tym, co większość - jeśli nie wszyscy - ludzie mogą uznać za wspólne, w tym sensie, że odczuwają jej zew. Ludzie pokładają w niej nadzieję. Ludzie wierzą w miłość, niemal instynktownie, ponieważ miłość istnieje wokół nich. W rodzinach, wśród przyjaciół, między kochankami. W życiu jest tak wiele miłości i to właśnie ona sprawia, że życie ma sens.

 

Dla Jamesa, na więcej sposobów niż jeden, to właśnie sprawi, że umieranie również będzie tego warte. Dla Syriusza, owszem, ale także dla Regulusa.

 

Wywiad nie trwa już zbyt długo. Rita wygłasza końcowe oświadczenie, podczas gdy James przykleja uśmiech do twarzy, czując dzwonienie w uszach, a potem zostaje odprowadzony ze sceny. Jest niemal równie zdenerwowany powrotem do pokoju, jak był wychodząc z niego. Co ma powiedzieć Regulusowi? Cholera, co ma powiedzieć Syriuszowi? W jego głowie panuje chaos, zbyt wiele się dzieje, by mógł cokolwiek sensownie poukładać.

 

James wchodzi z powrotem do pokoju i zamyka drzwi, odwracając się z głębokim wdechem. Nie zdąży nawet wypuścić powietrza, gdy jego plecy z głośnym łoskotem uderzają o drzwi, a Regulus przyciska go do nich, unieruchamiając przedramieniem przyłożonym do jego gardła. James charczy, wybałuszając oczy, gdy dostrzega czystą furię na twarzy Regulusa, jego warga wykrzywiona jest w grymasie, a oczy płoną gniewem. Szczerze mówiąc, wygląda cholernie pięknie. Okoliczności są, co prawda, dalekie od idealnych, ale James nie może się powstrzymać, by tego nie zauważyć.

 

Nieprzerwany potok gniewnej tyrady wylewa się z ust Regulusa, podczas gdy James patrzy na niego i myśli bezradnie: jesteś taki piękny. Prawdopodobnie powiedziałby to jak jakiś idiota, bo skoro już w to wpadł, to czemu nie? Ale Regulus nie daje mu na to szansy, przyciskając przedramię do jego gardła i nie przerywając swojej tyrady.

 

— Czy ty, kurwa, zwariowałeś?! — krzyczy Regulus. — Myślisz, że to zabawne, jakiś żart? Próbowałeś mnie podpuścić? Sprawić, żebym wyglądał na słabego? Ty głupi, pieprzony...

 

— Reggie! Regulus, przestań! — strofuje go Syriusz, po czym ostro przeklina pod nosem i całkowicie obejmuje Regulusa od przodu, by złapać go i odciągnąć, unosząc nad ziemią. Regulus, będąc Regulusem, próbuje przechylić się do przodu i znów dopaść Jamesa, ale Syriusz ignoruje jego dramatyczne wymachiwanie rękami i dalej go odciąga.

 

— Postaw mnie na ziemię! — ryczy Regulus.

 

Syriusz uderza go w bok głowy, warknąwszy:

 

— Postawię, gdy przestaniesz próbować go atakować.

 

— On…

 

Wiem. Słyszałem. Byłem tam.

 

Regulus wykręca głowę, by spojrzeć na Syriusza z niedowierzaniem, a jego twarz płonie ze złości.

 

— Syriusz! Puść mnie, do cholery. On właśnie powiedział całemu pieprzonemu światu, że on... że on…

 

— Tak, jak już ustaliliśmy, wiem — cedzi przez zęby Syriusz, puszczając go na tyle gwałtownie, że Regulus lekko się potyka. Syriusz chwyta go za ramię, by nie mógł uciec. — Powinieneś mu podziękować. Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, co on właśnie zrobił? Sprawił, że stałeś się pożądany, Regulus.

 

— On... ty... — Regulus odchyla się gwałtownie, z szeroko otwartymi oczami. — Czy ty, kurwa, go do tego namówiłeś, Syriusz?!

 

— Nie, właściwie to była całkowicie jego inicjatywa — mruczy Syriusz, przenosząc spojrzenie na Jamesa. Jego oczy lekko się zwężają, ale zaraz znów patrzy na Regulusa. — Przestań się wygłupiać. Pandora, mogłabyś go zabrać, żeby trochę ochłonął?

 

Pandora podchodzi bliżej, obejmując ramieniem Regulusa i delikatnie ciągnąc go w stronę drugich drzwi.

 

— Chodź, Reg. Wiem, wiem, chcesz go zabić. Zachowaj to na arenę.

 

Jakimś sposobem Pandorze udaje się wyprowadzić Regulusa z pokoju, a James z grymasem dotyka swojego gardła. Właściwie nie boli, ale emocjonalny ciężar tego gestu ściska mu pierś. Czego się jednak spodziewał? Wie przecież, że Regulus go nienawidzi, więc jego reakcja była całkowicie zrozumiała.

 

To wcale nie sprawia, że mniej boli.

 

Z wahaniem James opuszcza dłoń i z trudem podnosi wzrok, by napotkać spojrzenie Syriusza. Jego usta są zaciśnięte w wąską linię, a ramiona skrzyżowane. Powoli jedna brew Syriusza unosi się pytająco.

 

— Więc, eee, rozumiem, że oblałem wywiad — mówi James słabym głosem.

 

— James, co to, do cholery, miało być? — syczy Syriusz.

 

— Po prostu... nie wiem, co chcesz, żebym ci powiedział, Syriusz. Ona była okropna, a ja... próbowałem... — James wykonuje jakiś bezradny gest dłońmi, a Syriusz wciąż wygląda na spiętego i zdenerwowanego. Cały stres nagle spada na Jamesa, gdy narastająca frustracja buzuje w nim, aż w końcu wybucha. — No bo skąd niby miałem wiedzieć, co robić?! Mówiłem ci, że się martwię, a ty ciągle mnie zbywałeś. Czego się spodziewałeś, skoro ani ty, ani Pandora w ogóle mnie nie przygotowaliście? Zrobiłem, co mogłem, na własną rękę, bo ty, kurwa, wcale mi nie pomogłeś, prawda?

 

Syriusz przez chwilę nie reaguje, poza ledwie zauważalnym drgnięciem, a w jego oczach pojawia się coś na kształt przerażenia. Potem jego brwi ściągają się, gdy opuszcza ręce. Niemal natychmiast unosi dłoń, przesuwa nią po ustach, a następnie przeczesuje włosy.

 

— Nie, masz rację. Ja... przepraszam. Po prostu myślałem... sam nie wiem, czemu założyłem, że poradzisz sobie z łatwością. Nawet ja nie dałem rady. Właściwie nikt nie daje, a ja nie powinienem był tego od ciebie oczekiwać. To... po prostu cię podziwiam, więc ja...

 

— Wiem, że sprawiam wrażenie, jakby nawiązywanie kontaktów z ludźmi przychodziło mi z łatwością, i zazwyczaj tak jest — chrypi James. — Tylko... nie wtedy, gdy jestem przesłuchiwany i tak przerażony, że ledwo mogę myśleć.

 

— Kurwa. — Syriusz zamyka oczy, a jego twarz wykrzywia się. Opuszcza głowę i przeczesuje włosy dłonią gwałtownie raz, drugi i trzeci, po czym opuszcza rękę i podnosi wzrok, a w jego oczach widać skruchę. — Kurwa, James, naprawdę przepraszam. To było zbyt wiele do udźwignięcia. Powinienem był... cóż, masz rację, powinienem ci pomóc. Jeśli... jeśli to cię pocieszy, poradziłeś sobie świetnie na własną rękę. Ty... ty nie oblałeś.

 

James wypuszcza powietrze z płuc, a jego ramiona opadają, gdy patrzy na Syriusza szeroko otwartymi oczami.

 

— Nie oblałem?

 

— Nie, ty... naprawdę świetnie sobie poradziłeś — mówi Syriusz, a James od razu czuje się lepiej. — Odpowiadałeś na pytania pięknie, z zaledwie kilkoma drobnymi potknięciami tu i ówdzie, ale szybko je naprawiłeś. I nie kłamałem, gdy powiedziałem, że Regulus powinien ci podziękować.

 

— Nie kłamałeś? — pyta zaskoczony James.

 

Syriusz kręci głową.

 

— Właśnie rozwiązałeś problem z tym, że wszyscy was dwóch przeciwko sobie szczuli, a co więcej, dałeś im powody, by kibicować wam obu. Co jest bardziej wciągające niż wojna? Historia miłosna, właśnie to.

 

— Och — wydusza z siebie James, czując, jak histeryczny śmiech narasta mu w gardle. Nawet nie zamierzał tego zrobić, ale jeśli pomoże to Regulusowi przetrwać... Cóż, wspaniale.

 

— Rzecz w tym — mówi powoli Syriusz — że ty nie zrobiłeś tego celowo. Wiem, że nie, James. Rita to z ciebie wyciągnęła. Ale to oznaczałoby, że to prawda…

 

James wpatruje się w niego, utrzymując kontakt wzrokowy, po czym pozwala swojej głowie opaść z łoskotem na drzwi. Wydaje z siebie słaby, zduszony śmiech i unosi ręce, by zaraz bezsilnie je opuścić.

 

— Co zamierzasz zrobić, Syriusz? Zabić mnie?

 

— Na litość boską — mruczy Syriusz, wyglądając na kompletnie wyczerpanego. James trochę mu współczuje. — Mój brat, James?

 

— Przepraszam?

 

— Czyżby?

 

— To znaczy... — James urywa, przygryzając wargę. Na swoją obronę, nigdy nie zrobił niczego, za co musiałby przepraszać. To nie tak, że on i Regulus knuli coś za plecami Syriusza. James po prostu żywi do niego beznadziejne uczucia, o których celowo nie wspomniał Syriuszowi.

 

— Ale, no wiesz, dlaczego? — twarz Syriusza wykrzywia się. — I nie mów, że to dlatego, że uważasz go za ładnego. Uważasz, że ja jestem ładny - a przynajmniej powinieneś tak uważać...

 

— Tak, oczywiście, że jesteś ładny, Syriusz.

 

— Dziękuję. Przejdźmy dalej. Należą mi się wyjaśnienia.

 

James drapie się po głowie, ściągając usta.

 

— To znaczy, ja... ja naprawdę uważam, że jest ładny, żeby być sprawiedliwym. Ale masz rację. On jest po prostu... Cóż, zaczęło się... ee, pamiętasz jego piętnaste urodziny, kiedy uderzył mnie śnieżką w głowę?

 

— Tak. Czy to... — Syriusz patrzy na niego z niedowierzaniem. — Nie mów mi, że mój młodszy brat znęcał się nad tobą, aż w końcu się w nim zadurzyłeś.

 

— Posłuchaj...

 

— Ja pierdolę, James.

 

— Zamknij się, dobra? — mamrocze James ze skrępowaniem, czując, jak jego twarz płonie. Odwraca wzrok. — Oczywiście, że chodzi o coś więcej. On to coś więcej. Jego oczy, sposób, w jaki mówi, ten mały uśmiech, który tak bardzo stara się ukryć. Nawet jego gniew, jego ból, jego... wszystko. Nie mogę nic na to poradzić. Nie mogę tego ignorować. Nie mogę ignorować jego. I wiem, że to głupie, wiem, że mnie nienawidzi, ale ja po prostu... ja...

 

— Tak, dobra, już... już rozumiem — wtrąca Syriusz ze znużeniem, wzdychając ciężko i unosząc rękę, by energicznie potrzeć brew palcem. James widzi, jak przygryza wewnętrzną stronę policzka, przetwarzając informacje. — Więc to całe flirtowanie ostatnio…

 

— Ja... może trochę sobie pozwalałem — przyznaje James z pewnym zawstydzeniem. Wzrusza ramionami, gdy Syriusz opuszcza rękę, by spojrzeć na niego bez wyrazu. — No wiesz, i tak niedługo umrę, więc równie dobrze mogę…

 

Syriusz znów się wzdryga, momentalnie wyglądając na zdruzgotanego, a James tak cholernie boi się śmierci z wielu powodów, ale głównym z nich jest Syriusz. Nie chce zostawiać Syriusza samego. W ogóle nie chce go zostawiać.

 

Coś przemyka po twarzy Syriusza, a potem jego oczy rozszerzają się, gdy szepcze:

 

— Och. Och, to dlatego, prawda? Twój wybór - mówiłeś, że to nie tylko dla mnie. To także dla ciebie.

 

— Tak — mówi cicho James. — Tak, właśnie tak.

 

Przez długi czas mogą jedynie stać w duszącym milczeniu, całkowicie przytłoczeni tragedią, która ich spotkała.

 

A cóż to za tragedia.

Chapter 8: Ostatnia noc

Chapter Text

Kolacja przebiega w ciszy.

 

Regulus nie jest pewien, czy atmosfera jest napięta z powodu wcześniejszych wywiadów, czy może dlatego, że to ostatni dzień dla niego i Jamesa, albo z obu tych powodów. Właściwie tylko Pandora się odzywa, ale szybko rezygnuje, gdy nikt nie kwapi się do odpowiedzi.

 

Syriusz i Remus wymieniają między sobą znaczące spojrzenia, co Regulus w większości ignoruje. Zazwyczaj całkiem zabawnie jest obserwować, jak jego brat zamienia się w kompletnego idiotę, gdy tylko Remus odetchnie w jego kierunku, ale Regulus w zrozumiały sposób nie znosi teraz wszelkich oznak romantyzmu. Źródłem tego problemu jest oczywiście nikt inny jak James Potter, który przez cały posiłek prawie nie podnosi wzroku znad talerza i nie wypowiada ani słowa.

 

Właściwie to James wychodzi jako pierwszy, i robi to w sposób zupełnie do niego niepodobny. Bez pożegnania po prostu zrywa się z miejsca i wychodzi, nie oglądając się za siebie. Syriuszowi zajmuje całe pięć sekund, zanim również wstaje i podąża za nim, wyglądając na zaniepokojonego i nieco chorego.

 

Regulus nie chce być rozgoryczony, ale trochę jest. Oczywiście, że Syriusz poszedłby za Jamesem, bez względu na fakt, że Regulus znajduje się dosłownie w takiej samej sytuacji jak on. Oczywiście, że James wolałby towarzystwo Syriusza niż kogokolwiek innego, mimo że Regulus z pewnością czuje się teraz dokładnie tak samo jak on. Tak to już między nimi działa; zawsze jest James i Syriusz, Syriusz i James. Nigdy jeden bez drugiego.

 

W pewien sposób wydaje się to złą wróżbą. Regulus mgliście uświadamia sobie, że świat nie miałby większego sensu, gdyby Syriusz i James nie mieli siebie nawzajem. Wejście do areny z Jamesem, skąd tylko jeden może wyjść... ta świadomość nie przynosi ukojenia. Dla Regulusa nigdy zresztą nie była pocieszeniem, więc zdążył się już do tego przyzwyczaić.

 

Pamięta, jak kiedyś był tak bardzo, bardzo szczęśliwy, że Syriusz i James są najlepszymi przyjaciółmi. Zabawne, jak wszystko się zmienia. Choć tak naprawdę wcale nie jest to zabawne. Regulus nie śmiał się z tego od lat.

 

Pandora próbuje wstać i pomóc Remusowi w sprzątaniu, ale ten stanowczo odsyła ją do łóżka, co jest prawdopodobnie najlepszym rozwiązaniem. Jest zmęczona i szczerze mówiąc, może być jedyną osobą, która tej nocy faktycznie porządnie odpocznie, więc Regulus dochodzi do wniosku, że ktoś powinien.

 

Regulus nie chce się do tego przyznać, ale w tej chwili nie ma ochoty zostać sam. Nie chce iść do swojego pokoju i rozmyślać o tym, co czeka go jutro. Nie chce tonąć we własnych myślach. Przede wszystkim pragnie przez chwilę nie myśleć o niczym; chce uciec od wszystkiego. Dlatego wstaje i bez słowa zaczyna zbierać talerze.

 

— Nie musisz tego robić — mruczy Remus.

 

— Wiem — odpowiada tylko Regulus, bo doskonale zdaje sobie sprawę, że technicznie rzecz biorąc, to zadanie należy wyłącznie do Remusa. Nie obchodzi go to. I tak zamierza to zrobić.

 

Remus milczy przez dłuższą chwilę, po czym mówi:

 

— Naprawdę, Regulus, możesz iść odpocząć. Dam sobie radę sam.

 

Regulus podnosi wzrok i po prostu patrzy na niego, podczas gdy widelec powoli skrobie o talerz, gdy kontynuuje to, co robi. Przez chwilę Remus tylko się w niego wpatruje, po czym zdaje się rozumieć, że Regulus nie ustąpi w tej kwestii. Daje więc ledwo zauważalne, pojedyncze skinienie głową - głównie do samego siebie - i odwraca się bez słowa.

 

W ciszy pracują wspólnie, zbierając talerze ze stołu i wyrzucając resztki jedzenia. Regulus naprawdę tego nienawidzi, bo to jedzenie mogłoby trafić do bardzo, bardzo głodnych ludzi w różnych dystryktach. Nigdy nie marnuje posiłków, podobnie jak James czy Syriusz, ale... cóż, to ich ostatni dzień. Nie pozostawia to wiele miejsca na apetyt, więc Regulus odpuszcza.

 

Regulus pomaga również Remusowi zebrać szklanki ze stołu, a potem po prostu ustępuje i idzie pomóc mu zmywać naczynia. Jeśli Remus jest tym zaskoczony, nie daje tego po sobie poznać. W rzeczywistości Remus początkowo w ogóle się nie odzywa, pozwalając im wpaść w milczący rytm, gdzie Regulus myje, a Remus płucze, wyciera i odkłada naczynia na miejsce.

 

— Widziałem twój wywiad, wiesz — odzywa się w końcu Remus. — Technicznie rzecz biorąc, nie powinienem oglądać, ale i tak już tu byłem, więc po prostu... No cóż, w każdym razie, poradziłeś sobie bardzo dobrze.

 

— Widziałeś też wywiad Jamesa, jak mniemam — mruczy Regulus.

 

Remus mruczy pod nosem.

 

— Tak, ale założyłem, że nie chcesz o tym rozmawiać.

 

— Nic się przed tobą nie ukryje, Remus — mówi sucho Regulus, a Remus parska cicho.

 

— Nie musisz o tym mówić. To najwyraźniej skomplikowana sprawa.

 

— Tak, on też użył tego słowa, ale to wcale nie jest takie skomplikowane.

 

— Nie? — pyta Remus.

 

— Nie — potwierdza Regulus. — Nienawidzę go. Teraz nienawidzę go jeszcze bardziej za to, że wciągnął mnie w to głupie kłamstwo, z którym nie chciałem mieć nic wspólnego. Nie miał prawa tego robić.

 

— Rozumiem — mówi powoli Remus. Następuje długa cisza. Remus odkłada szklankę i wraca, a gdy Regulus zerka w jego stronę, widzi jego zaciśnięte usta. — Mam nadzieję, że nie przekraczam granicy, ale jeśli mogę... Nie jestem wcale przekonany, że to kłamstwo, a ludzie nie mogą... nie mogą kontrolować swoich uczuć, Regulus.

 

— Nie porównuj tego, co jest między tobą a Syriuszem, do mnie i Jamesa. To nie to samo — odpowiada krótko Regulus.

 

— Nie... porównywałem — mamrocze Remus, a Regulus docenia, że nie próbuje zaprzeczać niczemu odnośnie jego i Syriusza. Zirytowałoby go to, gdyby próbował. — Po prostu, cóż, kiedy jest się służącym, który nie ma nic innego do roboty, tylko obserwować, uczy się dostrzegać pewne rzeczy, a James patrzy na ciebie. Naprawdę patrzy. I to często.

 

Regulus prycha i szoruje talerz jeszcze mocniej, a jego twarz wykrzywia się w grymasie.

 

— To wcale nie musi nic znaczyć.

 

— Nie, ale jestem spostrzegawczy i zauważyłem, że jednak coś znaczy — mówi Remus, sięgając niespodziewanie po talerz, a Regulus cicho prycha pod nosem. Remus najwyraźniej uznaje to za zabawne, sądząc po tym, jak drgają jego wargi.

 

— Szczerze mówiąc, to teraz najmniejsze z moich zmartwień — mówi krótko Regulus, potrząsając głową.

 

— Wiem. — Remus wypuszcza głęboki oddech. — Po prostu nie sądzę, że musisz się tym martwić, naprawdę. Rita praktycznie rozszarpała Jamesa, żeby dotrzeć do tego, co chronił, a tym okazałeś się ty. Był szczery, Regulus, i nie miał złych zamiarów.

 

Regulus rozważa to w myślach, bo prawdę mówiąc, nie zastanawiał się nad tym wcześniej. Nie wie dlaczego, a jednocześnie wie. Był tam przecież. Oglądał wywiad. Widział wyraz twarzy Jamesa, czystą cholerną panikę w jego oczach, gdy tylko zdał sobie sprawę z tego, co powiedział, gdy tylko uświadomił sobie, co wyjawił. James - oczywiście nigdy nie zrobiłby czegoś takiego ze złośliwości; dosłownie chwilę wcześniej oznajmił wszystkim, że nie żywi uczuć do Irene. Jest taki szczery w sprawach, które mają znaczenie, a uczucia - uczucia innych ludzi są dla niego ważne. Rita po prostu rozłupała go jak pieprzonego orzecha, a Regulus nie był przygotowany na to, że to on będzie tym drugim, którego użyła, by to zrobić. Nie przewidział tego.

 

Ale tak naprawdę, patrząc z szerszej perspektywy, to nie ma znaczenia. Nie może mieć znaczenia, więc Regulus nie pozwala sobie o tym myśleć. Nie chce o tym myśleć, nie wtedy, gdy jutro i tak nadejdzie, bez względu na to, co kłębi się w jego głowie.

 

— Mam ważniejsze rzeczy, na których muszę się skupić, niż to, co James może czuć lub nie — oznajmia stanowczo Regulus, podając ostatni talerz. Sięga, by spuścić wodę, wpatrując się w pianę, która przylgnęła do jego przedramienia. — I tak niczego to nie zmieni na arenie, więc…

 

Remus płucze ostatni talerz, ale nie spieszy się z jego wycieraniem. Regulus czuje na sobie jego spojrzenie, więc powoli odwraca wzrok w jego stronę. Remus szepcze:

 

— Boisz się?

 

Regulus wpatruje się w niego, po czym unosi brew.

 

— Racja, głupie pytanie — przyznaje Remus ze zmęczeniem, kręcąc głową. — Po prostu... chyba chciałem dać ci możliwość porozmawiania o tym, gdyby miało ci to pomóc.

 

— To nic nie da — mówi Regulus bez ogródek. — Rozmawianie o strachu nie sprawi, że magicznie zniknie. On wciąż tam jest, bez względu na to, co się o nim powie.

 

— Tak — odpowiada cicho Remus. — Tak, wiem.

 

Regulus obserwuje go, zaciskając usta w wąską linię.

 

— To będzie trudne dla Syriusza. Patrzenie, jak James jest w niebezpieczeństwie, gdy on nie może nic z tym zrobić... Będzie w rozsypce, Remus.

 

— I ty.

 

— Co takiego?

 

— Patrzenie, jak James i ty jesteście w niebezpieczeństwie, doprowadzi go do rozpaczy. Jesteś jego bratem, Regulus. — Remus marszczy brwi, gdy Regulus nie odpowiada, po czym wzdycha. — Wiem, że nie będzie mu łatwo.

 

— Ułatwisz mu to — mruczy Regulus, nie spuszczając z niego wzroku, a Remus przełyka ciężko ślinę. — Jesteś dla niego ważny. Jestem pewien, że już to zauważyłeś, ale mówię ci na wypadek, gdybyś nie wiedział. Po prostu... nie mogę cię zmusić, mogę tylko prosić, więc proszę. Wiesz, o co proszę?

 

Remus ostrożnie kiwa głową.

 

— Tak.

 

— Więc zrobisz to?

 

— Postaram się.

 

Regulus kiwa głową, po czym odwraca się i odchodzi bez słowa, czując, jak dławi się prośbą, której nie potrafił wypowiedzieć na głos. Zaopiekuj się nim. Zawsze tak trudno mu to powiedzieć, bo to nigdy nie on jest tym, kogo Syriusz potrzebuje, ale to nie powstrzymuje go od pragnienia, by Syriusz był bezpieczny.

 

Jest wdzięczny, że Remus mimo wszystko go usłyszał.

 

~•~

 

Syriusz pamięta, jak James stracił swoje pierwsze i jedyne zwierzątko. Bezdomny kot, który przez lata włóczył się po Wiosce Zwycięzców - kot, którego James dokarmiał i wpuszczał do domu, odkąd był dzieckiem. Była to starsza kotka, która towarzyszyła im przez wiele lat, ale kiedy James skończył osiemnaście lat, odeszła. W dniu, gdy znalazł ją spokojnie uśpioną na zawsze w słonecznej plamie, James był kompletnie zdruzgotany.

 

Widok płaczącego Jamesa był niepokojący. Od kiedy mieli po jedenaście lat, Syriusz nigdy nie widział, by James płakał w ten sposób. Widział, jak płacze ze śmiechu, widział, jak płacze podczas czytania ckliwych książek, i był pewien, że James płakał po swoim powrocie do domu z areny - nawet jeśli tego nie pamiętał. Żaden z tych przypadków nie przypominał tego, jak płakał tamtego dnia - z surowymi szlochami i straszliwym żalem, tak przytłaczającym, że Syriusz się przestraszył.

 

James nie płakał w ten sposób od tamtej pory, aż do dzisiejszego wieczoru.

 

Jest to równie przerażające jak wtedy. Dziś wieczorem zwija się na łóżku obok Syriusza i płacze z tak wielkim żalem, z tak ogromnym poczuciem straty, że Syriusz z trudem powstrzymuje się, by nie płakać razem z nim. Kogo James opłakuje tym razem? Samego siebie.

 

To wydaje się jakimś okrutnym żartem, który wszechświat sobie z niego stroi. Ludzie nie mają możliwości uczestniczenia we własnym pogrzebie, a jednak James już zdążył się zadomowić we własnym grobie.

 

Syriusz rozciąga się na łóżku obok Jamesa, wsłuchując się w jego płacz, podczas gdy w uszach dzwoni mu przenikliwy dźwięk przypominający jego własne krzyki, które trzyma uwięzione za zębami. Mówi różne rzeczy, łagodne słowa, pocieszające frazy; obejmuje Jamesa ramieniem i trzyma go blisko; próbuje i próbuje pomóc, choć tak naprawdę nie robi nic konkretnego. Nie ma nic do zrobienia, a mimo to jego dłonie bolą od pragnienia, by wykopać Jamesa z jego grobu, nawet gdyby miał rozdrapać paznokcie do krwi.

 

Syriusz oddycha i myśli: Tchnę w ciebie życie na nowo, bo James nie jest martwy. Nie jest martwy i Syriusz nie może zaakceptować, że pewnego dnia, już wkrótce, może nim być. Nie akceptuje tego. Dla niego grób to tylko drzwi, a Syriusz odmawia ich zamknięcia.

 

James płacze, aż w końcu zasypia, a Syriusz i tak zostaje przy nim jeszcze długo, obserwując jedynie, jak oddycha. Nie potrafi się od niego oderwać, dopóki James nie przewraca się przez sen. Wtedy Syriusz zanurza twarz w poduszkę, by stłumić zdławiony dźwięk, który wyrywa mu się z ust. Spycha w głąb siebie narastający żal i ból, które grożą, że go pochłoną, bo nie ma powodu, by je odczuwać. Nie akceptuje przyczyn, dla których miałyby istnieć.

 

Syriusz naciąga koc na Jamesa, czując, jakby jego płuca płonęły, po czym wychodzi.

 

Nie jest późno. Technicznie rzecz biorąc, wciąż jest popołudnie. James po prostu wyczerpał się od płaczu, a Syriusz ma nadzieję, że będzie spał aż do rana, choćby przez tę jedną ostatnią noc, korzystając z resztek spokoju, zanim arena wyciśnie go z niego na dobre. Bo tak się stanie. Syriusz może to poświadczyć.

 

Nie jest zaskoczony, gdy ostatecznie znajduje się pod drzwiami Regulusa. Przez długi czas po prostu stoi przed nimi, nie będąc nawet pewnym, czy zdoła się zmusić, by wejść do środka. Opiera dłoń na klamce, czując się dziwnie pusty w środku. W jego umyśle panuje przytłumiony szum, ale żadna myśl nie potrafi się w nim zakorzenić; to jakby jego myśli były skrawkami papieru unoszącymi się na wietrze, muskającymi jego opuszki palców, gdy próbuje je złapać, zawsze poza zasięgiem.

 

Powoli przekręca klamkę, z zamkniętymi oczami ostrożnie otwierając drzwi. Czeka, aż Regulus coś powie, ale ten milczy. Kiedy Syriusz w końcu unosi powieki, rozumie dlaczego - Regulusa nie ma w pokoju. Drzwi na balkon są uchylone i przez szparę Syriusz dostrzega cień brata padający z zewnątrz.

 

Pamięć Syriusza dotycząca przeszłości jest naprawdę kiepska, ale nadal ma z nią problemy w teraźniejszości. Jego umysł nie jest... czasami nie potrafi zmusić go do prawidłowego działania. To nie uszkodzenie mózgu z areny; przeszedł badania medyczne i został uznany za zdrowego, gdy wszystko się skończyło. Ma fizyczne blizny po obrażeniach, ale te psychiczne nigdy w pełni się nie zagoiły i wątpi, czy kiedykolwiek się zagoją. To mocno zakłóca jego pamięć, czasami nawet na bieżąco.

 

Jak teraz. Syriusz mruga i nagle znajduje się przy drzwiach na balkon, nie mając absolutnie żadnego wspomnienia, jak się tam znalazł. To po prostu... pustka. Nie wie, czy szedł prosto, czy zatrzymał się w połowie drogi, czy może podskakiwał, biegł albo kręcił się w kółko, przemieszczając się z jednego miejsca do drugiego. I nigdy się tego nie dowie. Ten czas - ta chwila - jest dla niego po prostu stracona, i wie, że już nigdy jej nie odzyska.

 

To jeden z najczęstszych skutków ubocznych areny, który utrzymuje się w jego życiu nawet dziesięć lat później. Trzeba przyznać, że jest lepiej. Kiedyś tracił całe dni albo godziny, a nie tylko chwile. Zdarzało się to często i bez powodu, niezależnie od tego, co robił czy z kim przebywał. James powiedział mu kiedyś, że zachowuje się wtedy tak jak zwykle, po prostu kontynuuje to, co robił, i nikt nawet nie zauważa, że go "nie ma". To jakby lunatykował, ale to jest życie-we-śnie, i za każdym razem, gdy się z niego wybudza, ogarnia go przerażenie. To coś innego niż koszmary czy halucynacje, bo podczas nich wciąż jest obecny, ale to? To tak, jakby w ogóle nie istniał, kiedy to się dzieje.

 

Syriusz wypuszcza cicho powietrze, wyciągając drżącą dłoń, by delikatnie otworzyć drzwi balkonowe i wymknąć się na zewnątrz. Regulus siedzi skulony na krześle, obejmując ramionami podkurczone nogi. Jego głowa obraca się, by obserwować Syriusza, który zajmuje miejsce na jedynym krześle naprzeciwko, ale nie protestuje ani nie odzywa się ani słowem.

 

Przez długi czas Syriusz również milczy. Nie potrafi się odezwać. Nie jest pewien, co powiedzieć. Cisza między nimi wydaje się ciężka, gęsta jak ruchome piaski, w które zapadają się tym głębiej, im bardziej się szamoczą. Szamotali się już tak długo, że Syriusz wątpi, czy potrafią robić cokolwiek innego. W ruchomych piaskach się nie tonie; one duszą. Jest w tym różnica, choć Syriusz nie wie, co jest gorsze.

 

Syriusz czuje, że niebezpiecznie zbliża się do załamania, ale nie może pozwolić, by Regulus to zobaczył. Może to pokręcone, bo Regulus niejednokrotnie tracił panowanie nad sobą przy nim, gdy byli młodsi, ale to Syriusz powinien to widzieć, powinien wkraczać i być przy nim, ocierać mu twarz i podtrzymywać go, gdy młodszy brat nie może zrobić tego sam. To nie jest rola Regulusa, by robić to dla Syriusza, bo to on jest tym młodszym bratem, tym, który patrzy na Syriusza i wie, że jest silny, niezachwiany, że nie jest kimś, kto się załamuje.

 

Syriusz wie, że to naprawdę pokręcone. Są braćmi, różnica wieku między nimi jest niewielka, a teraz są już dorośli. Starsi, mądrzejsi, zdolni zrozumieć to, czego jako dzieci po prostu nie pojmowali. Regulus postrzega ich jako równych sobie, a Syriusz doskonale wie, jak bardzo Regulus kiedyś pragnął się nim opiekować, tak jak Syriusz opiekował się Regulusem przez tak długi czas, dopóki nie mógł tego dłużej robić. Ale Syriusz po prostu nie potrafi. Nie może zburzyć tego muru i zniszczyć tej iluzji, bo jest słaby - wie o tym - ale dla Regulusa może być silny. Nie może tego stracić.

 

Syriusz wciąga powietrze ze świstem, jego dłonie drżą, traci kontrolę. Traci nad sobą panowanie, a co się stanie potem? Nigdy wcześniej tego nie zrobił, nie przy Regulusie. Co się stanie, gdy nie będzie miał wyboru? Nie mogę nic na to poradzić, myśli, gdy jego wzrok się zamazuje. To boli. Cholera, to tak bardzo boli.

 

— Ja... ja... — Syriusz zaciska dłonie w pięści, jego głos jest ochrypły, cienki i słaby, jakby miał się zaraz załamać. Regulus odwraca się, by na niego spojrzeć, po prostu wpatruje się w niego, a Syriusz jest zbyt bliski łez, by dostrzec, jaki wyraz twarzy ma teraz jego brat. — Gdybym mógł, poszedłbym zamiast ciebie, Regulus. Gdybym tylko mógł…

 

— Ale nie możesz — szepcze Regulus z cichą ostatecznością, jakby wbijał ostatni gwóźdź do trumny.

 

— Przepraszam — chrypi Syriusz.

 

Regulus milczy przez dłuższą chwilę, a potem szepcze:

 

— Ja nie. Myślę, że jeden raz to już i tak za dużo.

 

A Syriusz po prostu... śmieje się, bo tak. Tak, to było za dużo. To najgorsza rzecz, jaka mu się kiedykolwiek przytrafiła, a mimo to zrobiłby to jeszcze sto razy dla Regulusa. Zniszczyło go to nieodwracalnie, a jednak nie cofnąłby się, by wybrać inaczej, nawet gdyby oznaczało to, że znów mógłby być całością.

 

— Chciałbym... naprawdę chciałbym pamiętać wszystko, co było przedtem, lepiej niż pamiętam — wyznaje Syriusz, gdy jego śmiech cichnie. I tak nie było w nim prawdziwego rozbawienia.

 

— Nie... pamiętasz? — pyta ostrożnie Regulus, wyraźnie zdezorientowany. Oczywiście, że jest zaskoczony. Syriusz nigdy nie powiedział mu, jak bardzo było z nim źle, nigdy nie pozwolił mu tego zobaczyć.

 

Syriusz odchrząkuje.

 

— Nie, nie za bardzo. Pamiętam niektóre rzeczy, ale niewiele. Nie tyle, ile powinienem. A to, co pamiętam, czasem jest niewyraźne albo pojawia się w dziwnym chaosie, więc nie zawsze wiem, co było prawdziwe, a co nie.

 

— Ja pamiętam — mruczy Regulus. — Mogę ci powiedzieć, co było prawdziwe.

 

Serce Syriusza ściska się na myśl, że mimo wszystkiego - wszystkiego, przez co przeszli, i całego czasu, który upłynął - Regulus wciąż chce zrobić jedyną rzecz, na którą Syriusz nigdy nie mógł mu pozwolić. Logicznie rzecz biorąc, wie, że nie ponosi całej winy; przechodził przez wiele, Regulus również, i żaden z nich nie wiedział, jak sobie z tym poradzić. Nigdy nie powinni musieć sobie z tym radzić, podobnie jak nigdy nie powinni musieć znosić tego, co zgotowali im rodzice. Regulus stał się zgorzkniały, zimny i pełen urazy; odsunął się i pozostał z daleka, rezygnując z Syriusza właśnie wtedy, gdy ten próbował nauczyć się, jak przestać rezygnować z samego siebie. Syriusz nie wpuścił Regulusa do swojego świata; pozwolił, by dystans między nimi rósł i nigdy nie wiedział, jak go pokonać, gdy już się pojawił, bo nigdy nie powinno go tam być. Stworzyli go razem i tylko oni mogą się go pozbyć, spotykając się w połowie drogi, ale są inni, zmienili się, i żaden z nich tak naprawdę nie wie jak.

 

Może to jest początek. Może jest już za późno, by w ogóle zaczynać, i może nie posuną się dalej niż ten jeden krok, ale Syriusz myśli, że ten jeden krok może znaczyć dla nich obu cały świat, bez względu na wszystko. Może to wystarczy, albo może będzie musiało wystarczyć, bo może to wszystko, co mogą mieć, a może to ważniejsze niż nie mieć nic.

 

— Czy my kiedykolwiek...? — twarz Syriusza marszczy się. — Mam takie jakby urywane wspomnienie... tłuczonego szkła? Ale nie bałem się, i to nie była matka ani ojciec. Wydaje mi się... wydaje mi się, że rzucaliśmy butelkami? Szklanymi butelkami. Czy to... czy my...

 

— Nie — mówi cicho Regulus. — Nie, to nigdy się nie wydarzyło, nie ze mną. Z wujkiem Alphardem. Chodziłeś do jego domu i obaj rzucaliście szkłem o ścianę. On był wściekły i pijany, ale ty... cóż, to mnie przerażało. Czułem się nieswojo. Matka zawsze mówiła nam, żebyśmy trzymali się od niego z daleka, ale ty oczywiście nigdy nie słuchałeś. Czasami przynosiłeś odłamki szkła, żeby coś z nich zrobić. Kiedyś zrobiłeś mi z jednego sztylet.

 

Syriusz szybko mruga. Nawet gdy Regulus mu to mówi, nie do końca pamięta, naprawdę, ale brak tego wspomnienia nie jest już tak niepokojący. Pamięć wciąż jest fragmentaryczna i Syriusz w ogóle nie pamięta tam Alpharda, ale coś w nim się uspokaja, gdy poznaje prawdę. Wiedział tylko, że się nie bał, i zakładał, że oznaczało to, iż był z Regulusem.

 

— Och — mamrocze Syriusz. — Dobrze, a co z...? Jest takie wspomnienie, gdzie wiem, że tam jesteś, ale nie... nie pamiętam dokładnie, co robimy. Byłeś mały, ale nie potrafię sobie przypomnieć, ile miałeś lat, ani nawet ile ja miałem. Goniliśmy za czymś, chyba tak. Tak, tak, właśnie to robiliśmy, ale śmialiśmy się, nie byliśmy... zdesperowani czy coś. Był tam... ten dom? Domek z błota. Taki malutki. Nie... nie bardzo pamiętam coś więcej, ale czy to... czy wiesz, o czym mówię, czy ja to sobie wymyśliłem?

 

— Miałem dziewięć lat, a ty dziesięć. Goniliśmy za jaszczurką i to ja ją faktycznie złapałem, więc stwierdziłeś, że potrzebuje domu do mieszkania. Padało wcześniej, więc ziemia była wystarczająco błotnista, żebyś mógł zbudować z niej maleńki domek. Miał chyba kilka okien, a ty próbowałeś zrobić drzwi, ale ciągle się zapadały. Wsadziliśmy tam jaszczurkę, nie większą niż moja dłoń, i została tam jakieś... piętnaście sekund, może? Tak, mniej więcej tyle, a potem wyślizgnęła się przez jedno z okien i uciekła — opowiada Regulus. — Nazwałeś ją Lewis.

 

Syriusz zamyka oczy. Dzięki tym szczegółom wspomnienie łatwiej się układa i wskakuje na swoje miejsce, staje się mniej zamglone i zniekształcone, gdy nabiera ostrości. Nie wie, czy to dlatego, że faktycznie to pamięta, czy może po prostu potrafi to sobie doskonale wyobrazić, ale tak czy inaczej, dobrze jest mieć coś konkretnego.

 

— Mam... wiem, że to niemożliwe, ale mam takie wspomnienie, jak skaczemy z dachu naszego pierwszego domu i lecimy. Próbowaliśmy dotknąć gwiazd. Naszych gwiazd. Nawet nie wiem, czy były wtedy widoczne o tej porze roku, ale ja... wyraźnie pamiętam, jak to robiliśmy. Oczywiście nie lataliśmy naprawdę, ale... czy my...?

 

— Nie. Nigdy nawet nie weszliśmy na dach, ale mieliśmy zwyczaj rozmawiać o lataniu do gwiazd. Ja, ty, Andromeda, Narcyza, Bellatriks - wszyscy. Planowaliśmy wspaniałe przygody wśród gwiazd i konstelacji, od których wzięły się nasze imiona, a Narcyza udawała, że czuje się pominięta, bo nie miała swojej, ale to nie było naprawdę. One były starsze, więc to była po prostu rzecz, którą robiły, żeby nas zabawić, zwłaszcza gdy się nami opiekowały. To była jak mała opowieść, którą nam opowiadały przed snem, o wszystkich przygodach, które mielibyśmy w kosmosie.

 

W gardle Syriusza formuje się gula, którą musi przełknąć, bo to wspomnienie - które nawet nie jest prawdziwe - jest tak wyraziste. Od dawna wiedział, że nie jest prawdziwe, bo to niemożliwe. On i Regulus nie mogli wyskoczyć z dachu i polecieć w niebo, wybuchając głośnym śmiechem, ale to wszystko brzmi tak wyraźnie, że Syriusz niemal czuje powietrze na policzkach i słyszy, jak Regulus piszczy z zachwytu, szybując przez niebo.

 

Może to był sen, a on nie potrafi oddzielić snów od rzeczywistości tak dobrze, jak wszyscy inni. Może wziął opowieść, którą snuły jego starsze kuzynki, i przekształcił ją we wspomnienie, które wydaje mu się bardziej rzeczywiste niż to, czego faktycznie doświadczył. Nie wie, dlaczego to wspomnienie tam jest, i to go frustruje. Sposób, w jaki jego własny umysł go zdradza, sprawia, że ma ochotę zwinąć się w ciasny kłębek i nigdy więcej się nie ruszyć. Jego przeszłość jest tak krucha, tak fragmentaryczna w niektórych miejscach, jakby stracił tak wiele z siebie, czego nigdy nie będzie mógł odzyskać. Ból tej straty przeszywa go na wskroś.

 

— Dziękuję — chrypi Syriusz. — Za szczerość, znaczy się.

 

— Pamiętasz ten dzień, kiedy zbieraliśmy orzechy pekan? — pyta go Regulus, a Syriusz marszczy brwi.

 

— Nie — przyznaje Syriusz. — A powinienem? Naprawdę to robiliśmy?

 

Regulus wzdycha cicho.

 

— Tak, zbieraliśmy.

 

— Możesz... to znaczy, możesz mi o tym opowiedzieć, jeśli chcesz — sugeruje Syriusz. Nie będzie tego pamiętać, zdaje sobie z tego sprawę, ale chciałby o tym usłyszeć.

 

— W porządku — mówi Regulus, odwracając wzrok. — To i tak nie jest zbyt szczęśliwe wspomnienie.

 

— Mieliśmy je jednak, prawda? — pyta Syriusz, ściszając głos i spuszczając wzrok. — Szczęśliwe wspomnienia, mam na myśli. Wtedy, gdy byliśmy... tymi ludźmi, którymi kiedyś byliśmy.

 

— Już sam nie wiem — odpowiada Regulus równie cicho. — Właściwie nie pamiętam ludzi, którymi kiedyś byliśmy.

 

Syriusz uśmiecha się smutno.

 

— Tak, Reggie, ja też nie.

 

~•~

 

Remus puka do drzwi Syriusza, nie otrzymuje odpowiedzi i postanawia odejść. To z pewnością będzie ciężka noc dla niego, jak również dla Jamesa i Regulusa, więc może Remus nie powinien się narzucać. Prawdopodobnie nie odważyłby się na to, gdyby nie rozmowa, którą odbył z Regulusem zaledwie kilka godzin temu.

 

Jesteś dla niego ważny" - powiedział Regulus. Rzecz w tym, że Remus o tym wie. Syriusz dał mu to jasno do zrozumienia. Jakoś tak się stało, że w ciągu zaledwie kilku dni stał się dla Syriusza kimś ważnym. A przecież od pięciu lat nie był dla nikogo ważny.

 

Wzdychając, Remus odwraca się, jakby chciał odejść, ale zatrzymuje się, gdy widzi Syriusza zmierzającego w jego kierunku. Oczy Syriusza są zmęczone i zaczerwienione, a mimo to udaje mu się lekko uśmiechnąć na widok Remusa. Ten uśmiech jest nikły i migotliwy, jak płomień grożący zgaśnięciem, ale jednak jest.

 

— Prawie cię przegapiłem — zauważa Remus, gdy Syriusz podchodzi bliżej.

 

— Nie chciałbym tego przegapić. Mam więc boskie wyczucie czasu — żartuje słabo Syriusz, zatrzymując się obok niego, przed drzwiami swojego pokoju.

 

— Wszystko w porządku? — pyta cicho Remus, po czym czuje się równie głupio, jak wtedy, gdy pytał Regulusa, czy się boi.

 

W przeciwieństwie do Regulusa, Syriusz nie daje po sobie poznać, jak głupie jest to pytanie. Po prostu odpowiada:

 

— Nie, szczerze mówiąc, nie jest.

 

— Wiem, przepraszam — mruczy Remus. — Mogę coś dla ciebie zrobić?

 

— Już teraz robisz dla mnie wystarczająco dużo.

 

— Przecież nic takiego nie robię.

 

— Jesteś tutaj — to wszystko, co mówi Syriusz.

 

— Nie mogę zostać na całą noc, choć bardzo bym chciał. Mam tylko kilka godzin, zanim będę musiał wrócić do swojej celi — mówi Remus z przepraszającym grymasem.

 

Syriusz kiwa głową.

 

— W porządku. Jak chcesz je spędzić?

 

— Z tobą — przyznaje Remus, czując, jak żołądek podchodzi mu do gardła, jakby właśnie spadał z ogromnej wysokości. Te pragnienia, na które powoli pozwala sobie mieć, przerażają go i ekscytują w równym stopniu.

 

— Cóż, to się świetnie składa, bo ja chcę tego samego — odpowiada Syriusz i mimo wszystko na jego policzkach pojawia się rumieniec, a usta wykrzywiają w delikatnym uśmiechu. — Chcesz wejść do środka?

 

— Tak, dobrze — mówi Remus.

 

Syriusz przez chwilę utrzymuje jego spojrzenie, po czym otwiera drzwi i wchodzi do środka. Przytrzymuje je, czekając, aż Remus wejdzie, zanim je zamknie. Przez moment Remusa przytłacza świadomość, że ufa Syriuszowi, nawet za zamkniętymi drzwiami.

 

Zupełnie nieświadomy wagi tego wszystkiego, Syriusz mija go, wypuszczając głęboki oddech i mamrocząc coś o przebraniu się. Remus obserwuje, jak wchodzi do garderoby i zasuwa drzwi. Powoli rozgląda się po pokoju, stojąc niezręcznie w miejscu.

 

Remus widział pokój Syriusza już wiele razy wcześniej, oczywiście, ale w tej chwili naprawdę nie wie, co ze sobą zrobić. Czuje ciepłe poruszenie w piersi, gdy uświadamia sobie, że Syriusz już nigdy nie zostawia ubrań na podłodze. Teraz składa je równie skrupulatnie jak Regulus.

 

Jakby na zawołanie, Syriusz wychodzi z garderoby, trzymając równo złożony stos ubrań, które miał wcześniej na sobie, i odkłada je na krzesło w rogu. Przebrał się w dresy i koszulkę, która wygląda na miękką, bez rękawów, z brzegiem kończącym się na ramionach, odsłaniającym jego barki. Remus zupełnie nie jest przygotowany na widok ich umięśnienia ani na bliznę wychodzącą z prawego ramienia Syriusza - poszarpaną, jakby ktoś próbował ciąć go ostrym łukiem, ale nigdy nie zdołał dokończyć.

 

— To nawet nie jest ta najgorsza — mówi Syriusz, a Remus gwałtownie podnosi wzrok, zdając sobie sprawę, że Syriusz przyłapał go na gapieniu się. Syriusz sięga i dotyka blizny z prychnięciem. — Przemiły Jericho próbował mi poderżnąć gardło, ale zrobiłem unik i skończyło się na tym.

 

— Pamiętam to — odpowiada Remus, bo rzeczywiście pamięta, choć tylko mgliście. — Rozbiłeś mu czaszkę kamieniem.

 

Wydaje się, że to było całe życie temu, zanim w ogóle trafił do Hallow. Rzeczywiście oglądał Syriusza podczas jego igrzysk. Wszyscy oglądali, a Remus nie był wyjątkiem, zanim został sługą. Wtedy Syriusz był tylko chłopcem na ekranach, robiącym rzeczy, które wywoływały mdłości u Remusa, nawet gdy był już tak znieczulony, że ledwie pozwalał tym myślom ciążyć mu na umyśle. Jaki byłby w tym sens? Działo się to rok wcześniej i miało się dziać rok później. Remus wiedział, że nawet on mógłby kiedyś musieć to zrobić, gdyby wyczytano jego imię, ale jego los potoczył się inaczej. Niektórzy mogliby pomyśleć, że miał szczęście. Byliby w błędzie.

 

— Tak, zrobiłem to. Aż nazbyt dobrze to pamiętam. — Syriusz prycha sarkastycznym śmiechem. — Ze wszystkich rzeczy, które można zapamiętać... Wiesz, nie mogę zapomnieć żadnego szczegółu z mojego pobytu na arenie, a jednak... — Potrząsa głową, wykrzywiając usta, po czym spogląda na Remusa z wymuszonym uśmiechem. — Szczerze mówiąc, miałem nadzieję, że może nie oglądałeś moich igrzysk. Wiem, że nie byłeś wtedy sługą, ale…

 

— Nie, oglądałem je — potwierdza Remus, a Syriusz kiwa głową, odwracając wzrok i zaciskając szczękę. — To... Syriusz, wszystko w porządku. Zrobiłeś to, co musiałeś, żeby przeżyć.

 

— Zabiłem dwanaście osób. Jestem dosłownie mordercą, Remus.

 

— Wbrew swojej woli. Nie miałeś wyboru.

 

— Mogłem zamiast tego umrzeć — mówi Syriusz, a jego spojrzenie staje się mgliste i odległe. W jego głosie brzmi tęsknota, jakby niemal żałował, że tak się nie stało. To sprawia, że żołądek Remusa kurczy się z przerażenia.

 

— Cóż, cieszę się, że tego nie zrobiłeś — mówi stanowczo Remus.

 

Syriusz zerka na niego.

 

— Widziałeś wszystko, co zrobiłem, do czego jestem zdolny, a mimo to wciąż to mówisz. Szczerze, nie wiem, jak możesz znieść przebywanie ze mną w jednym pomieszczeniu.

 

— Nie miałeś wyboru — mówi Remus, a jego słowa są ostre jak trzask bicza o mokry beton, a on wie, jak to jest. Syriusz gwałtownie mruga, jego usta rozchylają się w zdumieniu. Remus kręci głową. — To, co ci się przydarzyło... to nie było sprawiedliwe. Nie chciałeś przez to wszystko przechodzić. To nie jest w porządku, że zostałeś zmuszony do zabijania, żeby przeżyć, i to nie jest twoja wina.

 

— Po prostu... — Syriusz przełyka ślinę. — Nie wiem. Miałem tylko nadzieję, że może nie widziałeś mnie w najgorszym wydaniu.

 

Remus bezradnie łagodnieje i bierze głęboki oddech, po czym powoli wypuszcza powietrze.

 

— Syriusz.

 

— Tak? — chrypi Syriusz.

 

— Widzisz mnie w najgorszym wydaniu za każdym razem, gdy na mnie patrzysz — szepcze Remus. — Chciałbym bardziej niż czegokolwiek, żebyś mógł zobaczyć mnie w najlepszej wersji, ale dostajesz to, co jest, a mimo to wciąż ci to wystarcza. Dlaczego miałbym czuć cokolwiek innego wobec ciebie cierpiącego z rąk Hallow?

 

Syriusz wypuszcza drżący, głęboki oddech i przesuwa się o kilka kroków do przodu. Powoli wyciąga rękę, zatrzymując się tuż przed dotknięciem Remusa, po czym cofa dłoń i rozprostowuje palce.

 

— Nie widzę tego, co według ciebie widzę, gdy na ciebie patrzę, Remus.

 

— Co więc widzisz?

 

— Coś wspaniałego.

 

Remusowi zapiera dech. Podchodzi bliżej, przesuwając wzrokiem po twarzy Syriusza.

 

— Dlaczego się cofnąłeś? Chciałeś mnie dotknąć, ale się powstrzymałeś.

 

— Mogę? — pyta Syriusz, a brzmi to jak błaganie, jakby rozpaczliwie tego pragnął. Ma szeroko otwarte oczy, a jego palce drgają nerwowo, gdy patrzy na Remusa z nadzieją wypisaną na twarzy.

 

Ten idiota, myśli Remus z czułością. Ten cudowny bałagan w ludzkiej postaci. Potrząsa głową z cichym parsknięciem śmiechu, wciąż pamiętając swoją rozmowę z Jamesem. Syriusz nie przekroczy granic, więc Remus będzie musiał po prostu pokazać mu, że granice się przesunęły. Unosi dłoń i obejmuje lewy nadgarstek Syriusza swoją prawą ręką, na moment przesuwając ją wyżej, tylko po to, by zobaczyć, jak klatka piersiowa Syriusza drga przy gwałtownym wdechu, po czym przesuwa dłoń z powrotem w dół, by delikatnie spleść ich palce.

 

Wydaje się to przełomowe, to przekroczenie granicy, której tak ostrożnie unikali, a jednak jest to prawdopodobnie najłatwiejsza rzecz, jaką Remus kiedykolwiek zrobił. Delikatnie pociąga dłoń Syriusza i mówi:

 

— Tak, możesz. Chcę, żebyś to zrobił.

 

Syriusz wypuszcza powietrze jednym tchem, głośno, jakby nagle mógł swobodniej oddychać, po czym przesuwa się do przodu, by zniwelować ostatnią przestrzeń między nimi i opiera głowę bezpośrednio na ramieniu Remusa. Wtula się w niego z głębokim westchnieniem, jego ciało rozluźnia się; dla Remusa to takie proste, by przesunąć dłonie wzdłuż ramion Syriusza i objąć go, po prostu go przytulić.

 

— Jesteś taki ciepły — szepcze Syriusz.

 

— Mmm — przytakuje Remus z roztargnieniem, zbyt zajęty zbieraniem odwagi, by musnąć opuszkami palców włosy Syriusza, które opadają mu na ramiona. Są tak cholernie miękkie, że umysł Remusa na chwilę całkowicie się wyłącza, a jego dłonie aż swędzą, by zanurzyć się głębiej w tych pasmach. — Lubię twoje włosy, wiesz?

 

Syriusz wypuszcza cichy śmiech przy jego ramieniu, niebezpiecznie bliski przeklętemu chichotowi. Usta Remusa drgają, gdy delikatnie pociąga za jedno pasmo włosów, które złapał między opuszki dwóch palców. Powoli, ostrożnie, ramiona Syriusza oplatają Remusa, luźno zamykając się wokół jego pleców - i, tak po prostu, staje się to pełnym uściskiem.

 

Przez długi czas żaden z nich się nie odzywa. Po prostu oddychają i trzymają się nawzajem. Oddech Syriusza jest równy i spokojny, a on sam jest tak zrelaksowany, że aż trochę bezwładny, jakby mógł odpłynąć i zasnąć właśnie tutaj. Jego jedynym ruchem jest okazjonalne pocieranie policzkiem o ramię Remusa, jakby się układał wygodniej. Tymczasem Remus pozwala sobie na nieco zbyt wiele, nie mogąc się powstrzymać. Jedną ręką przesuwa w górę i w dół po plecach Syriusza, a druga ma misję, by dostać się do jego włosów, choćby miała to być ostatnia rzecz, jaką zrobi. W końcu mu się to udaje, przechodząc od zabawy końcówkami czy przypadkowymi kosmykami, które owija sobie wokół knykci. Zamiast tego, poddaje się i przeczesuje palcami włosy od nasady aż po końce, natychmiast zauroczony jedwabistą miękkością prześlizgujących się między nimi pasm.

 

W odpowiedzi Syriusza przechodzi dreszcz przez całe ciało i odwraca się, by mocniej przycisnąć twarz do ramienia Remusa. Remus wciąż słyszy jego oddech, zauważając chwilowe zawahanie, zanim ten wraca do nieco nierównego rytmu.

 

— Wszystko w porządku? — pyta Remus.

 

— Mhm — odpowiada Syriusz wysokim głosem.

 

— Chcesz, żebym zrobił to jeszcze raz?

 

— Robię wszystko, co w mojej mocy, żeby nie błagać cię, byś robił to zawsze.

 

— Niestety mam inne rzeczy, którymi muszę się zająć — droczy się Remus.

 

Syriusz parska.

 

— Okrucieństwo. Udręka. Kompletne nieszczęście.

 

— Czyż nie? — Kąciki ust Remusa unoszą się z rozbawieniem, gdy ponownie przesuwa dłonią przez włosy Syriusza. Na ten gest niezadowolenie Syriusza znika, a z jego gardła wydobywa się ciche mruknięcie aprobaty.

 

— To mogłoby mnie uśpić — mamrocze Syriusz.

 

Remus zastanawia się przez chwilę, po czym mówi:

 

— Cóż, faktycznie powinieneś się dziś porządnie wyspać. Mogę... to znaczy, mogę ci w tym pomóc.

 

— W łóżku? — Głowa Syriusza podrywa się gwałtownie, prawie strącając dłoń Remusa, a on sam wygląda na bardzo zainteresowanego tym pomysłem. — Położysz się ze mną? To znaczy... ja tylko... nie chcę... jeśli ty, eee...

 

— Tak, żeby pomóc ci zasnąć — mówi Remus z rozbawieniem.

 

— No wiesz, jest wiele sposobów, żeby... — Syriusz urywa nagle, kaszląc, podczas gdy jego twarz oblewa się tym rumieńcem, który Remus tak bardzo lubi. Wygląda na nieco zawstydzonego. — Przepraszam, to było…

 

— Czy każesz mi wyczerpać cię w inny sposób? — pyta Remus, unosząc brew.

 

Niemal komiczne jest to, jak szybko Syriusz blednie, a rumieniec całkowicie znika z jego twarzy.

 

— Nie! Na litość boską, nie, nigdy bym nie śmiał.

 

— Więc nie chcesz, żebym cię zmęczył?

 

— Nie. Tak. To znaczy... ja…

 

Remus marszczy brwi, patrząc na niego, ale ledwo już się powstrzymuje. Za chwilę pęknie.

 

— Czy masz jakiś problem z tym, jak wykonuję swoje zadania? Uważasz, że nie poradzę sobie z tym jednym zgodnie z twoimi oczekiwaniami?

 

— Mo… moje oczeki… co? Remus? — Syriusz wygląda na nieco zagubionego i oszołomionego. — Nie? To znaczy, ja nie proszę... nie chodzi o to, że ja... — Urywa, gdy tylko kąciki ust Remusa drgają, co oznacza, że przygląda się ustom Remusa trochę zbyt uważnie, ale Remus nie narzeka. Łagodna panika Syriusza ustępuje, pozostawiając go w osłupieniu. — Och, znowu sobie ze mnie kpisz.

 

— Owszem, nabijałem się z ciebie — potwierdza Remus, uśmiechając się szeroko i gładząc dłońmi ramiona Syriusza, gdy ten zaczyna się odsuwać.

 

Syriusz tłumi cichy odgłos i unosi dłoń, by zakryć czoło, wypuszczając drżący oddech.

 

— To jest... wiesz, jak na coś, co przyprawia mnie o cholerne przerażenie, uważam to za bardzo pociągające. Żeby było jasne, nie podnieca mnie mój strach. Myślę, że to raczej ta psota działa na mnie tak mocno, jeśli mam być szczery. Może... odrobinę też ten strach, ale dzisiaj nie jest dzień, żebym to zgłębiał.

 

— Dziękuję, że zabrałeś mnie ze sobą w tę krótką podróż samopoznania — mówi Remus uprzejmie.

 

— Sprawiasz, że czuję różne rzeczy — oznajmia mu Syriusz, patrząc na niego dość bezradnie, jakby się zagubił.

 

Usta Remusa drgają.

 

— Zauważyłem.

 

— Dobrze. Po prostu... chciałem się upewnić, że wiesz.

 

— Wiem.

 

— Dobrze. Czy nadal zamierzasz położyć się ze mną do łóżka? — pyta Syriusz.

 

— Tak — odpowiada Remus.

 

Usta Syriusza unoszą się w uśmiechu.

 

— Po tym wszystkim muszę sprawić, żebyś też poczuł różne rzeczy, skoro nadal chcesz położyć się ze mną do łóżka.

 

— Chodź już — mówi Remus z łagodnym śmiechem, wyciągając rękę, by popchnąć go w stronę łóżka, czując wewnętrzny dreszcz emocji z powodu możliwości dotknięcia go znowu, ze świadomością, że może to zrobić. Przesuwa kciukiem wzdłuż blizny na jego ramieniu, a Syriusz ledwie idzie prosto, zbyt zajęty wpatrywaniem się w Remusa.

 

Pójście do łóżka z Syriuszem okazuje się zaskakująco proste, choć może nie powinno to dziwić. Tyle rzeczy z Syriuszem przychodzi łatwo, więc dlaczego to miałoby być inne? To niewłaściwe, nie powinien tego robić, bla bla bla - te same wymówki co zwykle, a Remus po prostu naprawdę, naprawdę nie dba o to w tej chwili. Bycie z Syriuszem zawsze wiąże się z ryzykiem, ale to ryzyko, które jest gotów podjąć.

 

Łóżko jest o wiele bardziej miękkie niż prycza Remusa w jego celi, a do tego ma prawdziwe poduszki, jak również satynowe prześcieradła i cudowne kołdry, które są tak przyjemne, że Remus mógłby się rozpłakać. Mimo to nie bardzo wie, jak się w nim rozluźnić, bo od pięciu lat nie miał niczego nawet zbliżonego do tego luksusu. Na szczęście celem nie jest wygodne ułożenie się; celem jest zatopienie się w Syriuszu i jego włosach, którymi Remus jest - trzeba przyznać - zafascynowany.

 

Remus kończy, opierając się na boku i jednym łokciu, z drugą ręką uniesioną, by przesunąć nią przez włosy, które Syriusz usłużnie rozłożył na poduszce niczym rozlany atrament. Jest w tym coś niemal artystycznego - te fale czerni na tle śnieżnobiałych poszewek, jednocześnie ostre i eteryczne.

 

— Remus — szepcze Syriusz, spoglądając na niego przez wpół przymknięte powieki.

 

— Hmm?

 

— Poczekasz, aż zasnę, zanim wyjdziesz?

 

— Jeśli zaśniesz, zanim będę musiał wyjść — odpowiada cicho Remus.

 

Syriusz mruczy i zamyka oczy.

 

— Chcę zasnąć, gdy tu jesteś. Czy to dziwne?

 

— Nie, nie sądzę, żeby to było dziwne — odpowiada Remus, bo sam rozpaczliwie pragnąłby zrobić to samo. Nie może. Nigdy nie będzie mógł.

 

— Dziękuję — szepcze Syriusz z wciąż zamkniętymi oczami. — Za to, że przy mnie jesteś. Zwłaszcza dziś wieczorem. To... byłoby o wiele gorsze bez ciebie, Remus.

 

Remus spogląda na niego z góry i wciąż przesuwa dłonią przez jego włosy. Z czułością odszeptuje:

 

— Oczywiście.

 

Syriusz wypuszcza cichy oddech i wkrótce naprawdę zapada w sen, jego usta rozluźniają się, a ciało wtapia w materac. Remus nadal głaszcze jego włosy, zdumiony poziomem zaufania, jakim Syriusz go darzy - tego samego zaufania, które Remus czuje do Syriusza, rezonującego w nim samym. Pozostaje dokładnie tam, gdzie jest, aż do momentu, gdy musi wyjść, życząc sobie każdą cząstką ciała, by mógł zostać. Jedyną pociechą jest to, że Syriusz mógł zasnąć przy nim, przynajmniej tyle.

 

Jeśli Remus nigdy nie będzie mógł zrobić tego samego, upewnia się, że zabierze coś małego dla siebie, zanim wyjdzie. Drobną przyjemność. Pochyla się i składa pocałunek na czole Syriusza, delikatny i długi, pozwalając, by na jego ustach zagościł uśmiech, gdy się odsuwa.

 

Kiedy wychodzi, nawet pod maską, jego usta wciąż mrowią.

 

~•~

 

James budzi się gwałtownie z walącym sercem, a imię Syriusza wyrywa mu się z ust w chrapliwym okrzyku czystej paniki. Siada raptownie, zdezorientowany, gorączkowo rozglądając się za przyjacielem - ale jego tam nie ma.

 

Jamesowi zajmuje chwilę, by uświadomić sobie, że wszystko jest w porządku. Że brak obecności Syriusza nie oznacza, że stało się coś złego. Że Syriusz prawdopodobnie leży we własnym łóżku, miejmy nadzieję, odpoczywając, jak tylko może. James wypuszcza powietrze i pochyla się, by potrzeć dłońmi zamknięte, zaczerwienione oczy. Zasypianie we łzach, szczególnie gdy wciąż ma się soczewki kontaktowe, nie służy oczom. Kto by pomyślał?

 

Opuszczając ręce, James przełyka gulę w gardle. Nienawidzi tego, co zrobił. Nie... nie żałuje swojego wyboru, jasne? Plan pozostaje bez zmian i nie zmieni zdania, ale... to nie znaczy, że jest łatwo. To nie znaczy, że się nie boi. To nie powstrzymuje go przed uczuciem, jakby dławił się własnym żalem za życiem, którego nie będzie mu dane przeżyć.

 

James z trudem podnosi się, by sprawdzić godzinę - jest środek nocy - po czym idzie wziąć prysznic. Jest spocony po koszmarze i stara się docenić możliwość umycia się, nie traktując jej jako coś oczywistego.

 

Gdy kończy i się przebiera, James ostrożnie wychodzi ze swojego pokoju. Z rozwagą przemieszcza się korytarzem do pokoju Regulusa, zamierzając tylko sprawdzić, co u niego, może zobaczyć, czy nie śpi. Nie rozmawiali od czasu wywiadów i James czuje potrzebę przeproszenia go. Co więcej, nie chce wchodzić na arenę z ciężarem gniewu Regulusa na swoich barkach.

 

Ostrożnie uchyla drzwi i widzi, że światło wciąż się pali, ale Regulusa nie ma w łóżku. Drzwi na balkon są uchylone, zupełnie jak ostatnim razem. James przez chwilę się waha, po czym wślizguje się do środka, zamyka za sobą drzwi i kieruje się na balkon.

 

Regulus siedzi na tym samym krześle co ostatnim razem, jak przystało na człowieka przyzwyczajeń. Zawsze lubił swoje rutyny, swoje małe, wymyślone zasady porządku - jak wszystko powinno być ułożone, co gdzie należy i jak ma funkcjonować. Gdy nieświadomie wybiera krzesło, to krzesło staje się jego. Gdy nosi brązowe buty, potrzebuje czarnych skarpetek. Gdy zapalają się uliczne latarnie, musi przejść przez każdy złocisty krąg światła padający na chodnik w drodze do domu. Regulus zawsze czuł się komfortowo z porządkiem w swoim życiu, podczas gdy Syriusz i James wolą spontaniczność.

 

— Cześć — wita się James ostrożnie, opadając na wolne krzesło. Regulus nie reaguje, ale James widzi, jak zaciska szczękę. — Eee, spałeś w ogóle?

 

— Nie — odpowiada Regulus sztywno. — A ty?

 

— Trochę, ale niezbyt dobrze — przyznaje James.

 

Regulus wypuszcza gwałtownie powietrze i odwraca głowę, by spojrzeć na Jamesa. W smugach światła wpadającego przez uchylone drzwi jego oczy płoną.

 

— Czego chcesz, James?

 

— Wiem, że jesteś na mnie zły — mamrocze James.

 

— Owszem, jestem — warczy Regulus.

 

James przełyka ślinę.

 

— Przepraszam, Reg.

 

— Nie potrzebuję twoich pieprzonych przeprosin. Chcę, żebyś tego w ogóle nie zrobił — mówi ostro Regulus. — Ze wszystkich cholernych rzeczy, które można zrobić, powiedzieć, a ty... a ty wiedziałeś, że to było okrutne... — Jego głos się załamuje, brzmi krucho. Odwraca głowę, zaciskając dłoń w pięść na blacie stołu. Kiedy odzywa się ponownie, jego głos jest cichy i łamie to serce Jamesa. — To było okrutne. Nie miałeś prawa tak ze mnie szydzić.

 

— Nie szydziłem z ciebie — mówi James. — Rozumiem, dlaczego tak myślisz, ale…

 

— Naprawdę rozumiesz? — syczy Regulus, z ramionami napiętymi do granic możliwości, a w jego głosie brzmi wściekłość spowodowana tym, co już wie.

 

James też już wie. Wiedział od jedenastego roku życia, kiedy po raz pierwszy poznał Regulusa, a ten spojrzał na niego szeroko otwartymi oczami, jakby James był najwspanialszą rzeczą, jaką Regulus kiedykolwiek widział. Wiedział we wszystkich chwilach, które nastąpiły później; gdy Regulus ledwo potrafił sklecić przy nim zdanie; gdy Regulus rumienił się za każdym razem, gdy James się do niego uśmiechał; gdy Regulus pędził, by wyprzedzić Syriusza przy drzwiach za każdym razem, gdy James przychodził, tylko po to, by mieć te cenne kilka minut sam na sam z nim, zanim Syriusz całkowicie zawładnął uwagą Jamesa.

 

Oczywiście James wiedział, że Regulus był w nim zakochany od jedenastego do piętnastego roku życia. James wiedział i uważał to za zabawne. Właściwie uważał to za przezabawne i czasami nawet podsycał to uczucie mrugając okiem czy rzucając żartobliwe komentarze, tylko dlatego, że go to bawiło. Nie dlatego, że mu zależało. Niestety, Jamesowi nie zależało. Dla Jamesa Regulus był po prostu młodszym braciszkiem Syriusza z beznadziejnym zauroczeniem.

 

A potem, cóż, Regulus zmusił go do odwzajemnienia uczuć, dosłownie waląc go w głowę i każąc mu, do cholery, zwrócić uwagę, co tak gwałtownie i szybko zmieniło perspektywę Jamesa, że przeszedł od kompletnego ignorowania młodszego brata Syriusza do marzenia o tym, jak by to było go pocałować. Ta nagła zmiana o sto osiemdziesiąt stopni nastąpiła akurat w momencie, gdy Regulus wykonał własny zwrot o sto osiemdziesiąt stopni, przechodząc od mocnego zauroczenia Jamesem do równie silnej nienawiści do niego. Czyż to nie jest strasznie ironiczne?

 

— Wiem, że kiedyś się we mnie podkochiwałeś — przyznaje cicho James i mimo że Regulus wciąż jest wściekły, James nie może powstrzymać się od docenienia rumieńca, który rozlewa się na jego policzkach.

 

— Tak, cóż, byłem młody i głupi — mruczy Regulus z grymasem. — Nie żeby to miało dla ciebie jakiekolwiek znaczenie, obaj o tym wiemy. Dla ciebie było to tylko źródło rozrywki.

 

— Nie masz pojęcia, jak długo kopałem się mentalnie za to, że byłem młody i głupi, tyle że w zupełnie odwrotny sposób. Miałem tyle okazji, które przepuściłem, a gdy w końcu dotarło do mnie, jaki byłem cholernie głupi, było już za późno. — James ciężko wzdycha. — Koniec z okazjami.

 

Regulus milczy przez chwilę, a potem spogląda na Jamesa zmrużonymi oczami.

 

— Więc mówiłeś poważnie.

 

— Nie planowałem wyznać dosłownie wszystkim mojego najgłębszego, najmroczniejszego sekretu — mówi James sucho — ale uczucia do ciebie były, w rzeczywistości, moim najgłębszym, najmroczniejszym sekretem.

 

— Najgłębszy i najmroczniejszy — powtarza beznamiętnie Regulus, unosząc brew. — Wielkie słowa. Bardzo romantyczne. Czy powinienem zemdleć z wrażenia?

 

James jęczy i unosi rękę, by przeczesać włosy.

 

— Po prostu... do cholery, Regulus, wiesz, o co mi chodziło. Oczywiście, że nie chciałem, żeby ktokolwiek wiedział albo żeby ktoś dowiedział się w taki sposób. Po pierwsze, Syriusz nie wiedział. Po drugie, nie chciałem, żebyś ty się o tym dowiedział.

 

— Dlaczego? — pyta wyzywająco Regulus. — Przecież wiedziałeś o mnie.

 

— Tak, wiedziałem, ale... — James krzywi się. — No cóż, to do bani, prawda? Gdy tylko zacząłem coś do ciebie czuć, twoje uczucia do mnie zniknęły. Co miałem z tym zrobić, zwłaszcza przy tym wszystkim, co działo się z Syriuszem? Było tego tak wiele, zbyt wiele, a nawet gdy nauczyliśmy się z tym wszystkim żyć, nie miało to już sensu. Cholernie mnie nienawidzisz.

 

— Tak — mruczy Regulus, marszcząc brwi. — Tak, nienawidzę.

 

— Widzisz? — James unosi rękę w geście rezygnacji. — Nie ma sensu.

 

— Teraz ma to jeszcze mniej sensu, a mimo to wciąż tu jesteś.

 

— Cóż, rzecz z uczuciami jest taka, że bez względu na to, czy ich posiadanie ma sens, czy nie, czasem i tak nie chcą odejść.

 

Regulus przygląda mu się przez dłuższą chwilę, już nie wydaje się zły, ale jego twarz jest nieodgadniona. James porusza się niespokojnie, czując się dziwnie obserwowany, jakby znajdował się pod mikroskopem. Spojrzenie Regulusa przypomina egzamin, a James tak bardzo pragnie go zdać, ale wie, że nie może, gdy to Regulus jest tym, który go ocenia.

 

Powoli, z okropnym zgrzytem, Regulus odsuwa swoje krzesło i wstaje. James natychmiast zastyga w bezruchu, gdy Regulus spokojnym krokiem okrąża stół, zbliżając się do niego. Jego serce przyspiesza, bo on... cholera, nie wie, co się zaraz wydarzy, ale Regulus podchodzi bliżej, i robi to ze świadomością, że James pragnie go mieć bliżej niż kiedykolwiek wcześniej.

 

— Jedno z nas umrze na tej arenie, a może oboje, ale żadne z nas nie ma zbyt dużych szans na przeżycie — mówi cicho Regulus, zatrzymując się, by oprzeć się o stół, delikatnie przesuwając dłonią po jego krawędzi.

 

James powoli kiwa głową.

 

— Wiem. To jest... to nasza ostatnia noc.

 

— Owszem — przyznaje Regulus. — Sprawy z Syriuszem są skomplikowane, w bardzo niedalekiej przyszłości czeka mnie morderstwo i możliwa śmierć, i nie miałem innego wyjścia, jak tylko dużo myśleć o tym, kim kiedyś byłem, kim wszyscy byliśmy. Masz rację, uczucia nie znikają, a moja nienawiść do ciebie nigdzie się nie wybiera. Nigdy. Jeśli umrę, zrobię to nienawidząc cię. Jeśli przeżyję, też będę cię nienawidził.

 

— Nawet gdy... jeśli umrę? — pyta James, czując się urażonym, choć wie, że nie powinien. Zdawał sobie z tego sprawę już wcześniej.

 

— Tak — Regulus nie odwraca wzroku. — Za to też będę cię nienawidził.

 

— Za to, że umarłem? — mruczy James, zaskoczony.

 

Regulus patrzy na niego, a jego oczy - te oczy, które James rozpoznałby nawet wtedy, gdy wszystko inne by zapomniał - mają w sobie coś szczególnego. Są ciężkie i intensywne.

 

— Tak, za to, że umarłeś. Być może za to bardziej niż za cokolwiek innego.

 

James nie powinien uważać tego za przytłaczająco romantyczne, a zarazem tragiczne, ale i tak czuje, jak jego oddech więźnie mu w gardle. To dziwne, jak nienawiść Regulusa może być niczym błogosławieństwo, gdy ten posługuje się nią w taki sposób. James nigdy wcześniej jej nie pragnął, a teraz nagle jest za nią wdzięczny. Nienawiść to nie obojętność czy brak zainteresowania - James nie sądzi, by mógł znieść coś takiego ze strony Regulusa. Nienawiść nie jest też miłością, ale niebezpiecznie się do niej zbliża, i James myśli, że mógłby umrzeć zarówno za jedno, jak i za drugie. I właśnie to go czeka.

 

— Jutro możemy być martwi — szepcze Regulus — i nie chcę spędzić swojej ostatniej nocy samotnie, nawet jeśli oznacza to, że muszę spędzić ją z kimś, kogo nienawidzę. — Unosi dłoń znad stołu i wyciąga ją w jego stronę, z rozpostartymi, lekko zgiętymi palcami, w geście oferty i zaproszenia. — Masz szczęście, James. Ty możesz spędzić ją z kimś, kogo nie nienawidzisz.

 

— A co z czternastoletnim Regulusem w tobie? — szepcze James w odpowiedzi. — Czy on przynajmniej czuje się szczęśliwy?

 

— Nie czuje zupełnie nic. Jest martwy, odkąd skończyłem piętnaście lat — odpowiada Regulus z krótkim uśmiechem, który w kącikach zdradza smutek. Porusza lekko palcami. — No dalej, chcę być młody i głupi jeszcze ten jeden, ostatni raz, więc powinieneś skorzystać z ostatniej okazji, zanim zmienię zdanie.

 

James wypuszcza powietrze drżącym oddechem, w pełni świadomy wagi tej chwili. Wie, że to wszystko dzieje się tylko dlatego, że jutro wejdą na arenę i wszystko się zmieni. Regulus nigdy by się na to nie zdecydował w innych okolicznościach. Ale kiedy tak desperacko próbujesz uciec przed jutrem, jedynym kierunkiem, w którym możesz podążyć, jest przeszłość. Regulus chce cofnąć się tak daleko, jak to tylko możliwe, a w oddali za nim stoi chłopiec, który kiedyś pragnął kogoś, kto nigdy nie przyjął wyciągniętej dłoni, a teraz to zrobi. Zabawne, jak wszystko się zmienia. Tragiczne, jak niektóre zmiany nie mają szansy nabrać znaczenia.

 

James wsuwa swoją dłoń w dłoń Regulusa, a jego serce wykonuje ten słaby, żałosny, trzepoczący ruch, gdy ich palce prześlizgują się obok siebie. Regulus trzyma jego rękę delikatnie, podtrzymując ją od spodu, podczas gdy jego kciuk czule przesuwa się po knykciach Jamesa, jakby James był z królewskiego rodu, a on zamierzał pochylić się nad jego palcami. Jednak tego nie robi. Nie, po prostu lekko pociąga, zachęcając Jamesa, by wstał, a gdy tylko James to robi, Regulus odwraca dłoń, by spleść ich palce razem, po czym prowadzi Jamesa do swojego pokoju.

 

Niedorzecznie, James czuje lekkie drżenie w kolanach, tylko z powodu tego, jak ich palce splatają się ze sobą, wpasowując się w zagłębienia dłoni, jakby zawsze były stworzone, by być w ten sposób złączone. James pomyślał o tym po raz pierwszy, gdy trzymali się za ręce tamtego pamiętnego dnia na dziedzińcu, podczas gdy Syriusz był atakowany na ekranie, a Regulus splótł ich dłonie razem, jakby potrzebował tego kontaktu, by przestać drżeć. Nie zadziałało to do końca, ale żaden z nich nie puścił, nawet długo po tym, jak Syriusz odszedł z pola walki, zostawiając za sobą martwe ciało.

 

Regulus najpierw gasi światło i natychmiast widoczne stają się modyfikacje, których dokonał w swoim pokoju dzięki technologii Hallow i udostępnionym im udoskonaleniom. Sufit to po prostu nocne niebo pełne gwiazd jak nakłucia szpilką, które rzucają delikatną, niebieską poświatę na pokój z północnego baldachimu nad nimi. To naprawdę przepiękne i James musi przyznać, że jest tym tak rozproszony, że nie odrywa wzroku, dopóki Regulus znowu nie pociąga go za rękę, w milczeniu żądając, by położył się do łóżka.

 

To prawie tak, jakby Regulus znów był tym młodym chłopcem z zauroczeniem, wołającym Jamesa, by zwrócił na niego uwagę. Tutaj i teraz jest zupełnie inaczej, bo są dorosłymi ludźmi, którzy za chwilę znajdą się razem w łóżku, czego nigdy wcześniej nie robili. James ma sucho w ustach, gdy podąża za Regulusem pod pościel.

 

— Tylko nie rób sobie nadziei — mruczy Regulus, jakby potrafił czytać w myślach Jamesa, który rzeczywiście miał wiele pomysłów.

 

— Za późno — przyznaje James. To wywołuje u Regulusa cichy, rozbawiony pomruk, mimo wszystko, a James uśmiecha się szeroko, zapadając się w poduszkę pod głową. Leży na boku, a Regulus znajduje się tuż naprzeciwko niego, przyglądając się jego twarzy w ciemności. Obaj po prostu patrzą na siebie nawzajem, ale James ma odważną duszę, więc zbiera w sobie odwagę, by poprosić o to, czego naprawdę, naprawdę pragnie najbardziej ze wszystkiego. — Mogę cię przytulić?

 

Czy mogę cię mieć? myśli James, rozpaczliwie. Tylko na tę noc. Proszę.

 

Regulus nie odpowiada mu. Przynajmniej nie słowami. Odwraca się, a serce Jamesa zaczyna opadać na myśl o odrzuceniu, ale wtedy Regulus przysuwa się do tyłu, aż wpasowuje się w zagłębienie klatki piersiowej Jamesa i jego otwarte ramiona. Przesuwa się, by dzielić poduszkę Jamesa, przyciągając jednocześnie swoją własną do piersi, po czym lekko się zwija i mocniej przylega do Jamesa, jakby się przytulał. James wstrzymuje oddech, nie mogąc uwierzyć, że to naprawdę się dzieje.

 

Waha się, ale potem obejmuje Regulusa ramieniem i rozluźnia się z cichym westchnieniem, przymykając oczy, gdy w końcu może go przytulić. Regulus jest blisko, ciepły i najwyraźniej lubi być tym mniejszym w objęciach - a James już czuje się niebezpiecznie uzależniony od tego uczucia. Nie chce go wypuścić; pragnie zostać właśnie tutaj na zawsze, gdzie może trzymać Regulusa w ramionach i wiedzieć, jak to jest mieć go przy sobie, choćby przez chwilę, która nie może trwać wiecznie, bo jutro nadchodzi nieubłaganie i w końcu ich dopadnie.

 

Ale na razie James przytula się do Regulusa i myśli, że miał rację, ponieważ tutaj, właśnie tak, mimo wszystkiego, co czeka na niego, gdy nadejdzie jutro, James wie, że ma szczęście, mogąc spędzić swoją ostatnią noc właśnie w ten sposób.

Chapter 9: Start

Chapter Text

Syriusz jest tylko na wpół przytomny, gdy przewraca się i przytula do czegoś ciepłego i solidnego. Zazwyczaj byłoby to na tyle dziwne, że groziłoby mu odruchową reakcją obronną, ale pamięta, że zasypiał obok czegoś ciepłego i solidnego, więc wszystko jest w jak najlepszym porządku.

 

W swoim sennym stanie, ciepłe i solidne oznacza coś dobrego, dokładnie tak jak wtedy, gdy zasypiał, więc Syriusz wtula się w to, mlaskając ustami i próbując ponownie zapaść w sen.

 

Chwilę później mózg Syriusza łączy ciepłe i solidne z Remusem, a jego oczy gwałtownie się otwierają, gdy podrywa się zaalarmowany. To rzeczywiście Remus. Jest już całkowicie rozbudzony i patrzy na Syriusza z czułością, ale serce Syriusza momentalnie zamiera, gdy ogarniają go przerażenie i panika.

 

— Zasnąłeś tutaj? — chrypi Syriusz, czując jak krew pulsuje mu w żyłach, a serce przyspiesza. — Remus, czy ty…

 

— Niestety nie — przerywa spokojnie Remus. — Wyszedłem wczoraj wieczorem, ale wróciłem. Pomyślałem, że skoro chciałeś zasypiać z moją obecnością, to pewnie ucieszyłbyś się, budząc się w ten sam sposób.

 

— Och — wzdycha Syriusz, rozluźniając się całkowicie, gdy jego powieki opadają, a on sam układa się z powrotem. Chwilę później czuje, jakby serce stanęło mu w piersi, gdy uświadamia sobie, że Remus... zrobił to z własnej woli. Sam to wybrał. Wszedł do pokoju Syriusza bez pytania i po prostu wślizgnął się do jego łóżka, i gdyby to był ktokolwiek inny, Syriusz nie czułby się tak oszołomiony i upojony radością. — Och. Ja... tak, podoba mi się to. Dziękuję. Cześć.

 

— Cześć — odpowiada Remus, a kąciki jego ust drgają. — Nie masz więc nic przeciwko?

 

— Nie, nie, oczywiście, że nie — spieszy z odpowiedzią Syriusz. — Możesz robić, co tylko zechcesz, Remus, dobrze o tym wiesz. To znaczy, eee, chciałeś tego, prawda? Nie musisz tu być, jeśli nie...

 

— Chciałem tego. Chcę... — Wzrok Remusa przesuwa się na usta Syriusza, zatrzymuje się na nich przez chwilę, po czym wraca do jego oczu. — Chcę wielu rzeczy.

 

Głupio, jedyną myślą, jaką Syriusz jest w stanie sformułować, jest: czekaj, nie, nie umyłem jeszcze zębów. Na szczęście nie wypowiada tego na głos, ale tylko dlatego, że jedyny dźwięk, jaki jest w stanie z siebie wydać, to wysokie, niewyraźne mruknięcie.

 

Spojrzenie Remusa łagodnieje, przechodząc z ostrego w figlarny.

 

— Moim kompromisem wobec tych wielu pragnień było jednak to - obserwowanie, jak ślinisz się przez sen. Bardzo zajmujący początek poranka, muszę przyznać.

 

— Wcale się nie ślinię przez sen — oburza się Syriusz, odruchowo podnosząc dłoń, by szybko przetrzeć usta.

 

— Owszem, śliniłeś się — kontruje Remus. — To urocze.

 

— Och, w takim razie faktycznie ślinię się przez sen — przyznaje Syriusz, szczerząc się szeroko, gdy Remus odwraca głowę i tłumi śmiech w poduszkę. Syriusz myśli, że jest taki uroczy, po prostu patrząc na niego, i nim się orientuje, jego dłoń unosi się, by delikatnie odgarnąć kosmyk włosów opadający Remusowi na czoło. Remus lekko przekręca głowę, zerkając na Syriusza spod rzęs. — Czy to w porządku?

 

— W porządku — mruczy Remus.

 

Syriusz przygryza wargę, poruszając się bardzo ostrożnie, gdy przesuwa opuszkami palców po poszczególnych kosmykach włosów. Jego palce drżą od wagi tej chwili, od muśnięcia czegoś wspaniałego. Nie posuwa się zbyt szybko ani zbyt daleko, powstrzymując się od robienia zbyt wiele, bez względu na to, jak desperacko pragnie więcej. Syriusz niszczy różne rzeczy, ale jest zdeterminowany, by nie zniszczyć tego, co ma z Remusem - czymkolwiek by to coś nie było.

 

Kiedyś budował różne rzeczy. Tworzył. A teraz ma szczęście, jeśli nie niszczy tego, co już istnieje. To, co ma z Remusem, przypomina budowanie czegoś i to go przeraża. Nigdy nie zamierza niczego psuć, zwłaszcza tego, co ważne, a Remus bez wątpienia jest jedną z najważniejszych rzeczy, które znalazły się w zasięgu zniszczenia, jakie nosi w swoich dłoniach.

 

Przytłoczony własną ostrożnością, Syriusz cofa dłoń, przełykając z trudem ślinę. Mieszanka wstydu i poczucia winy wiruje w ziejącej pustce jego piersi, sprawiając, że tył gardła pali go żywym ogniem. Natychmiast czuje kompulsywną potrzebę przeproszenia, bo nie potrafi - nigdy nie potrafi rozróżnić, kiedy naprawdę zrobił coś złego, a kiedy tylko mu się tak wydaje.

 

— Przepraszam — wypala Syriusz. — Przepraszam. Nawet nie zapytałem, a nie powinienem był po prostu…

 

Syriusz — przerywa stanowczo Remus, a Syriusz milknie, złapany spojrzeniem Remusa. Ten lekko potrząsa głową, po czym głęboko wzdycha. — Nie rozpadnę się, wiesz?

 

— Poczekaj tylko, ledwo co cię dotknąłem — mówi Syriusz.

 

— Nie możesz zniszczyć tego, co już jest zniszczone — Remus wykrzywia usta w lekkim uśmiechu. — Poza tym, jeśli dotyk twojej dłoni miałby mnie złamać, nie będę usatysfakcjonowany, dopóki nie rozpadnę się na kawałki.

 

— Czy... czy miałeś zamiar, żeby to zabrzmiało aż tak dwuznacznie?

 

— Tak, dokładnie tak.

 

— Och, to niesprawiedliwe. To niebezpieczne. Jesteś niebezpieczny — oznajmia Syriusz bez tchu. — Będziesz moją zgubą. Wszystko, co próbowało doprowadzić mnie do końca, a to będzie Remus Lupin i jego poetyckie aluzje.

 

Remus chichocze, po czym kołysze się do przodu i przetacza prosto na Syriusza, przyciskając go plecami do łóżka ciężarem swojego ciała. Co - och, okej. To zdecydowanie zbyt wiele dla mózgu Syriusza, który na moment przestaje działać. Naprawdę, Remus może faktycznie okazać się jego zgubą.

 

Remus jest. On po prostu. Jakimś sposobem jest go tak dużo, a on dosłownie leży na Syriuszu, przyciskając klatkę piersiową do jego klatki. Syriusz ma na sobie grubą kołdrę od pasa w dół, co na szczęście powstrzymuje ich biodra przed zetknięciem się, miejmy nadzieję, że powstrzyma to jego ciało przed zareagowaniem, gdy tylko odzyska jasność umysłu. W tej chwili zastygł w bezruchu, wpatrując się w Remusa szeroko otwartymi oczami i nie poruszając się ani trochę.

 

— Dotknij mnie — mówi Remus.

 

— Co? — wykrztusza Syriusz.

 

— Dotknij mnie — powtarza Remus i ach, tak, Syriusz dobrze usłyszał za pierwszym razem. Jak to możliwe, że wciąż żyje, Syriusz nie ma pojęcia, ale nie dziwi go, że ma problemy z oddychaniem. Prawdopodobnie niedługo umrze. Co jest w porządku. Cóż za sposób na odejście, naprawdę. — Musisz to przezwyciężyć, Syriusz. A może po prostu ja potrzebuję, żebyś to zrobił. Nie chcę, żebyś się przy mnie powstrzymywał, więc po prostu... po prostu mnie dotknij. Tylko tyle.

 

Syriusz jest tak bardzo, tak bardzo kuszony ponad miarę, jak pszczoła przyciągana do miodu. Mimo destrukcyjnej natury swoich dłoni, pragnie tak mocno, tak samolubnie, położyć je na Remusie. Co więcej, Remus go o to prosi, a naprawdę nie ma niczego, czego Syriusz by mu nie dał, jeśli tylko tego zapragnie.

 

Powoli Syriusz unosi dłonie i przesuwa je po bokach ramion Remusa, zaciskając palce na szarej tkaninie, która je okrywa, choć powinien być delikatny. Nie jest pewien, czy jego ręce wciąż pamiętają, jak to robić, ale Remus zdaje się tym nie przejmować. Po prostu obserwuje Syriusza spod na wpół przymkniętych powiek, ciężkich i opadających, jakby był zrelaksowany.

 

Nabierając odwagi, Syriusz przesuwa się dalej, do ramion, wyczuwając ich szeroką linię, a następnie ku krzywiźnie szyi, by zaraz zsunąć dłonie na górną część pleców, wciskając palce w łopatki i wewnętrznie kompletnie panikując na wyczucie twardych mięśni pod swoimi dłońmi. Przesuwa ręce z powrotem w górę i dalej, z zacinającym się oddechem, gdy jego dłonie ślizgają się wzdłuż obojczyków Remusa, a potem w dół klatki piersiowej, aż stykają się z klatką Syriusza. Znów wędruje w górę, ku krzywiźnie szyi Remusa, przygryzając dolną wargę, gdy jego palce odnajdują drogę do włosów Remusa.

 

Remus wciąż go obserwuje, a to leniwe spojrzenie jest w jakiś sposób nieprzyzwoite. Jakby Syriusz oddawał się jakiejś sekretnej, hedonistycznej przyjemności, podczas gdy Remus przygląda się z łagodnym, tłumionym zainteresowaniem. Nie ma powodu, by wydawało się, że Remus jest podglądaczem, gdy Syriusz po prostu go dotyka, a jednak właśnie tak to czuje.

 

Bezradnie, palce Syriusza drżą, gdy przeczesują włosy Remusa. Jest zafascynowany tym uczuciem, a jeszcze bardziej sposobem, w jaki oczy Remusa na krótką chwilę się przymykają, a jego usta rozchylają się, wydając ciche westchnienie. Żołądek Syriusza natychmiast wypełnia się trzepoczącymi motylami, a cała jego twarz płonie.

 

— Dlaczego się rumienisz? — pyta Remus cicho, z rozbawieniem w głosie.

 

— Nie wiem — mamrocze Syriusz i po prostu wie, że rumieni się teraz jeszcze mocniej. — Po prostu... ty. To wszystko. Jest takie intymne.

 

Remus mruczy cicho.

 

— Wyobraź sobie, jak ja się czuję. Od pięciu lat nikt mnie nie dotknął, nie zadając mi bólu.

 

— Nigdy bym cię nie skrzywdził — mówi natychmiast Syriusz, automatycznie, odruchowo i instynktownie, jak oddychanie. Może wdychać i wydychać tę obietnicę; żyć z nią, jakby była niezbędna do życia, bo właśnie taka jest.

 

— Wierzę ci — mruczy Remus.

 

Syriusz czuje, jak coś ściska go w piersi, ale - o dziwo - w przyjemny sposób. Delikatnie mierzwi włosy Remusa.

 

— Czy to przyjemne uczucie?

 

— Z tobą jest spokojnie — mówi mu Remus.

 

Zapada cisza, gdy Syriusz wysuwa dłonie z włosów Remusa i ostrożnie przesuwa palcami po bokach jego szyi, by następnie przesunąć je na przód. Delikatnie przyciska kciuk do jabłka Adama Remusa, na co ten posłusznie mruczy, nisko i głęboko, pozwalając Syriuszowi poczuć wibracje. Usta Syriusza unoszą się w zadowolonym uśmiechu, a Remus patrzy na niego z wyraźnym rozczuleniem.

 

Następnie przychodzi kolej na szczękę i policzki. Syriusz ujmuje najpierw szczękę w obie dłonie, a potem obejmuje policzki, czule przesuwając kciukami pod oczami Remusa. Kontynuuje te ruchy, czując przypływ emocji na widok twarzy Remusa trzymanej w swoich dłoniach. Jest cenny. Jest uroczy. Jest wspaniały.

 

— Remus — szepcze Syriusz.

 

— Hm? — odpowiada Remus równie cicho.

 

— Jesteś boleśnie piękny, wiesz o tym? — pyta cicho Syriusz, prześlizgując spojrzeniem po całej twarzy Remusa. Dzięki temu może zobaczyć w najdrobniejszych szczegółach, jak oczy Remusa uciekają w dół, a jego usta wyginają się w uśmiechu - nieśmiała reakcja, która staje się jeszcze bardziej widoczna, gdy Syriusz czuje, jak policzki Remusa rozgrzewają się pod jego dłońmi. Rumieniec promieniuje między jego palcami, podkreślając piegi, które Syriusz pragnie obrysować. — Och, podobało ci się to, prawda? Kto się teraz rumieni, Remus, hm? No dalej, powiedz mi…

 

Remus podpiera się, by sięgnąć wokół ramienia Syriusza, zakrywając jego usta, by stłumić droczenie się i zdyszany śmiech. Syriusz uśmiecha się pod jego dłonią, używając własnych rąk, by delikatnie nacisnąć na (wciąż rozgrzane) policzki Remusa, sprawiając, że jego twarz nieco się marszczy.

 

— Zadowolony z siebie drań — mruczy Remus, odsuwając dłoń, choć niezbyt daleko, bo zatrzymuje ją na policzku Syriusza. Na jego twarzy gości uśmiech, który próbuje ukryć, ale Syriusz trzyma go między swoimi dłońmi, więc nie ma szans.

 

— Pozwól mi się tym nacieszyć. To zawsze ja się rumienię. Miło wiedzieć, że też potrafię sprawić, że to robisz — droczy się Syriusz.

 

— Naprawdę?

 

— Moje największe osiągnięcie, naprawdę.

 

Remus chichocze i spogląda na niego z nieukrywanym uczuciem, nie próbując tego w żaden sposób maskować. Sprawia to, że Syriusz niemal się rozpływa, a jego wnętrzności zamieniają się w papkę. Nie może nic na to poradzić; Remus po prostu sprawia, że czuje - cóż, właściwie wszystko. Całe spektrum emocji, rzeczy, o których Syriusz nawet nie wiedział, że można ich doświadczyć, a Remus potrafi mu to ofiarować czymś tak prostym jak spojrzenie.

 

— Co? — pyta Remus, gdy Syriusz parska cichym śmiechem.

 

— Och, masz mnie całkowicie owiniętego wokół palca — wyznaje mu Syriusz bez cienia wstydu.

 

— Czyżby?

 

— Owszem, tak właśnie jest.

 

Remus unosi brew.

 

— Dopiero teraz to do ciebie dociera?

 

— Wiesz, Remus, mógłbyś oszczędzić człowiekowi tego upokorzenia, że jest aż tak boleśnie oczywisty — mruczy Syriusz, choć w jego słowach nie ma prawdziwej złości.

 

— Obawiam się, że nie ma dla ciebie ratunku — mówi Remus z powagą, a Syriusz śmieje się tak bardzo, że parska nieelegancko i trzęsie łóżkiem, próbując złapać oddech. Szczerze mówiąc, nie może to być zbyt piękny widok, a jednak Remus spogląda na niego z góry i oświadcza: — Ty też jesteś piękny, wiesz?

 

Śmiech Syriusza urywa się nagle, a gdy Remus wypowiada te słowa, całkowicie zapiera mu dech w piersiach. Jego serce zaczyna trzepotać, a żołądek wykonuje salto; przyjemne mrowienie rozchodzi się aż po koniuszki palców, nawet tych, które wciąż spoczywają na policzkach Remusa. Syriusz unosi jedną dłoń, by delikatnie połączyć niewidzialną linią piegi rozsiane pod oczami Remusa.

 

Oczy Remusa są tak piękne, brązowe jak sekwoja i bursztynowe, gdy światło pada na nie pod odpowiednim kątem. Syriusz pamięta, kiedy po raz pierwszy zobaczył te oczy, to uczucie było jak potknięcie się na schodach, coś w nim gwałtownie drgnęło. Wszystko się zatrzymało, gdy te oczy spotkały się z jego, i dzieje się tak znowu, tu i teraz. Syriusz czuje to małe drgnięcie w sobie, jakby ziemia właśnie usunęła mu się spod stóp, i nie może powstrzymać się przed upadkiem.

 

Nie po raz pierwszy wzrok Remusa opada na usta Syriusza, jego spojrzenie staje się zamglone, a potem pochyla się do przodu, i wtedy Syriusz wypala:

 

— Muszę umyć zęby — jak największy idiota na świecie, podczas gdy jego serce próbuje ewakuować się z klatki piersiowej prosto przez jego pieprzone gardło.

 

— Ty... — Remus mruga, jakby nagle odzyskał jasność umysłu, po czym zaczyna się śmiać. Opuszcza głowę, przyciskając ją do piersi Syriusza, przez co ten może jedynie objąć dłońmi jego uszy, nieco zdezorientowany. Mija chwila, zanim Remus odzyskuje panowanie nad sobą, a potem unosi głowę z szerokim uśmiechem i błyszczącymi oczami. — Racja, oczywiście. Pozwolę ci się tym zająć. I tak muszę zacząć robić śniadanie.

 

Twarz Syriusza płonie żywym ogniem.

 

— Czy mogę, um, pomóc ci przy śniadaniu, gdy wyjdę spod prysznica, jeśli jeszcze nie skończysz?

 

— Możesz stanąć obok mnie i wyglądać ładnie, co ty na to? — żartuje Remus, wciąż uśmiechając się do niego szeroko.

 

— Idealnie — prycha Syriusz. — Nareszcie coś, w czym jestem dobry.

 

— Jesteś dobry w znacznie większej liczbie rzeczy, ale w tym również jesteś dobry, owszem — rozmyśla Remus z czułością w głosie. Pochyla się bez ostrzeżenia i muska policzek Syriusza pocałunkiem, zaledwie lekkim dotykiem, tak ulotnym, że można by go przegapić w mgnieniu oka.

 

Niezależnie od tego, Syriusz wydaje z siebie żenujący dźwięk i czuje gorąco rozlewające się od linii włosów aż po pępek, niewątpliwie rumieniąc się bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Remus już się odsunął i jedynym zadowolonym z siebie draniem jest właśnie on. Wygląda na bardzo usatysfakcjonowanego, gdy zsuwa się z Syriusza i wstaje z łóżka, mówiąc mu z nonszalancją, żeby spotkał się z nim w kuchni, gdy skończy.

 

Gdy tylko Remus wychodzi, Syriusz przewraca się na bok i zaczyna gryźć swoją poduszkę, a dla pewności tłumi w niej jeszcze krzyk. Nigdy w życiu nie doświadczył tylu emocji naraz.

 

Jest też szczęśliwszy niż kiedykolwiek wcześniej.

 

~•~

 

Regulus budzi się, czując dłoń przeczesującą jego włosy i ciepłą pierś unoszącą się i opadającą pod jego policzkiem. Jeszcze zanim całkowicie się rozbudzi, wie, że to James.

 

Rozpoznaje Jamesa tylko po dłoni. Zanim skończył czternaście lat, zapamiętał kształt dłoni Jamesa, po prostu dlatego, że dotyk Jamesa wypalał się w nim jak znamię za każdym razem, gdy ten raczył go dotknąć. Nie było nic porównywalnego z dłonią Jamesa na jego ramieniu, gdy miał czternaście lat; mógłby zasilić całe miasta energią, która w nim wzbierała, tym jak cholernie się rozświetlał, jak bardzo był oszołomiony. James mógł dotknąć go raz, całkiem przypadkowo, a Regulus rozmyślał o tym przez trzy dni, wracając do tego uczucia, do tego, co w nim wywoływało, raz za razem, aż do następnego razu, gdy James zrobił coś innego.

 

Mówiąc prosto, Regulus był żałosnym nastolatkiem z zauroczeniem tak boleśnie oczywistym, że można je było dostrzec nawet z kosmosu. James wiedział. Regulus wiedział, że on wie, nawet jeśli nie zostało to głośno potwierdzone aż do zeszłej nocy. Nigdy o tym nie rozmawiali, ale James napomykał o tym kilka razy, gdy Syriusza nie było w pobliżu, a Regulus bezradnie się płoszył i wstydził, bo wtedy najstraszniejszą rzeczą, jaką mógł sobie wyobrazić, był James śmiejący się z tego, jaki jest żałosny. Potem, cóż, Syriusz trafił na arenę i nic nie było już straszniejsze od tego.

 

Dziesięć lat później dłonie Jamesa są inne, znacznie większe, ale Regulus wciąż je rozpoznaje. Zna sposób, w jaki wygina się mały palec Jamesa, tępy, kwadratowy kształt jego paznokci i ciepło skryte w zagłębieniach jego dłoni. To, jak sprawiają, że się czuje - cóż, to też jest inne. Regulus nie jest już żałosnym nastolatkiem, więc nie będzie zasilał żadnych miast ani okrążał świata, ale jest żałosnym dorosłym, który udaje, że śpi dłużej niż w rzeczywistości, tylko po to, by móc nadal rozkoszować się tym, jak nieprzyzwoicie dobrze to wciąż się czuje.

 

Jest też po prostu... chodzi o to, że kiedy w końcu się podniesie, rzeczywistość tego dnia uderzy w niego z pełną siłą, a Regulus jeszcze nie jest na to gotowy. Tak, przy Jamesie, może uciec od wszystkiego. Tu jest bezpiecznie, z miarowym biciem serca Jamesa tuż przy jego uchu.

 

— Wiem, że nie śpisz — mówi James, bo jest okropny, i och, racja, Regulus go nienawidzi.

 

— Nie, nieprawda — mamrocze Regulus.

 

James chichocze, a wibracje jego śmiechu odbijają się na policzku Regulusa. Lekko nim potrząsają, gdy tak leży rozciągnięty na piersi Jamesa, niezbyt przejmując się tym, jak właściwie się tam znalazł.

 

— Och, jasne.

 

Regulus nie odpowiada, trzymając oczy zamknięte, gdy wdycha i wydycha powietrze, starając się pozostać w tym stanie spokoju, który - jak dobrze wie - nie jest czymś oczywistym. Jest bezgranicznie wdzięczny za to, że dłoń Jamesa wciąż przeczesuje jego włosy powtarzalnym ruchem, w dokładnie tym samym rytmie, który współgra z unoszeniem się i opadaniem jego klatki piersiowej. Szczerze mówiąc, Regulus mógłby ponownie odpłynąć w sen właśnie tak, gdyby nie był tak zdeterminowany, by poczuć każdy cal tego, jak bardzo jest teraz zrelaksowany.

 

To dość żałosne, że Regulus nie spał tak dobrze od... szczerze mówiąc, lat, a zwłaszcza odkąd wyczytano jego imię. Nienawidzi tego, że spał jak niemowlę tylko dlatego, że James był z nim zeszłej nocy, cały owinięty wokół niego, trzymając go tak, jakby nigdy nie miał zamiaru puścić. Właściwie nadal go trzyma, z wolnym ramieniem przerzuconym przez plecy Regulusa. Będzie musiał go w końcu puścić, ale Regulus nie jest jeszcze na to gotowy.

 

— Czy wiesz — mruczy James — że mówisz przez sen?

 

— Nie, wcale nie.

 

— Owszem, mówisz. Tak się właśnie obudziłem. Wiercąc się trochę, próbowałem znaleźć wygodniejszą pozycję, a ty kazałeś mi się odpierdolić.

 

— W porządku — przyznaje Regulus — może rzeczywiście mówię przez sen.

 

— Oczywiście, kiedy faktycznie próbowałem się oddalić, przewróciłeś się i przylgnąłeś do mnie jak przyssawka — mówi mu James, a Regulus słyszy uśmiech w jego głosie. — Myślałem, że wyrzucasz mnie ze swojego łóżka, ale ty po prostu chciałeś, żebym przestał się ruszać. Jesteś bardzo marudny, wiesz, nawet przez sen.

 

Regulus prycha, odmawiając zawstydzenia się czymkolwiek, co ma związek z Jamesem.

 

— Jeśli się nie zamkniesz, naprawdę wyrzucę cię z mojego łóżka. Dosłownie.

 

— Uroczy — zamyśla się James z cichym śmiechem, bo jak zawsze cechuje go ta bezczelność. — Właśnie taki jesteś. Po prostu uroczy - i przylepny w dodatku. Tego akurat się nie spodziewałem.

 

— Nie.

 

— Podziwiam twoją determinację, by temu zaprzeczać, nawet gdy dosłownie się do mnie przylepiasz.

 

— Nienawidzę cię — oznajmia Regulus z ciężkim westchnieniem, otwierając oczy i zaczynając się odsuwać, choć bardzo mu się to nie podoba.

 

— Czekaj, czekaj, nie, nie rób tego. Przepraszam, przepraszam, nie musimy o tym rozmawiać — wypala szybko James, wyciągając rękę, by przyciągnąć go z powrotem, i wypuszczając głęboki oddech, gdy Regulus ponownie opada na niego. — Po prostu się droczyłem, Reg, obiecuję. Możemy udawać, że to się nie dzieje.

 

— Lepiej — chwali go Regulus, ponownie się układając.

 

— Po prostu... gdybyśmy jednak o tym rozmawiali — kontynuuje James, bo oczywiście nie może się powstrzymać — powiedziałbym ci, że naprawdę, naprawdę nie mam nic przeciwko. Właściwie, jestem z tego całkiem zadowolony, więc...

 

James — syczy Regulus, poruszając się przy nim, by unieść się nieco i spojrzeć na niego gniewnie. Szczerze mówiąc, nie dostaje odpowiedzi, której się spodziewał. Był przygotowany na przeprosiny, może leniwy uśmiech lub kolejny szczery komentarz. Nie spodziewa się, że James gwałtownie wciągnie powietrze, znieruchomieje i lekko rozszerzy oczy.

 

— Może uważaj, gdzie przesuwasz kolano, kochanie — mówi słabo James, z wyraźnym napięciem w głosie. Demonstracyjnie odsuwa biodra, sięgając jednocześnie, by odsunąć nogę Regulusa.

 

Regulus spogląda w dół, a potem z powrotem w górę, z twarzą pozbawioną wyrazu i płaskim głosem mówiąc:

 

— Serio, James?

 

— Ja... cóż, przepraszam, ale nie mogę nic na to poradzić — jąka się James, w jednej chwili wyglądając na zmieszanego. — To po prostu... wiesz, naturalna reakcja organizmu, dobra? Leżę w łóżku z kimś ciepłym, a ty tak ładnie pachniesz, i masz miękką skórę, i włosy też, i to... to znaczy, to ty, dosłownie osoba, o której marzyłem na jawie, odkąd miałem piętnaście lat, więc musisz mi wybaczyć, że jestem... zadowolony z tego powodu.

 

— Wiesz — mówi Regulus z namysłem — jest w tym jakaś poetycka symetria. Kiedyś regularnie dochodziłem, fantazjując o tobie.

 

James zamyka oczy.

 

— Proszę, nie mów o dochodzeniu.

 

— Hmm. — Regulus przygląda mu się przez dłuższą chwilę, czując, jak w jego umyśle kształtuje się figlarny pomysł. To właściwie pewien koncept. Pobłażanie sobie, i szczerze mówiąc, jest to coś, co praktycznie należy się jego czternastoletniemu ja, który dostałby pierdolonego zawału, gdyby wiedział, że kiedyś mu się to przydarzy. Okoliczności ogólnie rzecz biorąc dalekie od idealnych, ale mimo wszystko. — Po prostu, cóż, wierz lub nie, jedna z moich fantazji zaczynała się właśnie w ten sposób.

 

— Naprawdę? — pyta James niskim głosem, otwierając oczy, by spojrzeć na Regulusa spod półprzymkniętych powiek. Bez wątpienia słyszy zmianę w głosie Regulusa, to sugestywne zabarwienie.

 

— Mhm — potwierdza Regulus. — Ty i ja razem w łóżku, ledwie co przebudzeni, nasze ciała blisko siebie. Nie wiem, jak tam trafiliśmy, ale szczerze mówiąc, szczegóły nie miały większego znaczenia. — Stuka palcami w środek klatki piersiowej Jamesa, po czym zaczyna przesuwać dłoń w dół. Wzrok Jamesa momentalnie skupia się na tym ruchu, śledząc go. — Oczywiście w tej fantazji to zawsze ty mnie dotykałeś, bo byłem wtedy jeszcze trochę zbyt nieśmiały.

 

— Teraz jesteś mniej nieśmiały — mamrocze James, nie odrywając wzroku od dłoni Regulusa, która przesuwa się coraz niżej po jego brzuchu.

 

— Cóż, wiesz, z doświadczeniem przychodzi mniej powodów do nieśmiałości — rozważa Regulus, a jego palce igrają z krawędzią paska od spodni Jamesa.

 

— Doświadczenie? — pyta James, podnosząc wzrok. — Z... daj zgadnę, z Bartym?

 

James wymawia imię Barty'ego z wyraźną pogardą. Regulus zbliżył się do Barty'ego, gdy miał siedemnaście lat, kiedy obaj próbowali kupić tego samego kurczaka od pani Fibbs. Wdali się w kłótnię o kurczaka (Regulus przechodził trudny okres, co z jego bratem, który się wyprowadził i go unikał, a Barty zawsze jest chętny do sprzeczki), a potem Barty zrobił uwagę podczas kłótni o tym, że Regulus ma ładne usta („Gówno mnie obchodzi, jakie ładne masz usta, Black; nic nie sprawi, że zrezygnuję z tego kurczaka" - to były jego dokładne słowa), co jakoś doprowadziło do tego, że Regulus odpowiedział bardzo sugestywnie („Moje usta mogłyby zrobić rzeczy, które sprawiłyby, że kupiłbyś, zabiłbyś, ugotowałbyś i nakarmił mnie tym kurczakiem, Crouch, więc uważaj" - tak odpowiedział), a to nieuchronnie doprowadziło do tego, że obciągali sobie nawzajem niecałe dwadzieścia minut później.

 

Krótko mówiąc, szybko się zaprzyjaźnili. Spotykali się przez około dwa miesiące, ale nigdy nie układało im się najlepiej, głównie dlatego, że Regulus miał zbyt wiele na głowie, by przejmować się prowadzeniem związku, a Barty był zbyt zauroczony wszystkimi innymi osobami, z którymi mógłby być, by naprawdę się zaangażować. Doszli do kompromisu, który dobrze działał dla nich obu - uprawiali seks, kiedy mieli na to ochotę, nie robili tego, gdy nie chcieli, i nie było między nimi żadnych zobowiązań.

 

Przede wszystkim byli przyjaciółmi. Gdy skończyli dwadzieścia jeden lat, seks między nimi zdarzał się już znacznie rzadziej, a teraz z pewnością nie robią tego tak często jak kiedyś, zwykle po prostu ciesząc się wspólnie spędzanym czasem jako przyjaciele, zbyt znudzeni lub leniwi, by doprowadzać się nawzajem do orgazmu tak, jak to kiedyś robili.

 

James nigdy nie lubił Barty'ego. Ilekroć się pojawiał, a Barty był obecny, stawał się podenerwowany. Biorąc pod uwagę, że James miał (i najwyraźniej wciąż ma) uczucia do Regulusa, ma to sens.

 

— Och, tak, robiliśmy razem wszelkiego rodzaju nieprzyzwoite rzeczy — przyznaje Regulus z ostrym uśmiechem. — Zazdrosny?

 

— Tak — odpowiada James bez ogródek, nie spuszczając z niego wzroku.

 

— Biedactwo — odpowiada cicho Regulus, cmokając z dezaprobatą, po czym zahacza palcami o pasek spodni Jamesa i odciąga go, by strzelił w jego skórę. James lekko podskakuje, znów gwałtownie wciągając powietrze, a Regulus cicho się śmieje. — Jakbyś nigdy nikogo nie miał. Pocałowałeś dziewczynę tuż przede mną, kiedy miałem trzynaście lat. Prawie złamałeś mi wtedy serce.

 

— Tracy — mruczy James, bo oczywiście pamięta imię pierwszej osoby, którą pocałował, mając czternaście lat.

 

Regulus mruczy z namysłem.

 

— Tak, ta właśnie. A potem, gdy miałeś piętnaście lat, chodziłeś z Renee. Podsłuchałem, jak opowiadałeś Syriuszowi o tym, co z nią robiłeś. Zniosłem to lepiej, mając czternaście lat, przynajmniej do pewnego stopnia. Potem, cóż, minęło trochę czasu, zanim związałeś się z kimś innym, przynajmniej tak mi się wydaje, ale prawdę mówiąc, nie zwracałem już na to uwagi.

 

— Potem był Ravi — informuje go James. — Miałem dziewiętnaście lat i naprawdę go lubiłem, tylko... niewystarczająco, by zapomnieć o tobie. Potem była Holly, potem Saxon, potem Wellis, a w końcu się poddałem, gdy zrozumiałem, że nikt nie sprawi, bym poczuł to, co czułem, gdy tylko cię kątem oka zobaczyłem.

 

— Uciekłem z twoim sercem, co?

 

— I nawet się nie obejrzałeś. Może byś mi je zwrócił, co?

 

— Mm, chyba jednak nie zwrócę. Myślę, że zasłużyłem na nie po tych wszystkich latach, kiedy ty trzymałeś moje — odpowiada Regulus lekkim tonem.

 

James wykrzywia usta w smutnym uśmiechu.

 

— Chyba to sprawiedliwe. Powinienem był bardziej o nie dbać, kiedy je miałem. Może wtedy nie stałbym teraz z pustymi rękami.

 

— Biedny, biedny chłopczyk — szepcze Regulus, cmokając z dezaprobatą, po czym znów pociąga za pasek od spodni Jamesa. Tym razem zanurza koniuszki palców tuż pod materiał, by zaraz je wycofać, obserwując, jak James bierze głęboki, uspokajający oddech. — Puste ręce i niespełnione fantazje; to wszystko bardzo tragiczne, nieprawdaż?

 

— Po prostu tragiczne — wydusza z siebie James, przygryzając dolną wargę.

 

— To właśnie my - jedna wielka tragedia — mówi mu Regulus. Znów zanurza palce pod materiał, tylko trochę, i tym razem ich nie cofa. — Tego już nie zmienimy, ale puste ręce i niespełnione fantazje... cóż, z tym możemy coś zrobić.

 

— Co ty wyprawiasz? — pyta James ochrypłym głosem.

 

Regulus unosi brew.

 

— Chcesz, żebym przestał?

 

— Nie — wypala James — ale chciałbym wiedzieć dlaczego.

 

— Powiem ci, gdy to się skończy — mówi Regulus, utrzymując jego spojrzenie. Źrenice Jamesa są rozszerzone. — Pasuje ci to?

 

James patrzy na niego przez dłuższą chwilę, wypuszczając drżący oddech, po czym gorączkowo kiwa głową. Wtedy Regulus przesuwa palce w górę klatki piersiowej Jamesa, by następnie opleść nimi jego szyję. Delikatnie przyciąga go do siebie, zachęcając, by przysunął się bliżej.

 

Regulus kieruje twarz Jamesa w swoje ramię, jednocześnie wsuwając udo między jego nogi. Czuje, jak oddech Jamesa załamuje się przy zagłębieniu jego szyi, a jedna z dłoni Jamesa wyciąga się, by spocząć na biodrze Regulusa, które nie jest przyciśnięte do łóżka. Jego palce zaciskają się i gniotą miękką bawełnę koszuli Regulusa. Regulus zamyka oczy i odwraca twarz w stronę włosów Jamesa, powoli zsuwając wolną dłoń z powrotem w dół jego klatki piersiowej, po czym ostrożnym, wyćwiczonym ruchem chwyta Jamesa za pasek od spodni i zaczyna ciągnąć, zachęcając jego biodra do ruchu.

 

— Cholera — szepcze James bez tchu, wyciągając wolną rękę, by złapać przód koszuli Regulusa i mocno ją ścisnąć. Jego druga dłoń zaciska się na biodrze Regulusa.

 

Regulus zaciska zęby i zmusza się do powolnego wydechu, podczas gdy dreszcz przechodzi przez całe jego ciało, zaczynając u podstawy kręgosłupa. Ignoruje to, bo czym innym jest pobłażanie swojemu wewnętrznemu małemu idiocie, który był obsesyjnie zafascynowany wszystkim, co związane z Jamesem Potterem, a czym innym, gdy to wpływa na niego w teraźniejszości. James przestał na niego oddziaływać, gdy miał piętnaście lat, i Regulus nie zamierza pozwolić, by to się teraz zmieniło.

 

Bo o to właśnie chodzi. Regulus naprawdę zostawił Jamesa za sobą, porzucił całą tę idiotyczną fascynację nim w przeszłości i zamiast tego zaczął go nienawidzić. To prawdziwe uczucie. To nie kłamstwo; wszystko, co Regulus kiedykolwiek czuł do Jamesa, wykrzywiło się i obrosło kolcami, aż stał się tym, kim jest teraz - osobą nie do poznania w porównaniu z tym, kim był kiedyś. Regulus czerpie z tego pocieszenie.

 

Ale cóż, to jest seks. Nie można go winić za to, że reaguje. James jest irytująco ciepły, a ciche dźwięki, które zaczyna z siebie wydawać, sprawiają, że bardzo niegrzeczna część umysłu Regulusa pracuje na najwyższych obrotach. Przygryza dolną wargę mocno, żeby zachować ciszę, odmawiając zboczenia z obranej ścieżki. Wdycha i wydycha powietrze, zmuszając się do uspokojenia.

 

— Mmm, właśnie tak — mruczy Regulus z aprobatą, gdy biodra Jamesa zaczynają się poruszać, ocierając się całkowicie o jego udo, co oznacza, że Regulus może przestać ciągnąć za pasek od spodni, pozwalając Jamesowi pracować na własną rękę. James jęczy w ramię Regulusa, poruszając się niemal bezwiednie, z nierównym oddechem.

 

— Kurwa — wyrzuca z siebie James, a potem po prostu... skomle. Regulus zaciska powieki, gdy jego umysł wypełnia się szumem, a ten skowyt pozostaje jedyną rzeczą, która odbija się echem w jego czaszce. To jakieś bzdury. Nikt nie powinien brzmieć tak cholernie dobrze; to po prostu niesprawiedliwe. — Ja... Regulus. Regulus.

 

James wypowiada jego imię, jakby było jedynym słowem, które ma znaczenie. Jego głos jest ochrypły, a imię Regulusa brzmi w jego ustach niewyraźnie i rozpaczliwie, niczym modlitwa o ratunek czy błaganie o zbawienie.

 

Regulus wsuwa dłoń pod koszulkę Jamesa, co kiedyś byłoby spełnieniem jego marzeń. Niestety, nadal uważa to za cholernie niesamowite, bo James naprawdę jest wysportowany. Bezwiednie przesuwa palcami po skórze Jamesa, odwzorowując każde wzniesienie i zagłębienie jego brzucha i klatki piersiowej.

 

Biodra Jamesa drgają i wyginają się, a jego palce zaciskają się na ciele Regulusa, po czym nagle zaczyna błądzić dłońmi po całym Regulusie, gdziekolwiek tylko może dosięgnąć. We włosach, po ramionach, wzdłuż boków; jest w tym zachłanny, zdesperowany, jakby nie mógł się nasycić. Unosi głowę, muskając ustami szczękę Regulusa, a jego gorący, urywany oddech owiewa skórę Regulusa.

 

— Regulus? Proszę? — James wypuszcza powietrze, a Regulus nawet gdyby chciał, nie mógłby przeoczyć, o co prosi. James jest w tym naprawdę oczywisty, zbliżając się do ust Regulusa i czekając z tym, co wydaje się być niezmierzoną powściągliwością, by go pocałować.

 

Nie, Regulus zdecydowanie tego nie zrobi. Nie pocałowałby Jamesa Pottera nawet dla ratowania własnego życia i nie obchodzi go, jak kusząco wyglądają w tej chwili usta Jamesa; to się po prostu nie wydarzy. To atmosfera na niego tak działa, oczywiście. To przez gorąco, przez odczucie ciała Jamesa przy swoim i pod swoimi dłońmi, przez te ciche jęki wydobywające się z ust Jamesa. Na litość boską, brzmi jak uosobienie grzechu. To powinno być nielegalne.

 

Regulus nie mówi wprost "nie", ale też nie do końca zgadza się na to. Znajduje dla nich obu kompromis, który w jego mniemaniu jest bezpieczniejszy niż pocałunek. Przechyla głowę i oferuje Jamesowi swoją szyję do ataku wedle jego upodobania, błędnie zakładając, że nie będzie to miało na niego większego wpływu.

 

To dzieje się zanim James przyjmuje tę ofertę niczym dar, pochylając się ochoczo z jękiem, by przycisnąć usta do gardła Regulusa. Początkowo jest w tym tak delikatny - jedynie miękkie, słodkie pocałunki, które Regulus może w większości zignorować, ale z każdym ruchem bioder James staje się śmielszy. Regulus nawet nie zauważa, że to się dzieje, dopóki nagle się nie dzieje, a wtedy James pieści jego skórę, jakby to było wszystkim, czego kiedykolwiek pragnął.

 

Oczywiście Regulus doświadczył już czegoś podobnego - Barty jest dobrym kochankiem, nie można temu zaprzeczyć - ale niech go diabli, jeśli James nie jest po prostu lepszy.

 

Regulus musi mocniej niż kiedykolwiek przygryzać dolną wargę, żeby zachować ciszę, starając się ze wszystkich sił skupić, ale to, kurwa, nie działa, bo usta Jamesa są... jego usta są... są naprawdę, naprawdę...

 

James tłumi jęk w jego gardle, oddychając ciężko, gdy jego biodra zaczynają drżeć, a Regulus zmusza się, by otrząsnąć się i wrócić do rzeczy. Mocno mruga i przełyka ślinę, po czym wsuwa wolną dłoń we włosy Jamesa, przytrzymując go w miejscu, podczas gdy drugą rękę wysuwa spod koszuli Jamesa, delikatnie drapiąc paznokciami jego brzuch, co wywołuje dreszcz przechodzący przez całe ciało chłopaka. Mrucząc, Regulus wsuwa dłoń za przód spodni i bielizny Jamesa, po raz kolejny strzelając gumką od jego bielizny o skórę.

 

Biodra Jamesa szarpią się gwałtownie, przyciskając się mocniej do jego uda, bez żadnej finezji. Po prostu zachłannie dążąc do własnej przyjemności. Wydaje z siebie cichy jęk i naprawdę, Regulus potrzebuje, żeby natychmiast przestał i nigdy więcej tego nie robił. Nigdy wcześniej w życiu nie pragnął tak desperacko posmakować czyjegoś dźwięku, ale za nic w świecie nie zamierza pocałować Jamesa. Absolutnie nie.

 

Regulus — wyrzuca z siebie James, jedną drżącą dłonią wplątując się w jego włosy, a drugą przesuwając w dół, by niezdarnie szarpać za jego bok, rozpaczliwie próbując przyciągnąć go bliżej. — To jest... ty jesteś... to takie dobre. Ja... ja...

 

— Wiem — mruczy Regulus. — Nie przestawaj. Nie zatrzymuj się. Fantazja spełniona i... cóż, nasze ręce z pewnością nie są już puste. No dalej, James, jeszcze tylko jedna rzecz.

 

— Co? Cokolwiek. Możesz mieć... och, och, kurwa. — James kwili i zwija się, zaciskając palce we włosach Regulusa.

 

— I tak już dasz mi to, czego chcę — mówi mu Regulus, a James jęczy, jakby został zraniony.

 

— Co? O co ci cho... — James urywa, napinając się całym ciałem i wydając z siebie zduszony jęk, który brzmi bardzo podobnie do imienia Regulusa.

 

— I tak jesteś już wystarczająco blisko, a ja jestem tu tylko, żeby patrzeć — szepcze Regulus do jego ucha. — Pokaż mi, James.

 

— Cholera, kurwa, Regulus, Regulus… — James pokazuje mu, owszem. Wygina się w łuk i drży na całym ciele, a Regulus zaczyna poruszać nogą, by pomóc Jamesowi przejść przez to, wsłuchując się, jak James skomli i wzdycha jego imię niczym modlitwę.

 

Regulus nie przestaje, dopóki James nie zaczyna łapczywie chwytać powietrza, kurczowo się go trzymając i drżąc, gdy bezwładnie opada na niego. Przez chwilę Regulus zamyka oczy i wtula twarz w jego włosy, wdychając jego zapach, po czym gwałtownie otwiera oczy i odsuwa się, pozwalając Jamesowi opaść do tyłu.

 

James rozlewa się na łóżku niczym kałuża, z zamkniętymi oczami i rozchylonymi ustami, gdy się uspokaja. Potrzebuje zaledwie sekundy, by otworzyć oczy, wyglądając na absolutnie zdumionego.

 

— Ja pierdolę, Regulus — James wyrzuca z siebie ochrypłym głosem, unosząc drżącą dłoń i przeczesując nią własne włosy. Wypuszcza głęboki oddech. — To było... to było... czy ja śnię? Czy to naprawdę się wydarzyło?

 

— Naprawdę się wydarzyło.

 

— Dlaczego to się stało?

 

— Bo możesz dziś umrzeć — mówi mu Regulus bez ogródek, wzruszając jednym ramieniem, gdy wstaje. — Potraktuj to jako prezent pożegnalny. A teraz wynoś się.

 

Zanim James zdąży choćby odpowiedzieć, Regulus odwraca się na pięcie, by zabrać swoje ubrania i pójść pod prysznic. Zamyka za sobą drzwi i przekręca zamek, czekając na odległy dźwięk zamykanych drzwi do swojego pokoju, który potwierdzi, że James rzeczywiście wyszedł. Dopiero wtedy Regulus odkręca wodę i wchodzi pod prysznic.

 

Pod gorącym strumieniem wody Regulus bierze się w dłoń i doprowadza do orgazmu tak intensywnie dobrego, że musi oprzeć ramię o ścianę i zacisnąć na nim zęby, by stłumić jęki wydobywające się z jego ust. Nie jest to fantazja o Jamesie, która kiedyś by go do tego doprowadziła.

 

Tym razem to wspomnienie.

 

~•~

 

— James?

 

Z drgnięciem James mruga i kieruje wzrok na Remusa, który właśnie wyjmuje tosty z tostera - ostatni element śniadania; wystawnego śniadania z niemal wszystkimi możliwymi opcjami; ostatniego porządnego śniadania, jakie James zje.

 

Remus patrzy na niego z tym, co wydaje się być autentycznym niepokojem, ale bez cienia zaskoczenia. Jakby było zupełnie zrozumiałe, że James jest nieobecny i milczący, nieco oszołomiony i zagubiony we własnych myślach, jakby to było całkowicie uzasadnione i spodziewane ze względu na to, co go dziś czeka. Arena, mówiąc dokładniej, i to z pewnością będzie ciążyć Jamesowi, gdy rzeczywistość tego, co nadchodzi, zacznie do niego docierać - ale prawdziwym powodem jego rozkojarzenia jest Regulus.

 

Być może to głupie, by tak skupiać się na tym, co się wydarzyło, biorąc pod uwagę wszystko inne, z czym przyjdzie mu się dziś zmierzyć, ale szczerze mówiąc? James w pewnym sensie woli to. Po pierwsze, to zdecydowanie przyjemniejsza alternatywa - mała śmierć jest lepsza niż większa, bardziej permanentna. Choć jeśli ta mała śmierć, którą Regulus mu dał - podarował - jest zapowiedzią tego, co czeka go na arenie... cóż, James jest naprawdę skończony.

 

Po prostu... to było tak cholernie dobre, i choć dla niego kompletnie dezorientujące, to bezgranicznie warte tego wszystkiego. Nawet jeśli wciąż próbuje to rozgryźć tą częścią mózgu, która nie wypłynęła mu uszami, nie musi w pełni tego rozumieć, by wiedzieć, że jest tak kurewsko wdzięczny, że to się wydarzyło.

 

Mimo wszystko, James wciąż się nad tym zastanawia. Właściwie to dla niego prawdziwa zagadka. Po prostu nie sądzi, że ktoś, kto go nienawidzi, zrobiłby... coś takiego. Dosłownie cokolwiek z tego, a już na pewno nie w taki sposób, w jaki zrobił to Regulus, nawet nie jako jakiś miły gest w obliczu nadchodzącej zagłady. Prezent na pożegnanie, powiedział Regulus. Cóż, to był uroczy prezent, ale ktoś, kto go nienawidzi, nie dałby mu żadnego prezentu, nawet gdyby James naprawdę umierał na jego oczach. Regulus to, szczerze mówiąc, istna zagadka.

 

James po prostu nie może go rozgryźć. Wie, że Regulus go nienawidzi; radzi sobie z tym od lat. Wie też, że Regulus kiedyś się w nim podkochiwał; z tym również radzi sobie od lat. Ale to? To jest coś nowego.

 

James nie jest do końca pewien, co z tym wszystkim zrobić ani co o tym myśleć. Stąd to całe wyłączanie się, nieobecne spojrzenie i nietypowe dla niego milczenie. Miło jednak ze strony Remusa, że okazuje troskę.

 

— Tak, wszystko w porządku — odpowiada James odruchowo, po czym zdaje sobie sprawę, że Remus natychmiast rozpozna to kłamstwo, bo nie ma najmniejszej szansy, żeby dzisiaj było z nim w porządku. Decyduje się więc na nieco szczerszą odpowiedź. — To znaczy, nie do końca, ale chyba jeszcze to do mnie... nie dotarło.

 

— I tak do ciebie nie dotrze — oznajmia Syriusz, wpadając do kuchni, a James natychmiast spuszcza wzrok z... wielu powodów. Po pierwsze, boi się spojrzeć na Syriusza, bo jeśli dostrzeże na jego twarzy choćby najmniejszy ślad niepokoju związanego z tym, co ma nastąpić, kompletnie się rozklei. Po drugie, młodszy brat Syriusza doprowadził go do orgazmu niecałe trzydzieści minut temu, a James nie zamierza mu o tym mówić, głównie dlatego, że i tak niedługo umrze, więc może zabrać tę tajemnicę do grobu. Nieświadomy tego wszystkiego Syriusz kontynuuje, przemieszczając się po pomieszczeniu. — Prawdopodobnie dotrze do ciebie dopiero, gdy będziesz miał wejść na arenę, albo może wtedy, gdy już tam będziesz. Do mnie dotarło dopiero, gdy odliczanie się skończyło i rozległ się huk działa.

 

Ostrożnie, James podnosi wzrok, pozwalając mu powoli wędrować w górę, aż może dostrzec Syriusza przechodzącego obok Remusa, z dłonią lekko przyciśniętą do jego krzyża. Dotyk jest wyraźnie delikatny, ale nie wahający się, a usta Remusa unoszą się w uśmiechu. Czyżby oni...?

 

Cóż, może - mimo wszystko - wszyscy mieli miły poranek. James nie zamierza się nad tym zbyt głęboko zastanawiać. Zamiast tego jest po prostu wdzięczny za to, co ewidentnie jest dobrym rozwojem sytuacji dla jego najlepszego przyjaciela. Nie musi znać szczegółów, bo i tak nie będzie to miało większego znaczenia, a on sam również nie dzieli się swoimi bardzo dobrymi nowinami. Po prostu - dobrze dla nich. Dla nich wszystkich.

 

W ostatnim dniu przed tym, gdy wszystko zmieni się na zawsze, James jest cholernie wdzięczny, że ma się czego pozytywnego uchwycić.

 

— Co się będzie działo? — pyta James, odważnie patrząc na twarz Syriusza i z ulgą stwierdzając, że wygląda on... spokojnie. Poniekąd. To fasada, James to wyczuwa, ale taka, za którą obaj mogą się ukryć, ignorując to, co naprawdę kryje się pod spodem. — Tuż przed, mam na myśli.

 

Syriusz wypuszcza powietrze, nalewając sobie soku.

 

— Reggie już wstał? Chcę, żeby też tego posłuchał.

 

— Jest pod prysznicem — mówi James, po czym zamyka usta tak gwałtownie, że jego zęby uderzają o siebie. Wzrok Syriusza przesuwa się na niego, zatrzymując się, by mu się przyjrzeć, a James stara się ze wszystkich sił nie wiercić ani nie kręcić niespokojnie. Ostatecznie robi jedno i drugie, a Syriusz powoli odkłada sok, unosząc podbródek i brew. — Um. To znaczy... no wiesz.

 

— Dlaczego — mówi powoli Syriusz, z pełną dramatyczną pauzą — brzmisz tak, jakbyś był tego taki pewien?

 

James mógłby skłamać. Mógłby powiedzieć, że po prostu przechodził obok pokoju Regulusa, zatrzymał się, by zajrzeć do środka, i usłyszał szum prysznica. Łatwo byłoby pozwolić tym słowom przejść przez jego usta - tyle że to przecież Syriusz, a James czułby się z tym okropnie winny, a Syriusz i tak przejrzałby go na wylot. James po prostu patrzy na niego, kompletnie bezbronny w tej chwili, i jedyne, co przychodzi mu do głowy, to instynktowne szukanie pomocy u Remusa.

 

Remus - och, Remus jest cholernym aniołem, oto kim jest. Porusza się dość gwałtownie i przesuwa dłoń w górę pleców Syriusza w pozornie swobodny sposób, gdyby nie fakt, że Syriusz natychmiast prostuje się z ostrym wdechem i skupia całą uwagę na nim, rozproszony w jednej chwili. Z łatwością, jakby nie miał na świecie żadnych trosk, Remus bierze plasterek jabłka z talerza owoców stojącego na blacie i unosi go do ust Syriusza.

 

— Posypałem niektóre z nich odrobiną cynamonu, żeby sprawdzić, czy będzie smakować. Spróbuj i powiedz mi, co myślisz, dobrze? — pyta Remus lekkim tonem.

 

— Ja... co? — chrypi Syriusz.

 

— Chcę poznać twoją opinię — mówi mu Remus, przysuwając plasterek jabłka bliżej, z delikatnym uśmiechem na twarzy.

 

— Och, ja... z twojego... chcesz, żebym... — Syriusz naprawdę nie potrafi sklecić zdania, biedaczek, więc Remus po prostu oszczędza mu męki, przysuwając plasterek jabłka bliżej i delikatnie opierając go o jego usta. Niemal odruchowo Syriusz odgryza kawałek, a chrupnięcie sprawia, że podskakuje, po czym mruga, przeżuwając. Jego brwi są zmarszczone, gdy przełyka. — Och, czekaj, właściwie... Remus, to jest dobre.

 

— Myślałem, że mogą być — zamyśla się Remus z zadowoleniem, po czym wkłada do ust pozostałą część plasterka jabłka, przeżuwając ją z błyskiem w oku.

 

Syriusz wydaje z siebie cichy, stłumiony dźwięk. James zaciska usta i spuszcza głowę, z trudem powstrzymując śmiech. Remus Lupin. Jeśli jest coś dobrego, co wynikło z tego wszystkiego, to właśnie on.

 

— Och, wspaniale, wszyscy już są — oznajmia Pandora z wyraźnie wymuszoną radością, wchodząc do kuchni. Regulus podąża za nią w milczeniu.

 

James nie byłby w stanie powstrzymać się od spojrzenia prosto na Regulusa, nawet gdyby próbował, ale nawet nie zadaje sobie tego trudu. Jest coś dodającego energii w tym, że Regulus już patrzy na niego, wcale nie unikając jego wzroku. Wymienione spojrzenie wydaje się naładowane, przynajmniej dla Jamesa, jakby obaj myśleli o tym, co wydarzyło się tego ranka, cicha świadomość, którą James czuje niemal jak namacalny dotyk. W kuchni jest ciepło, a mimo to James drży.

 

Remus odchrząkuje. Głośno.

 

— Dzień dobry, Pandora, Regulus. Syriusz właśnie miał wyjaśnić coś ważnego, ale czekał na ciebie, Regulus.

 

— Przepraszam — mówi Regulus, nie brzmiąc ani trochę przepraszająco — byłem pod prysznicem. — Syriusz zaciska usta, rzucając przelotne spojrzenie w stronę Jamesa, ale nie komentuje. — O co w tym wszystkim chodzi?

 

— Zapytałem, co by się stało. No wiesz, tuż przed wejściem na arenę — wyjaśnia James.

 

Syriusz wzdycha ciężko.

 

— Będziecie ze mną obaj, dopóki nie będziecie musieli odejść. Zaprowadzą was do transportowca Hallow i odlecicie, a potem znajdziecie się w osobnych pomieszczeniach. Nikt bliski nie może być tam z wami. Ktoś wejdzie, żeby wstrzyknąć wam w ramię maleńkie urządzenie, które śledzi wszystko, co się z wami dzieje. Chodzi o wasze funkcje życiowe, pozycję na arenie, takie rzeczy. Będzie trochę bolało, ale szybko o tym zapomnicie. Potem ta osoba wyjdzie, a ktoś inny przez interkom powie wam, żebyście przebrali się w ubrania przygotowane na arenę. Będziecie mieli kilka minut, najwyżej dziesięć, a następnie zostaniecie poinstruowani, by wejść do tuby, która zamknie się za wami i podniesie platformę, na której stoicie, zabierając was prosto na arenę. Nie schodźcie z tej platformy przed zakończeniem odliczania i wystrzałem z armaty, bo zostaniecie wysadzeni w powietrze.

 

— A co, jeśli się potknę i spadnę z tej platformy? — pyta James z szeroko otwartymi oczami.

 

— Nie rób tego — odpowiada Syriusz, zaciskając usta w wąską linię.

 

Wobec niezręcznej ciszy Pandora odchrząkuje.

 

— Też chciałabym tam z wami być, oczywiście, ale muszę wrócić do domu na kilka dni, więc nie... nie będę mogła was pożegnać. Ale to... to nic. Zjem z wami wszystkimi śniadanie, zanim wyjadę. Po prostu... zjedzmy razem miłe śniadanie, dobrze?

 

Serce Jamesa pęka trochę na drżenie w jej głosie. Pandora tak bardzo stara się brzmieć lekko i niewzruszenie, ale widać wyraźnie, jak bardzo jest w tej chwili poruszona. Robi dla nich wiele, prawie tyle samo co Syriusz, i James nauczył się ją doceniać - a nawet więcej, polubił ją. Jest ciepła, miła i zabawna, a czasem staje się trochę przewrażliwiona, bo najwyraźniej jej na nich zależy, i teraz to, jak bardzo jej zależy, jest aż nazbyt oczywiste. Wygląda, jakby miała się zaraz rozpłakać. Uśmiech na jej twarzy drży.

 

Próbują wspólnie zjeść dobre - ostatnie - śniadanie, prawdopodobnie tylko ze względu na Pandorę. Niestety, przy stole zasiada też nieproszony gość: niewypowiedziana świadomość śmierci, która wisi nad dwójką z nich. Pandora trajkocze bez przerwy, wychwalając Remusa za jedzenie, rozmawiając o błahostkach, jakby obawiała się, że jeśli przestanie, już nigdy nie odnajdzie swojego głosu. Syriusz prawie nic nie je, ograniczając się głównie do plasterków jabłka. Regulus i James prawdopodobnie też by nie jedli - trudno mieć apetyt, gdy czas ucieka - ale Syriusz nalega, by się posilili.

 

— Musicie jeść, żeby mieć siłę, i do biegania, i do... wielu rzeczy — mamrocze Syriusz. — Uwierzcie mi, będziecie żałowali, jeśli tego nie zrobicie.

 

Więc James i Regulus jedzą. Mimo świadomości, że to ostatni posiłek, jaki zje poza areną, James nie potrafi czerpać z niego żadnej przyjemności. Smakuje jak popiół pokrywający jego zęby i pozostawiający gorzkie pieczenie w gardle. Trudno mu przełknąć każdy kęs, a jeszcze trudniej utrzymać go w żołądku. Zmusza się jednak, zamykając oczy i pragnąc z całego serca, by znów był w domu, jedząc ciepłą, sycącą zupę, którą jego rodzice przygotowywali dla niego lub Syriusza, gdy źle się czuli. Mamo, tato, jest mi niedobrze, myśli James i walczy, by nie zwymiotować.

 

Gdy śniadanie dobiega końca, zapada cisza i nikt już nie je. Pandora wpatruje się w swój na wpół pusty talerz, a jej oczy zachodzą łzami. Mimo to nie pozwala im spaść. Bierze głęboki, uspokajający oddech i podnosi się z miejsca, a wszyscy idą w jej ślady, by ją pożegnać.

 

Przy drzwiach Pandora odwraca się do Jamesa i bez uprzedzenia wyciąga ręce, by ująć jego twarz w dłonie. To zaskakująco delikatny gest, który z jakiegoś powodu sprawia, że James czuje się mniejszy. Jest od niego niższa, niemal komicznie, ale nagle czuje się przy niej nie większy niż dziecko.

 

— Jestem... — głos Pandory załamuje się i przerywa, by wypuścić drżący oddech, zsuwając dłonie niżej, by chwycić jego ramiona. — James, jestem tak bardzo wdzięczna, że mogłam cię poznać, i tak bardzo mi przykro, że musiałam. Każde nazwisko, które wyczytałam, to nazwisko, którego wolałabym nigdy nie poznać. Twoje... ty... pozostaniesz na zawsze wyryty w moim sercu.

 

— Wybaczam ci, wiesz — mruczy James, obserwując, jak jej oczy lśnią od niewylanych łez. — Wiem, że nie powinno się zabijać posłańca, Pandora. Byłaś taka dobra, przekazując nam tę wiadomość.

 

Pandora przełyka ciężko i przyciąga go do mocnego uścisku. Do ucha szepcze mu:

 

— Wiem, co zamierzasz zrobić, James. Dla nich. Dla Regulusa i Syriusza - i dla siebie. Jesteś taki, taki odważny. Przepraszam. Tak bardzo przepraszam.

 

James zamyka oczy i wtula twarz w jej włosy, znajdując dziwne pocieszenie w jej przedwczesnej żałobie. Czuje, że coś znaczy, że jego wpływ na świat i ludzi wokół ma wagę, z której może być dumny. Ona przytula go mocniej, a on odwzajemnia uścisk. Jej włosy pachną cytryną.

 

Gdy Pandora się odsuwa, James zastanawia się, skąd ona wie. Ani on, ani Syriusz nie pisnęli o tym ani słowem, i James jest pewien, że żaden z nich by tego nie zrobił. Pandora utrzymuje jego spojrzenie, odsuwając się, i posyła mu mały, wilgotny uśmiech. James odwzajemnia go, nagle przekonany, że nie ma znaczenia, skąd ona wie. Może domyśliła się już jakiś czas temu, sama do tego dochodząc, i nie nada temu nazwy, nie odważy się tego wypowiedzieć. Jest jak żniwiarka. Gdy mówi o czymś, nadając temu imię, następuje śmierć, i James jest jej tak wdzięczny, że nie zachęca tego do umierania.

 

Gdy Pandora odwraca się w stronę Regulusa, ten kręci głową i mówi ściśniętym głosem:

 

— Nie. Nie trzeba. To zbędne.

 

— Wiem — mówi cicho Pandora, a Regulus wygląda na tak zaskoczonego jej słowami. Uśmiecha się. — Niedługo znów się zobaczymy, Regulus.

 

Regulus wstrzymuje oddech, jego oczy rozszerzają się, po czym przenosi spojrzenie na Jamesa, jakby nie mógł uwierzyć, że właśnie zasugerowała to, co zasugerowała. Że Regulus wróci, że wygra, a James nie. Nikt, ani razu, nie powiedział czegoś takiego wprost.

 

Pandora wyciąga rękę i chwyta dłoń Regulusa, ściskając ją zaledwie przez sekundę, po czym puszcza, by odwrócić się i przyciągnąć Syriusza do uścisku. Trzyma go długo, jeszcze dłużej niż Jamesa, i żadne słowo nie pada między nimi, ale kiedy obejmuje jego policzek, on kiwa głową, a ona odwzajemnia ten gest. Na koniec Pandora przełamuje ponury nastrój, zwracając się do Remusa i pytając, czy mogłaby przytulić również jego, żeby nie czuł się pominięty.

 

Remus zgadza się z cichym parsknięciem śmiechu, prawdopodobnie tylko dlatego, że rozładowuje to atmosferę, sprawiając, że James chichocze, usta Regulusa unoszą się w uśmiechu, a oczy Syriusza - wcześniej pozbawione jakiegokolwiek blasku - rozświetlają się z radości. Pandora przytula Remusa, ale nie przedłuża tego zbyt długo, co zdaje się utrzymywać go w stanie względnego spokoju.

 

Po wyjściu Pandory nie zostaje im zbyt wiele czasu. Remus idzie posprzątać kuchnię, a Syriusz po prostu siedzi w milczeniu z Jamesem i Regulusem, czekając. Żaden z nich nie jest w stanie zdobyć się na jakiekolwiek słowa.

 

Jest zbyt wiele do powiedzenia, by nawet próbować.

 

~•~

 

Syriusz chciałby, samolubnie, cofnąć czas do dzisiejszego poranka, kiedy leżeli z Remusem razem w łóżku, kiedy nie pozwalał sobie myśleć o tym, jaki to dzień, kiedy - po raz pierwszy od bardzo dawna - pozwolił sobie być po prostu szczęśliwym, bez żadnych przeszkód.

 

Czas i tak płynie dalej, okrutna władczyni, która nie odpuszcza. Oto stoi przed swoim najlepszym przyjacielem i młodszym bratem, zaledwie chwilę przed tym, jak opuszczą go, by stanąć twarzą w twarz ze śmiercią, a on nie wie, co powiedzieć. Nie wie, od czego zacząć.

 

Jest zbyt wiele do powiedzenia im obu.

 

James. James. James, James, James. Jego najlepszy przyjaciel. Powietrze w jego płucach. Ten, którego potrzebował, gdy nic innego nie wystarczało. Ten, który pomógł mu, gdy życie było najtrudniejszą rzeczą do zrobienia. Gdyby nie James, nie byłoby teraz Syriusza i nadal tak się czuje. Nawet na krawędzi, Syriusz nie może pozwolić sobie na zaakceptowanie tego, co James planuje zrobić. Myśli, że to nie ma znaczenia w dłuższej perspektywie. Brak Jamesa równa się brakowi Syriusza. Jeśli James przestanie oddychać, cały tlen wyschnie w płucach Syriusza i nigdy więcej nie zaczerpnie powietrza.

 

Regulus. Reg, Reggie, jego mały braciszek. Jego serce i wszystkie pęknięcia w nim. Ten, za którego z chęcią by umarł, i to udowodnił. Ten, dla którego żył, nawet gdy przychodziło to kosztem pamiętania, jak w ogóle żyć. Mają między sobą zbyt wiele, a czasem nie dość. Wszystko poszło nie tak i Syriusz pragnie całym sobą, by mogli to naprawić, ale nie wie, czy kiedykolwiek im się to uda. Dziesięć lat temu Syriusz wrócił ze złamanym sercem i nauczył się z tym żyć. Jeśli serce Regulusa przestanie bić, pęknięcia w sercu Syriusza rozszerzą się zbyt mocno i nigdy więcej nie zabije.

 

— Regulus Black.

 

To jakiś okrutny paradoks, że nazwisko Regulusa zostaje wyczytane jako pierwsze. Syriusz natychmiast wyciąga rękę, by chwycić go za ramię, trzymając go mocno i wstrzymując oddech. Regulus odwraca wzrok od czekającego na niego Aurora i patrzy na Syriusza, blady, z szeroko otwartymi oczami. Wygląda na tak przestraszonego, takiego małego. Młodszy brat Syriusza. Zawsze jego mały braciszek.

 

— Syriusz — szepcze Regulus głosem cichym jak oddech.

 

A Syriusz nie może go puścić. Nie może. On. To nie działa. Wie, że musi; wie, jak źle będzie dla nich wszystkich, jeśli tego nie zrobi, ale nie potrafi oderwać palców. Jego uścisk na ramieniu Regulusa jest rozpaczliwy, bolesny, i nie może go puścić.

 

Auror postępuje krok naprzód, kładąc dłoń na broni u boku, a James również wychodzi do przodu, warknąwszy:

 

— Daj im chwilę. Na litość boską, to jego brat.

 

James mógłby mówić o każdym z nich. Tak jak Regulus jest bratem Syriusza, tak Syriusz jest bratem Regulusa. Równa wymiana. Instynktowne, rodzinne posiadanie. To płynie w ich krwi; ta prosta prawda. Mój. James staje między nimi jak tarcza, jakby chciał chronić tę prawdę ścięgnami i kośćmi. Stoi do nich plecami, a Syriusz nigdy wcześniej nie czuł się jednocześnie tak przerażony i tak bezpieczny.

 

Syriusz — powtarza Regulus, tym razem bardziej rozpaczliwie i z większym niepokojem. Drży, a Syriusz wie, jak sobie z tym poradzić, jak odłożyć wszystko na bok, własne lęki i potrzeby, tylko po to, by pocieszyć młodszego brata. Być dla niego oparciem i siłą.

 

— Wszystko będzie dobrze. Poradzisz sobie — chrypi Syriusz ochrypłym, zdławionym głosem i ciągnie Regulusa za ramię, przyciągając go do siebie. Nie przytulali się od dziesięciu lat, ale Regulus wtula się w niego, jakby ten czas wcale nie minął, jakby wciąż był tylko dzieckiem, szukającym bezpieczeństwa w ramionach starszego brata.

 

Głos Regulusa jest cichy, gdy wykrztusza:

 

— Nie chcę iść.

 

— Wiem — chrypi Syriusz, zaciskając powieki i obejmując dłonią tył głowy Regulusa. To wyznanie rozdziera mu pierś, sprawiając, że czuje się, jakby był rozrywany na pół, bo tym razem nie może zająć miejsca swojego brata. — Wiem, Reggie.

 

— Nie chcę umierać — szepcze Regulus, a jego słowa tłumi ramię Syriusza. To nie sprawia jednak, że są mniej druzgocące. Regulus trzyma się Syriusza dokładnie tak, jak wtedy, gdy miał piętnaście lat i to Syriusz odchodził. Wtedy też mówił podobne rzeczy, tylko dla Syriusza. Nie chcę, żebyś odchodził, powiedział wtedy. Nie chcę, żebyś umarł.

 

Nie umrę, Regulus. Obiecuję, że nie umrę - przysiągł wtedy Syriusz, a potem dotrzymał słowa. Odmówił. Syriusz nie powinien składać takich samych obietnic Regulusowi, bo nie ma jak tego zagwarantować, a jednak.

 

— Nie umrzesz — mówi mu mimo wszystko Syriusz. — Obiecuję, że nie umrzesz.

 

— Regulus Black — powtarza Auror swoje żądanie, i to wyraźnie ostatnie ostrzeżenie.

 

Regulus wypuszcza drżący oddech i gwałtownie wyrywa się z ramion Syriusza. Syriusz próbuje złapać go ponownie, nie mogąc znieść myśli o puszczeniu go, ale Regulus odsuwa się szarpnięciem. Jego twarz jest jak wykuta z kamienia, a na Syriusza spogląda tylko przez moment, zaledwie jedno tchnienie. W tym tchnieniu Syriusz myśli Kocham cię, ale nie zdąży wypowiedzieć tych słów na wydechu, zanim Regulus odchodzi z Aurorem.

 

Nigdy nie ma wystarczająco dużo czasu.

 

Mieli dziesięć lat, a mimo to nie było to wystarczająco dużo.

 

— Syriusz — mówi łagodnie James, odwracając się po tym, jak odprowadził wzrokiem odchodzącego Regulusa. Patrzyli na siebie, dopóki Regulus nie zniknął za rogiem, ani razu nie przerywając kontaktu wzrokowego.

 

— James — Syriusz niemal skomli, a w następnej sekundzie rzucają się sobie w ramiona, ściskając się tak mocno, że aż boli, trzymając się nawzajem z taką siłą, że Syriusz nie może złapać tchu.

 

— Przepraszam. Tak bardzo cię przepraszam, Syriusz — szepcze James, a Syriusz czuje, jakby ktoś wyrwał mu powietrze z płuc, bo doskonale wie, za co James przeprasza.

 

James nigdy, ani razu tego nie zrobił. Nie przeprosił za swój wybór, za to, że opuścił Syriusza, za to, że zdecydował się umrzeć i nigdy nie wrócić do swojego najlepszego przyjaciela. Ale teraz to robi. W jego głosie jest tyle skruchy, że brzmi, jakby się nią dławił, i naprawdę żałuje, tak ewidentnie żałuje tego, co zamierza zrobić, i to…

 

To sprawia, że wszystko staje się rzeczywiste.

 

Syriusz nie ma innego wyjścia, jak tylko to zaakceptować. Świadomość tego spada na niego nagle i miażdży go, a on załamuje się natychmiast, gdy tylko pozwala sobie to poczuć.

 

Czuje się, jakby umierał.

 

Syriusz wielokrotnie ocierał się o śmierć, więc wie, jak brutalna potrafi być. Posługiwał się śmiercią niczym bronią i był na tyle blisko własnego końca, by wiedzieć, że umieranie nie jest spokojne. To krew, wnętrzności i ból. To przerażające doświadczenie.

 

Nie James, nie James, nie James, myśli rozpaczliwie Syriusz i gdyby tylko mógł, zaoferowałby siebie zamiast niego. Mnie. Weźcie mnie. Proszę, nie zabierajcie jego. Proszę, tylko nie Jamesa.

 

Szloch wyrywa się z jego ust. James wciąż powtarza swoje przeprosiny, mówi je raz za razem, ale ani przez chwilę - ani na sekundę - nie waha się w swojej decyzji. Syriusz ściska go mocniej, jakby próbował go zmiażdżyć, jakby mógł zetrzeć go w pył, zebrać w dłonie i połknąć, by w ten sposób pozostać razem. James trzyma go dokładnie tak samo, jakby też próbował, a Syriusz życzy sobie, żeby to zadziałało.

 

A jeśli Syriusz musi to zaakceptować, jeśli musi stawić temu czoła - mój najlepszy przyjaciel umrze, James umrze, nie wróci - to następnym logicznym wnioskiem jest, że Syriusz po prostu do niego dołączy. Bez Jamesa nie ma Syriusza. To takie proste.

 

Jakoś Syriusz może z tym żyć, dopóki nie umrze. Dopóki obaj nie umrą. Może to zaakceptować w ten sposób, jak uniwersalną prawdę, coś niewzruszonego, głębiej zakorzenionego w tym świecie niż samo jądro ziemi. Regulus - on może żyć bez nich i już to robi. On przetrwa. To jedyny kompromis, na jaki Syriusz jest gotów przystać.

 

Mimo to. Nawet teraz, instynktowny bunt Syriusza walczy z tą myślą, odpychając ją bezsilnymi dłońmi. Nie James, nie Regulus, nie ja. Będziemy żyć. Jakoś, jakoś, jakoś...

 

Wola przetrwania to kapryśna rzecz, nieprawdaż?

 

— James Potter.

 

Syriusz dławi się rozdzierającym szlochem, trzymając się Jamesa mocniej niż kiedykolwiek, a potem…

 

Wszystko przepadło.

 

Syriusz mruga, wciągając gwałtownie powietrze, gdy rozgląda się po sali, zupełnie sam. Z jego ust wyrywa się stłumiony jęk, bo nie, nie, to niesprawiedliwe. Ostatnie chwile z jego najlepszym przyjacielem - a on nie może ich sobie przypomnieć. Są dla niego stracone.

 

Nie.

 

Nie.

 

Nie, proszę.

 

James był przed chwilą w jego ramionach. Syriusz go trzymał. Syriusz się go kurczowo trzymał. Czy próbował go zatrzymać? Czy Auror musiał go siłą odciągnąć? Czy James coś powiedział? Czy Syriusz coś powiedział?

 

Nigdy się nie dowie.

 

I znowu, niczym w migawce, Syriusz zatrzymuje się, gdy mruga i odkrywa, że idzie. Z zaczerwienionymi oczami, twarzą ściągniętą od zaschniętych łez, porusza się, choć nie pamięta, kiedy zaczął ani dokąd zmierzał. Syriusz potyka się w kierunku ściany, hiperwentylując, gdy zaciska powieki i…

 

— Syriusz.

 

To Remus. Jego piękny głos, tak kojący, woła go. Syriusz mruga i nagle Remus jest tuż przed nim. Kiedy Syriusz zdążył wrócić do apartamentu?

 

— Nie mogę sobie przypomnieć — mówi Syriusz łamiącym się głosem. — Remus, Remus, nie mogę... nie potrafię sobie przypomnieć. Nie mogę…

 

Dłonie Remusa sięgają ku jego twarzy, a potem…

 

Syriusz siedzi na kanapie, wtulony w bok Remusa, szlochając w jego ramię. Na ekranie widać Ritę, której usta się poruszają - bez wątpienia przeprowadza zwyczajowe wprowadzenie przed igrzyskami, takie jak przypomnienie informacji o każdym trybucie i podsycanie emocji związanych z areną oraz tym, co wkrótce się na niej wydarzy. Dźwięk jest jednak wyciszony, o czym świadczy mała ikonka przekreślonego głośnika w rogu ekranu.

 

Ramiona Remusa otaczają go, przytrzymują, jedna dłoń delikatnie przeczesuje jego włosy, podczas gdy druga przesuwa się w górę i w dół po jego plecach. Syriusz czuje, jakby na nowo wchodził we własne ciało, i jak zawsze uderza go straszliwa myśl o tym, co zajmuje je, gdy go nie ma. Nikt nigdy nie wie, że odszedł.

 

Kiedy Syriusz unosi głowę, dłoń Remusa, dotąd spoczywająca w jego włosach, przesuwa się, by objąć jego policzek, a wzrok Remusa przebiega po twarzy Syriusza. Łagodnie mówi:

 

— Jesteś znowu ze mną.

 

— Co? — chrypi Syriusz, mrugając opuchniętymi oczami.

 

— Przez chwilę cię nie było, jak sądzę — mruczy Remus, tak po prostu, a Syriusz czuje, jak jego serce na moment zamiera.

 

Syriusz wypuszcza drżący oddech.

 

— Ty... zauważyłeś?

 

— Tak — mówi Remus, marszcząc brwi. — Wszystko w porządku, Syriusz. Po prostu oddychaj. Jesteś tutaj. Ja też tu jestem; jestem tuż przy tobie.

 

— Nie wiem, jak się tu znalazłem — przyznaje Syriusz zdławionym głosem, czując znów pieczenie w oczach. — Nie mogę... nie pamiętam. Ja…

 

— Ciii, wszystko w porządku. Oddychaj — instruuje łagodnie Remus, pochylając głowę, by zetknąć się z nim czołem, a jego kciuk przesuwa się po policzku Syriusza tak czule, że ten znów zaczyna płakać.

 

To jednak łagodny, miarowy rodzaj płaczu. Płynący z oczu, nie z piersi. Łzy po prostu się wylewają, a on zamyka oczy, czując mokre, zlepione rzęsy na policzkach. Za każdym razem, gdy oddech Remusa muska jego usta, Syriusz wdycha powietrze. W zamian wydycha je, gdy Remus bierze wdech. To wymiana, przewodnictwo, i Syriusz poddaje się temu łagodnemu rytmowi, aż w końcu ból staje się mniej dotkliwy.

 

Syriusz czuje, jak staje się bardziej namacalny, jakby jego kontury nabierały wyrazistości. Nie jest już widmem we własnym życiu, które przeżywa, pojawiając się i znikając bez świadomości tego, co traci, gdy go nie ma. Nie odzyskuje tego, co stracił.

 

Nigdy tego nie odzyska.

 

~•~

 

James podnosi wzrok znad kurtki, w którą właśnie się wsuwa, a ostatnie słowa Syriusza wciąż dźwięczą mu w uszach. Dźwięk otwieranych drzwi przyciąga jego uwagę i czuje, jak wzdryga się z zaskoczenia, gdy do środka wkracza Fabian.

 

— Jesteś tutaj. Jak ty... — James wciąga gwałtownie powietrze, nie dowierzając własnym oczom. — Fabian…

 

— Specjalne pozwolenie od samego Riddle'a, najwyraźniej — wtrąca Fabian z uśmiechem, puszczając do niego oko, gdy podchodzi bliżej. — Co, myślałeś, że pozwolę ci wejść na arenę wyglądając gorzej niż najlepiej?

 

James wypuszcza z siebie zdławiony śmiech.

 

— Ja... Ja nie sądzę, żeby to, jak wyglądam, miało jakiekolwiek znaczenie.

 

— Wiem — mówi Fabian, łagodniejąc, gdy wyciąga ręce, by oprzeć dłonie na ramionach Jamesa, po prostu wpatrując się w niego.

 

— Dlaczego...? — James przełyka ślinę i oblizuje wargi. — Dlaczego Riddle pozwolił ci się ze mną zobaczyć?

 

Fabian mruczy pod nosem.

 

— Cóż, szczerze mówiąc, prawdopodobnie jako zachęta. Mały prezent, jeśli wolisz. Ty i Regulus naprawdę zrobiliście ogromne wrażenie swoimi strojami i waszą małą historią miłosną. Oboje jesteście teraz ulubieńcami publiczności, więc presja, by utrzymać was przy życiu jak najdłużej, jest ogromna. Wszyscy mają nadzieję, że wydarzy się jakaś magia, że tak powiem. Sądzę, że jestem tu po to, by podnieść morale.

 

— Więc oni... oni planują wycisnąć z nas wszystko, co się da? — mamrocze James, bez trudu czytając między wierszami.

 

— Owszem, tak właśnie planują, i tak też zrobią — mruczy Fabian, nie zadając sobie trudu, by go okłamywać. Zsuwa dłonie niżej i przysuwa się bliżej, ściszając głos do szeptu, gdy bawi się przodem kurtki Jamesa. — Ale jesteś wart więcej, niż kiedykolwiek mogliby z ciebie wycisnąć. Jesteś jak słońce, James. Nie zapominaj o tym.

 

Podążając za spojrzeniem Fabiana, James dostrzega małą, brązową broszkę w kształcie słońca - okrąg z trójkątami rozmieszczonymi wokół jego obwodu. James unosi dłoń, by przesunąć kciukiem po broszce, po czym podnosi wzrok. Fabian puszcza do niego oko i zapina jego kurtkę.

 

— Dziękuję — szepcze James.

 

— Słońce zawsze wschodzi na nowo i ty też się podźwigniesz — mówi mu Fabian, po czym przyciąga go do uścisku.

 

James zamyka oczy i odwzajemnia uścisk, czując ból w piersi, bo Fabian już nigdy więcej go nie zobaczy.

 

— James Potter, wejdź na platformę — rozlega się głos z interkomu, ten sam, który wcześniej polecił mu się ubrać.

 

Na dźwięk tych słów James podskakuje lekko, a jego serce zaczyna bić szybciej, gdy niepokój gwałtownie narasta, a ostry strach spływa wzdłuż jego kręgosłupa. Fabian ściska go mocniej tylko przez chwilę, po czym odsuwa się, dodając mu otuchy skinieniem głowy.

 

Przełykając ciężko ślinę, James podchodzi do platformy, wahając się tylko przez moment, zanim na nią wstępuje. Gdy tylko znajduje się w środku, tuba zamyka się, więziąc go w środku. W tej samej chwili drzwi otwierają się z hukiem i do pomieszczenia wlewa się fala Aurorów. James gwałtownie wciąga powietrze, po czym wydaje z siebie krzyk, który odbija się od szkła i wraca do niego, gdy bezsilnie uwięziony obserwuje, jak Aurorzy powalają Fabiana na podłogę. Fabian upada, zwijając się w kłębek, a James uderza w szybę, błagając, by przestali.

 

Nie przestają. Wciąż uderzają go pałkami, sprawiając, że jego ciało wstrząsa się konwulsyjnie, a twarz wykrzywia w groteskowym obrazie bólu. Gdy otrzymuje cios w twarz, natychmiast osuwa się bezwładnie, jakby ktoś przeciął wszystkie sznurki, na których był zawieszony.

 

— Fabian — wydusza z siebie James, przykładając dłoń do szkła i pochylając się, próbując go dosięgnąć, choć wie, że to niemożliwe. Nie wygląda to dobrze, ale Fabian wciąż oddycha. On wciąż…

 

Auror wyciąga pistolet zza pasa, kieruje go prosto w głowę Fabiana, po czym naciska spust. Ostry huk wystrzału jest ogłuszający, a James wzdryga się i cofa, zastygając w bezruchu, gdy jego plecy uderzają o szklaną ścianę za nim.

 

Krew sączy się z czoła Fabiana. Z rany po kuli. Jedna dłoń leży wyciągnięta, bezwładna na podłodze. On też próbował sięgnąć do Jamesa.

 

Aurorzy wywlekają ciało Fabiana z pomieszczenia, a James pozostaje skulony na platformie, drżąc tak mocno, że nie może złapać tchu.

 

~•~

 

Regulus wie, że powinien usiąść i czekać, ale nie przestaje krążyć, co chwila spoglądając na platformę, na którą wkrótce będzie musiał wejść. Na samą myśl o tym żołądek podchodzi mu do gardła. Nie chce tego robić. Pragnie wrócić do chwili, gdy był w ramionach Syriusza. Chce cofnąć się jeszcze dalej, do momentu, gdy słyszał miarowe bicie serca Jamesa tuż przy swoim uchu. A tak naprawdę chciałby wrócić jeszcze wcześniej - do swoich piętnastych urodzin albo do jakiegokolwiek czasu przed nimi.

 

Drzwi otwierają się, sprawiając, że gwałtownie się odwraca, a oddech więźnie Regulusowi w piersi, gdy Gideon wchodzi z uśmiechem, a jego oczy błyszczą.

 

— Gideon? — szepcze Regulus, cicho i z nabożną czcią.

 

— Oto moja ulubiona laleczka — mówi łagodnie Gideon, podchodząc bliżej. — Tylko nie waż się mnie ugryźć za to, co zamierzam zrobić.

 

Tym, co Gideon zamierza zrobić, jest najwyraźniej przyciągnięcie Regulusa prosto w swoje ramiona. Regulus nie gryzie go, nawet nie walczy, bo jest tak przerażony i nie chce zostać sam.

 

— Jak się tu znalazłeś? — pyta Regulus ochrypłym głosem. Nie odwzajemnia uścisku Gideona, nie potrafi się do tego zmusić; to nie wydaje się właściwe, jeśli Syriusz nie jest ostatnią osobą, którą trzymał w ramionach. Pozwala się jednak objąć, a Gideon zdaje się nie mieć nic przeciwko temu.

 

— Pożegnalny prezent od samego Riddle'a — mruczy Gideon, odsuwając się z lekkim zmarszczeniem brwi. — To... to nie jest tak naprawdę... kiedy złożono tę propozycję, Fabian i ja natychmiast się zgodziliśmy; szczerze mówiąc, skorzystaliśmy z okazji bez wahania. Ale teraz myślę... to nie była do końca propozycja. Jestem tu z pewnego powodu, Regulus, i nie jestem pewien, czy to dobry powód.

 

Regulus spogląda na niego, a jego serce bije mocno, gdy krew natychmiast zaczyna krążyć szybciej w jego żyłach.

 

— Co? Gideon, co to znaczy? Co się…

 

— Nie wiem — przyznaje Gideon — ale to nie jest to, czym powinieneś się teraz martwić. Musisz się skupić, dobrze? Posłuchaj mnie, Regulus, możesz wygrać. Wiem, że potrafisz.

 

W gardle Regulusa tworzy się gula i drga lekko, gdy Gideon rozsuwa nieco jego kurtkę. Jest lekka, ale w środku znajduje się jakiś rodzaj termoizolacyjnego materiału, co sugeruje, że w arenie będzie zimno. Regulus naprawdę ma nadzieję, że nie będzie tam śniegu. Jeśli Gideon zdejmuje jego kurtkę…

 

Och. Gideon wcale nie zdejmuje jego kurtki. Regulus spogląda w dół i dostrzega brązową broszkę w kształcie gwiazdy pod jego palcami. Powoli, Gideon zapina jego kurtkę z powrotem, uśmiechając się łagodnie, gdy Regulus podnosi wzrok, by spojrzeć mu w oczy.

 

— I tak bądź zwycięzcą — przypomina mu cicho Gideon.

 

— Regulus Black, wejdź na platformę.

 

Polecenia odbierają Regulusowi dech, a Gideon cofa się z dodającym otuchy skinieniem głowy. Jest coś w jego twarzy, w jego oczach, jakiś podskórny niepokój, jakby coś było nie w porządku, ale wyraźnie widać, że próbuje to ukryć, skupiając się zamiast tego na Regulusie. Wygląda, jakby bolała go głowa.

 

Ostrożnie, Regulus podchodzi do platformy, co chwilę oglądając się za siebie, by zobaczyć w oczach Gideona jedynie wsparcie. To właśnie to wsparcie sprawia, że Regulus wchodzi na platformę, a tuba natychmiast zamyka się wokół niego.

 

Ledwie mija chwila, gdy drzwi otwierają się ponownie, a Regulus zastyga w bezruchu, widząc Aurorów wlewających się do pomieszczenia falami. Gideon nie traci ani sekundy - chwyta krzesło stojące w rogu i uderza nim pierwszego Aurora, który ośmiela się podejść zbyt blisko. Walczy, walczy zaciekle, ale szybko zostaje pokonany. Uderzają go raz za razem swoimi pałkami, aż staje się bezwładną kupką na podłodze, a Regulus obserwuje to wszystko z przerażeniem, nawet nie oddychając.

 

Nie wykonuje nawet najmniejszego ruchu, dopóki nie zostaje wyciągnięta broń, a wtedy rzuca się do przodu, krzycząc:

 

— Czekajcie! Czekajcie, nie, pro…

 

Regulus nie zdąża nawet dokończyć błagania, gdy Gideon już nie żyje. Krew rozlewa się po podłodze, tworząc małą kałużę, którą Aurorzy zostawiają za sobą, wywlekając jego ciało bez najmniejszego zawahania.

 

Regulus zostaje tam, znieruchomiały, gdy łzy zbierają się w jego oczach, a gardło zaciska się boleśnie. Ale to wszystko przestaje mieć znaczenie, bo platforma zaczyna się poruszać.

Chapter 10: Arena

Chapter Text

Pierwszą rzeczą, którą dostrzega Regulus, jest słońce.

 

Słońce grzeje jego skórę, razi w oczy, sprawiając, że drży z powodu zmiany temperatury i mruży powieki, unosząc dłoń, by osłonić twarz. Dźwięk wystrzału wciąż dzwoni mu w uszach, a obraz martwego ciała Gideona wydaje się wypalony w jego umyśle. Dlaczego? Dlaczego oni to zrobili? Z powodu... Regulusa?

 

Najwyraźniej istniał powód, dla którego Regulus miał to zobaczyć. Zadbali o to, by był świadkiem. Żeby go zdezorientować? Żeby wysłać go na arenę w stanie histerii? Cóż, działa. Regulus wciąż się trzęsie, oddycha nierówno, urywanie, ale Gideon...

 

Nigdy nie chciałby, żeby Regulus pozwolił im wygrać.

 

Regulus sądzi, że rozumie. Jest coś... Te stroje, wywiady, wpływ, jaki on i James wywarli na Hallow... Oczywiście Riddle'owi się to nie podobało. To było ostrzeżenie. Ale dlaczego Gideon? Dlaczego...? To nie ma pełnego sensu. Regulus nie potrafi tego rozgryźć, ale wciąż słyszy w głowie głos Gideona, mówiący mu, żeby się skupił.

 

Gwałtownie wciągając powietrze, Regulus czuje na języku smak soli. Żelaza. Sprawia to, że jego zęby lekko drętwieją, a on przełyka ślinę z trudem, podczas gdy jego serce bije w rytm wielkiego odliczania zawieszonego na niebie w oddali. Ogromne, jaskrawe cyfry, które świecą, a głos organizatora igrzysk odlicza miarowym, spokojnym tempem.

 

26, 25, 24…

 

Przed platformą Regulusa rozciąga się rozległa, szeroka równina. Na jej środku znajduje się jaskinia - ogromna, z wielkim otworem wejściowym, niczym paszcza grożąca połknięciem każdego, kto podejdzie zbyt blisko. Przed jaskinią rozrzucone są słupy z zawieszonymi na nich torbami i zapasami, ale broń znajduje się w środku jaskini.

 

17, 16, 15…

 

Przed słupami, zanim ktokolwiek zdołałby do nich dotrzeć, przepływa szeroka rzeka, przecinająca całe pole. Zatacza ona łuk, jakby okalając jaskinię. Aby dostać się do jaskini, trzeba będzie ją przekroczyć. Woda jest czerwona, jaskrawoczerwona, płynie jak krew. Szkarłatna rzeka.

 

9, 8, 7…

 

Przełykając ślinę, Regulus obraca głowę, próbując złapać oddech, gdy jego spojrzenie błądzi dookoła. Platformy są rozstawione w pewnej odległości od siebie, ale nie zajmuje mu dużo czasu, by odnaleźć Jamesa. Ten jest pochylony, ciężko oddycha i wygląda, jakby miał zaraz zwymiotować. Jakby wyczuwając ciężar spojrzenia Regulusa, James odwraca głowę i patrzy na niego. Ich oczy się spotykają.

 

3, 2, 1…

 

Rozbrzmiewa wystrzał z armaty i Regulus biegnie, zanim nawet zdaje sobie z tego sprawę. Wszyscy inni też, jest tego pewien - ale nie może się na tym skupiać. Bieg po broń w pierwszej kolejności to dokładnie to, czego Syriusz zabronił mu robić, ale słupy są rozstawione na tyle daleko, że Regulus może chwycić torbę i pobiec prosto do lasu otaczającego pole ze wszystkich stron.

 

Regulus jest szybki. Bardzo szybki. Prawdopodobnie szybszy niż większość, a jednak są tacy, którzy mimo wszystko zdołali go wyprzedzić, co okazuje się być błogosławieństwem w przebraniu. Rozlega się głośny plusk wody, krzyk, a potem znów huczy armata.

 

To wszystko dzieje się tak niespodziewanie, tak nagle, tak szybko, że Regulus potyka się i upada na ziemię, zanim w ogóle dociera do wody. Znowu: BUM! Ludzie krzyczą, a Regulus podpiera się na rękach, ciężko oddychając, gdy spogląda w bok i widzi Mulcibera łapiącego Avery'ego za klatkę piersiową, by powstrzymać go przed wpadnięciem do rzeki. Ktoś inny - ktoś, kogo Regulus nie zna - nie ma tyle szczęścia i siła rozpędu wpycha go prosto do wody.

 

Natychmiast z rzeki wyłaniają się blade dłonie, które chwytają ofiarę, wciągając ją pod wodę wśród rozpaczliwych krzyków. Krzyk nagle się urywa, a po chwili znów rozbrzmiewa huk armaty.

 

Troje już nie żyje.

 

W panice Regulus gwałtownie rozgląda się dookoła, szukając Jamesa, próbując zobaczyć, upewnić się, że wśród tej trójki nie było... ale James jest tam, chwytając Vanity ramieniem wpół, odciągając ją i obracając, zanim wpadłaby prosto do wody. Potykają się i upadają, po czym Vanity zrywa się na nogi i zaczyna pędzić w prawo, w stronę lasu. James podąża za nią.

 

— Coś tam jest!

 

— Nie dotykajcie wody! Nie dotykajcie, kurwa, wody!

 

— Jak mamy się dostać do broni, do zapasów?!

 

W tej chwili powszechna panika wydaje się niemal... jednocząca. Nikt nie jest ponad to, i przez krótką chwilę pierwszym instynktem wszystkich - nawet śmierciożerców - jest powstrzymanie kogokolwiek przed wejściem do wody, paniczna troska o to, jak wszyscy przetrwają, jeśli nie będą mogli dosięgnąć tego, czego potrzebują. Trwa to tylko moment, a potem następuje całkowity chaos.

 

Wybuchają walki, a ludzie zaczynają się rozpraszać. Regulus jest wśród nich. Jest celem, i nie minie dużo czasu, zanim zaczną na niego polować, bez względu na to, czy ma broń, czy nie. Wolałby nie zostać zatłuczony na śmierć, dziękuję bardzo. Więc odwraca się i biegnie tak mocno i szybko, jak tylko potrafi, w głąb lasu. W lewo.

 

Przedziera się przez gęste poszycie, z trudem pokonując trudny teren. Nierówne podłoże usłane jest gałęziami, kamieniami i suchymi liśćmi. Drzewa zlewają się w jedną plamę, gdy lawiruje między nimi, z umysłem kompletnie wyciszonym, sercem walącym jak młot i udami płonącymi z wysiłku, gdy zmusza się, by biec dalej. Nie przestawać biec. Zawsze ucieka. Biegnij, biegnij, biegnij. Nie zatrzymuj się, nie zatrzymuj, nie…

 

Regulus zrywa się zza drzewa i wpada na kogoś z taką siłą, że dosłownie wylatuje w powietrze, podobnie jak osoba, w którą uderzył. Ląduje na ziemi z głuchym łoskotem, tracąc oddech, i słyszy stęknięcie po drugiej stronie. Ten dźwięk mobilizuje go do działania - zrywa się na nogi, próbując wstać, ale zastyga w bezruchu, gdy tylko udaje mu się podnieść.

 

Evan prostuje się na pełną wysokość, oddychając ciężko, a jego spojrzenie jest ostre, gdy ich oczy się spotykają. Przez chwilę żaden z nich się nie porusza ani nie odzywa.

 

A potem:

 

— Regulus.

 

— Evan — odpowiada krótko Regulus, z nutą ostrożności w głosie. Między nimi leży kamień. Każdy z nich mógłby w każdej chwili po niego sięgnąć, a jednak żaden tego nie robi.

 

Regulus nie powinien się wahać, ale nie zamierza zabijać kogoś, kto nie próbuje zabić jego. Problem w tym, że nie wie, czy Evan spróbuje, czy nie. Oni nie są... to nie tak, że kiedykolwiek umówili się, że nie będą próbować się zabić, jak prawdziwi sojusznicy czy coś w tym rodzaju. Kilka rozmów i jeden z trudem wywalczony śmiech to nie jest dokładnie kontrakt podpisany krwią.

 

— Niezła rzeka, co, kochasiu? — pyta Evan lekkim tonem, nie spuszczając z niego wzroku. Regulus próbuje nie skrzywić się na to przezwisko. Cudownie. Jeśli umrze, będąc nazywanym kochasiem, będzie wściekły.

 

— Widziałeś to więc — mówi powoli Regulus.

 

Evan kiwa głową. Ostrożnie cofa się o krok.

 

— Och, widziałem to. Trochę utrudnia wszystkim zdobycie tego, czego potrzebują, prawda?

 

— Powiedziałbym, że tak.

 

— Jeśli chcesz znać moje zdanie, to nie ma to żadnego sensu.

 

— Co? — mamrocze Regulus, szczerze nieco zbity z tropu tym, że po prostu... stoją tu, rozmawiają, nie... nie robią niczego.

 

— Nie wystawiliby tych wszystkich nagród, gdyby nie było jakiegoś sposobu, żebyśmy się do nich dostali — zauważa Evan, a Regulus... właściwie nie może się z nim nie zgodzić. — Mam pewien pomysł.

 

— Pomysł, żeby... dostać się do zapasów? — pyta Regulus.

 

— Tak — Evan milczy przez chwilę, po czym robi kolejny ostrożny krok w tył, jakby czekał, by zobaczyć, co zrobi Regulus. Regulus nie robi nic. — Mam dla ciebie propozycję.

 

Regulus mruży oczy.

 

— Doprawdy?

 

— Myślę, że wiem, jak dostać się do zapasów — mówi Evan, nie reagując na jego podejrzliwość. — Jeśli mi pomożesz, pomogę też tobie się do nich dostać.

 

— A dlaczego miałbyś to zrobić?

 

— Jestem hojny.

 

— Z jakiegoś powodu trudno mi w to uwierzyć — odparowuje Regulus, a na twarzy Evana pojawia się szeroki uśmiech. Chłopięcy, figlarny, ale nie udawany. Regulus nadal mu nie ufa. — Dlaczego ja?

 

Evan leniwie macha ręką, jakby byli starymi przyjaciółmi prowadzącymi miłą, niezobowiązującą pogawędkę.

 

— Och, szczerze mówiąc, bo jesteś pierwszą osobą, na którą się natknąłem, a do tego nie próbujesz mnie aktywnie zabić.

 

— Jeszcze — dodaje Regulus.

 

— Cóż, muszę pracować z tym, co mam — przeciąga Evan, wzruszając ramionami. — Wygląda na to, że padło na ciebie, kochasiu. Więc jeśli jesteś gotów zawrzeć rozejm, ja jestem gotów dostarczyć ci sztylet do rąk. Jak to brzmi?

 

Regulus rozważa to przez dłuższą chwilę, po czym prostuje ramiona.

 

— Co muszę zrobić?

 

~•~

 

Vanity potyka się i upada na ziemię, cicho szlochając, a James szybko zawraca, by wyciągnąć rękę i chwycić jej dłoń. Trzyma ją mocno, pomagając dziewczynie wstać, po czym oboje znów biegną, jej mała dłoń bezpiecznie zamknięta w jego uścisku.

 

James nie... właściwie nie myśli, po prostu reaguje. Vanity jest taka młoda. Ma zaledwie piętnaście lat i jest przerażona. Prawie zginęła; rzeka niemal ją porwała. Gdyby nie on, byłaby teraz martwa.

 

Martwe ciało Fabiana wciąż pojawia się przed jego oczami.

 

James nie mógł mu pomóc. Chciał. Próbował, ale nie zdołał. Fabian , myśli James. Cholera, tak mi przykro.

 

Gwałtowne szarpnięcie za rękę, ciężar, który zmusza go do zatrzymania się, niemal powodując, że się potyka. Odwraca się gwałtownie, a Vanity patrzy na niego przez łzy i mówi:

 

— James, proszę, ja... ja nie mogę. Nogi mnie bolą. Nie mogę oddychać. Ja...

 

— Dobrze. Dobrze, słuchaj, po prostu... — James bierze uspokajający oddech, jego własne ciało obolałe od ciągłego biegu. Jest już spragniony. Ściskając dłoń Vanity, rozgląda się czujnie. — Wiem, że jesteś zmęczona. Rozumiem to i przepraszam, ale nie możemy... nie możemy zostać tak na otwartej przestrzeni. Musimy się dalej poruszać.

 

— Boję się — szepcze Vanity.

 

— Wiem — szepcze James. — Ja też się boję. — Może to nie jest zbyt pocieszające, a może wręcz przeciwnie, ale tak czy inaczej, Vanity wydaje się teraz spokojniejsza po tej krótkiej przerwie. — Posłuchaj, znajdziemy jakieś miejsce, gdzie będziemy mogli się zatrzymać, odpocząć, a potem…

 

A potem? A potem co? Mózg Jamesa zdaje się zacinać na myśl o tym, co nastąpi dalej, co powinien zrobić, niezdolny do myślenia poza kilkoma najbliższymi sekundami rozwijającymi się przed nim. Jego umysł jest już przepełniony, litanią Fabian, Regulus, Vanity, rzeka krwi, Regulus, już troje martwych, uciekaj, ukryj się, Regulus, Regulus, Regulus.

 

— Woda — mówi Vanity, wyrywając go z zamyślenia. Ściska jego dłoń. — Musimy znaleźć źródło wody, a ta rzeka śmierci, którą zostawiliśmy za sobą, raczej nie jest dobrym pomysłem. Tak tylko mówię.

 

James mruga, patrząc na nią, po czym parska zaskoczonym śmiechem.

 

— Eee, racja. Nie, to... tak, kiepski pomysł, masz rację. Dobra, znajdziemy jakieś miejsce, a potem zajmiemy się szukaniem wody.

 

— Która nas nie zabije — dodaje Vanity.

 

— Racja, to — przytakuje James, a jego usta wyginają się w uśmiechu. — Gotowa do biegu?

 

Vanity kiwa głową.

 

— Tak, już jestem gotowa.

 

Więc biegną. Tym razem nie forsują się tak bardzo, a Vanity już się nie potyka. Zapuszczanie się głębiej w las nie przynosi początkowo żadnych rezultatów. Na początku widzą tylko mnóstwo drzew.

 

Ostatecznie, gdy oboje ciężko oddychają i biegną już od dłuższego czasu, natykają się na coś. To kolejna jaskinia, jednak znacznie mniejsza niż ta pierwsza, którą widzieli na początku. Jaskinia jest ukryta u podnóża stromego, nawisającego klifu; otaczają ją ślady zwierząt i różne krzewy, niemal całkowicie ją zasłaniając.

 

Szczerze mówiąc, to najbezpieczniejsze miejsce, jakie James widział do tej pory. Vanity najwyraźniej też tak uważa, sądząc po jej cichym westchnieniu zachwytu. Wymieniają spojrzenia, a na ich twarzach pojawiają się pełne ulgi uśmiechy, po czym ruszają prosto w kierunku jaskini. Poruszają się cicho i ostrożnie, za co James jest wdzięczny, gdy dostrzega ślady butów na ziemi, jakby ktoś przebiegł tędy niedbale i wpadł prosto do jaskini. W środku panuje cisza, a James nie wie, czy jeszcze kiedykolwiek nadarzy się taka okazja.

 

Ostrożnie James puszcza dłoń Vanity i unosi obie ręce w jej kierunku, bezgłośnie nakazując jej pozostać na miejscu. Vanity kuca, z napiętą twarzą i mocno zaciśniętymi ustami. James posyła jej ostatnie - jak ma nadzieję - dodające otuchy spojrzenie, po czym powoli wślizguje się do środka.

 

Ledwie robi kilka ostrożnych kroków w głąb, gdy rozlega się niewyraźny wrzask, a czyjaś pięść uderza go niecelnie w szczękę. Jakaś siła wbija się w niego, przez co zatacza się do tyłu, wypadając z mroku jaskini prosto na światło dzienne, lądując z takim impetem, że powietrze zostaje wypchnięte z jego płuc.

 

Instynktownie James wyprowadza cios, a jego dłoń trafia w coś, co wywołuje stłumiony pisk. Podrywa kolano, uderzając rękoma o ciało przyciskające go do ziemi i odpychając je. Zdąża poderwać się na nogi akurat w momencie, gdy słyszy coś na kształt bojowego okrzyku Vanity, która zaczyna okładać napastnika kijem. Nie jest to zbyt duży kij, warto zaznaczyć, i łamie się dosłownie po trzech uderzeniach. James patrzy na nią z niedowierzaniem, gdy zaczyna kopać leżące na ziemi ciało, wyglądając na absolutnie przerażoną, ale mimo to nie przestając atakować.

 

Ciało na ziemi leży twarzą do dołu, zwinięte w kłębek, a James czuje, jak wzdryga się z zaskoczenia, gdy uświadamia sobie, że to... Peter?

 

— Peter?! — wykrzykuje James, wybałuszając oczy. — Czekaj! Czekaj, Vanity, przestań! To tylko Peter!

 

Vanity zastyga, oddychając ciężko i wpatrując się w niego szeroko otwartymi oczami. Na ziemi Peter jęczy i po prostu... przewraca się na plecy, z wykrzywioną twarzą próbując podnieść się do pozycji siedzącej.

 

— James — wydusza z siebie Peter z wyraźną ulgą. — Na litość boską, wystraszyłeś mnie na śmierć. Myślałem... nie wiedziałem, kto to. Nie wiedziałem, że to ty.

 

— Ja... tak, rozumiem — mówi James, głęboko wypuszczając powietrze. Unosi dłonie w uspokajającym geście w stronę Vanity. — Wszystko w porządku. To Peter. Jest przyjacielem, obiecuję.

 

— Och. Przepraszam — odpowiada Vanity zawstydzona, upuszczając złamany kawałek kija i cofając się o krok.

 

Powoli Peter podnosi się na nogi, zatrzymując się na moment z dłońmi opartymi na kolanach, by po prostu... odetchnąć. Jego ramiona opadają, gdy staje wyprostowany.

 

— Jestem... tak cholernie szczęśliwy, że cię widzę, James, nie masz pojęcia. Um, przepraszam za ten cios. Po prostu... spanikowałem.

 

— Nic się nie stało — zapewnia go James, sięgając dłonią, by dotknąć swojego policzka. Wykrzywia usta w słabym uśmiechu. — Nie jest tak źle, Pete. Poza tym, oddałem ci, a Vanity…

 

James unosi brwi, patrząc na nią. Ona krzyżuje ramiona, wyglądając na tylko trochę zawstydzoną, zupełnie jak każda uparta nastolatka w takiej sytuacji. Na ten widok Peter chichocze, po czym krzywi się, chwytając się za bok.

 

— Tak, ma niezły kopniak — Peter kręci głową i ostrożnie wypuszcza powietrze. — Szczerze mówiąc, jak tylko usłyszałem, że ktoś się zbliża, byłem prawie pewien, że zaraz zginę. Bardzo się cieszę, że jednak żyję. Okropna sprawa z tą rzeką, co nie?

 

— Tak — przytakuje cicho James.

 

— Wygląda na to, że w tym projekcie jest fatalny błąd — narzeka Peter. — Po co nam zapasy i broń, skoro nawet nie możemy się do nich dostać?

 

James wzrusza ramionami, równie zdezorientowany jak on.

 

— Nie mam pojęcia. Może nie chcieli, żebyśmy mogli od razu do nich dotrzeć? Może rzeka wyschnie?

 

— Mordercza rzeka — mamrocze Vanity, marszcząc brwi.

 

— Myślisz? — pyta Peter Jamesa, nie słysząc jej.

 

— Jedyny sposób, żeby się dowiedzieć, to wrócić tam, a ja stanowczo odradzam — mówi James, a Peter natychmiast zaczyna przytakiwać.

 

— Tak, zdecydowanie wolę tę jaskinię od tamtej drugiej — oznajmia Peter, wskazując na nią gestem. — Szczerze mówiąc, nie ma tam wiele i jest ciemno. Ale ze skały sączy się woda. To tylko mały strumyczek na ścianach. Jeśli ją przegotujemy, powinna być zdatna do picia. — Spogląda na nich z nadzieją. — Ktoś jest spragniony?

 

— Umieram z pragnienia — mówi James z lekkim uśmiechem. Typowy Peter, od razu oferuje im schronienie. W grupie bezpieczniej i tak dalej, a James podejrzewa, że on po prostu nie chce zostać sam.

 

Rozlega się wystrzał z armaty, sprawiając, że wszyscy podskakują i rozglądają się dookoła. Uśmiech Jamesa znika, a jego pierwszą myślą jest Regulus. Serce podchodzi mu do gardła, a narastające przerażenie napina wszystkie mięśnie. James musi do niego dotrzeć, upewnić się, że on jest…

 

— Nie stójmy tak na otwartej przestrzeni — mamrocze Peter z niepokojem, odruchowo wyciągając rękę, by poprowadzić Vanity w stronę jaskini, kierowany tym samym bezwiednym instynktem ochrony, który ma James. James bierze głęboki oddech i rusza za nimi.

 

~•~

 

— Chcesz, żebym co zrobił?

 

Evan wygląda na zirytowanego. Opiera ręce na biodrach i unosi brwi, patrząc na Regulusa i przechylając lekko głowę.

 

— Dobrze słyszałeś. Daj spokój, kochasiu. Nie udawaj, że nie potrafisz się wspinać; widziałem Jamesa, jest wyższy, i chyba nie powiesz mi, że na niego się nie wspinasz, co?

 

Regulus odwołuje wszystko, co powiedział. Żałuje dnia, w którym okazał jakiekolwiek zainteresowanie byciem potencjalnym sojusznikiem Evana Rosiera. Regulus rzuca mu gniewne spojrzenie, ale to tylko wywołuje u tamtego kpiący uśmieszek.

 

— Po pierwsze, wspinanie się na człowieka to zupełnie co innego niż wspinanie się na pieprzone drzewo...

 

— W jaki sposób?

 

— Drzewa nie uchronią mnie przed upadkiem. James ma ramiona.

 

— Ach, więc jednak się wspinałeś...

 

— Rosier, jeśli chcesz zachować swój język, to lepiej się zamknij.

 

— Cóż, nie możesz mi wyciąć języka bez sztyletu — nuci Evan, przerzucając z ręki do ręki absurdalną ilość zebranych i zwiniętych pnączy. — Więc jeśli chcesz sztylet, radzę ci zacząć się wspinać.

 

Regulus spogląda nieufnie od Evana w stronę drzewa, czując się więcej niż trochę nieswojo. Wspinanie się nie jest dokładnie... specjalnością Regulusa. Może ma on malutki, niewielki, mikroskopijny lęk wysokości - co, szczerze mówiąc, jest bardzo kurewsko rozsądne. Ludzie nie mają zdolności latania z jakiegoś powodu; najwyraźniej są stworzeni do pozostawania na ziemi.

 

Drzewo, które wybrał Evan, stoi najbliżej tylnej części jaskini na polu. Jest ogromne i niepokojąco wysokie, a kilka jego gałęzi rozciąga się nad szkarłatną rzeką, która pochłonęła już trzy życia. Plan Evana, by wspiąć się na drzewo, przechylić nad rzeką i bezpiecznie zeskoczyć po drugiej stronie, nie jest w sumie taki zły. Regulus po prostu nienawidzi go każdą cząstką swojego jestestwa.

 

— Ty pierwszy — mruczy Regulus, posyłając Evanowi przenikliwe spojrzenie, na co ten wygląda na lekko rozbawionego.

 

Evan chichocze i owija pnącze wokół swojej klatki piersiowej, wsuwając je i mocno zaciągając, by pozostało na miejscu, zostawiając ręce wolne, gdy podchodzi do drzewa. Zerka przez ramię na Regulusa i puszcza do niego oko.

 

— Jasne, jeśli chcesz, ale to oznacza, że jeśli spadniesz, nie będę mógł cię złapać w drodze na dół. Nie wycofuj się teraz, kochasiu. Potrzebuję kogoś, kto odwróci uwagę pozostałych, żebym mógł uciec, gdyby rzeka nagle pozwoliła ludziom się przeprawić.

 

— Ach, więc tym właśnie jestem. Celem o wysokim priorytecie. Dywersją. Twoim osobistym strażnikiem — mamrocze Regulus, obserwując, jak Evan wyciąga się, by chwycić gałąź drzewa i opiera stopę na wystającym sęku, bez wysiłku wciągając się do góry. Zaczyna wspinać się z łatwością, jakby urodził się do tego.

 

— Każdy z nas ma coś, co czyni go przydatnym — woła Evan z góry bez choćby jednego sapnięcia czy najmniejszego wysiłku w głosie, pieprzony drań. — Na przykład ja, jestem teraz dla ciebie bardzo przydatny. A ty - cóż, nie da się zaprzeczyć, że między mną a tobą, znacznie więcej osób pragnie twojej krwi niż mojej. Ale wiesz, jeśli wszystko pójdzie dobrze, nie będzie to problem.

 

— Pocieszające, dzięki — mówi sucho Regulus, podchodząc do podstawy drzewa, podczas gdy Evan nieustannie wspina się coraz wyżej.

 

Evan nie odpowiada, więc Regulus bierze głęboki oddech i próbuje zrobić dokładnie to samo, co Evan. To nie tak, że drzewo ma idealne miejsca na stopy czy małe występy, których mógłby się chwycić. Regulus zmaga się z całym przedsięwzięciem, sapiąc, dysząc i trzęsąc się jak liść, który wolałby bezpiecznie spoczywać na leśnej ściółce. Przez chwilę wyobraża sobie Syriusza śmiejącego się z niego za wpakowanie się w ten bałagan, po czym odpędza tę myśl. Syriusz zwykł drażnić się z nim z powodu jego niewielkiego lęku wysokości, ale to jest…

 

Cóż, to coś zupełnie innego. Regulus nie wspina się na drzewo w domu, by potem utknąć i potrzebować brata, który wejdzie za nim i zwabi go na dół cichymi żartami i łagodnymi słowami. Regulus wspina się na drzewo z kimś, kto w gruncie rzeczy potrzebuje go, bo to on będzie pierwszym, którego inni spróbują zabić, jeśli sprawy pójdą nie tak. Regulus wspina się na drzewo, by zdobyć broń, żeby móc się bronić przed ludźmi, którzy prędzej czy później spróbują go zabić, zwłaszcza gdy nieuchronnie znajdą własne sposoby na przeprawę przez szkarłatną rzekę. Może planują zbudować cholerną łódź, kto wie?

 

Tak, Syriusz na pewno nie śmiałby się z tego.

 

Evan, którego Regulus zaczyna już trochę nienawidzić, wspina się coraz wyżej - niepokojąco wysoko, jak na ten moment. Regulus popełnia bardzo głupi błąd, zatrzymując się, by złapać oddech, i odruchowo spoglądając w dół, po czym natychmiast czuje, jak żołądek podchodzi mu do gardła, gdy widzi, jak daleko pod nim znajduje się ziemia.

 

— O cholera — wyrzuca z siebie Regulus, zaciskając powieki i przyciskając czoło do kory, podczas gdy jego kończyny drżą z wysiłku utrzymania się. Gdyby teraz spadł, zostałby poważnie ranny; z pewnością coś by sobie złamał, a może po prostu by się, kurwa, zabił. Więc świetnie, po prostu świetnie. Jęczy i unosi głowę, a jego serce zamiera, gdy widzi, że Evan wciąż się wspina, zupełnie spokojny. — Dobra. Dobra, po prostu. Dobra. Wspinaj się dalej, nie patrz w dół; wspinaj się dalej, nie patrz w dół; wspinaj się dalej, nie patrz w dół.

 

Syriusz powiedział mu to samo tamtego dnia, kiedy Regulus utknął na drzewie. To nawet nie było szczególnie wysokie drzewo; Regulus po prostu zachowywał się jak cholerny dzieciak w całej tej sytuacji. Nie mógł nic na to poradzić. Nie wiedział nawet, że się boi, dopóki nie znalazł się już na górze, zbyt przerażony, by zejść, i pamięta, jak myślał - dość dramatycznie - że po prostu umrze na tym drzewie, dopóki Syriusz nie zwabił go na dół.

 

Regulus miał siedem lat. Mantra, której używał Syriusz, nie powinna działać teraz, po tylu latach, ale jakoś działa. Wspina się dalej i nie patrzy w dół. Jeśli Syriusz to ogląda, jeśli ten moment jest transmitowany, czy zdaje sobie sprawę, co Regulus robi? Czy w ogóle pamięta?

 

W końcu, po zdecydowanie zbyt długim czasie, Evan wciąga się na grubą gałąź, ponownie z irytującą gracją, za którą Regulus bardzo chciałby go trzepnąć. Przesuwa się do tyłu i macha nogami, spoglądając na Regulusa z parsknięciem.

 

— Potrzebujesz pomocy? — pyta rozbawiony Evan, pochylając się i wyciągając dłoń. Regulus musiałby wspiąć się jeszcze trochę wyżej, żeby móc jej dosięgnąć.

 

To kluczowy moment i Regulus doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Jeśli przyjmie dłoń Evana, będzie to oznaka zaufania –-chwiejna oznaka, ale jednak oznaka. Jeśli nie przyjmie, okaże całkowity brak zaufania, co później może okazać się zgubne. Problem polega na tym, że jeśli Regulus chwyci jego rękę, Evan mógłby z łatwością po prostu... puścić go. Celowo.

 

Regulus nie ufa nikomu. Zwykle to najlepsze podejście, ale w tej sytuacji... Cóż.

 

Biorąc głęboki oddech, Regulus wspina się wyżej, aż znajduje się w zasięgu, po czym zatrzymuje się, by z przymrużeniem oka przyjrzeć się dłoni Evana. Całe jego ciało drży i czuje, że w każdej chwili może się poddać i spaść. Szczerze mówiąc, nie jest pewien, czy zdoła wciągnąć się na gałąź o własnych siłach. Mimo to, to ryzyko. Bardzo duże ryzyko. Evan porusza palcami i unosi brwi.

 

Regulus rzuca mu ostre, ostrzegawcze spojrzenie, które w zasadzie mówi: jeśli spróbujesz czegokolwiek, pociągnę cię ze sobą. Evan znów wygląda na rozbawionego, więc Regulus wypuszcza z sykiem powietrze i wyrzuca rękę w górę, z sercem walącym jak szalone. Evan pochyla się gwałtownie, by ją złapać, zaciska mocno dłoń i z pomrukiem pomaga mu wciągnąć się na górę. Regulus przedziera się przez korę i przerzuca nogę przez gałąź, a oddech ucieka mu z płuc, gdy w końcu siada.

 

W przypływie głupoty Regulus zerka w dół na ziemię i niemal wymiotuje, a jego głowa wiruje, gdy z ust wyrywa mu się słaby jęk. To słabość, której wstydziłby się, gdyby nie czuł, że zaraz zemdleje. O cholera, to wysoko. Są tak strasznie wysoko. Kurwa.

 

— Ach — mówi Evan z wysiłkiem — byłbym wdzięczny, gdybyś nie połamał mi wszystkich kości w dłoni, dzięki.

 

Upokorzony, Regulus wyrywa swoją dłoń z uścisku Evana, wybierając zamiast tego oparcie rąk na gałęzi między udami, szukając jakiejś stabilności. Evan rozprostowuje palce z lekkim grymasem, po czym cicho parska i kręci głową.

 

— Jak możesz czuć się tak swobodnie na tej wysokości? — cedzi przez zęby Regulus.

 

— Całe życie wspinałem się po drzewach — mówi po prostu Evan, wciąż wymachując nogami, jakby świetnie się bawił. O, on jest kompletnie szalony.

 

— Dlaczego? — pyta z niedowierzaniem Regulus.

 

Evan wzrusza ramionami od niechcenia.

 

— Nikt nigdy nie pomyśli, żeby spojrzeć w górę.

 

Regulus nie ma na to właściwie nic do powiedzenia. W pewnym sensie rozumie, co Evan ma na myśli, nawet jeśli wspinanie się po drzewach nigdy nie było jego metodą ukrywania się. Miał swoje własne sposoby - jest jak koń trojański - ale wie, że właśnie to Evan próbuje przekazać. Nikt nie pomyśli, żeby spojrzeć w górę; jeśli Evan jest na górze, nikt go nie widzi. Tak, Regulus to rozumie.

 

— Chodź, musimy wyjść jak najdalej na gałąź, żebyśmy mogli się przerzucić na drugą stronę — mówi mu Evan, po czym opiera dłonie o pień i po prostu podciąga się w górę, zwinny jak kot, balansując na palcach, gdy wstaje.

 

— Evan. Evan — wyrzuca z siebie Regulus w panice, gwałtownie wyciągając ręce, by złapać Evana za przód kurtki i ściągnąć go z powrotem. Gałąź trzęsie się od tego ruchu, co wywołuje cichy jęk z ust Regulusa, ale Evan po prostu z łatwością opada z powrotem, rozkładając nogi i znów nimi wymachując. — Nie. Po prostu... nie. Absolutnie nie.

 

— Regulus — mówi Evan, tłumiąc śmiech.

 

Nie — syczy Regulus.

 

— No to jak dokładnie zamierzasz dostać się dalej?

 

— Nie idąc, ty kompletny wariacie. Nie możemy po prostu... przesuwać się?

 

— Przesuwać się — powtarza Evan, a kąciki jego ust drgają w uśmiechu.

 

Regulus rzuca mu gniewne spojrzenie.

 

— Zrzucę cię z tego drzewa.

 

— Straciłbyś równowagę i spadł, próbując to zrobić. Tak się trzęsiesz, biedaczku — grucha Evan, zupełnie niewzruszony groźbą. Potrząsa głową. — W porządku, kochasiu, będziemy się przesuwać. Zajmie to więcej czasu, ale... niech będzie.

 

— Przecież się nigdzie nie spieszymy — mruczy Regulus, obserwując z niezadowoleniem, jak Evan zaczyna przesuwać się wzdłuż gałęzi, używając rąk, by na moment unieść się i usadowić kilka centymetrów dalej. Za każdym razem zerka za siebie, a gałąź lekko drży przy każdym ruchu.

 

— Może i nie, ale słońce już zaczyna zachodzić. Chciałbym dotrzeć tam, zanim się ściemni. Bez odrobiny światła będzie nam trudniej, przynajmniej.

 

— Robisz wyjątkowe postępy. Czy powinieneś poruszać się tak szybko? A co jeśli... to znaczy, czy gałąź nie może się złamać?

 

Evan przewraca oczami.

 

— Gałąź jest solidna. Jest prawie tak gruba jak samo drzewo. Obiecuję, że wszystko w porządku. Cóż, wszystkie gałęzie w końcu się łamią, a ta będzie coraz cieńsza, im dalej pójdziemy, więc musimy być ostrożni. Po prostu... chodź już.

 

— Jeśli tak mam zginąć, będę wściekły — mamrocze Regulus z niezadowoleniem, ale posłusznie zaczyna się... przesuwać. Robi to z dużo mniejszą gracją niż Evan, ale jednak to robi.

 

— Czworo już nie żyje — zauważa Evan. — Troje w rzece. Jak myślisz, co się stało z czwartym?

 

— Nie mam pojęcia — odpowiada cicho Regulus, wypuszczając głęboki oddech. Stara się o tym nie myśleć, bo nie chce dopuszczać do siebie możliwości, że to James.

 

— Martwisz się o swojego chłopaka, kochasiu?

 

— Masz szczęście, że nie mogę cię teraz dosięgnąć.

 

Evan się śmieje.

 

Milczą, posuwając się coraz dalej, skupieni na przemieszczaniu się wzdłuż gałęzi. Regulus jest, prawdę mówiąc, nieco wdzięczny, że Evan mu pobłaża. Z pewnością nie spodziewał się, że będzie musiał metaforycznie trzymać Regulusa za rękę przez cały ten proces, i mógłby być znacznie bardziej okrutny, niż był do tej pory. Szczerze mówiąc, wcale nie był okrutny.

 

W końcu docierają wystarczająco daleko, by zobaczyć szkarłatną rzekę i jaskinię. Obaj zatrzymują się, gdy dostrzegają śmierciożerców wciąż stojących przy wejściu. Zostali już tylko oni - część z nich siedzi, podczas gdy inni przechadzają się, gestykulując w stronę rzeki. Najwyraźniej próbują znaleźć sposób, by ją przekroczyć. Nie jest łatwo polować na ludzi bez broni, którą można by ich zabić. Nie jest to oczywiście niemożliwe, ale widać wyraźnie, że mają swój cel.

 

Wszyscy pozostali - cóż, Regulus zakłada, że uciekli, gdy wybuchła walka. Istnieje prawdopodobieństwo, że śmierciożercom udało się zabić przynajmniej jedną osobę, podczas gdy reszta zdołała uciec. Nie ma ciała, ale ciała są zbierane, by odesłać je do domu - jeśli zostało coś, co można zebrać. Regulus przypomina sobie, że James uciekł. Sam widział, jak James ucieka, więc prawdopodobnie nic mu nie jest.

 

Evan i Regulus wymieniają spojrzenia po tym, jak obaj wpatrują się w śmierciożerców majaczących w oddali. Żaden z nich nic nie mówi, nie chcąc zwracać na siebie uwagi. Jak powiedział Evan, nikt nie pomyśli, żeby spojrzeć w górę, więc są teraz tak dyskretni, jak to tylko możliwe. Pozostanie niewykrytym jest ich celem.

 

W ciszy - i teraz znacznie ostrożniej - kontynuują przesuwanie się wzdłuż gałęzi. Staje się ona wyraźnie cieńsza, drży mocniej i ugina się nieco pod ich połączonym ciężarem. Evan spogląda w dół, by ocenić, jak daleko jest rzeka. Jest szeroka i nawet gdy znajdują się dokładnie nad nią, wciąż muszą posunąć się dalej. Krzywi się i podnosi wzrok, robiąc minę, która wyraźnie wskazuje, jak bardzo mu się to nie podoba, ale mimo to macha ręką, dając znak, że muszą kontynuować przesuwanie się.

 

Regulus naprawdę nie ma ochoty posuwać się dalej, ale skoro już tu jest, musi doprowadzić to do końca. Gałąź ugina się jeszcze bardziej, kołysząc się z głośnym trzaskiem, i obaj zastygają w bezruchu. Evan bierze głęboki oddech i wychyla głowę, by spojrzeć w dół, po czym zerka za siebie na pozostałą część gałęzi.

 

— Nie możemy iść dalej — szepcze Evan. — Gałąź się złamie.

 

— Czy możemy przedostać się na drugą stronę? — szepcze Regulus.

 

Evan przez chwilę przygryza wargę, po czym mrużąc oczy, spogląda w dół na szkarłatną rzekę pod nimi.

 

— Będziemy musieli zrobić szeroki zamach, co oznacza, że musimy zejść niżej po pnączu. To... będzie ryzykowne i trzeba będzie działać szybko, bo inaczej nasi przyjaciele tam zauważą. I... cóż, prawdopodobnie będziemy musieli być niepokojąco blisko wody.

 

— Żadna z tych informacji nie była dobra, Evan — syczy Regulus.

 

— No nie wiem, czego ode mnie oczekujesz, Regulus — syczy w odpowiedzi Evan, nerwowo wymachując rękami. — Nasze możliwości są dość ograniczone. Skoro już tu jesteśmy, równie dobrze możemy spróbować. Albo zginiemy, albo nie.

 

— Głosuję za tym, żebyśmy nie zginęli.

 

— Tak, ja też, więc po prostu... posłuchaj mnie, dobrze?

 

Regulus zaciska szczękę.

 

Dobrze.

 

— Pnącze utrzyma cię, ale będziesz potrzebował rozpędu, żeby przedostać się na drugą stronę — wyjaśnia Evan ściszonym głosem, zaczynając odwijać pnącze owinięte wokół swojej klatki piersiowej. W rzeczywistości to kilka różnych pnączy, które splótł razem, owijając je wokół siebie, by nadać im większą wytrzymałość - a przynajmniej tak twierdził. Ma to sens, więc Regulus mu wierzy. — Musisz zejść tak nisko, jak tylko zdołasz, prawie na wysokość dwóch metrów nad wodą. Poniżej ciebie powinno zostać mniej więcej tyle pnącza.

 

Evan demonstruje to, trzymając pnącze rozciągnięte od jednej dłoni do drugiej, z ramionami rozłożonymi na pełną rozpiętość, co stanowi niewielką część w porównaniu do tego, ile pnącza jeszcze zostało.

 

— Nienawidzę tego — przyznaje Regulus.

 

— Tak, też nie jestem fanem — przyznaje Evan z grymasem. Wzdycha i pochyla się, by zacząć wiązać pnącze między nimi. — Huśtanie jest proste. Trzymasz się i kołyszesz ciałem. Musisz pozwolić nogom swobodnie zwisać, żebyś mógł nimi kierować, bo inaczej będziesz się tylko bezładnie huśtać. Nie puszczaj pnącza, dopóki nie znajdziesz się po drugiej stronie rzeki i nie będziesz pewien, że wystarczająco się wybijesz. Będziesz potrzebował trochę powietrza.

 

— Tego też nie lubię — mamrocze Regulus.

 

Evan uśmiecha się do niego szeroko.

 

— Dziś jest dzień, w którym polecisz, kochasiu.

 

— Ty pierwszy.

 

— Przepraszam, ale to ty musisz iść pierwszy, niestety.

 

Regulus odskakuje do tyłu.

 

— Chyba sobie, kurwa, żartujesz. Evan…

 

— To nie mogę być ja — mówi Evan z ciężkim westchnieniem. — Ktokolwiek idzie ostatni, musi utrzymać pnącze po przedostaniu się na drugą stronę, a nie sądzę, żebyś miał tyle doświadczenia co ja, by sobie z tym poradzić. Lepiej będzie, jeśli ty je puścisz, bo inaczej możesz odlecieć z powrotem do rzeki. Ja spędziłem dni - a nawet lata przed salą treningową - robiąc takie rzeczy. Ty nie.

 

— Nie zrobię tego — oznajmia mu Regulus bez ogródek. Nie obchodzi go, czy to czyni go upartym. — Ja nie... po prostu nie. Nie będę wiedział, jak to zrobić, jeśli najpierw nie zobaczę, jak ty to robisz.

 

Evan przesuwa językiem po zębach, mrużąc oczy, po czym pochyla się do przodu i ścisza głos.

 

— Regulus, potrzebujemy tego pnącza, żeby wrócić na drugą stronę, rozumiesz? Musisz zaufać sobie i musisz zaufać mnie. Ja już ci ufam, pozwalając ci przejść pierwszemu, bo z łatwością mógłbyś zdobyć broń i zabić mnie w chwili, gdy dotrę na miejsce. Zaufanie nie przychodzi mi łatwo - tobie najwyraźniej też nie - ale potrzebujemy choć odrobiny zaufania między nami, żeby tego dokonać.

 

Regulus wpatruje się w niego przez dłuższą chwilę, zaciskając dłonie mocniej na gałęzi. Evan odwzajemnia spojrzenie niewzruszenie, bez wahania, a Regulus próbuje ignorować prawdę w jego słowach. Niestety, to ma sens, bo rozumie, co Evan próbuje mu przekazać. Część Regulusa chce i tak odmówić; część niego pragnie po prostu porzucić cały ten plan, tylko dlatego, że nie potrafi dobrze współpracować z innymi.

 

W tym właśnie rzecz. Syriusz powiedział mu kiedyś, że prędzej czy później znajdzie się w sytuacjach, w których będzie musiał polegać na innych, by przeżyć. Arena pod tym względem przypomina życie, tylko w bardziej skondensowanej i znacznie brutalniejszej formie. Regulus - jeśli chce przetrwać - musi nauczyć się dobrze współpracować z innymi. Po prostu nie spodziewał się, że nastąpi to tak szybko, a okoliczności są dalekie od idealnych. Tutaj tak łatwo umrzeć. Jeden błąd i koniec.

 

Robisz tylko to, na co jesteś gotów. Tam, w środku, musisz być gotów zrobić więcej niż kiedykolwiek wcześniej, albo zginiesz - powiedział mu Syriusz. Cholera, Regulus nienawidzi, gdy jego brat ma rację.

 

Powoli wypuszczając powietrze, Regulus kiwa głową.

 

— Powiedz mi, co mam robić.

 

Evan to robi. Wyjaśnia Regulusowi dokładnie, co ma zrobić, nie pomijając żadnego szczegółu, szepcząc do niego, gdy zawiązuje pnącze i zabezpiecza je. A potem pozostaje już tylko... zrobić to.

 

Więc, mimo że wszystkie instynkty krzyczą, by tego nie robił, Regulus decyduje się na to. Przesuwa się do przodu, by sięgnąć w dół i chwycić pnącze, utrzymując pewny uchwyt, gdy zahacza jedną nogę wokół niego, po czym próbuje przekonać samego siebie, by przerzucić drugą. Potrzebuje chwili, bo jego ciało protestuje, odrzucając jakąkolwiek możliwość upadku. Wtedy czuje dłoń podtrzymującą jego kolano, a Evan delikatnie pomaga mu zejść, nie pozwalając mu zbytnio się kołysać. Pochyla się tak nisko, jak tylko może, a potem puszcza nogę Regulusa, zostawiając go wiszącego w powietrzu.

 

Regulusowi to się wcale nie podoba. Całe jego ciało kurczowo trzyma się pnącza, a ramiona wciąż bolą go po wspinaczce na drzewo. Evan kiwa głową, patrząc na niego z góry, szepcząc słowa zachęty, by schodził powoli w dół. Nie za szybko i bez zsuwania się, bo dłonie mogłyby go zapiec na tyle mocno, że instynktownie puściłby uchwyt.

 

Nie, to niemożliwe. Regulus nie jest pewien, czy istnieje na świecie siła wystarczająco potężna, by zmusić go do puszczenia tego pnącza w tej chwili. Opuszczanie się w dół to prawdziwa walka, bo jego ciało zdecydowanie wolałoby kurczowo trzymać się pnącza i nigdy się nie ruszyć. Jego kończyny drżą, ale mimo to schodzi niżej.

 

Wisząc w powietrzu nad rzeką, która zabije go, jeśli do niej wpadnie - cóż, delikatnie mówiąc, nie bawi się najlepiej. W miarę jak schodzi niżej, Regulus widzi, gdzie kończy się pnącze, zaledwie kilka stóp nad wodą, co wcale nie jest pocieszające.

 

Gdy Regulus dociera do miejsca, które wydaje mu się celem, po prostu wisi tam przez chwilę, ciężko oddychając. Jego nogi wciąż są owinięte wokół pnącza i musi stoczyć prawdziwą walkę, by je puścić, utrzymując się tylko na rękach. Zaczynają mu drętwieć, mimo że jednocześnie bolą i pieką. To bardzo, bardzo nieprzyjemne uczucie, a on wciąż musi się, do cholery, rozbujać.

 

Cóż, jest już tutaj. Nie może po prostu zostać w tym miejscu, a ziemia jest w zasięgu; wszystko, co musi zrobić, to do niej dotrzeć. Więc z pomrukiem zaczyna kołysać swoim ciałem. Zajmuje mu chwilę nabranie rozpędu, a nogi trzyma złączone, tak jak polecił mu Evan, co rzeczywiście pomaga mu poruszać się głównie w jednym kierunku. Gałąź trzeszczy i jęczy nad nim, ale zmusza się, by to zignorować. Może się martwić tylko tyloma rzeczami naraz.

 

Regulus rzeczywiście nabiera rozpędu, choć z wysiłkiem. Słyszy swój przyspieszony oddech, a jego dłonie są spocone, co jest cholernie przerażające, bo to one jedyne powstrzymują go teraz przed śmiertelnym upadkiem, ale... nie, wszystko w porządku. On naprawdę... daje radę. Wie, że tak jest, bo zaczyna dostrzegać drugi brzeg szkarłatnej rzeki, a ziemia po drugiej stronie jawi mu się jak latarnia nadziei.

 

Buja się w tył i w przód, raz za razem, szybując naprzód, a potem robi to jeszcze raz, gdy jest pewien, że zatacza łuk nad drugą stroną. Przy kolejnym podejściu Regulus czuje, jak jego żołądek podchodzi mu do gardła, i wydaje z siebie cichy, zaskoczony oddech, gdy puszcza pnącze dokładnie w najwyższym punkcie - tak jak polecił mu Evan. Rzeczywiście, przez chwilę unosi się w powietrzu.

 

Przez chwilę Regulus leci.

 

Szczerze mówiąc, czuje się to bardziej jak unoszenie się w powietrzu, a potem grawitacja przypomina mu, kto tu rządzi, gwałtownie ciągnąc go w kierunku ziemi. Regulus jakimś cudem powstrzymuje się od krzyku podczas upadku, ale nie może powstrzymać jęku, gdy uderza o ziemię. Evan doradzał mu metodę luźnego grupowania się i przetoczenia, ale Regulus nie do końca daje sobie z tym radę. Owszem, toczy się, ale robi to bez cienia gracji.

 

Gdy Regulus się zatrzymuje, po prostu leży rozciągnięty na ziemi, z ciężko unoszącą się piersią, patrząc bezwładnie w górę na Evana. Ten jest tak wysoko i pochyla się, by zwinąć pnącze, żeby nie kołysało się zbyt mocno. Taki ruch mógłby przyciągnąć niechcianą uwagę. Całe ciało Regulusa jest obolałe, ale, na szczęście, jest już na ziemi. Bezpiecznie. Nie martwy. Ani ranny. Cóż, przynajmniej nie zbyt ranny.

 

— Cholera — szepcze Regulus, zamykając oczy, po czym wybucha cichym, stłumionym, prawdopodobnie histerycznym śmiechem.

 

Regulus nie rusza się, pozostając tam, gdzie jest, dochodząc do siebie, gdy przypływ adrenaliny powoli ustępuje. Obserwuje jednak, jak Evan schodzi na dół (znacznie szybciej i z większą gracją niż Regulus, drań jeden), wykonując praktycznie dokładnie te same czynności, co on przed chwilą.

 

Gdy Evan się huśta, Regulus podnosi się z grymasem bólu, jego ciało wcale nie jest z niego zadowolone, szczególnie ramiona. Mimo to powoli wstaje, choć pozostaje w przysiadzie. Znajdują się za zakrętem jaskini, więc śmierciożercy są na razie poza zasięgiem wzroku, ale lepiej nie hałasować ani nie wykonywać zbyt wielu ruchów. Jak dotąd nikt nie wie o ich obecności, i Regulus bardzo chciałby, żeby tak pozostało.

 

Regulus mógłby, teoretycznie, pobiec do jaskini po broń, by zabić Evana, ale tego nie zrobi. Evan musi mu zaufać, że tego nie zrobi, tak jak Regulus musiał mu zaufać, że pomoże mu się tu dostać. Pozostaje więc tam, gdzie jest, obserwując z grymasem na twarzy, jak Evan przerzuca się na drugą stronę, rozluźniając uchwyt na pnączu, ale trzymając je w dłoni z wyciągniętym ramieniem, gdy szybuje w dół. Ląduje niebezpiecznie blisko rzeki, ale cofa się chwiejnie, wciąż ściskając pnącze.

 

Evan odzyskuje równowagę, podnosząc się na kolana z cichym stęknięciem, po czym wstaje jednym płynnym ruchem. Wyciąga patyk, który wcześniej wsunął do buta, i wbija go mocno w ziemię, upewniając się, że jest stabilny, zanim przywiązuje do niego pnącze, żeby nie odbiło w niepożądanym kierunku.

 

Regulus nawet nie chce myśleć o tym, że wkrótce będą musieli huśtając się przeprawić z powrotem przez rzekę. To problem dla przyszłego Regulusa. Obecny Regulus jest jakieś pięć sekund od zdobycia sztyletu, najlepiej więcej niż jednego, więc właśnie na tym się skupia.

 

— Widzisz? — szepcze Evan, podkradając się do niego z uśmiechem na twarzy. Klepie Regulusa w ramię. — Zaufanie.

 

— Nigdy więcej ci nie zaufam. To było okropne — syczy Regulus, mierząc go gniewnym spojrzeniem.

 

Evan parska śmiechem.

 

— Jasne, kochasiu, cokolwiek powiesz.

 

— Chodźmy — mruczy Regulus, odwracając się w stronę jaskini.

 

Dostanie się do jaskini nie będzie wcale łatwe. Sama jaskinia ma tylko jedno wejście, a jej tylna część opada łukowato jak wzgórze, zamykając się w miejscu, gdzie spotyka się z ziemią. Ich jedyną opcją jest wejście od frontu, gdzie znajdują się śmierciożercy. Owszem, dzieli ich rzeka, ale jeśli uda im się wślizgnąć do środka, nie alarmując ich, byłoby wspaniale.

 

Zbliża się wieczór, więc na szczęście nie robią tego wszystkiego w pełnym świetle dnia. Regulus nie może nie zauważyć spadku temperatury, gdy słońce znika coraz szybciej za horyzontem.

 

W ciszy Regulus i Evan wymieniają spojrzenia, po czym przesuwają się, by przykucnąć przy jaskini, powoli przemieszczając się wzdłuż jej boku. Zewnętrzna część jaskini jest zimna w dotyku, niczym lód. Dreszcz przebiega wzdłuż kręgosłupa Regulusa, który stara się jej nie dotykać. Idzie na przedzie, więc wyciąga rękę, by zatrzymać Evana za sobą, gdy docierają do krawędzi wejścia.

 

Regulus ostrożnie wygląda zza krawędzi, obserwując, gdzie znajdują się śmierciożercy. Jest ich siedmioro, więc żaden z nich jeszcze nie zginął ani nie był wśród tych, którzy wpadli do rzeki. Mulciber siedzi z Averym wtulonym pod jego ramię. Quinn, Hodge i Axus również siedzą, zwróceni twarzami w stronę Mulcibera i Avery'ego. Willa po prostu leży, leniwie bawiąc się włosami opadającymi na twarz. Bernice jako jedyna stoi i przemieszcza się wzdłuż brzegu rzeki, jakby czekała na jakiś cud, który pozwoli jej przedostać się na drugą stronę.

 

Jeśli Regulus miałby zgadywać, obeszli już całą rzekę okalającą jaskinię, więc wiedzą, że nie ma tam mostu ani wyraźnej ścieżki, by dostać się na drugą stronę. Regulus nie słyszy ich, ale jest pewien, że wszyscy próbują wymyślić jakiś sposób, by dotrzeć do broni. Bernice na szczęście idzie wzdłuż rzeki w kierunku przeciwnym do Regulusa i Evana, ale Regulus nie może mieć pewności, że nie zawróci.

 

Jeśli mają zamiar ruszyć, muszą zrobić to teraz.

 

Gorączkowo Regulus macha ręką w stronę Evana, po czym trzymając się nisko przy ziemi, przemyka wokół wejścia do jaskini, przywierając do ściany, mimo że ta jest lodowato zimna. Wsuwa się do środka tak szybko, jak tylko śmie, zagłębiając się w ciemność i chowając za stojakiem z mieczami. Evan dołącza do niego w ciągu kilku sekund.

 

Zastygają w bezruchu i milczeniu, wstrzymując oddech, ale w odległych głosach nie słychać żadnej zmiany. Żadnych krzyków. Żadnych gróźb. Nic. Regulus cicho wypuszcza powietrze i spogląda na Evana, który szczerzy się do niego z czystą ulgą. Regulus bezwiednie czuje, jak kąciki jego ust unoszą się w górę.

 

Niewiarygodne, ale im się udało.

 

Jest jeszcze wiele do zrobienia, ale udało im się, i to małe zwycięstwo sprawia, że wszystko było warte zachodu.

 

W jaskini nie ma żadnych zapasów. Są tylko bronie, co oznacza, że wszystko inne, co mogłoby się przydać, znajduje się na zewnątrz, przymocowane do słupów rozstawionych nieregularnie wokół jaskini. Wszystkie rzeczy, których naprawdę mogliby potrzebować: latarki, koce termiczne, zapałki lub zestawy do rozpalania ognia, pojemniki na wodę i bez wątpienia jakieś pożywienie. Posiadanie broni jest dobre, owszem, ale arena to coś więcej niż tylko walka o życie. To także walka o przetrwanie.

 

Regulus jest już spragniony, a po wszystkim, co zrobił, by się tu dostać, jest również zmęczony i głodny. Z każdą minutą robi się coraz zimniej. Będą musieli zaryzykować zdobycie zapasów, co będzie trudne, ponieważ torby znajdują się głównie na otwartej przestrzeni.

 

Ale najpierw - broń.

 

Za nimi znajduje się stół z różnorodną bronią, i tak, są tam sztylety. Dokładnie trzy, a do tego kabura na każde udo, która pomieści co najmniej dwa z nich. Regulus od razu kieruje się w ich stronę, natychmiast czując się lepiej, gdy tylko jeden z nich znalazł się w jego dłoni. Przypina obie kabury do ud, wsuwając sztylety na miejsce, ale trzeci zatrzymuje w ręku.

 

Kiedy Regulus podnosi wzrok, Evan trzyma w dłoniach hak z przywiązaną do niego liną, z zaciśniętymi ustami. To bez wątpienia broń Axusa, a trzymanie jej z dala od ich rąk to dobry pomysł, bo są z nią śmiertelnie niebezpieczni. Regulus skinieniem głowy wyraża cichą zachętę. Evan lubi liny, prawda?

 

Wzruszając ramionami, Evan zawiesza hak na ramieniu i owija linę pod pachą, przytrzymując ją, gdy znajduje nóż taktyczny, wystarczająco uniwersalny do wszystkich zastosowań, włącznie z dźganiem ludzi. Również ten przedmiot zabiera dla siebie.

 

Regulus unosi dłoń i sięga po toporek leżący na stole, trzymając go ostrożnie, przygryzając przy tym wargę. Naprawdę nie powinien. Nie mogą przecież zabrać każdej broni, skoro mają tylko dwie ręce na dwóch, nie mają torby, a ich kieszenie nie są wystarczająco duże, by wszystko pomieścić. Mimo to Regulus nie może się powstrzymać i wsuwa rękojeść za przód swojej kurtki, pozwalając, by ostra krawędź zwisała nad zamkiem błyskawicznym.

 

Kiedy Regulus podnosi wzrok, Evan bezgłośnie artykułuje kochaś. Regulus uderza go w ramię, co wywołuje u Evana szeroki uśmiech.

 

— Potrzebujemy zapasów — Regulus wypuszcza powietrze z płuc.

 

— Najdalszy słup ma dwie torby — mamrocze Evan, nie śmiejąc podnieść głosu. Lekko drży, prawdopodobnie z zimna. — Jest wystarczająco daleko od naszych przyjaciół, że jeśli będziemy bardzo ostrożni i skradać się cicho, powinniśmy być w stanie je zdobyć i uciec, zanim ktokolwiek zorientuje się, że tu byliśmy.

 

Cóż, dotarli już tak daleko.

 

Po wymianie spojrzeń, zaczynają kierować się z powrotem w stronę wyjścia z jaskini, teraz uzbrojeni w broń, której - o dziwo - nie obrócili przeciwko sobie nawzajem. Hm. Rzeczywiście, zaufanie.

 

Pozostają przyciśnięci do ściany jaskini, co sprawia, że Regulus zaczyna drżeć, ale ignoruje to, bo jego zęby jeszcze nie szczękają. Wyjrzenie z jaskini pokazuje, że śmierciożercy nie zmienili pozycji. Jakimś cudem Bernice dołączyła do pozostałych i wszyscy stłoczyli się blisko siebie. Regulus sądzi, że jeden z nich próbuje rozpalić ogień.

 

Jeśli chcą zdobyć te zapasy, muszą to zrobić teraz, kiedy śmierciożercy są rozproszeni. Evan wychyla się, by wskazać słup, o którym mówił - ten najdalej wysunięty od pozostałych, znajdujący się niemal za zakrętem jaskini. Jest prawie niewidoczny z ich pozycji i znajduje się całkiem blisko pnącza, które wcześniej zabezpieczyli.

 

Regulus kiwa głową, a potem ruszają.

 

Trzymają się nisko, ale poruszają się szybko i cicho. Regulus prawie nie śmie oddychać, a mimo że robi się coraz zimniej, jest w pewien sposób wdzięczny za postępujący zmrok. Sprawia to, że ich działania są mniej widoczne.

 

W oddali Mulciber wydaje z siebie okrzyk, który sprawia, że zarówno Regulus, jak i Evan padają na ziemię i przywierają do niej. Okazuje się, że to głośne wiwaty, bo najwyraźniej komuś udało się rozpalić ogień. Ostrożnie Evan i Regulus podnoszą się i kontynuują swoją drogę.

 

Serce Regulusa wali jak młotem, gdy docierają do słupa, i żaden z nich nie traci czasu, zrywając torby z haków. Każdy chwyta po jednej bez zbędnych ceregieli i natychmiast ruszają dalej, kierując się prosto do pnącza.

 

Podczas ruchu Regulus wsuwa toporek do torby, po czym, naśladując Evana, przekłada ramiona przez paski, by torba spoczęła między jego łopatkami. Właściwie powinien schować do niej także swój sztylet, przygotowując się do przeprawy przez rzekę, tak jak zrobił to Evan, ale Regulus woli trzymać go w dłoni. Po prostu weźmie rękojeść w zęby, gdy będzie się przerzucał na drugą stronę.

 

— Dobra, musimy to zrobić szybko — szepcze Evan, rozwijając pnącze. — Nie będziemy się wspinać z powrotem, tylko przerzucimy się na drugą stronę i ruszymy prosto do lasu. Musimy się rozpędzić, wybić w górę, trzymać nogi uniesione i skoczyć na drugi brzeg. Chciałbym wrócić do drzewa i wciągnąć pnącze, żeby nie zauważyli go i nie wpadli na pomysł, by go użyć, ale priorytetem jest przedostanie się na drugą stronę. Patrz na mnie, dobrze? Odrzucę pnącze z powrotem do ciebie i poczekam po drugiej stronie, więc bądź gotowy.

 

— Dlaczego to ty masz iść pierwszy? — mruczy Regulus.

 

Evan wygląda na zirytowanego.

 

— Na litość boską, Regulus, po prostu mi zaufaj, dobrze? Musimy załatwić to jak najszybciej, a to nie jest zwykłe schodzenie w dół. Musisz to zobaczyć. Teraz uważaj i bądź gotowy.

 

Regulus prycha z niezadowoleniem, ale ostatecznie ustępuje, głównie dlatego, że wszystko dzieje się bardzo szybko i Evan nie daje mu zbyt wielkiego wyboru, ale może też trochę dlatego, że jednak mu ufa.

 

Pozostając w przysiadzie, Regulus trzyma się z boku, obserwując, jak Evan owija pnącze wokół obu ramion i sięga tak wysoko, jak tylko może, cofając się. Po krótkim rozbiegu rusza prosto w kierunku rzeki, by w ostatniej chwili wybić się od ziemi i podciągnąć nogi, szybując na drugą stronę.

 

Na początku wszystko idzie dobrze. Regulus widzi, że Evanowi się uda. Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, rozlega się głośny trzask i gałąź załamuje się, gdy Evan wznosi się w powietrzu. Klnie, jego ciało szamocze się bezwładnie, a on niemal rozpaczliwie puszcza pnącze, gdy złamana gałąź spada w dół. Evan ledwo dociera na drugi brzeg, podczas gdy gałąź uderza o wodę z ogłuszającym pluskiem. Blade dłonie przebijają powierzchnię, wciągając złamaną gałąź pod wodę, a wraz z nią pnącze.

 

— Co to, do cholery, było?!

 

— Słyszeliście to?!

 

— Kto tam jest? Ej, chyba ktoś tam jest!

 

Evan gramoli się na nogi po przeciwnej stronie rzeki, wyglądając na kompletnie przerażonego, gdy napotyka spojrzenie Regulusa.

 

Regulusa, który utknął po drugiej stronie.

 

Słychać, jak śmierciożercy zbliżają się w pośpiechu, a mimo to Evan nie rusza się z miejsca. Po prostu stoi tam, wyraźnie przerażony tym, co się właśnie wydarzyło, i wykrztusza:

 

— Regulus, ja... ja nie chciałem...

 

Powinienem był iść pierwszy - myśli Regulus, choć wie, że gdyby to zrobił, zginąłby. Nie miałby umiejętności, których Evan właśnie użył, by przedostać się na drugą stronę. A tam stoi Evan, znieruchomiały, z szeroko otwartymi oczami wpatrzonymi w Regulusa. Wciąż się nie rusza, mimo że tamci zbliżają się coraz bardziej.

 

— Evan, musisz uciekać — syczy Regulus. — Uciekaj teraz.

 

— Ale...

 

— Uciekaj!

 

Evan cofa się chwiejnie, ciężko oddychając, a w oddali rozlegają się głośne okrzyki:

 

— To Rosier! Łapać go! Łapać…

 

Najwyraźniej to wszystko, co Evan potrzebował usłyszeć, zanim odwrócił się gwałtownie i popędził przez pole w kierunku lasu, najszybciej jak potrafił. Dwoje śmierciożerców - Willa i Axus - rusza za nim w pościg, ale Mulciber i pozostali nie. Nie, zamiast tego zatrzymują się naprzeciwko Regulusa, gdy tylko go dostrzegają.

 

— No proszę, kogo my tu mamy? — mówi Mulciber, wybuchając głośnym, złowrogim śmiechem. — Powiedz no, Black, jak się tam znalazłeś?

 

Oczy Regulusa powoli się zamykają.

 

Cholera jasna.

Chapter 11: Lód

Chapter Text

— Zaczyna robić się naprawdę zimno — szepcze Peter, skulony pośrodku jaskini przy małym, trzaskającym ognisku. Obejmuje się ramionami i przyciska do podkurczonych nóg.

 

James wypuszcza drżący oddech i widzi, jak jego oddech lekko zasnuwa powietrze przed nim. W miarę jak wieczór przechodzi w noc, robi się tak zimno, że staje się to prawdziwym problemem. Obok niego Vanity trzęsie się tak mocno, że aż dzwoni zębami, siedząc praktycznie przy samym ogniu, tak blisko, jak tylko może.

 

— W-Wiecie — mówi Vanity przez drżenie — moja m-mentorka powiedziała, że z-zamarznięcie to n-najczęstsza przyczyna ś-śmierci na a-a-arenie. Więc n-nie wygląda to dla nas d-dobrze.

 

— Och, człowieku małej wiary — mamrocze James, czując, jak jego palce drętwieją do tego stopnia, że aż mrowią. — Chodź tutaj, Peter.

 

Z wyraźnym trudem Peter przeczołguje się do nich, drżąc z zimna. Kiwa głową, gdy James gestem wskazuje mu, by usiadł po drugiej stronie Vanity, otaczając ją z obu stron swoimi ciałami. Bez słowa wszyscy troje przysuwają się bliżej ognia, wyciągając dłonie, by wchłonąć jak najwięcej ciepła. Vanity przytula się mocno do ich boków, wciąż trzęsąc się gwałtownie.

 

— J-James — wyrzuca z siebie z trudem Vanity — jeśli t-temperatura s-spadnie jeszcze b-bardziej, to n-nie wygląda to d-dobrze dla mnie.

 

— Hej, będziemy cię ogrzewać, dobrze? — mówi James łagodnie, trącając jej ramię swoim. — Ja i Pete. I będziemy podtrzymywać ogień przez całą noc, tak? Obiecuję. Może zamarznięcie jest najczęstszą przyczyną śmierci, ale... nie dla ciebie, okej? Twoja mentorka po prostu próbowała cię przygotować, to wszystko.

 

Vanity przytakuje sztywnym, nerwowym ruchem głowy.

 

— B-Była naprawdę m-miła dla mnie i Ho-Hodge'a. D-dała nam n-naprawdę dobre r-ra-rady.

 

— Zaraz, Hodge? — pyta Peter z zaciekawieniem. — To on został wylosowany razem z tobą?

 

— M-Mhm — mruczy Vanity.

 

— Kto jest twoją mentorką? — pyta cicho Peter.

 

— M-Marlene McK-Kin-Kinnon — wydusza z siebie Vanity.

 

James mruga ze zdziwienia. Syriusz był, oczywiście, bardzo wylewny w kwestii wszystkiego, co wiedział i czego dowiedział się o innych mentorach oraz ich trybutach, ale w niektórych przypadkach nie miał zbyt wiele do powiedzenia. Niektórzy mentorzy są powściągliwi w tych sprawach, zwłaszcza jeśli wiedzą, co dla nich dobre - tak przynajmniej twierdził Syriusz - ponieważ wyjawienie niewłaściwej informacji niewłaściwej osobie mogłoby doprowadzić do śmierci ich trybutów. Syriusz wspominał o Marlene, ale miał niewiele do powiedzenia poza tym, że w tym roku ma dwoje młodych trybutów, którzy - najprawdopodobniej - zginą bardzo szybko.

 

— Tak, Marlene McKinnon — komentuje łagodnie James, obserwując delikatny, czuły uśmiech przemykający po twarzy Vanity. Widać w nim podziw, co ściska serce Jamesa. — Syriusz trochę nam o niej opowiadał... to mój mentor. Właściwie jest moim najlepszym przyjacielem, ale technicznie rzecz biorąc, również mentorem.

 

— W-Wiem — odpowiada Vanity z nutą irytacji w głosie, przewracając oczami mimo drżenia. — K-Ka-każdy o tym wie.

 

James prycha słabym śmiechem, opierając się o nią nieco mocniej, wdzięczny, gdy Peter robi to samo. Praktycznie miażdżą ją teraz między sobą, dzielnie walcząc, by ją rozgrzać.

 

— Racja. Cóż, Syriusz opowiadał nam, jaka jest niesamowita, wiesz. I są przyjaciółmi, tak mówił. Wiesz, co to oznacza, prawda?

 

— C-Co? — pyta Vanity, spoglądając na niego.

 

— To znaczy, że to całkiem logiczne, żebyśmy i my się zaprzyjaźnili — mówi jej James z delikatnym uśmiechem.

 

Na te słowa Vanity rozpromienia się w szerokim uśmiechu, mimo że jej zęby wciąż szczękają z zimna. Odwraca się i wtula uśmiechniętą twarz w ramię Petera, wyduszając z siebie urywany śmiech, a Peter śmieje się razem z nią.

 

Noc trwa dalej, stając się coraz zimniejsza z każdą mijającą minutą, do tego stopnia, że wszyscy trzęsą się gwałtownie, a Vanity prawie przestała - co, jak James wie, jest w rzeczywistości bardzo złym znakiem. Zasnęła, co napawa go niepokojem, ale nadal podsyca ogień i pociera jedną z jej dłoni między swoimi, podczas gdy Peter robi to samo z drugą.

 

W pewnym momencie Peter chrypi:

 

— James...

 

— Tak? — pyta James, spoglądając na niego. Peter ma bolesny wyraz twarzy i opuszcza wzrok na Vanity, po czym ostrożnie znów podnosi spojrzenie. James natychmiast kręci głową, odmawiając, zanim Peter w ogóle coś powie. — Nie. Nie, Peter. Ona... Wiem, że to nie wygląda dobrze, ale ona... ona będzie...

 

James — mówi Peter bardziej stanowczo, wyglądając na zdruzgotanego.

 

— Doczeka do rana — warczy James stanowczym głosem i mocniej pociera jej dłoń. Czuje między swoimi dłońmi lód.

 

Peter otwiera i zamyka usta, jego twarz wykrzywia się, po czym odwraca wzrok, nie mówiąc ani słowa. Drżącą ręką dokłada kolejny patyk do ognia, a jego brwi marszczą się w pomarańczowym blasku, który oblewa jego rysy i tańczy na ścianach jaskini. James spogląda na Vanity, a jego pierś ściska niepokój.

 

W tym momencie rozlega się huk z armaty, sprawiając, że James podskakuje i napina się cały. Pierwszą myślą, jaka przychodzi mu do głowy, jest natychmiast: Regulus? Zaraz potem unosi dłoń, by przyłożyć ją do szyi Vanity i sprawdzić, czy wyczuwa puls. Ona wciąż drży, choć już nie tak mocno, a jej oddech muska jego ramię. Jest niepokojąco powolny, ale jest.

 

— Czy ona... — Peter nie jest w stanie dokończyć.

 

— Tak, ona... ona żyje. Przeżyje — mówi James z głębokim westchnieniem, podnosząc wzrok na Petera, jednocześnie opuszczając dłoń, by znów ogrzewać zesztywniałe palce Vanity.

 

— Pięć — wydusza z siebie Peter, odwracając głowę w stronę wejścia do jaskini. — Jak myślisz, kto to...?

 

— Nie wiem — chrypi James, kompletnie zaniepokojony, a jego żołądek skręca się, gdy strach i niepokój narastają. Nie on. Błagam, nie on. Przełyka z trudem. — Naprawdę nie wiem.

 

~•~

 

Regulus wpatruje się w niebo, choć jego widok co chwila przesłania mu własny oddech - obłoczki białej pary ulatujące z jego zdrętwiałych warg. Drży na całym ciele, jest mu tak zimno, że aż go boli.

 

Niebo usiane jest gwiazdami. Czuje się, jakby z niego drwiły. Nie rozpoznaje żadnych konstelacji, jakby niebo zostało zaprojektowane bez nich, tylko bezimienne gwiazdy wiszące niczym rekwizyty. Nieprawdziwe. Mimo to Regulus wpatruje się w najjaśniejszą z nich i i tak wyobraża sobie, że to Syriusz.

 

Jaskinia - która dosłownie przypomina pieprzony lodowiec - nie jest, szczerze mówiąc, najlepszym miejscem do przebywania w tej chwili, ale nie ma on zbyt wielkiego wyboru. Leży na wygiętym sklepieniu, na samej górze, ponad środkowym punktem wewnątrz jaskini.

 

Na szczęście w jego torbie znalazł się koc awaryjny, co jest prawdopodobnie jedynym jego zbawieniem w tej chwili. Owinął się nim szczelnie, zatrzymując przy sobie tę odrobinę ciepła, którą jest w stanie wytworzyć. To być może jedyna rzecz, która obecnie stoi między nim a śmiercią. Śmierć czyha na niego z każdej strony i nie jest to tylko jego dramatyzowanie.

 

— Daj spokój, Black, nie ma sensu się ukrywać!

 

Najlepszy dowód: właśnie to.

 

Regulus prychnąłby, gdyby mógł, ale jest naprawdę zbyt zmarznięty, by dać radę. Nie zadaje sobie nawet trudu, by odwrócić głowę, bo już wie, co zobaczy. Mulciber, Avery, Bernice, Hodge i Quinn stoją dokładnie tam, gdzie widział ich ostatnio - po drugiej stronie rzeki, z kamieniami w dłoniach, przy dużym ognisku, które daje im ciepło. Willa i Axus jeszcze nie wrócili, a najnowszy wystrzał armatni - piąty zmarły - wciąż dzwoni mu w uszach. Ma nadzieję, że to nie był Evan. Odmawia myślenia, że to mógł być James.

 

Śmierciożercy, gdy tylko odkryli jego obecność po drugiej stronie szkarłatnej rzeki, natychmiast zaczęli go nękać. Nie minęło wiele czasu, zanim zaczęli obrzucać go kamieniami, ścigając go bez końca. Schronienie się w jaskini nie pomogło, bo Bernice i Avery mają niepokojąco celne oko; jedynym, co uchroniło go przed ukamienowaniem, było wspięcie się na sklepienie jaskini, skąd nie mogli już trafić w niego pod odpowiednim kątem.

 

To nie znaczy, że przestali go nękać. Oczywiście, zdarzały się przerwy - na przykład, gdy zatrzymali się na dłużej, by rozpalić ogień, kiedy temperatura spadła (i nadal spada) - ale zawsze wracali do swoich działań. Od szyderczych uwag, przez groźby, po próby zwabienia go z powrotem na dół. W pewnym momencie Mulciber nawet wyzwał go, by rzucił jednym ze swoich sztyletów, spróbował trafić, ale Regulus jest zbyt sprytny. Za nic w świecie nie da im broni do ręki.

 

Oczywiście, przeszło mu przez myśl, żeby po prostu wrzucić całą broń i zapasy do rzeki, by nikt nie mógł ich zdobyć, ale powstrzymuje się z kilku powodów. Nie wie, jak potoczy się jego pobyt w arenie, a to dopiero pierwszy dzień, więc byłby na siebie wściekły, gdyby w przyszłości potrzebował czegoś, czego nie może zdobyć, bo już to wyrzucił. Co więcej, organizatorzy igrzysk z pewnością nie byliby z tego zadowoleni, a on nie chce dawać im więcej powodów, by się na niego uwzięli, niż już ma. Na domiar złego, wyrzucenie wszystkiego do rzeki byłoby możliwe tylko wtedy, gdyby pozostali nie byli w pobliżu, by obrzucać go kamieniami. Wciąż rozważa tę opcję, gdyby śmierciożercy zasnęli, ale nawet wtedy... sądzi, że musiałby być w bardzo złym stanie emocjonalnym i kompletnie zdesperowany, zanim po prostu pozbędzie się zapasów i broni, które mogłyby się przydać w przyszłości.

 

Avery - ten idiota - próbował go zwerbować. Powiedział, że oszczędzą jego życie, jeśli dostarczy im broni i zapasów. Wystarczy, że przerzuci je na ich stronę. Regulus kazał im się odpieprzyć, zupełnie jak James, ale zdecydowanie nie był przy tym uprzejmy.

 

Na początku Regulus odpowiadał im kpinami. Prowokował ich. Robił wszystko, co mógł, by ich rozdrażnić i rozwścieczyć, co prawdopodobnie było głupie, ale przecież i tak nie mogli się do niego dostać, a szczerze mówiąc? Czerpał z tego dziecinną satysfakcję. Jednak z upływem czasu Regulus zamilkł i przestał reagować, a teraz jest mu po prostu zbyt zimno, by mówić.

 

Teoretycznie Regulus ma przewagę. Ma całą broń i wszystkie zapasy w zasięgu ręki. To jednak gówno warte, gdy nie może się wycofać ani nawet sięgnąć po broń czy zapasy bez narażenia się na grad kamieni. Większości zdołał uniknąć lub przed nimi uciec, ale kilka go trafiło, więc bez wątpienia do jutra pojawią się na jego ciele różnokolorowe siniaki.

 

Mimo wszystko, zagrożenie ze strony śmierciożerców wydaje się błahe w porównaniu z żywiołami. Regulus naprawdę obawia się, że do rana zamarznie na śmierć. Jest już tak zimno, że szczerze mówiąc, sądzi, iż wielu drobniejszych uczestników po prostu zamarznie. Może ktoś już to zrobił. Jest piąta ofiara śmiertelna. Kto to i jak zginął - tego jeszcze nie wiadomo.

 

Nie pomaga fakt, że Regulus nie może rozpalić ognia w jaskini. Ma zapałki, ale nic, czym mógłby podtrzymać płomień. Więc oto jest, trzęsąc się jak osika i patrząc gniewnie w niebo. Jeśli tak zginie, to przysięga, że urządzi cholerny bunt - nawet po śmierci.

 

— Hej! Hej, widzicie to? Rzeka zamarzła! — krzyczy nagle Avery, a Regulus zastyga w bezruchu. Cóż, zastyga na tyle, na ile to możliwe, gdy trzęsie się tak gwałtownie z zimna.

 

— Myślicie, że...

 

— Spróbuj sam.

 

— Spierdalaj. Ty spróbuj.

 

Regulus zrywa się gorączkowo, zwijając koc, by wepchnąć go do torby, gdy się przewraca. Jest wciąż bardzo zmarznięty i zesztywniały, ale adrenalina zalewająca jego układ nerwowy i krew zaczynająca szybciej krążyć naprawdę pobudzają go do działania. Czołga się głębiej w głąb jaskini, trzymając się nisko, ze sztyletem w dłoni.

 

Dociera na szczyt akurat w momencie, gdy Mulciber chwyta Hodge'a za ramię i popycha go w stronę rzeki, warknąwszy:

 

— No? Dalej. Sprawdź, czy utrzyma.

 

Hodge wpatruje się niepewnie w rzekę, obejmując się ramionami, a Regulus pochyla głowę, by również jej się przyjrzeć. Nawet w ciemności woda wciąż ma intensywnie czerwoną barwę, ale gruba warstwa lodu pokrywająca jej powierzchnię sprawia, że to, co pod spodem, wydaje się niemal różowe. Powoli, z wyrazem absolutnego przerażenia na twarzy, Hodge przesuwa się w stronę brzegu rzeki. Przez dłuższą chwilę stoi nieruchomo, aż Bernice podchodzi i brutalnie popycha go w plecy, zmuszając do działania.

 

Regulus spina się, gdy Hodge dociera do rzeki i powoli, och, tak bardzo powoli, wysuwa stopę, by dotknąć czubkiem buta powierzchni lodu. Natychmiast blade dłonie uderzają o spód tafli, sprawiając, że Hodge wydaje z siebie okrzyk i cofa się chwiejnie, ale ręce nie przebijają się przez powierzchnię. Po prostu pozostają w miejscu przez chwilę, po czym znów się wycofują, znikając w głębinach.

 

— O tak, właśnie tak się przeprawimy — oznajmia Avery z dzikim uśmiechem rozlewającym się na jego twarzy. Regulus widzi, jak jego ciało napina się, stopa wbija w ziemię, a potem Avery zaczyna biec, beztrosko pędząc prosto po lodzie i ignorując dłonie, które uderzają o taflę pod jego stopami.

 

Dobra, Regulus widział już wystarczająco dużo.

 

Gwałtownie się odwracając, Regulus zrywa się na nogi i rusza biegiem, niemal potykając się na pochyłości jaskini opadającej ku twardemu gruntowi. Udaje mu się zachować równowagę i wykorzystuje to potknięcie, by nabrać jeszcze większego rozpędu, rzucając się naprzód z całych sił.

 

— Ucieka!

 

— Broń, broń, najpierw zdobądźcie broń, do cholery jasnej! — ryczy Mulciber. — Avery! Avery, ty pieprzony...

 

Regulus nie ogląda się za siebie ani nie pozwala sobie na wahanie, gdy wybiega na pokrytą lodem rzekę, słysząc uderzenia dłoni pod swoimi stopami, próbujących go dosięgnąć, i nie zatrzymując się ani na chwilę. Z torbą na plecach i sztyletami przy sobie, Regulus ślizga się po lodzie, aż dociera do stałego gruntu po drugiej stronie, a potem wpada prosto w las.

 

Ktoś - bez wątpienia Avery - nie zatrzymuje się po broń, tylko kontynuuje pościg, nie zwalniając ani na moment. Regulus dociera do lasu i pędzi dalej w głąb, ledwo widząc, dokąd zmierza, ale w przeciwieństwie do swoich prześladowców, nie spędził ostatnich kilku godzin przy ciepłym ognisku. Nie miał też dostępu do wody (choć, prawdę mówiąc, śmierciożercy również nie), ani nie próżnował przez cały dzień. Mimo że jest szybki, przejmujące zimno i wyczerpanie stanowią poważny problem - na tyle poważny, że Avery'emu udaje się go dogonić.

 

Regulus wie, kiedy jest już blisko. Słyszy to. Próbuje uciec, ale na próżno. Avery uderza w jego plecy i powala go na ziemię, a Regulus upada z głuchym łoskotem. Desperacko próbuje wykorzystać impet upadku, by zrzucić z siebie Avery'ego, ale ten szybko wspina się na niego. Okrakiem przygniata Regulusa, uderzając dłońmi o podłoże, po czym unosi rękę w ciemności i wymierza Regulusowi cios w twarz.

 

Avery trzyma kamień. Duży. Zimny głaz, który rozcina policzek Regulusa i uderza go w wargę z taką siłą, że kącik jego ust zaczyna krwawić. Regulus czuje na języku gęsty, metaliczny smak soli, żelaza i rdzy. To obrzydliwe, naprawdę, ale przełyka krew zamiast ją wypluć, bo w tej chwili musi przede wszystkim oddychać, a nie może sobie pozwolić na splunięcie.

 

Oddychając ciężko, Avery mocniej chwyta kamień obiema rękami, unosząc go wysoko nad głową, a Regulus nagle uświadamia sobie, że za chwilę jego czaszka zostanie zmiażdżona. Świat nie zwalnia w obliczu nadchodzącej śmierci; wręcz przeciwnie, wydaje się przyspieszać, a umysł Regulusa nie nadąża. Jego ciało jednak nie ma takich problemów.

 

To odruch. Po prostu - natychmiastowy instynkt. Regulus unosi gwałtownie nogi, kopiąc Avery'ego z całej siły między uda, co sprawia, że tamten zgina się wpół z jękiem bólu. Wtedy Regulus zamachuje się ręką i wbija sztylet w gardło Avery'ego aż po samą rękojeść.

 

Avery wydaje z siebie dławiący odgłos.

 

Regulus widzi go w najdrobniejszych szczegółach, nawet w ciemności. Widzi, jak Avery zastyga w bezruchu, z rękami wciąż uniesionymi, niczym marionetka, która jeszcze nie zorientowała się, że jej sznurki zostały przecięte. Jego oczy są szeroko otwarte z szoku, usta otwierają się i zamykają, choć nie wydobywa się z nich żaden dźwięk. A potem Regulus wyrywa ostrze z głębokim, ciężkim oddechem. Ramiona Avery'ego opadają, kamień uderza o ziemię z głuchym łoskotem. Jego oczy są szkliste i widocznie gasną, matowieją. Gdy Regulus przechyla się i popycha go, Avery osuwa się na bok, a z jego gardła tryska krew.

 

Zanim Regulus zdążył się podnieść, rozległ się huk działa, a Avery już się nie poruszał. Avery już nie oddychał. Avery zastygł w tym nienaturalnym bezruchu, który towarzyszy tylko brakowi życia, bo był martwy. Regulus właśnie go zabił.

 

Świat zdaje się wykrzywiać i rozmywać, gdy Regulus wpatruje się w ciało Avery'ego, zastygły w bezruchu, z szeroko otwartymi oczami. Rzeczywistość nie wraca do niego w pełni, dopóki nie słyszy dudnienia stóp na leśnym poszyciu, zmierzających prosto w jego kierunku.

 

Przełykając z trudem, Regulus rzuca jeszcze jedno spojrzenie na Avery'ego, aż nazbyt świadomy krwi ściekającej z jego ostrza, z samych czubków palców - po czym odwraca się gwałtownie i biegnie dalej.

 

Nie ogląda się za siebie.

 

~•~

 

James jest tym, który czuwa nawet wtedy, gdy Peter już zasnął. Vanity zwija się przy nim, a oni przysunęli się tak blisko ognia, że prawdopodobnie stanowi to już zagrożenie, ale ciepło najwyraźniej pomaga. Ona znów drży i oddycha głębiej, co James uznaje za dobry znak.

 

Mimo to, aby podtrzymać ogień, drewno jest niezbędne, więc James zmusza się, by wstać i samotnie stawić czoła zimnu. Jest już późno, księżyc wisi wysoko na niebie, a oczy Jamesa swędzą z potrzeby snu. Nie będzie jednak mógł zasnąć, dopóki nie dowie się, kto zginął i, co ważniejsze, kto przeżył.

 

Teraz jest ich sześcioro. Kolejny wystrzał armatni oznajmił śmierć szóstej osoby kilka godzin temu, co na moment wywołało u Jamesa panikę, gdy pomyślał, że Vanity przestała oddychać - ale oddychała. Jest silna. To wojowniczka i będzie walczyć aż do rana, dopóki znów nie zrobi się ciepło. To nie znaczy, że ogólny niepokój Jamesa minął, bo nie minął i nie minie, dopóki nie będzie absolutnie pewien, że Regulus żyje. James sądzi, że tak jest. Dziwnym trafem czuje, że po prostu... w jakiś sposób by wiedział. Po prostu... instynktownie.

 

Mówiąc ściślej, James wie, że nie będzie w pełni spokojny, dopóki znów nie zobaczy Regulusa. Po prostu musi go zobaczyć. Już jutro James wyruszy na jego poszukiwania, bo jak, do cholery, ma go sprowadzić do domu, jeśli nie będzie przez cały czas u jego boku? Vanity ma teraz Petera, który się nią zaopiekuje, dopóki James nie wróci z Regulusem u swego boku. Jutro James go znajdzie.

 

Na zewnątrz jaskini jest koszmarnie, surowo, po prostu cholernie brutalnie. Wiatr tnie jak odłamki szkła jego odsłoniętą skórę, bezlitośnie. Jest tak zimno, że jego ciało trzęsie się, jakby szkielet wibrował, próbując zrzucić z siebie ciało niczym wyjątkowo sztywny płaszcz. James pochyla głowę i zaciska zęby, planując załatwić sprawę szybko, zbierając tylko kilka pierwszych napotkanych gałęzi. Potrzebują tylko tyle, by dotrwać do rana.

 

James ma w ramionach niewielki stos gałęzi i właśnie zamierza wrócić do schronienia w jaskini - nie najlepszego, ale z pewnością lepszego niż nic - gdy nagle rozlega się dźwięk trąb i rogów, który sprawia, że upuszcza wszystkie patyki, gwałtownie się odwracając. Unosi głowę ku niebu, wpatrując się szeroko otwartymi oczami w rozpoczynający się pokaz wizerunków poległych trybutów.

 

— Proszę, proszę, proszę — powtarza James pod nosem.

 

Obrazy pojawiają się w kolejności, w jakiej trybuci umierali. Najpierw ktoś, kogo James nie zna - jeden z tych, którzy odmawiali rozmowy z kimkolwiek - i mimo to jego serce wciąż boli, gdy twarz unosi się na niebie. Następnie pojawia się dziecko - kolejna osoba, której James nie znał, ale wciąż dziecko, nie może mieć więcej niż siedemnaście lat. W jego gardle tworzy się gula. Trzecia ofiara wydaje się starsza - co szczerze mówiąc, nie czyni tego wiele łatwiejszym - ale James pamięta, jak wpadła do rzeki, zaledwie chwilę przed tym, jak Vanity prawie spotkał ten sam los.

 

Czwartą ofiarę James rozpoznaje. Oddech więźnie mu w gardle, a serce ściska bolesny skurcz, gdy patrzy na twarz Dylana wyświetloną na niebie. Dylan, zaledwie dwudziestojednoletni, z najlepszym przyjacielem w domu, który nigdy już go nie odzyska. Dylan, który tak naprawdę nie miał zbyt wielu bliskich poza tym przyjacielem, który tak świetnie rozpalał ogniska, jakby zawsze chciał, by ludzie wokół niego byli rozgrzani. James przełyka z trudem ślinę i czuje, jak jego ramiona opadają, starając się nie myśleć o tym, jak to się stało, jak mogłoby się to nie wydarzyć, gdyby tam był. Zaledwie kilka dni temu Dylan nieśmiało się do niego uśmiechał, a teraz nigdy więcej się nie uśmiechnie.

 

Piątej ofiary również nie rozpoznaje. Kolejne dziecko. Bardzo, bardzo młode. Boleśnie młode. To wystarczy, by łzy napłynęły mu do oczu, bo po tym i po Dylanie nie jest w stanie powstrzymać się od głębokiego wzburzenia. Łzy pieką go w policzki, gdy spływają po twarzy. Może zamarzną tam na dobre.

 

Szósta…

 

James mruga, wpatrując się w twarz Avery'ego, niewątpliwie zaskoczony tym widokiem. Śmierciożercy - to nie ma sensu. James nie potrafi zrozumieć, dlaczego akurat Avery miałby nie żyć. Quinn albo Hodge, może, bo to ich śmierciożercy pozbędą się w pierwszej kolejności. Avery nie oddalałby się zbytnio od reszty swojej grupy, więc trudno byłoby go zabić, przynajmniej nie bez narażenia się na natychmiastowy atak pozostałych. Czy wpadł do rzeki? Zjadł jakąś trującą roślinę? To po prostu... niepojęte.

 

Niebo znów ciemnieje, a James pochyla głowę, wypuszczając drżący oddech i delikatnie zamykając oczy. Irene żyje. Mathias żyje. Evan żyje. Vanity i Peter żyją. Owszem, Mulciber, Bernice, Axus, Willa, Quinn i Hodge również - ale to nie ma większego znaczenia. Najważniejsze…

 

Regulus żyje. Wciąż żyje. Wciąż jest tam, gdzieś.

 

James unosi głowę i spogląda w niebo, dopuszczając do siebie myśl, że może, tylko może, Regulus robi w tej chwili to samo, równie ulżyło mu na wieść, że James również żyje.

 

— Tylko pozostań przy życiu. Znajdę cię — szepcze James na wydechu, po czym schyla się, by zebrać gałązki i wrócić do jaskini, czując, jakby ogromny ciężar spadł z jego ramion.

 

~•~

 

Syriusz z przykrością wspomina swój pierwszy dzień w igrzyskach. Arena była zaprojektowana na kształt góry, wszędzie wzgórza, a na samym szczycie znajdowała się broń i zapasy. Drzew było sporo, ale były cienkie, nie nadawały się do wspinaczki. Jedynym schronieniem były przypadkowo rozmieszczone chatki, całkowicie ogołocone, nieoferujące żadnych wygód, zwykle również pozbawione drzwi. Pierwszy dzień spędził skulony w maleńkim pomieszczeniu w jednej z takich chatek, piekąc szczura, którego udało mu się złapać, i prawie wcale nie odpoczywając.

 

Syriusz nikogo nie zabił pierwszego dnia. Nie, to przyszło później. Właściwie dość szybko - drugiego dnia zabił dwie osoby, cztery trzeciego dnia, trzy piątego, jedną szóstego, żadnej siódmego i ósmego, a ostatnie dwie dziewiątego dnia. Dwanaście osób w niecałe dwa tygodnie. Oto Syriusz Black we własnej osobie.

 

Regulus zabił kogoś, zanim noc dobiegła końca.

 

Wbrew własnej woli, Syriusz pamięta każde ze swoich zabójstw na arenie. Każde z osobna, w bolesnych szczegółach, tak wyraźnie, że nawet dziesięć lat później wystarczy, by zamknął oczy, a przenosi się z powrotem do tamtych chwil. Czasami dzieje się to mimo jego woli, zwłaszcza w snach. W pierwszych latach po arenie zdarzało się to znacznie częściej, zupełnie poza jego kontrolą, zwykle w formie halucynacji, z których James musiał go wyciągać. Kilka razy Syriusz był tak nieprzytomny, że prawie zranił Jamesa, bo mentalnie wracał na arenę albo nie potrafił uwolnić się od własnych myśli. James nigdy go za to nie winił, a Syriusz nigdy sobie tego nie wybaczy. Co z nich za para, co?

 

Pierwsze zabójstwo Syriusza. Gunther Biloby, dwudziestotrzylatek, nacierający prosto na szesnastoletniego Syriusza Blacka z buławą na stalowym łańcuchu, wymachując nią w kierunku głowy Syriusza z dziką i przerażającą precyzją. Syriusz nie miał nic poza drewnianą włócznią, którą niedbale wystrugał sobie pierwszej nocy przy pomocy ostrego kamienia.

 

Nic nie mogło wymazać z jego pamięci momentu, gdy wziął tę włócznię i wbił ją prosto w oko Gunthera, wciskając ją głęboko, aż w końcu Gunther przestał się ruszać. Krucha włócznia złamała się w jego czaszce, więc Syriusz podniósł buławę, zanim odszedł od swojej pierwszej ofiary.

 

Dziesięć minut później był z powrotem w swojej chatce, wpatrując się w krew na swoich dłoniach i kołysząc się w przód i w tył, walcząc o to, by pamiętać o oddychaniu. Nigdy tak naprawdę nie złapał oddechu po tym wszystkim i wydaje mu się, że od tamtej pory już nigdy nie oddychał tak samo.

 

Syriusz zastanawia się, obserwując swojego brata na ekranie, czy on również czuje się tak fundamentalnie odmieniony, jak Syriusz po swoim pierwszym zabójstwie. Nie ostatnim i z pewnością nie najgorszym, ale jest coś w tym pierwszym razie. To... niszczące. Nie ma już powrotu. Pierwsze zabójstwo jest początkiem wszystkiego; i tak, kolejne nie są łatwiejsze ani mniej dotkliwe, ale...

 

Cóż, pierwsze zabójstwo ma swoją wagę. To właściwie ciężar, którego nie da się zrzucić. Ta przemiana z kogoś niewinnego w mordercę. Bo teraz zabiłeś człowieka i nigdy nie będziesz mógł tego zmienić. Nie ma znaczenia, czy wcześniej naprawdę byłeś niewinny; morderstwo rozdziera duszę, a dusza Syriusza jest jak postrzępiony gobelin, ale on pamięta brutalność tego pierwszego rozdarcia.

 

Regulusowi udało się umknąć pozostałym śmierciożercom, znajdując schronienie w drzewie. Nie na drzewie, ale dosłownie wewnątrz drzewa. Znalazł jedno z wydrążonym pniem, niewielką przestrzeń, w którą mógł się wcisnąć, i teraz skulił się w niej. Śmierciożercy przebiegli obok niego już jakiś czas temu i nie zawracają. Z tego, co Syriusz może stwierdzić, nie mają takiego zamiaru. Rozkładają się na noc, próbując złapać trochę snu.

 

Tymczasem Regulus szoruje zajadle swoje drżące dłonie, mimo że zmył już z nich całą krew. Z noża również. Nie ma już śladu krwi, ale Regulus nadal gorączkowo próbuje wszystko wyczyścić, jakby wciąż ją tam widział. Serce Syriusza pęka, bo wie, jak to jest. Wie, jak to jest patrzeć na swoje ręce i widzieć je na zawsze splamione krwią.

 

Jedyną rzeczą, która zdawała się przynosić Regulusowi ulgę, był fakt, że twarz Jamesa nie widniała na transparencie na niebie. Obserwował to z napięciem, sztywny i znieruchomiały, a gdy wszystko się skończyło, całe napięcie na krótką chwilę odpłynęło z jego ciała. Syriusz wiedział, że brat odczuwa ulgę z powodu Jamesa, a być może również Evana. Mimo to, nie był w stanie spojrzeć na twarz Avery'ego na niebie. Gdy tylko się pojawiła, odwrócił wzrok i natychmiast wrócił do czyszczenia swoich już czystych dłoni.

 

Ostatecznie zimno zdaje się dopaść Regulusa, który zwija się w kłębek wewnątrz drzewa, owinięty kocem i wyglądający tak bardzo, bardzo krucho. Oczywiście jest tam kamera, więc łatwo dostrzec udrękę w jego oczach, które ani na moment się nie zamykają.

 

Tak, prawdopodobnie nie zaśnie tej nocy.

 

Co do Jamesa, radzi sobie nieźle z Vanity i Peterem. Syriusz nie jest do końca pewien, czy Vanity przetrwa noc, ale dla jej dobra - jak również Jamesa i Marlene - ma nadzieję, że tak się stanie. W tej chwili Peter znów się obudził, by przejąć kolejną wartę, żeby James mógł się trochę przespać, ale James opowiada mu właśnie o sześciu osobach, które zginęły pierwszego dnia.

 

Ale to właściwie wszystko. Igrzyska nie są transmitowane przez całą dobę. Trybuci muszą w końcu spać, a przez większość czasu po prostu walczą o przetrwanie - nic szczególnie "interesującego" dla Hallow - więc transmisja wkrótce dobiega końca, gdy różni trybuci układają się do snu na noc.

 

Syriusz chwyta pilota i obserwuje, jak ekran gaśnie.

 

Przez dłuższą chwilę siedzi w milczeniu, próbując ogarnąć umysłem wszystko, co już się wydarzyło. James, który jest z Peterem i Vanity, praktycznie bezbronny, opiekuje się tymi, którzy - Syriusz myśli bezlitośnie, ale realistycznie - raczej nie zajdą daleko. James może ich ciągnąć za sobą, choćby wierzgali i krzyczeli, ale to tylko spowolni również jego. To pokręcony sposób myślenia i James z pewnością tak nie myśli, ale tu chodzi o fakty. O przetrwanie. James dźwiga martwy ciężar, a jeśli będzie to robił zbyt długo, sam utonie.

 

A potem jest Regulus, który - ku zaskoczeniu i lekkiemu przerażeniu Syriusza - był jak dotąd zajęty. Dopiero pierwszy dzień, a on już zrobił tak wiele, że trudno to wszystko uporządkować. Jest ta więź, którą najwyraźniej nawiązał z Evanem Rosierem - co znowu, Syriusz nie spodziewał się tego, przynajmniej nie tak szybko. Może nie jest to solidna więź, ale mimo wszystko kruche fundamenty zaufania. W arenie takie rzeczy mogą cię daleko zaprowadzić. Przykład: Regulus.

 

Ma broń i zapasy. Ciężko pracował, żeby je zdobyć. Syriusz uważa, że rzeka otaczająca jaskinię jest niewyobrażalnie okrutnym pomysłem. Nigdy wcześniej nie widział areny, która robiłaby coś takiego; Horacy Slughorn to chory, kreatywny drań, że wymyślił coś takiego. Wszystko jest tak... skrupulatnie zaprojektowane, teren uzależniony od pogody. Potrzebowali lodu, żeby przedostać się przez rzekę, a spadek temperatury również działał na ich niekorzyść. W tym roku nie mają łatwo.

 

Syriusz przyzna, że niemal dostał zawału serca kilkadziesiąt razy, obserwując, jak Regulus zdobywa broń i zapasy. Wiedząc, że brat boi się wysokości, a mimo to zdecydował się na to wszystko, nie będąc przy tym całkowicie pewnym intencji Evana... Tak, Syriusz praktycznie przez cały czas wstrzymywał oddech.

 

Byli tak blisko, naprawdę. To właśnie jest tragedia tego wszystkiego. Regulus i Evan prawie dali radę. Prawie, prawie, prawie - najbardziej druzgocące słowo na świecie. Pieprzone prawie.

 

Obserwowanie, jak Regulus zostaje odkryty, a potem obrzucony kamieniami, było trudne. Syriusz wzdrygał się za każdym razem, gdy Regulus został trafiony lub prawie trafiony. To nawet nie było porównywalne z absolutnym przerażeniem i strachem, które ogarnęły go, gdy śmierciożercy zdali sobie sprawę, że mogą dopaść Regulusa. A potem Avery…

 

Przez jedną krótką, przerażającą chwilę Syriusz był absolutnie pewien, że Regulus zaraz zginie. Avery w końcu uderzył go kamieniem. Zostawił mu rozciętą wargę i na szczęście niewielkie rozcięcie na policzku, nic, co nie pokryłoby się strupem i nie zagoiło dość szybko. Ale w tej ułamkowej sekundzie, gdy Regulus leżał tam na ziemi, serce Syriusza niemal stanęło ze stresu. Poczuł natychmiastową, instynktowną ulgę, gdy Regulus zabił Avery'ego prawie bez wahania.

 

Mimo to, świadomość, że Regulus to zrobił, że musiał to zrobić, sprawia, że Syriusz czuje się pusty i wyczerpany. Nie łudził się, że Regulus i James przejdą przez arenę bez zabijania. Są celami, więc szczerze mówiąc, nie ma na to żadnych szans. To nie znaczy, że jest łatwo. To nie znaczy, że nie rozdziera to Syriusza od środka.

 

— Syriusz?

 

Wypuszczając drżący oddech, Syriusz odkłada pilota i zerka na Remusa, który wciąż tu jest. Remus, który został. Remus, który trzymał jego dłoń bez względu na to, jak mocno Syriusz ją ściskał. Remus, który przez cały czas szeptał mu do ucha słowa otuchy i niekończące się zapewnienia. Remus, który nigdy nie oceniał go za żaden odgłos niepokoju, który wydał, ani za każde wzdrygnięcie, ani za łzy, które musiał mruganiem odpędzać. Remus, Remus, Remus.

 

— Potrzebuję drinka — mówi ochryple Syriusz, odrywając się od fotela i powłócząc nogami w kierunku kuchni.

 

Remus podąża za nim. Jest cichy i uważny, gdy Syriusz wyciąga szklankę, chwyta butelkę i nalewa sobie trochę szkockiej. Coś słonego, dymnego, jak skręt morza podpalony w jego gardle. Trunek jest mocny, ale jego tolerancja jest... Cóż, potrzeba sporo, by się upił, co wynika z regularnego picia dużych ilości w przeszłości. Czasami jednak sam rytuał działa na niego kojąco - wziąć szklankę, nalać drinka, wypić go, poczuć palenie w piersi. Rutyna. A przynajmniej kiedyś nią była.

 

Syriusz wzdycha ciężko i odkłada szklankę po drugim łyku, czując, jak jego oczy się mrużą. Zawsze odczuwa… poczucie winy, gdy chodzi o jego autodestrukcyjne zachowania z przeszłości. Nie wszystko było jego winą, ale za część ponosi odpowiedzialność i to prawdopodobnie jeden z głównych powodów, dla których nie wpada ponownie w spiralę destrukcji. Cóż, to i James. Kiedyś myślał, że Regulus też, ale już nie oszukuje się w ten sposób. To nie tak, że zrobił cokolwiek ze swoją trzeźwością. Nawet gdy Syriuszowi udało się wytrzeźwieć (z pomocą i wsparciem Jamesa) i pozostać trzeźwym, nie poszedł do brata, by naprawić ich relację. Regulus tak naprawdę ledwo wiedział, w jak złym stanie był Syriusz. Poza tym, brak trzeźwości nigdy nie był źródłem problemów między nim a Regulusem. Może tylko drobnym powodem stojącym za ich prawdziwymi problemami, ale niczym więcej.

 

Remus nie odzywa się, ale opiera się o stół, krzyżując ramiona na piersi i obejmując dłońmi własne łokcie. Wygląda niemal tak, jakby przytulał sam siebie. Syriusz czuje absurdalną chęć, by po prostu się schylić i wślizgnąć między te ramiona, żeby jego też objęły.

 

— Cóż — odzywa się w końcu Syriusz. Unosi szklankę przed twarzą i przymruża oczy, przyglądając się, jak płyn porusza się w kryształowym naczyniu o wzorzystej fakturze. W świetle kuchni szkocka ma dokładnie taki sam kolor jak oczy Remusa.

 

— Żyją — mruczy Remus.

 

— Tak — przytakuje cicho Syriusz. Bierze głęboki, drżący oddech i przypomina sobie, że to, że żyją musi być najważniejsze. Nie może roztrząsać, ile to kosztowało, co było potrzebne, by tak się stało. Później, gdy staną przed nim - nie, gdy jeden z nich stanie przed nim, bo przecież nie obaj, cholera - gdy jeden z nich stanie przed nim, żywy, choć nie do końca cały po wszystkim, co musieli przeżyć, żeby przetrwać, jeśli przetrwają - jeśli jeden z nich przetrwa, tylko jeden, a szanse…

 

Syriusz zaciska powieki i wychyla szklankę do dna, sycząc, gdy alkohol pali go w gardło, po czym odstawia naczynie z głuchym stuknięciem. W myślach wymierza sobie mentalny policzek, żeby uporządkować swój umysł, zmuszając go do zatrzymania się na jedną pieprzoną sekundę. Kiedy jeden z nich wróci do domu, jeśli w ogóle uda im się wrócić, wtedy Syriusz będzie się martwić konsekwencjami wszystkiego, co było potrzebne, by to się stało. Priorytetem najpierw i zawsze jest to, że - żyją.

 

Nie może myśleć o Regulusie, samotnym i zmarzniętym wewnątrz pnia drzewa. Nie może myśleć o Jamesie, głodnym i przemarzniętym w jaskini. Nie może myśleć o tym, co już wycierpieli, ani o tym, co będą musieli znosić z każdym kolejnym dniem aż do końca. Jedyne, o czym może myśleć, to fakt, że żyją, wciąż żyją, i jak może pomóc, by tak pozostało.

 

— Syriusz — odzywa się łagodnie Remus, a jego palce oplatają szklankę w dłoni Syriusza, nakładając się na jego własne, próbując delikatnie wyjąć ją z jego uścisku.

 

Syriusz wyrywa rękę, otwierając gwałtownie oczy i warczy ostro:

 

— Nie rób tego.

 

Nastaje chwila, krótki moment bezruchu, gdy ich spojrzenia się spotykają i nic - zupełnie nic - się nie dzieje. Coś zmienia się w oczach Remusa, a potem coś zaczyna się dziać, ale Syriusz nie wie, co to takiego. W następnej sekundzie Remus wyciąga rękę i stanowczo chwyta Syriusza za nadgarstek, nie na tyle mocno, by zabolało, ale wystarczająco, by Syriusz to poczuł. Nie puszcza.

 

— Oddaj mi szklankę, Syriusz — mówi Remus.

 

— Nie — wypluwa z siebie Syriusz, z wyraźną złością. — Nie, zatrzymam ją sobie, dzięki, i kim ty w ogóle jesteś, żeby mi mówić…

 

— Jestem twoim... — Remus waha się, tylko przez chwilę, po czym prycha. — Jestem dla ciebie kimś ważnym, prawda? Czy może jestem tylko pieprzonym sługą dla ciebie?

 

Syriusz mruga, niewątpliwie wyrwany ze swojego podłego nastroju na moment, by zamiast tego poczuć kompletne zdezorientowanie.

 

— Um, co?

 

— Słyszałeś mnie — mówi ostro Remus. — Mam prawo się o ciebie martwić czy nie? Ktoś bardzo ci bliski, tak właśnie powiedziałeś. Ale co, jestem tylko sługą, który nie ma nic do powiedzenia, kiedy tak ci wygodnie? O to chodzi?

 

— Ja... co? Nie? Kurwa... oczywiście, że nie, nie — wypluwa z siebie Syriusz, w mieszaninie niedowierzania i... złości, faktycznie. Autentycznej złości, że Remus mógłby tak o nim pomyśleć. — Ja... do cholery, Remus, czy teraz jest najlepszy moment na taką rozmowę? Naprawdę?

 

— To najlepszy moment, kiedy ja mówię, że to najlepszy moment. Oddaj mi tę pieprzoną szklankę, Syriusz — warczy Remus.

 

— W porządku! — wybucha Syriusz, lekko niedowierzający, a jednocześnie zdezorientowany i zdenerwowany, i spięty, i…

 

Oddaje Remusowi szklankę.

 

Remus odkłada ją na bok, po czym puszcza nadgarstek Syriusza.

 

— Mam pełne prawo się o ciebie troszczyć. Sam mi je dałeś i nie zamierzam z niego rezygnować, zwłaszcza gdy cierpisz. Jesteś zdenerwowany. Znajdujesz się teraz pod niewyobrażalną presją. Jeśli chcesz mnie wyzywać, proszę bardzo, ale nie ustąpię.

 

— To był tylko jeden pieprzony drink, Remus — mamrocze Syriusz, a Remus jedynie unosi brew. — Naprawdę był. Nie jestem dzieckiem. Znam umiar, jasne? Mogę wypić jeden drink, albo nawet kilka więcej, i to wcale nie musi oznaczać...

 

— Ale właśnie to oznacza. Dzisiaj to będzie oznaczać. W tym tygodniu - kiedy będą na arenie - to będzie oznaczać — wtrąca Remus, a Syriusz zaciska szczękę, bo wie, że Remus ma rację. — I ja nie... nie obwiniam cię, Syriusz. Nie oceniam cię. Przez to, co teraz przechodzisz, nigdy nie miałbym ci za złe, jak sobie z tym radzisz. Ale. — Przełyka ślinę, a jego twarz łagodnieje. — Ale nie będę stał bezczynnie, jeśli mogę pomóc. Wiem, że nie mogę naprawić tego, co jest nie tak, zdaję sobie z tego sprawę, ale jeśli mogę być przy tobie i zatroszczyć się o ciebie, to zamierzam to zrobić. I nic, nawet ty, nie powstrzyma mnie od próbowania.

 

Syriusz czuje, jak w jego gardle formuje się gula, i pragnie tylko, by zniknęła. Jest już tak zmęczony tym ciągłym uczuciem dławienia. Jest wyczerpany tym, że raz za razem wciska mu się do gardła kolejne okropności, jedną po drugiej, aż jedyne, co może zrobić, to się dławić. Chce to wszystko zagłuszyć, natępić zmysły i połknąć wszystko, by potem, gdy wytrzeźwieje, wróciło to jak żółć.

 

Remus wyciąga rękę, jakby chciał dotknąć dłoni Syriusza, a ten odruchowo się cofa. Dłoń Remusa natychmiast się wycofuje, a Syriusz dławi się również i tym.

 

— Przepraszam — chrypi Syriusz. — Przepraszam, po prostu jestem…

 

— Nie musisz przepraszać — mruczy Remus. — Oczywiście, że nie musisz, Syriusz. Jeśli nie chcesz, żebym cię dotykał, to nie dotykam. Możesz się odsunąć. Możesz mi odmówić. Możesz mieć swoje granice, nawet respektując moje.

 

— Po prostu... czuję się taki... czuję się obnażony — wyznaje Syriusz, a słowa wydzierają się z niego w męczarni. — Czuję się jak odsłonięty nerw, Remus, i to... to jest agonia. Bo to wszystko... To niesprawiedliwe. To nie... to wszystko jest po prostu nie tak.

 

Remus wygląda, jakby cierpiał.

 

— Wiem.

 

— Nie jestem pierwszy — szepcze Syriusz, czując, jak oczy pieką go od nadchodzących łez, i jest już tak zmęczony płaczem. Jest cholernie wyczerpany tym, że wciąż ma powody do płaczu. — O to właśnie chodzi, prawda? Nie jestem pierwszym, który ma brata na arenie. Albo najlepszego przyjaciela. Regulus i James byli pierwsi, czyż nie? Ale to nie tylko oni. To... to wszyscy. Bracia i siostry. Kochankowie. Matki i ojcowie, niektórzy, którzy nigdy nie zdążyli nimi zostać. Jakie to pojebane, co? To nie jest sprawiedliwe. Po prostu nie jest.

 

— Nie, nie jest — zgadza się cicho Remus.

 

Syriusz kręci głową.

 

— A my po prostu. Połykamy to. Dławimy się tym, rok po roku, bo co innego możemy zrobić? Tylko tyle możemy. I to też nie jest sprawiedliwe. — Wypuszcza gwałtownie powietrze i zaciska palce na blacie. — A ja nie jestem lepszy od innych. Jestem tym, kim mnie uczynili.

 

— Syriusz — protestuje Remus.

 

— Nie, nie, jestem — upiera się Syriusz. — Czy ty tego nie rozumiesz, Remus? Gram swoją rolę tak jak wszyscy inni. To... jestem częścią tego. Zwycięzca. Pieprzony morderca, w którego oni mnie zamienili, i ja... ja ich nienawidzę. Nienawidzę ich. Chcę ich wszystkich rozszarpać na strzępy. Chcę, żeby zobaczyli, co stworzyli, i chcę, żeby umierali, patrząc na to. Chcę, żeby to oni się tym dławili; chcę wydusić z nich życie. Z nich wszystkich. Z każdego sponsora, organizatora igrzysk, urzędnika państwowego i pieprzonego Riddle'a.

 

Brwi Remusa ściągają się.

 

— Myślisz, że jesteś jedyny? Że to czyni cię... złym? Bo jeśli tak, to ja również taki jestem. W tym... nie jesteś sam.

 

— Ja... ja po prostu... czasem czuję się... niebezpieczny — wyrzuca z siebie Syriusz, a jego twarz wykrzywia się boleśnie. — Najczęściej sam siebie przerażam.

 

— Mnie nie przerażasz — mówi mu Remus.

 

Syriusz prycha z rezygnacją.

 

— Nie kłam. Owszem, przerażam.

 

— Ja... — Remus milknie, po czym wzdycha. — Tak, w porządku, przerażasz mnie. Ale nie w taki sposób, jak sam siebie przerażasz. Boję się tego, co czasem przy tobie czuję, ale nigdy, przenigdy nie boję się tego, do czego jesteś zdolny. Widziałem cię ociekającego krwią, Syriusz. A mimo to wciąż uważam, że jesteś najpiękniejszą istotą, jaką kiedykolwiek widziałem.

 

— A wtedy? — pyta Syriusz. — Kiedy byłem tylko postacią na ekranie, ociekającą krwią, czy wtedy też wydawałem ci się piękny?

 

Remus milczy przez dłuższą chwilę, po czym odpowiada:

 

— Nie. Nie wydawałeś mi się.

 

— Byłem odrażający, prawda? — szepcze Syriusz.

 

— Tak — mówi cicho Remus.

 

Syriusz wypuszcza drżący, głęboki oddech, zastanawiając się - jak zawsze - skąd Remus niezmiennie wie, co powiedzieć. A może jest po prostu idealny i mówi prawdę. Dokładnie to, co Syriusz potrzebuje usłyszeć. Nie był piękny, gdy przekuwano go w broń, ociekającą krwią, której nigdy nie chciał przelewać. Był odrażający, odrażający, odrażający. Groteskowy i wypaczony. Nigdy nie chciałby być kimś innym, robiąc coś takiego.

 

Hallow uważało go za pięknego. Widziało w nim piękno przed, po i w trakcie jego przemocy. Do dziś uznają go za pięknego, z wszystkich niewłaściwych powodów, z powodów, których nienawidzi. Nie był, kurwa, piękny. Był przerażony, umierał i tracił części siebie, których nigdy nie odzyska. To nie było coś, czym należało się zachwycać. To było niepokojące; to było coś, w czym ludzie nigdy nie powinni się lubować; to było coś, co powinno wszystkich przerażać.

 

— Gdybyś teraz był skąpany we krwi - ich krwi - nadal uważałbym cię za zapierającego dech w piersiach — szepcze Remus.

 

A to. Cóż, to już coś innego. To... coś zupełnie odmiennego, bardzo istotne rozróżnienie. Bycie zmuszonym do morderstwa, do stania się tym, kim jest - to ohydny proces. Ale Syriusz robiący to z własnej woli? Będący tym, kim jest, z zemsty lub z powodu własnego poczucia sprawiedliwości... Cóż, to faktycznie jest różnica.

 

Syriusz zaczyna rozumieć, że wybór i autonomia znaczą dla Remusa coś, czego nie znaczą dla większości ludzi. Biorąc pod uwagę jego pozycję w Hallow, ma to sens. Indywidualna tożsamość i kontrola nad sobą, wolność i równość - to jest dla niego ważne. Potrafi dostrzec w tym piękno, podczas gdy Syriusz nie miał tego na arenie, dlatego nie może tam znaleźć piękna.

 

— Nie chcę być tym, czym mnie uczynili, Remus — przyznaje Syriusz.

 

— Nie jesteś — mówi mu Remus. — Możesz tak myśleć, ale to nieprawda. Może cię to ukształtowało. Nie, to cię ukształtowało, bo nie da się tego uniknąć. Wszyscy jesteśmy odmienieni przez ręce, które uczą nas kolejnych warstw bólu, ja i ty, i wszyscy inni. Nie da się przed tym uciec, i uwierz mi, wiem, jak to jest frustrujące, ale... To nie jest wszystko, czym jesteśmy. Ty, Syriusz, jesteś czymś o wiele więcej. Nie wątp w to. Ja nie wątpię.

 

— Jak możesz nie wątpić?

 

— Syriusz, dosłownie w dniu, kiedy się poznaliśmy, próbowałeś zdjąć mi maskę, żebym mógł oddychać. Gdybyś był tym, kim - jak sądzisz - cię uczynili, nigdy byś tego nie zrobił. Nie rozmawialibyśmy teraz, gdybyś nie był od nich lepszy.

 

— To po prostu... to było po prostu właściwe — mamrocze Syriusz. — To prawie nic. Gdybym mógł zrobić więcej…

 

Więcej? — Remus śmieje się, wysoko i ostro. — Nawet tak nie mów. To było dla mnie wszystkim.

 

Syriusz zamyka usta z trzaskiem, przełykając ciężko ślinę. Remus potrząsa głową z żalem, a Syriusz czuje, jak jego serce się ściska.

 

— Och.

 

— Nigdy więcej nie umniejszaj swojego wpływu, przynajmniej nie przede mną — mówi mu Remus, cicho i stanowczo, ze spojrzeniem ostrym i przenikliwym. — Może dla ciebie to nie znaczyło wiele, ale dla mnie? To było więcej niż miałem przez pięć lat, a ty znalazłeś sposoby, by dać mi jeszcze więcej od tamtego czasu, gdy próbowałeś zdjąć mi maskę. I to... czasami, Syriusz, to mnie złości. Czy ty w ogóle wiesz, jakie to frustrujące, że ja... że nie mogę dać ci niczego w zamian? Ja... ja...

 

— Nic mi nie jesteś winien — mówi Syriusz, teraz to on odzywa się łagodnie — a już i tak dałeś mi tak wiele. To, co zrobiłem... to po prostu... dosłownie absolutne minimum i nie chcę, żebyś... żebyś mnie za to chwalił albo czuł się zobowiązany. Zasługujesz na to, Remus. Zasługujesz na to, by oddychać, mówić, mieć wolność i kontrolę, i o wiele więcej. Zasługujesz na coś lepszego.

 

Remus spogląda na swoje dłonie, zaciskając usta w wąską linię. Jego oczy powoli się zamykają. Nie odzywa się ani słowem.

 

— To niemoralne — kontynuuje cicho Syriusz. — To, co Hallow robi służącym. Właściwie to, co Hallow robi... wielu ludziom. Nie znam twojej zbrodni, Remus, i szczerze mówiąc, guzik mnie obchodzi, co to było. Możesz mi powiedzieć albo nigdy nie powiedzieć, to i tak nie zmienia faktu, że to, przez co przechodzisz, jest równie popierdolone jak to, co ja przeżywam. To nie są zawody, choć Hallow byłoby zachwycone, gdyby tak było, ale nie będę udawał, że to nie ma znaczenia tylko dlatego, że zakładają wam maski i traktują was jak maszyny. Wiem, że cię torturują, albo robili to wcześniej, i nie mówisz o tym poza ogólnikami, ale nie myśl nawet przez sekundę, że nie jestem tego świadomy. Nie ignoruję tego. Gdybym mógł ich zabić, zrobiłbym to również dla ciebie.

 

Remus gwałtownie podnosi głowę, wciągając ostro powietrze. Robi nagły krok w stronę Syriusza, po czym natychmiast cofa się o cały krok, zanim Syriusz zdąży w ogóle zareagować. Mruga.

 

— Przepraszam. Chyba miałem zamiar zrobić coś naprawdę głupiego. To... ja... nie możesz mówić takich rzeczy, Syriusz. To jest... To naprawdę...

 

— To prawda — mówi mu Syriusz.

 

— Tak, cóż, następnym razem daj mi trochę ostrzeżenia — mruczy Remus, wypuszczając głęboko powietrze i komicznie rozszerzając oczy, gdy unosi rękę, by przeczesać włosy.

 

Kąciki ust Syriusza drgają.

 

— Przepraszam, że... cóż, przepraszam, że poczułeś, że musisz się powstrzymać. Ja nie... to nie... po prostu...

 

— Znowu, nie musisz przepraszać za to, że potrzebujesz... czego potrzebujesz — mówi Remus, opuszczając rękę. — Potrzebujesz, żeby cię teraz nie dotykać. To w porządku.

 

— To nie wydaje się... właściwe — mruczy Syriusz. — James i Regulus są... Cóż, nie czułbym się dobrze, gdybym…

 

— Och, to już zupełnie co innego — oznajmia Remus z niezadowoleniem. — Nie rób tego. Nie możesz karać Hallow, karząc samego siebie.

 

Syriusz odczuwa te słowa jak cios. Och, to jest... to uderza mocno. Bo właśnie o to chodzi, prawda? To jest to, co robi, ponieważ został tak ukształtowany przez Hallow i wszystko, co mu zrobiło, że czuje się jak jego przedłużenie. Chce zranić Hallow, więc rani siebie, bo już jest zraniony, więc czemu nie? Bo o wiele łatwiej jest zranić siebie niż kogokolwiek innego.

 

— Pozwolenie sobie na pocieszenie nie jest niczym złym, Syriusz.

 

— James i Regulus…

 

— …nie potrzebują ani nie chcą, żebyś cierpiał razem z nimi — przerywa Remus, utrzymując jego spojrzenie. — Myślisz, że dzięki temu poczuliby się lepiej? Nie chcieliby tego. Poczuliby ulgę, wiedząc, że ty znajdujesz pocieszenie.

 

— To... ja... — Syriusz przełyka z trudem, walcząc o wyjaśnienie poczucia winy, które towarzyszy samej myśli. Oni cierpią, więc i on powinien. James byłby zdruzgotany, gdyby się dowiedział. Regulus…

 

— Wczorajszego wieczoru, po kolacji, Regulus pomógł mi posprzątać — informuje go Remus, a Syriusz natychmiast odwraca głowę w jego stronę, całkowicie zaintrygowany. Usta Remusa wyginają się w uśmiechu. — Trochę porozmawialiśmy. Naprawdę interesująco się z nim rozmawia, wiesz? Jest bardzo bezpośredni. To mi się w nim podoba.

 

Syriusz bezradnie łagodnieje.

 

— Tak, czasem potrafi być bezlitosny.

 

— Było... intrygujące zobaczyć różnice między wami, a także jak podobne są te różnice — rozważa Remus. — Jest bezpośredni, jak już wspomniałem, ale też bardzo... ostrożny. Przekazuje swoje myśli po prostu je wypowiadając, zwykle z sarkazmem. Ty natomiast jesteś po prostu przejrzysty.

 

— Ja... — Syriusz mruga. — Co?

 

— Syriusz, jesteś subtelny jak cegła w twarz — stwierdza Remus z czułym rozbawieniem. — Ty też jesteś ostrożny, tylko w inny sposób niż on. On się zamyka. Ty... atakujesz. Ale jeśli chodzi o przekazywanie swoich myśli, jesteś po prostu bardzo szczery, gorliwy i oczywisty. Widzę cię na wylot. Może to dlatego, że poświęcam czas, żeby patrzeć, nie jestem pewien, ale nie sądzę, żeby te rzeczy się wzajemnie wykluczały.

 

— Podoba ci się... to, co widzisz? — pyta ostrożnie Syriusz.

 

Remus unosi brwi.

 

— Nie mogę oderwać od ciebie wzroku, gdy tylko znajdziesz się w moim polu widzenia. Jak myślisz, co to znaczy?

 

— Więc jednak tak?

 

— Tak, Syriusz, oczywiście, że tak.

 

— Och. Dobrze. To... tak, dobrze — mówi Syriusz, odchrząkując. Remus wygląda na zniecierpliwionego. — Mnie też podoba się to, co widzę. Kiedy patrzę na ciebie, znaczy się.

 

Wiem — mówi mu Remus, tłumiąc śmiech. — Jak już wspomniałem, nie jesteś zbyt subtelny. — Jego twarz łagodnieje, gdy Syriusz natychmiast się rumieni. — Nie przejmuj się tym, dobrze? I nie... nie próbuj tego zmieniać. Nie próbuj zmieniać tego, kim jesteś, kim naprawdę jesteś. Lubię cię za to, jaki jesteś.

 

Syriusz przygryza wargę.

 

— Dobra, teraz to naprawdę chcę, żebyś mnie dotknął.

 

— A co z twoim poczuciem winy?

 

— Do diabła z tym. Moje nieustanne pragnienie ciebie trzyma je teraz w żelaznym uścisku. Zajmę się tym później.

 

— Och? — Remus chichocze, po czym kręci głową. — Cóż, bardzo mi przykro, że opóźniam zaspokojenie twojego pragnienia, ale muszę zwrócić uwagę na coś, co - mam nadzieję - pomoże ci z tym poczuciem winy.

 

— A jak ty przedstawiasz swoje argumenty, Remus? — pyta Syriusz, balansując na granicy przekomarzania się. Remus unosi brew. — Może ci powiem, skoro ty powiedziałeś mi, jak ja to robię? Nie jesteś jedynym, który jest spostrzegawczy, wiesz?

 

— No dalej. Spróbuj.

 

— Przedstawiasz swoje argumenty, jakby to była twoja ostatnia szansa. Jakby chodziło o życie lub śmierć. Jakbyś miał tylko jedną próbę i za nic w świecie nie mógł jej zmarnować. Przedstawiasz swoje argumenty, jakbyś bronił ich, zanim w ogóle dojdzie do dyskusji, i wiesz, że masz rację.

 

Remus wpatruje się w niego, po czym zaciska usta.

 

— Cóż, mam rację, więc... — Syriusz parska, a Remus przewraca oczami. — Dobra, a jak dokładnie doszedłeś do tego wniosku?

 

— Remus — mówi powoli Syriusz — jesteś pierwszym sługą, który zdjął maskę z własnej woli, kiedykolwiek. Pierwszym, który od razu podał swoje imię, gdy go o to zapytano. Pierwszym, który usiadł i zjadł z nami posiłek. Pierwszym, który po prostu ciągle zdejmuje maskę sam z siebie, bo, ach, cóż, kogo obchodzi, kto to robi, skoro i tak zostaniesz za to zabity, co nie? To były, nawiasem mówiąc, twoje własne słowa.

 

— Czy się myliłem?

 

— Wylałeś też na kogoś drinka, mimo że wiedziałeś, że zostaniesz za to ukarany. Nazwałeś mnie panem tylko po to, żeby mnie wkurzyć. Chciałeś, żebym cię dotknął, więc po prostu położyłeś się na mnie i zażądałeś, żebym cię dotknął. Na litość boską, zmusiłeś mnie do niepozostawiania ubrań na podłodze, będąc biernie agresywnym.

 

— No cóż, zadziałało, prawda?

 

— A teraz - dosłownie przed chwilą - kiedy napomknąłem o chęci mordowania ludzi, w zasadzie powiedziałeś mi, żebym się uspokoił, bo wielu ludzi ma takie myśli, włącznie z tobą. Och, a kiedy powiedziałem, że chciałbym mordować dla ciebie, wyglądałeś, jakbyś chciał mnie pożreć, i nawet nie było ci wstyd, że tak zareagowałeś. Właściwie to mnie skarciłeś, jakbym powinien wiedzieć, że to cię podnieci, a nie przestraszy. Serio, Remus, mówię to z głębokim, głębokim podziwem, ale jesteś kompletnie szurnięty.

 

— Mm, cóż, zdrowy rozsądek rzadko przynosi rezultaty — mówi Remus, a jego usta drgają, gdy Syriusz patrzy na niego z bezradnym uczuciem.

 

— Tak bardzo cię lubię — szepcze żarliwie Syriusz, czując w każdej cząstce ciała, jak bardzo jest to prawdą. Lubi Remusa tak cholernie mocno, że czuje, jakby musiał po prostu... coś uderzyć.

 

— Tak, wiem. — Uśmiech Remusa poszerza się, stając się jeszcze piękniejszy, gdy więcej można z niego wyczytać. — Wciąż mam pewną myśl do przekazania.

 

— Wiem. Obawiam się tego. To mnie strasznie rozczuli, już to czuję — mruczy Syriusz z westchnieniem.

 

— Możliwe — przyznaje Remus. — Wracając do tematu... i niezła próba zmiany wątku... rozmawiałem z Regulusem po wczorajszej kolacji. Jest dość... lakoniczny, szczerze mówiąc, ale myślę, że całkiem dobrze się zrozumieliśmy. Powiedział coś, wiesz, o tym, jak ciężko będzie ci się żyło, gdy on i James znajdą się w arenie.

 

Syriusz przełyka ciężko ślinę.

 

— Naprawdę tak powiedział?

 

— Tak powiedział — potwierdza Remus. — Stwierdził, że ja to wszystko ułatwię, bo jestem dla ciebie ważny.

 

— Wygląda na to, że zna mnie lepiej, niż sądziłem — mówi Syriusz, a jego głos się załamuje.

 

Wyraz twarzy Remusa jest tak bardzo, bardzo łagodny.

 

— Poprosił mnie o coś. Powiedział, że nie może mnie zmusić, może jedynie prosić, więc poprosił. Syriusz, poprosił, żebym się tobą zaopiekował.

 

Z gardła Syriusza wydobywa się stłumiony, urwany dźwięk. Zatrzymuje go za zębami najlepiej jak potrafi, pochylając głowę i zaciskając powieki. Jego serce rozciąga się w piersi, jakby budziło się z przeciągłym ziewnięciem i dreszczem. Trochę boli, a jednocześnie jest to uczucie tak niewypowiedzianie przyjemne, bo Syriusz - och, nawet nie zdawał sobie sprawy, jak rozpaczliwie pragnął dowodu, że jego brat wciąż się o niego troszczy, dopóki go nie otrzymał. Bo nie wiedział, aż do tej chwili.

 

Regulus, który - o ile Syriusz wie - nie prosił o nic nikogo od czasu, gdy skończył piętnaście lat. To, o co prosił wtedy, nie było skierowane do samego Syriusza, lecz do Jamesa. Syriusz pamięta to jako jedną z niewielu rzeczy, które w ogóle pamięta z tego okropnego, strasznego okresu tuż po arenie.

 

Proszę — powiedział Regulus napiętym głosem. — Proszę, pozwól mi go tylko zobaczyć, James. Dlaczego nie mogę go zobaczyć?

 

James brzmiał na równie napiętego, gdy odpowiedział:

 

— Przepraszam, Reg. On po prostu... nie czuje się dobrze, to wszystko. Naprawdę, teraz dużo śpi. Kiedy poczuje się lepiej, sam przyjdzie do ciebie, dobrze?

 

Regulus wydał z siebie cichy, sfrustrowany dźwięk, niebezpiecznie bliski płaczu.

 

James

 

Jeśli potrzebujesz porozmawiać…

 

— Odwal się, jesteś ostatnią osobą, z którą chcę rozmawiać.

 

Daj mi godzinę, a wpadnę do ciebie — powiedział mimo wszystko James.

 

Nie marnuj swojego czasu — warknął w odpowiedzi Regulus, po czym rozległ się odgłos jego gniewnych kroków oddalających się w pośpiechu.

 

Syriusz w tamtym momencie leżał zwinięty w łóżku, doświadczając krótkiej chwili przytomności umysłu. Od tygodnia nie wstawał z łóżka, z wyjątkiem konieczności załatwienia potrzeb fizjologicznych. James próbował. Niech go błogosławią, naprawdę próbował nakłonić Syriusza do wstania z łóżka, do jedzenia większych porcji, do wzięcia prysznica czy zejścia na dół, by zobaczyć się przynajmniej z Effie i Montym, jeśli nie z Regulusem czy dawnymi przyjaciółmi, bo na to jeszcze nie był gotowy. Niewiele to jednak dało. Syriusz nie był w stanie przebywać z nikim poza Jamesem, a czasami nawet to było cholernie trudne.

 

To było jeszcze przed alkoholem i narkotykami; miał je odkryć dopiero kilka tygodni później. Nie, to był okres mglistego otępienia, kiedy jedynym momentem, w którym czuł się żywy, było przebudzenie na tyle silne, by zapragnąć śmierci. Kiedy wszystko składało się z koszmarów i halucynacji. Duchów widocznych kątem oka. Gunther zwykł siadywać na krześle przy szafie z połamaną włócznią sterczącą z czaszki, dopóki Syriusz nie zapytał, dlaczego James nigdy nie wydaje się zaniepokojony obecnością martwego człowieka w pokoju. James, gdy zrozumiał, o co chodzi, całkowicie usunął krzesło z pokoju.

 

Jednak tego dnia Syriusz wyrwał się z otępienia, słysząc autentyczne cierpienie w głosie Regulusa. Nawet wtedy, nawet tak przytłoczony depresją, poczuł iskrę na myśl, że jego brat go potrzebuje. Ta iskra zgasła jednak równie szybko, jak się pojawiła, a gdy James odwrócił się od drzwi i zobaczył, że Syriusz na niego patrzy, ten przewrócił się na drugi bok, wpatrując się zamiast tego w ścianę.

 

Regulus nigdy więcej nie złożył tej prośby. Regulus w ogóle nie prosił już o nic więcej po tamtym zdarzeniu, zwłaszcza nie Syriusza. Od tamtej pory nie poprosił o nic, co dotyczyłoby Syriusza, a jednak zwrócił się do Remusa z tą prośbą. By się nim zaopiekował.

 

— Dlaczego on to zrobił? — wykrztusza z siebie Syriusz.

 

— Bo jesteś jego bratem. Chce, żebyś był bezpieczny, i chce, żeby ktoś się tobą zaopiekował, gdy nie dajesz sobie rady - tak samo, jak ty chcesz tego dla niego — odpowiada po prostu Remus.

 

— Nie potrafiłem... on nie był w porządku, a ja się nim nie zaopiekowałem — wyznaje Syriusz, jakby przyznawał się do najcięższego grzechu. — Ja... ja…

 

— Po arenie? — pyta Remus. — Kiedy prawdopodobnie zmagałeś się z niewyobrażalną traumą i ponownym przystosowaniem do społeczeństwa, które nie miało nic wspólnego ze środowiskiem, do którego musiałeś się dostosować, będąc na arenie? Adaptacja w przeciwnym kierunku nie jest łatwa tylko dlatego, że znałeś to wcześniej. W pewnym sensie wyobrażam sobie, że musiało to być nawet trudniejsze.

 

— Było — chrypi Syriusz. — Remus, było tak ciężko. I nadal jest ciężko.

 

Remus nie odwraca wzroku.

 

— Wiem, że to twój młodszy brat, ale to nie jest twój obowiązek, by się nim opiekować. Nikt nie ma obowiązku opiekować się kimkolwiek, chyba że jest rodzicem albo dosłownie dostaje za to wynagrodzenie. Gdzie byli twoi rodzice, Syriusz?

 

— Ach, oni — mówi ochryple Syriusz, po czym wydobywa z siebie szorstki śmiech. — Tak, powiedzmy po prostu, że byli bezużyteczni i przejdźmy dalej.

 

— Czy mieli dobre intencje?

 

— Nie, nie mieli. Oni... cóż, zanim ja i Regulus w ogóle trafiliśmy na arenę, wiedzieliśmy już, jak to jest być celem. Nasi rodzice... Jak już mówiłem, bezużyteczni, ale jeśli pójść dalej, to myślę, że właściwym określeniem jest 'przemocowi'. To... to ustało, gdy dorośliśmy. Przez dorośnięcie mam na myśli, że urośliśmy. Kiedy zaczęliśmy wyglądać jak mężczyźni, przestali nas bić, bo łatwiej jest bić dzieci, które nie mogą oddać. Ja, um... przerzuciłem moją matkę przez ścianę, więc... Tak. Wtedy... wtedy to się dla nas skończyło.

 

— Przerzuciłeś swoją matkę przez ścianę? — mruczy Remus.

 

— Ona... — Syriusz zamyka oczy, krzywiąc się na wspomnienie. — Poszedłem, żeby... żeby zobaczyć się z Reggiem. To było po tym, jak się wyprowadziłem. Regulus i ja nie byliśmy wtedy... szczególnie skłonni do rozmowy, ale ja…

 

— Poszedłeś do niego mimo wszystko — dopowiada Remus.

 

Syriusz odchrząkuje.

 

— Próbowałem. Poszedłem do jego pokoju, a on spał, ale zobaczyłem siniak na jego policzku. Bez wątpienia dzieło mojego kochanego ojca. Matka nigdy nie zostawiała siniaków; ona głównie stosowała przemoc słowną albo policzkowanie i drapanie. I... cóż, ja... nie wiem. Nie pamiętam dokładnie wszystkiego. Pamiętam, że na nich krzyczałem, a oni odwrzeszczeli. Regulus obudził się i zszedł na dół, żeby zobaczyć, o co cały ten hałas, próbował mnie nakłonić do wyjścia, mówił, że robię bałagan tam, gdzie nie powinienem...

 

— Rodzinne dramaty — mruczy Remus.

 

— Nie masz pojęcia — mówi mu Syriusz. — Ona... doskonale pamiętam, jak powiedziała mi, że nie mogę im dyktować, jak mają traktować swojego syna, a ja odpowiedziałem, że nie wolno im już nigdy więcej krzywdzić ani jego, ani mnie. Minęły prawie dwa lata, odkąd wydostałem się z areny, ale wracałem tam każdej nocy w snach, więc myślę, że to nie była pusta groźba, kiedy powiedziałem, że ich zabiję, jeśli spróbują. Moja matka, będąc sobą, chwyciła Regulusa za ramię, zbyt brutalnie, i wtedy...

 

— I wtedy przerzuciłeś swoją matkę przez ścianę — mówi Remus.

 

— I wtedy przerzuciłem matkę przez ścianę — przyznaje Syriusz ze zmęczonym westchnieniem, machając niedbale ręką. — To był... znaczy, to był tylko tynk, wiesz, taki, przez który łatwo przebić pięścią. Nic jej nie było. Myślę, że po prostu... ich przestraszyłem. Co jest. Cóż.

 

— Cóż — zastanawia się Remus — to znaczy... zadziałało, prawda?

 

— Ja... — Syriusz mruga, patrząc na niego, po czym parska. — No tak, zadziałało. To... dowiadujesz się, że przerzuciłem matkę przez ścianę, a ty po prostu... przyjmujesz tę informację z takim spokojem?

 

— To przecież nie jest naj... — Remus przerywa, po czym wydaje się zastanawiać dwa razy, a następnie odchrząkuje. — Nie zapominaj o istotnych szczegółach, Syriusz. Przerzuciłeś przez ścianę swoją znęcającą się matkę w obronie brata. To nie było całkowicie nieuzasadnione.

 

— Mam wrażenie, że po prostu usprawiedliwiasz dosłownie wszystko, co robię.

 

— Wcale tego nie usprawiedliwiam.

 

— Właśnie to usprawiedliwiasz — zauważa Syriusz.

 

Remus mruży oczy.

 

— Cóż, jeśli to jest, kurwa, uzasadnione...

 

— Tak, tak, ale kto to może stwierdzić?

 

— Ja tak twierdzę.

 

— Czy nie jesteś stronniczy?

 

— Bezczelnie stronniczy.

 

Syriusz się śmieje.

 

— Och, lubisz mnie tak bardzo.

 

— Bezczelnie — powtarza Remus, a jego spojrzenie jest ciepłe. To wystarczy, by Syriusz poczuł wewnętrzny żar. — No cóż, to dało mi nowe spojrzenie na ciebie i Regulusa, muszę przyznać. Czuję, że warto to powtórzyć, zwłaszcza teraz, ale to nie jest twoje zadanie, by opiekować się swoim bratem czy kimkolwiek innym.

 

— Widzę, że chcesz, żebym się z tym zgodził — oznajmia mu Syriusz poważnym tonem — ale po prostu... nie mogę. Nie zrobię tego. To jest moje zadanie.

 

— To nie jest twoje zadanie — sprzeciwia się Remus, bo oczywiście, że to robi, bo ma coś do udowodnienia. — Nie przyszedłeś na ten świat, żeby opiekować się swoim bratem czy kimkolwiek innym, i nikt nie przyszedł na ten świat, żeby opiekować się tobą. Nikt nie ma obowiązku opiekować się kimkolwiek, Syriusz. To jest wybór, w przeciwnym razie nie ma w tym żadnego sensu. Żadnego.

 

— Remus…

 

— Nie, posłuchaj mnie. Ludzie, którymi ja się opiekuję tutaj w Hallow? Czy urodziłem się, żeby to robić? Nie. To obowiązek. Jestem do tego zmuszony. Nie robię tego, bo chcę; robię to, bo umrę, jeśli tego nie zrobię. James - widziałem, jak się tobą opiekuje. Myślisz, że robi to, bo czuje, że musi? Czy ty opiekujesz się nim, bo czujesz, że musisz? Lily i ja - opiekowaliśmy się sobą nawzajem z wyboru, nie z poczucia odpowiedzialności. Kiedy przerzuciłeś swoją matkę przez ścianę, nie zrobiłeś tego, bo czułeś, że to twój obowiązek jako brat Regulusa. Zrobiłeś to, bo on był zraniony, a ciebie to rozwścieczyło, i bo odmówiłeś pozwolenia, by którykolwiek z was został przez nich skrzywdzony po raz kolejny. To wszystko ma znaczenie. To jest ważne.

 

— To, co mówisz o znaczeniu tego wszystkiego, to prawda, masz rację — przyznaje Syriusz. — Ważne jest, że ludzie troszczą się o siebie nawzajem świadomie, a nie dlatego, że są do tego przeznaczeni. Po prostu... to wszystko wydaje się... Cóż, o to właśnie chodzi, prawda? Zawsze wybierałem opiekę nad nim, troskę o niego, a potem... nie mogłem już tego robić. I to nie był wybór, Remus. Ja... naprawdę nie mogłem.

 

— Obwiniasz się za to, mimo że doskonale zdajesz sobie sprawę, że to nie twoja wina — mruczy Remus, marszcząc brwi. Syriusz tylko wzrusza ramionami, bo tak, mniej więcej o to chodzi. — Może i jestem szalony, ale ty jesteś kompletnym bałaganem, Syriusz Black.

 

— Nigdy temu nie zaprzeczałem — odpowiada Syriusz z krótkim, zduszonym śmiechem.

 

Remus wykrzywia usta w lekkim uśmiechu.

 

— Ostatnio dużo opiekujesz się swoim bratem - i Jamesem.

 

— Czy to jednak z wyboru?

 

— Mógłbyś... tego nie robić.

 

— Nie — oznajmia Syriusz po prostu.

 

— No i proszę — mówi Remus z łagodnym spojrzeniem. — Dokonałeś wyboru i bez względu na okoliczności, to coś znaczy. Regulus? On też dokonał swojego wyboru. Zdecydował się poprosić mnie, żebym się tobą zaopiekował, bo dla niego ważne jest, żeby ktoś się tobą zajmował, nawet jeśli nie może to być on sam. I Syriusz?

 

Przełykając ślinę, Syriusz szepcze:

 

— Tak?

 

— Pozwolisz mi to zrobić dla niego — mruczy Remus, nie spuszczając z niego wzroku. — Pozwolisz mi to zrobić dla niego, dla Jamesa, dla ciebie i dla mnie. I nie będziesz czuł się z tego powodu winny, bo to odbiera znaczenie temu, co robimy dla siebie nawzajem.

 

— Dobrze — wydycha Syriusz, czując, jakby jakiś ciężar właśnie z niego spadł. Niezbyt duży. Bardziej jak obcięcie rozdwojonych końcówek włosów, gdy zaczynają się zbyt mocno plątać, a potem rozkoszowanie się tym, jak łatwo jest przeczesać pasma szczotką.

 

— Czy nadal chcesz, żebym cię dotykał? — pyta Remus.

 

— Naprawdę bardzo, tak — wypala Syriusz, po czym stara się ze wszystkich sił nie czuć z tego powodu samolubny. James nie byłby zły; ten promyk słońca byłby absolutnie zachwycony. Regulus - cóż, jak się okazuje, zależy mu na Syriuszu i chce, by ktoś się nim zajął, więc nie poczułby się urażony.

 

Remus dotyka go wtedy. Po prostu wyciąga rękę, przesuwa dłonią po ramieniu Syriusza, a potem przyciąga go blisko, aż może go objąć i przytulić. Syriusz opada na niego z głębokim westchnieniem, zamykając oczy, gdy odwzajemnia uścisk.

 

Syriusz jest jak mokra glina w dłoniach Remusa, całkowicie poddany jego łasce i prowadzeniu. Coś w nim uspokaja się, gdy tylko Remus trzyma go w ten sposób, jakby najbardziej spokojnym miejscem na świecie był krąg jego ramion. Jeśli naprawdę istnieje jakiś raj po śmierci, Syriusz nie wiedziałby, że umarł, gdyby odszedł w ramionach Remusa, bo nic by się nie zmieniło. Odnalazł swój raj właśnie tutaj.

 

Usta Remusa muskają jego czoło, a potem przyciskają się mocniej, gdy tylko Syriusz kołysze się w jego stronę, a jego serce łomocze na uświadomienie sobie, że to pocałunek. Remus całuje go w czoło. A potem Remus całuje go w skroń. A potem Remus całuje kącik jego prawego oka, jedną dłonią wsuwając się na tył jego karku, by nakłonić go do uniesienia twarzy. Syriusz to robi i zostaje nagrodzony za swoją uległość pocałunkiem Remusa w policzek.

 

Nie posuwa się jednak dalej, za co Syriusz jest wdzięczny. Nie dziś. Nie teraz. Może nigdy, bo Syriusz nie jest w stanie tego znieść w tej chwili, gdy jego brat i najlepszy przyjaciel są na arenie, gdy cierpią, a on o tym wie. Po prostu nie może tego zrobić i jest tak bardzo wdzięczny, że Remus zdaje się to po prostu rozumieć i to uszanować. Nalega tylko, by Syriusz pozwolił się pocieszyć, nic więcej. Na razie Syriusz jest w stanie to znieść, ale ledwo.

 

— Muszę przyznać — szepcze Syriusz — że czuję się teraz naprawdę zaopiekowany.

 

Remus śmieje się tym swoim cudownym śmiechem i pochyla się, by zanurzyć twarz w ramieniu i włosach Syriusza. Syriusz przyciska uśmiech do jego policzka i pozwala się trzymać w objęciach.

Chapter 12: Uparci

Chapter Text

Kiedyś, wiele lat temu, Lily powiedziała Remusowi dokładnie te słowa: „Remus, nie możesz ciągle robić rzeczy, o których wiesz, że nie skończą się dobrze, i oczekiwać, że skończą się inaczej". W tamtym momencie była dość zdenerwowana i jednocześnie opatrywała rany na jego plecach, a on był nieco oszołomiony z bólu, ale te słowa miały swoją wagę. Wagę, którą pozwolił spłynąć po swoich (poranionych) plecach.

 

To w końcu powróci, by prześladować ich oboje, ponieważ Remus faktycznie nadal robił rzeczy, o których wiedział, że nie skończą się dobrze, jakby oczekiwał, że wyniki będą inne, a nigdy nie były. Cóż, aż w końcu były. Inne rezultaty nie oznaczały jednak lepszych, czego nauczył się w bolesny sposób - z krwią pod paznokciami i rozpaczliwym oddechem Lily brzmiącym w jego uszach. Można by pomyśleć, że po tym wszystkim nie popełniłby tego samego błędu.

 

Remus wie, że to, co jest między nim a Syriuszem, nie skończy się dobrze, naprawdę. W najlepszym wypadku obaj bardzo się zranią, i to jest szczerze mówiąc absolutne minimum tego, czego mogą się spodziewać. Istnieje też bardzo realne ryzyko tortur, śmierci, albo jednego i drugiego, albo czegoś jeszcze gorszego. To, co robią, co robili od samego początku, jest właściwie głupotą i nic dobrego z tego nie wyniknie. To nie jest właściwe i Remus nie powinien.

 

Jak już ustalono, Remus nie jest dobry w przestrzeganiu zasad ani w robieniu tego, co powinien. Nigdy nie był.

 

Syriusz wygląda na wyczerpanego, gdy wchodzi do kuchni, jakby nie przespał zbyt wiele. Remus nienawidzi tego, że nie mógł zostać z nim na noc. Ostatecznie musiał wrócić do swojej celi, co zostawiło Syriusza sam na sam z... takim natłokiem stresu, że Remus ledwie może to sobie wyobrazić. Widać, jak go to przytłacza - zmęczenie odcisnęło się na jego twarzy, a ramiona ma opuszczone.

 

Mimo to Syriusz zatrzymuje się gwałtownie, a w jego oczach pojawia się iskra, gdy dostrzega Remusa. Wypuszcza powietrze i mówi cicho:

 

— Och. Cześć.

 

— Cześć — odpowiada Remus, a kąciki jego ust lekko drżą. — Jesteś głodny?

 

— Wcale — przyznaje Syriusz.

 

Remus mruczy pod nosem.

 

— Szkoda. Prawie nic nie jadłeś wczoraj ani przedwczoraj, a ja już przygotowałem śniadanie. Siadaj.

 

Syriusz siada, mrugając na widok Remusa, który podchodzi, by postawić przed nim talerz. Ponownie mówi:

 

— Cześć.

 

— Cześć — powtarza Remus, uśmiechając się ponownie, zanim odwraca się, by wziąć swój talerz i dołączyć do Syriusza przy stole, siadając dokładnie naprzeciwko niego. Syriusz nie rusza się, tylko wpatruje się w niego, a Remus unosi brwi, wskazując na niego widelcem. — Jedz.

 

— Dobrze. Dzięki — mruczy Syriusz, biorąc do ręki widelec. Posłusznie bierze kęs i przez jakiś czas jedzą w milczeniu. Remus jest po prostu zadowolony, że Syriusz cokolwiek je, więc nie zamierza mu przerywać. W końcu to Syriusz przerywa ciszę. — Ty, um. Nie obudziłeś mnie.

 

— O ile pamiętam, ktoś mi kiedyś powiedział, że nie jestem budzikiem — mówi Remus lekkim tonem, a Syriusz słabo się uśmiecha. — Pomyślałem, że pozwolę ci się wyspać, nie przeszkadzając, a potem będziesz potrzebował śniadania.

 

— Moglibyśmy zrobić śniadanie razem — zauważa Syriusz, niemal nadąsany. Wzdycha ciężko i odkłada widelec, gdy Remus wpatruje się w niego. — Po prostu... to znaczy, oczywiście nie musisz nic robić i nie jesteś budzikiem, ale nie będę kłamał, lubiłem budzić się przy tobie. Nie chcę... — zatrzymuje się, po czym przełyka. — Będę bardzo zajęty przez kilka najbliższych dni i nie będzie mnie tu zbyt wiele, więc chciałbym... cóż, jeśli ty też tego chcesz i nie masz nic przeciwko, chciałbym spędzić z tobą jak najwięcej czasu.

 

Remus przez dłuższą chwilę rozważa te słowa, po czym kiwa głową.

 

— Rozumiem. Szczerze mówiąc, po prostu miałem nadzieję, że się trochę wyśpisz.

 

— Niezbyt — mruczy Syriusz. — W każdym razie nie był to dobry sen.

 

— Jakie masz plany na dziś? — pyta Remus.

 

Syriusz krzywi się.

 

— Muszę spotkać się z różnymi mentorami, sponsorami i organizatorami igrzysk na codziennym oglądaniu. Tam będę próbował sprawić, by czas Regulusa i Jamesa na arenie był mniej trudny. Nie będę mógł... cóż, muszę udawać, że... po prostu godzę się ze wszystkim, więc będzie to cholernie okropne. Prawdopodobnie będę poza domem cały dzień, a wrócę tu dopiero wieczorem.

 

— Czy nadal będą transmitować igrzyska, kiedy wrócisz?

 

— Tak. Będę dalej oglądał je tutaj.

 

— Rozumiem. — Remus zaciska wargi. — Cóż, ja będę tutaj sprzątał i gotował, żebyś miał co zjeść, gdy wrócisz, a potem obejrzymy razem, tak? I przy mnie nie będziesz musiał udawać, że wszystko jest w porządku.

 

— Nie musisz…

 

— Wiem, ale chcę to zrobić. To wszystko jest częścią opieki nad tobą, pamiętasz? A jeśli chodzi o te domowe obowiązki, i tak nie mam tu zbyt wiele do roboty.

 

— Będziesz oglądał igrzyska? — pyta Syriusz. — To znaczy, kiedy mnie nie będzie?

 

Remus kiwa głową.

 

— Myślałem, że tak, obejrzę. To... nie powinienem, i zwykle mnie to nie obchodzi, ale to przecież... James i Regulus.

 

— Tak — zgadza się cicho Syriusz, spoglądając na swój talerz z lekkim grymasem. Remus wysuwa stopę, by trącić nią stopę Syriusza, a gdy ten podnosi wzrok, wskazuje widelcem na jedzenie. Syriusz znów zaczyna jeść i przez dłuższy czas siedzą w milczeniu.

 

Przez resztę posiłku nie rozmawiają, a Syriusz zjada zaledwie połowę, zanim się poddaje. Remus wstaje, bierze swój talerz i nachyla się, by zabrać również talerz Syriusza. Odchodzi, by przełożyć jedzenie z obu talerzy na jeden, odkładając go na później, żeby mógł zjeść resztki na lunch, po czym zabiera się do sprzątania. Nie jest zaskoczony, gdy Syriusz podąża za nim ze szklankami i zaczyna mu pomagać.

 

Z narastającą falą czułości Remus obserwuje, jak Syriusz podwija każdy rękaw swojej koszuli i zanurza dłonie w mydlanej wodzie, nie potrzebując żadnych instrukcji dotyczących tego konkretnego obowiązku i wydając się dziwnie zadowolonym z tego faktu. Remus myśli, że byłby równie zauroczony Syriuszem, nawet gdyby ten tego nie potrafił, i właśnie po tym poznaje, że przepadł z kretesem. W innych okolicznościach nigdy nie zaakceptowałby mężczyzny, który nie umiałby zmywać naczyń.

 

— Dziękuję — mówi nagle Syriusz.

 

Remus mruga ze zdziwieniem.

 

— Nie ma za co. Czekaj, za co właściwie?

 

— Za to, że się mną opiekujesz — mruczy Syriusz, myjąc talerz i podając go Remusowi. Nie patrzy na niego, a w jego oczach widać nieobecne spojrzenie. — Nie musisz tego robić, a jednak to robisz, i to... coś znaczy. To ma znaczenie, jak powiedziałeś. Chciałbym powiedzieć, że chętnie się odwdzięczę, ale nigdy nie życzyłbym ci znalezienia się w sytuacji, w której potrzebowałbyś opieki. Ale mam nadzieję, że wiesz, że bym to zrobił. I mam nadzieję, że to też ma znaczenie.

 

Remus odkłada talerz do zlewu, zakręca wodę, po czym strzepuje palce. Bez słowa odwraca się i przyciąga Syriusza do siebie. Szklanka, którą trzymał Syriusz, wpada z powrotem do wody z cichym pluskiem i głuchym stuknięciem, gdy opada na dno zlewu. W następnej sekundzie dłonie Syriusza wynurzają się z wody z pluskiem, ociekając pianą, gdy ten chętnie przytula się mocniej i wsuwa swoje namydlone palce prosto we włosy Remusa.

 

Syriusz wtapia się w ten uścisk w sposób, który - szczerze mówiąc - sprawia, że Remus czuje się jak bóg. Jest niesamowicie satysfakcjonujące, gdy Syriusz przytula się do niego, jakby nie było innego miejsca, w którym wolałby być, a to nic w porównaniu z tym, jak niewiarygodnie cudowne jest w ogóle móc trzymać Syriusza w ramionach.

 

— Ma znaczenie — mówi Remus, gdy się odsuwa, zupełnie bez tchu. — Już się mną opiekujesz, Syriusz, bardziej niż mógłbyś sobie wyobrazić.

 

Syriusz mruczy cicho, z wciąż zamkniętymi oczami, gdy opiera się o Remusa, wyglądając na miękkiego i usatysfakcjonowanego, jakby dotyk Remusa wprowadził go w stan lekkiej euforii. Uśmiech wygina jego usta w kuszącą krzywiznę, do której Remus pragnie przycisnąć swoje wargi - ale tego nie robi. Jakoś się powstrzymuje i zadowala się złożeniem szybkiego, ulotnego pocałunku na skroni Syriusza, zbyt czułego, by mógł być czymkolwiek innym niż wielkim, migającym znakiem jego uczuć do Syriusza.

 

— Och, witam. Cześć. Pozdrowienia. Dzień dobry, kurwa, wszystkim — oznajmia Syriusz, gdy Remus się odsuwa, a na jego twarzy pojawia się szeroki uśmiech. Następnie odrzuca głowę do tyłu i rechocze, jakby właśnie opowiedział najlepszy dowcip. Brzmi, jakby był w euforii.

 

— Przestań — mówi Remus rozbawiony. Lekko popycha Syriusza. — Idź się przebrać.

 

— Naczynia...

 

— Mogę zająć się naczyniami, Syriusz, nie ma problemu.

 

— Pomogę ci, a potem pójdę się przebrać — mówi mimo wszystko Syriusz, po czym przygryza wargę, spoglądając na Remusa z rozbawieniem. — Masz pianę we włosach, Remus. Pozwól, że tylko...

 

Jakoś dłonie Syriusza w jego włosach sprawiają, że obaj cicho się śmieją, figlarni i szczęśliwi, a dokończenie zmywania naczyń zajmuje im znacznie więcej czasu, niż powinno.

 

~•~

 

Regulus budzi się gwałtownie, czując, jak coś zimnego i obcego owija się wokół jego szyi. Zastyga w bezruchu, otwierając oczy, i w ciemnej dziupli drzewa ledwie dostrzega coś, co pełznie wzdłuż jego ramienia. Ma niepokojące przeczucie, że wie, co to takiego.

 

Z uwagi na okoliczności, trudno winić Regulusa za jego reakcję. W następnej sekundzie rzuca się na oślep, wypadając z dziupli drzewa, uderza o ziemię i gorączkowo zrywa węża z szyi, zanim ten zdąży zacisnąć się wokół niej i go udusić. Zrywa się na nogi, gdy gad spada przed nim na ziemię, sycząc i zwijając się napięcie, a potem próbuje zaatakować, i…

 

Cóż, cios nigdy nie dosięga celu. Regulus już zdążył wyrzucić rękę do przodu, posyłając swój sztylet prosto w węża, przygważdżając go do ziemi. Gad wije się pod ostrzem, a Regulus cofa się chwiejnie, ciężko oddychając. Odwraca głowę, krzywiąc się, by nie patrzeć jak wąż umiera, czując jak żołądek podchodzi mu do gardła. Przez kilka minut Regulus po prostu stoi, oddychając, dotykając palcami swojego gardła.

 

Wąż. Prawie go zabili pieprzonym wężem. Syriusz nie żartował, mówiąc o karze. Niewątpliwie prezent od samego Horacego Slughorna, w zamian za jego nową fryzurę. Regulus krzywi się i pokazuje niebu środkowy palec, po czym szybko przestaje, gdy uświadamia sobie, że organizatorzy igrzysk mogliby w tej chwili faktycznie wypuścić na niego tysiąc węży.

 

Wypuszczając drżący oddech i wciąż lekko trzęsąc się od pozostałości adrenaliny, Regulus przeczesuje dłońmi włosy i rozgląda się nieufnie. Jest już ranek, ale nie zbyt wczesny, sądząc po słońcu przenikającym przez szczeliny między drzewami, i nie jest już zimno. Jakby wczorajszej nocy wcale nie było mroźno, a zamiast tego jest ciepło i słonecznie, niemal radośnie.

 

Regulus ma pewną teorię, którą chciałby sprawdzić, ale zrobi to później. Na razie najważniejsze jest znalezienie wody i pożywienia.

 

Jego zapasy zawierają kilka opcji pożywienia, ale nie chce ich zużywać, dopóki nie wyczerpią się wszystkie inne możliwości. Z grymasem spogląda na węża, który teraz już nie żyje.

 

Cóż. To jakaś opcja.

 

~•~

 

Vanity doczekała poranka, ku wielkiej uldze Jamesa. Gdy słońce znów się pojawiło, zaczęło się robić cieplej, a Vanity w końcu przestała drżeć i odzyskała nieco koloru na policzkach. Zrobiło jej się nawet gorąco, gdy zbyt długo siedziała blisko ogniska.

 

Podtrzymują ogień jeszcze przez jakiś czas, gotując więcej wody, by zaspokoić pragnienie. Nie jest to szybki proces, zważywszy na to, że używają płaskich, wygiętych kamieni, które ledwo mieszczą po łyku dla każdego z nich, ale to lepsze niż brak wody w ogóle. Picie wody sączącej się po ścianach jaskini to bardzo zły pomysł. Syriusz ostrzegł ich, by nie pili wody bez przegotowania, chyba że widzą jej źródło.

 

James przyznaje, że jest głodny, a Syriusz miał rację, mówiąc, że będzie żałował, że nie zjadł więcej - bo rzeczywiście żałuje. Żałuje też, że nie delektował się swoim ostatnim posiłkiem, ale teraz nie da się już tego naprawić. Rozmawiali o zastawieniu pułapek, by złapać coś do jedzenia, z czego James nie jest szczególnie zadowolony, ale i na to nie ma rady. Muszą coś jeść, więc cóż…

 

Zarówno Peter, jak i James wiedzą, jak zastawiać pułapki, ponieważ nauczyli się tego podczas zajęć z przetrwania w sali treningowej. Vanity jednak nigdy nie opuściła stanowiska z robakami, by się tego nauczyć. Szczerze mówiąc, to niepokoi Jamesa, dlatego nalega, by pozwoliła Peterowi ją tego nauczyć.

 

— Ale ja nie chcę wiedzieć, jak zabijać małe króliczki i słodkie wiewiórki — odpowiada mu Vanity z przerażeniem.

 

— Tak, to też nie jest moja ulubiona sztuczka na imprezach, Vanity, ale łatwo możemy umrzeć z głodu — odpowiada James przepraszającym tonem, a jego usta wyginają się w uśmiechu, gdy dziewczyna marszczy nos. — Może minąć sporo czasu, zanim cokolwiek złapiemy, więc musicie jak najszybciej zastawić pułapki.

 

— Nie pomagasz? — pyta Peter z zaciekawieniem, bez oskarżenia czy oceny w głosie, jakby już wiedział, że James pomógłby, gdyby nie miał ku temu powodu.

 

James wzdycha i podaje Vanity kamień po raz trzeci - i ostatni w swojej kolejce - do rotacji wody.

 

— Nie, muszę iść, ale wrócę.

 

— James, nie sądzę, żeby wychodzenie stąd było dobrym pomysłem — zauważa Vanity, marszcząc brwi. — Tutaj jesteśmy bezpieczni.

 

Nie ma tu bezpiecznego miejsca, myśli James, ale nie wypowiada tego na głos. Te słowa brzmią w jego głowie głosem Syriusza i och, tęsknota za nim uderza Jamesa niczym cios w brzuch. Odchrząkując, wstaje i wymusza lekki uśmiech.

 

— Muszę coś zrobić. Jeśli złapiecie cokolwiek, nie czekajcie na mnie, dobrze? Zjedzcie to. Wszystko. Nic dla mnie nie zostawiajcie. Spróbuję znaleźć coś do jedzenia, gdy będę na zewnątrz.

 

— Uważaj na siebie — szepcze Vanity.

 

— Będę uważał — zapewnia ją James, a jego uśmiech łagodnieje, zanim odwraca się, by wyjść, opuszczając jaskinię.

 

Nie udaje mu się odejść zbyt daleko, zanim Peter podąża za nim i mówi dość stanowczo:

 

— James.

 

— Tak? — pyta James, odwracając się w jego stronę.

 

— Idziesz szukać Regulusa, prawda? — mamrocze Peter. Stoi ze skrzyżowanymi ramionami, a jego usta wykrzywiają się w grymasie niezadowolenia.

 

— Tak — przyznaje James, nawet nie próbując kłamać. — Wiem, że on żyje gdzieś tam, Pete. Muszę go znaleźć.

 

— Nie możesz naprawdę oczekiwać, że znajdziesz go w jeden dzień — mówi Peter, patrząc z niedowierzaniem. — James, możesz zostać zabity tam na zewnątrz. Nie masz żadnej broni ani... ani niczego.

 

— Wiem, ale... muszę. — Upiera się James. — Masz rację, może to zająć więcej niż jeden dzień...

 

— Zamarzniesz na śmierć w nocy, jeśli będziesz sam! Rozpalenie ogniska poza jaskinią tylko ściągnie na ciebie uwagę innych ludzi!

 

— Peter…

 

— Jeśli stąd wyjdziesz, zginiesz — warczy Peter. — Czy on jest tego wart?

 

James po prostu patrzy na niego i odpowiada:

 

— Tak.

 

— Na litość boską... — Peter przeciąga zmęczoną dłonią po twarzy i wzdycha ciężko. — Słuchaj, przestań myśleć na chwilę kutasem, dobra? Po prostu... czy zastanawiałeś się, jakie to głupie? Nie tylko dla ciebie, ale dla reszty z nas? Dla mnie? Dla Vanity?

 

— Ja... przepraszam? — wypala James, zaskoczony.

 

Peter mruży oczy.

 

— James, wiesz, że Regulus jest celem. Śmierciożercy go szukają i przeszukają każdy centymetr tej areny, żeby go znaleźć. Jeśli przyprowadzisz go tutaj, sprowadzisz ich prosto do naszego progu.

 

— Więc co, mam go po prostu zostawić tam samego? — odpowiada ostro James.

 

Tak — syczy Peter. — To są Głodowe Igrzyska! To nie jest pieprzony wypad do lasu. Jestem gotów się założyć o wszystko, że śmierciożercy polują na Regulusa w tej chwili, a dopóki to robią, nie przyjdą po nas. Moim zdaniem...

 

— Lepiej się powstrzymaj, zanim powiesz coś więcej — przerywa zimno James, a Peter natychmiast zamyka usta. — Rozumiem, że się boisz i martwisz, ja też - ale nie zmienię zdania. Znajdę go.

 

— Więc jego życie jest dla ciebie ważniejsze niż moje? Niż Vanity? — rzuca wyzywająco Peter.

 

James przełyka ślinę i chrapliwie odpowiada:

 

— Nie powiedziałem tego.

 

— Nie musiałeś tego mówić — odpowiada ostro Peter.

 

— Ja... — James odwraca wzrok, wydając z siebie głębokie westchnienie. Dla niego to nie kwestia ważenia ludzkich istnień. Wie, że realnie rzecz biorąc, tylko jedna osoba może wrócić do domu, a skoro już postanowił, że zrobi wszystko, by tą osobą był Regulus... Cóż, to znacznie utrudnia opiekowanie się innymi, którzy również chcą przeżyć. Kręci głową i patrzy bezradnie na Petera. — Muszę iść.

 

— Zaślepiają cię uczucia do niego — oznajmia Peter z czymś na kształt rezygnacji — i to cię zabije. — Och, nie masz pojęcia, jak bardzo jestem tego świadomy, myśli James, bo taki zawsze był plan, czyż nie? — Nie podoba mi się to, bo cię lubię. Chcę, żebyś był cały, James. Chcę, żebyś był bezpieczny i... i nie chcę robić tego sam. Vanity potrzebuje nas obu.

 

— Ty i Vanity będziecie tu bezpieczni, dopóki nie wrócę. Masz rację, nie wiem, kiedy to nastąpi ani co będę musiał zrobić, ale ostatecznie wrócę — obiecuje James.

 

— Nie zrobisz tego, jeśli zginiesz — szepcze Peter z szeroko otwartymi oczami. — Naprawdę nie chcę, żebyś umarł. Jesteś moim przyjacielem i... rozumiem, że Regulus jest dla ciebie ważny, naprawdę rozumiem, ale po prostu... martwię się, dobrze?

 

— Więc nie chcesz, żebym wrócił? — pyta James, nie spuszczając z niego wzroku.

 

Peter marszczy brwi, po czym kręci głową.

 

— Nie, James, nie to miałem na myśli. Po prostu... — Traci nieco animuszu, przełyka ciężko i patrzy na Jamesa tak, jakby już go opłakiwał. Ostatecznie mówi tylko: — Po prostu uważaj na siebie, dobrze?

 

— Tak — mamrocze James — ty też na siebie uważaj, Pete.

 

~•~

 

Regulus nie pił niczego od ponad doby, co nie brzmi tak źle, dopóki nie weźmie się pod uwagę, jak bardzo aktywny był przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny. Bieganie, wymachiwanie, marznięcie - wszystko to już zebrało swoje żniwo, tak szybko, a on wciąż nie pozwala sobie na odpoczynek. Obolały, wyczerpany i odwodniony, Regulus nie traci czasu i próbuje znaleźć źródło wody.

 

Szczerze mówiąc, okazuje się to trudnym zadaniem. Dzisiaj jest wyjątkowo ostrożny - porusza się cicho i czujnie, nigdzie nie zatrzymując się na zbyt długo. Las tętni życiem - skrzypią drzewa, świszczy wiatr, a różne zwierzęta uciekają, on wśród nich. Jest boleśnie świadomy, że śmierciożercy wciąż go szukają, a nie ma wątpliwości, że wiedzą o tym, że zabił Avery'ego. Jest pewien, że robią wszystko, co w ich mocy, by go znaleźć.

 

Ogólnie rzecz biorąc, Regulus ma parszywy dzień. Głowa boli go z pragnienia. Twarz i usta bolą po walce z Averym. Całe ciało boli od wysiłku związanego ze wspinaczką, potem od obrzucania kamieniami, a następnie od prawie zamarznięcia na śmierć w ciągu nocy. Po prostu wszystko cholernie boli, a Regulus jest w bardzo podłym nastroju z tego powodu.

 

Nie pomaga fakt, że każde trzaśnięcie gałęzi czy szelest krzaków może oznaczać kogoś, kto nadchodzi, by go zabić, więc oprócz wszystkiego innego jest jeszcze zdenerwowany do granic możliwości.

 

Jego czujność w końcu się opłaca, gdy podąża za wszystkimi śladami prowadzącymi do wody. Wie, że jest coraz bliżej, gdy przyciska dłoń do ziemi i podnosi liście, rozcierając je między palcami, badając je w milczeniu. Są wilgotne. Gdzieś w pobliżu znajduje się woda.

 

Znajduje ją niecałą godzinę później, przechodząc przez przerwę między drzewami i natrafiając na mały strumyk. Jest bardzo wąski i spływa po łagodnym zboczu wzgórza przed nim, tworząc malutki wodospad, który sączy się pomiędzy kamieniami. Jest jednak świeża i czysta. Bezpieczna. Regulus nie może się powstrzymać i rzuca się ku niej nieco lekkomyślnie, składając dłonie w miseczkę, by zaczerpnąć głęboki łyk, przymykając przy tym oczy.

 

Powinieneś był sprawdzić okolicę, mówi głos w jego głowie, który brzmi zupełnie jak Syriusz.

 

— Zamknij się — mruczy Regulus na głos, do nikogo. Cudownie. Jeden dzień w arenie i już zaczyna wariować.

 

Po wypiciu jeszcze kilku łyków - niezbyt dużo i niezbyt szybko, żeby nie rozchorować się - Regulus poświęca chwilę na umycie rąk. Porządne umycie, docierając pod paznokcie i między zmarszczki na kostkach. Mimo to, gdy rozluźnia wzrok, wciąż widzi przebłyski krwi Avery'ego, która je plamiła.

 

Nie może myć rąk w nieskończoność, więc zmusza się, by przestać i sięga do torby po pojemnik na wodę. Napełnia go, wypija przynajmniej połowę, a następnie napełnia ponownie. Zagrożenie odwodnieniem zostaje na razie zażegnane. Regulus podnosi się, ale zastyga w bezruchu, gdy słyszy trzask gałęzi za plecami.

 

Powoli Regulus odwraca się, trzymając sztylet w dłoni, po czym czuje, jak wstrząsa nim fala szoku, gdy widzi, co na niego czeka. To prawdopodobnie największy pająk, jakiego Regulus kiedykolwiek widział w życiu, z tym że... to także coś innego. Pająk ma tylko sześć nóg zamiast ośmiu. Tam, gdzie zwykle znajdowałaby się głowa pająka, wyrasta tułów, wraz z dwiema rękami i twarzą Avery'ego. To jak... centaur, tyle że zamiast dolnej połowy konia ma pieprznego pająka. Ach, i twarz Avery'ego jest praktycznie przepołowiona śmiercionośnymi szczypcami, które klikają w jawnej groźbie, a jego oczy są czarne i lśniące.

 

— Chyba, kurwa, żartujecie — syczy Regulus pod nosem, całkowicie przerażony. Wiedział, że organizatorzy igrzysk są chorzy, i nie żeby miał stanąć w pierwszym szeregu, by bronić Avery'ego, który był okropnym człowiekiem, ale żeby tak bezcześcić zmarłych? Robić z nich karykaturalne potwory? I dlaczego, do cholery, Regulus nie może mieć ani chwili wytchnienia?

 

Regulus rozumie, że wykorzystują wizerunek Avery'ego, by go zdenerwować, ale szczerze mówiąc, pająk wielkości pieprzonego niedźwiedzia sam w sobie wystarczyłby do osiągnięcia tego celu. Mógłby się obejść bez tych dodatkowych teatralnych efektów, dziękuję bardzo. To... pająko-Avery... cokolwiek to jest, kołysze się do przodu, a jego nogi poruszają się w, prawdę mówiąc, przerażający sposób, a szczypce znowu klikają w złowieszczym rytmie.

 

Stworzenie wciąż nie atakuje, więc Regulus próbuje wymyślić najlepsze wyjście z tej sytuacji. Walka? Jasne, może rzucić swoimi sztyletami, ale bezpośredni atak skończy się odgryzieniem mu głowy i dobrze o tym wie. Ucieczka? Nie będzie w stanie uciekać cicho z tym czymś, co go, kurwa, goni, i prędzej czy później zwróci to czyjąś uwagę, chyba że zdoła uciec wystarczająco szybko. Wspinaczka? Och, jak on, kurwa, nienawidzi się wspinać, a czy pająki nie potrafią się wspinać? Zdecydowanie nie zamierza sprawdzać tej teorii. Za kogo on się uważa? Za Evana? Nie. Więc zostaje ucieczka. Wspaniale.

 

Biorąc głęboki oddech, Regulus odwraca się i ucieka.

 

~•~

 

James znalazł jagody. Bezpieczne jagody, co do których ma pewność, ponieważ uczył się o nich w sali treningowej. Mimo to zachowuje ostrożność - przyciska jagodę do ust, czeka kilka minut, potem dotyka jej językiem, znów odczekuje kilka minut, a gdy nic nie szczypie, nie piecze ani nie drętwieje, ufa jagodom na tyle, by zjeść jedną. Kiedy po kilku minutach nic złego się nie dzieje, James zbiera ich więcej do jedzenia.

 

Nie jest to może pełnowartościowy posiłek, ale zawsze lepsze to niż nic, a James miał już wystarczająco dużo "niczego", by być tego pewnym. Zjada kilka garści jagód, aż pulsujący ból w skroniach ustępuje, po czym zabiera ze sobą jeszcze jedną garść, by móc podjadać w drodze.

 

Wędruje już od dłuższego czasu, kierując się z powrotem w stronę morderczej rzeki i jaskini, gdzie wszyscy zaczynali. Może rzeka już wyschła, a jeśli nikogo tam nie będzie, dobrym pomysłem byłoby zdobycie zapasów i broni dla siebie, ale też dla Petera i Vanity. Poza tym, gdy jest się celem, posiadanie środków samoobrony jest kluczowe, a James poważnie wątpi, by Regulus oddalił się zbyt daleko bez przynajmniej jednego sztyletu.

 

James sam nosi ze sobą najsolidniejszy kij, jaki udało mu się znaleźć podczas wędrówki. Nie ma szczególnej ochoty go używać, ale jest on wystarczająco ciężki i mocny, by wyrządzić szkodę, gdyby musiał się bronić.

 

Bum!

 

Dźwięk wystrzału armaty tak bardzo zaskakuje Jamesa, że upuszcza jagody, a jego głowa podrywa się gwałtownie, gdy serce zaczyna mu walić. Znowu, jego pierwszą myślą jest natychmiast: Regulus? Chwilę później w oddali rozlega się przeraźliwy, wysoki krzyk, który sprawia, że krew zamarza mu w żyłach.

 

Zanim James zdaje sobie sprawę z tego, co robi, już pędzi w tamtym kierunku na złamanie karku, nie zastanawiając się ani przez chwilę. Ten krzyk był wyrazem czystej rozpaczy, nic innego jak skrajne przerażenie rozbrzmiewające wśród drzew. Coś jest nie tak. Naprawdę nie tak.

 

James nie wie, jak długo przedziera się przez las, zanim uświadamia sobie, że ktoś biegnie prosto na niego z przeciwnej strony, pędząc w jego kierunku, jakby od tego zależało jego życie. Rozpoznaje, że nie, to odgłos dwóch par stóp, co potwierdza się chwilę później, gdy zderza się z dwiema osobami tak mocno, że wszyscy przewracają się i toczą po ziemi.

 

— Cholera, cholera, cholera! Uciekaj!

 

— Czekaj, czekaj, Irene…

 

Rozlega się jęk, a James podnosi głowę, by zobaczyć Irene, która zrywa się na nogi, gorączkowo obmacując całe swoje ciało i wyglądając, jakby była bliska łez. Mathias próbuje wstać, z twarzą wykrzywioną w grymasie bólu, trzymając się za bok. Pod ich palcami widać rozcięcie - wygląda na bolesne, ale nie śmiertelne, jakby po prostu otarli się o drzewo.

 

— Mathias — wykrztusza Irene — co do cholery?! Co to, kurwa, było? Czy ty... czy widzieliście to samo co ja...?

 

— Ten gigantyczny, pieprzony pająk, w którego zmienił się Avery? Tak! - wybuchają Mathias. — Tak, widzieliśmy go, ale... ale nie sądzę, żeby gonił nas, Irene. Spójrz, już go nie ma, widzisz?

 

Irene wydaje z siebie cichy jęk i wstrząsa całym ciałem, wciąż otrzepując ramiona.

 

— Och, jak ja nienawidzę pająków. Tak bardzo ich nienawidzę. Ten był taki wielki. Był taki…

 

James odchrząkuje.

 

— Och, cześć, James — wita go Mathias, brzmiąc na zdyszanych.

 

— Avery zamienił się w pająka? — pyta zdezorientowany James. — Myślałem, że Avery nie żyje. Umarł wczoraj w nocy, prawda?

 

— Och, on jest zdecydowanie martwy — wypluwa z obrzydzeniem Irene. — Ten pająk to dzieło Hallow, James. Jedno z ich przerażających, pieprzonych tworów. To znaczy... to jakby górna połowa to był Avery, a dolna połowa to pająk. I ma te szczypce... to jest tak okropne, nie masz pojęcia. Właśnie oderwał komuś głowę!

 

— Kogo? — domaga się James. — Czyją głowę?

 

— Nie mam pojęcia. Jakaś dziewczyna — odpowiada Irene.

 

— Prawie dorwało mnie jako następną osobę — mruczy zmęczone Mathias, wskazując z grymasem bólu na swój bok.

 

— Ale to goniło... — Irene przerywa i spogląda na Jamesa, milknąc, gdy ich spojrzenia się spotykają. Wyraz jej twarzy sprawia, że natychmiast czuje w żołądku lodowaty ciężar przerażenia. — James…

 

— Ten pająk — chrypi James — kogo on ściga?

 

Mathias głęboko wzdycha i wymienia spojrzenie z Irene, po czym unosi dłoń, jakby próbowali uspokoić Jamesa.

 

— To naprawdę pechowy zbieg okoliczności, szczerze mówiąc. Irene i ja właśnie wracaliśmy po sprawdzeniu rzeki…

 

— Tak przy okazji, wciąż tam jest — mruczy Irene.

 

— Co nie ma sensu, bo przecież miał... — Mathias zerka na Irene, unosząc brwi. — Widziałaś to, prawda?

 

— Widziałam — potwierdza Irene.

 

Co takiego widziałaś? — pyta James z desperacją w głosie.

 

Irene odchrząkuje.

 

— Cóż, biegliśmy z powrotem, gdy nagle, nie wiadomo skąd, Regulus przebiegł tuż obok nas jak…

 

— Regulus? Widzieliście Regulusa? Czy on jest…

 

— James, ciszej, właśnie do tego zmierzam.

 

— No to mów szybciej! — wybucha James.

 

— Przebiegł obok nas, jakby coś go goniło –— Mathias kontynuuje w miejscu, gdzie Irene przerwała. — Wszystko działo się tak szybko, a potem ta dziewczyna wybiega prosto przed nas, po prostu znalazła się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie, i ten... pająk dosłownie oderwał jej głowę na naszych oczach. Irene krzyknęła, Regulus wciąż biegł, a potem pająk rzucił się na mnie. Zdążyłom odskoczyć, ale mocno się podrapałom o drzewo, a potem Irene pomogła mi wstać i pobiegliśmy w przeciwnym kierunku. To... James, on poluje na Regulusa.

 

— Cholera — mówi James. — Cholera, dobra, w którą stronę?

 

Mathias patrzy na niego z niedowierzaniem.

 

— James, chyba nie mówisz poważnie! Ta bestia jest ogromna, i... i nie ma mowy... Przepraszam, ale nie ma szans, żeby Regulus to przeżył. Jest już praktycznie...

 

— Nie słyszałem jeszcze wystrzału armaty — cedzi przez zęby James. — W którą stronę, Mathias?

 

— W stronę rzeki — mamrocze Mathias.

 

— James, nie sądzę, żebyś był w stanie to zabić — mówi ostrożnie Irene.

 

Wypuszczając głęboki oddech, James zaczyna się cofać.

 

— Jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać. Słuchajcie, jeśli pójdziecie głębiej w las na kilka mil, a potem skręcicie w lewo i będziecie iść godzinę lub dwie, znajdziecie jaskinię. Nie jest łatwa do znalezienia, jest dość ukryta, ale Peter i Vanity tam są. Jeśli ją znajdziecie, upewnijcie się, że dacie znać o sobie, kiedy będziecie wchodzić. Jest tam woda, a Peter już zastawia pułapki, żeby coś złapać, i możecie tam rozpalić ogień bez zwracania na siebie uwagi. Po prostu... to najbezpieczniejsze miejsce, jakie do tej pory znaleźliśmy, więc możecie tam pójść, jeśli chcecie. Dobra, dobra, muszę…

 

— James — syczy Mathias — chodź z nami. Nie...

 

— Nie mogę — odkrzykuje James. — Muszę znaleźć Regulusa.

 

Irene wydaje z siebie sfrustrowany dźwięk.

 

— Dasz się zabić!

 

James nie zawraca sobie głowy dłuższym wyjaśnianiem, że tak właściwie to był plan od samego początku.

 

~•~

 

Kurwa, kurwa, kurwa, kurwakurwakurwa, myśli Regulus, biegnąc prawdopodobnie szybciej niż kiedykolwiek w życiu. Słyszy to za sobą, szuranie odnóży przedzierających się przez leśne poszycie, i jest to, do cholery, przerażające. Zbliża się zbyt blisko, a Regulus jest…

 

Regulus zaraz zginie.

 

Kurwa! — wybucha Regulus, w tym momencie już po prostu wściekły. Obraca się gwałtownie i rzuca sztyletem z całej siły, sapiąc, gdy potyka się od impetu. To nie jest idealna sytuacja do celowania - biegnie i zygzakiem wymija drzewa, próbując spowolnić pająka - ale Regulus i tak ma dobre oko. Trafia prosto w część przypominającą Avery'ego, prosto w pierś, co odrzuca stwora do tyłu z cichym sykiem. Czy pająki w ogóle syczą?

 

Cóż, ten akurat syczy. Syczy, gdy się przewraca, szczękając szczypcami, a Regulus znów zaczyna biec. Tym razem udaje mu się zyskać trochę dystansu i natychmiast odczuwa ulgę, gdy przedziera się przez drzewa otaczające pierwotne pole, na którym wszyscy zaczynali. Nie zwalnia tempa. Wręcz przeciwnie, przyspiesza, pędząc prosto w kierunku rzeki, która nie jest już pokryta lodem. Jego teoria okazuje się więc słuszna; lód topnieje w ciągu dnia, a lodowy most tworzy się nocą, co oznacza, że broń i zapasy są dostępne tylko wtedy.

 

Regulus słyszy, że pająk znów go dogania, zwłaszcza teraz, gdy nie ma już drzew, które musiałby omijać. Zaciskając zęby, Regulus biegnie prosto w kierunku rzeki, powtarzając jak mantrę:

 

— Dalej, dalej, dalej, ty pieprzony…

 

Całe jego ciało kołysze się dziko i bez żadnej finezji, gdy pająk zbliża się na tyle, by zaatakować swoimi szczypcami, chybiając zaledwie o kilka centymetrów. Rzeka jest coraz bliżej, bliżej, tak blisko, że mógłby się w nią rzucić, i wtedy…

 

Regulus gwałtownie rzuca się na ziemię, ślizgając się po podłożu w ostrym poślizgu, gdy pająk próbuje go zaatakować z góry, ale rozpęd niesie stwora do przodu, tuż nad nim. Regulus rozpłaszcza się na ziemi, podczas gdy pająk prześlizguje się obok, wpadając do wody z głośnym pluskiem. Natychmiast z wody wystrzelają ręce, które chwytają stwora i wciągają go pod powierzchnię.

 

Na ziemi Regulus opada na plecy, ciężko oddychając, po czym zaczyna się śmiać. To albo śmiech, albo płacz, więc wybiera śmiech. Jest to rodzaj spazmatycznego chichotu, który dość szybko zanika, gdy próbuje się uspokoić. Kurwa, to było szaleństwo.

 

Ledwo może pojąć, co właśnie się wydarzyło. Nie może uwierzyć, że to zadziałało, a była to jego jedyna szansa, więc jakaś część niego w pełni spodziewała się śmierci. Szczerze mówiąc, bycie żywym jest o wiele lepsze. Jest coś odurzającego, strasznego i wywołującego mdłości w byciu o krok od śmierci, szczególnie gdy o mało co nie zostałeś pozbawiony głowy przez gigantycznego pająka zmutowanego z człowiekiem, którego wcześniej zabiłeś. To dosłownie koszmar na jawie, a Regulus wciąż czeka, aż się z niego obudzi.

 

Nie może się obudzić, bo to jest rzeczywistość. Jak? Jakim cudem?

 

Wypuszczając głęboki oddech, Regulus podnosi się na łokciach i mrużąc oczy, spogląda na rzekę. Jest niepokojąco blisko niej, więc zaczyna się odsuwać, nie chcąc ryzykować. Gdy znajduje się wystarczająco daleko, wstaje i natychmiast jest wdzięczny za swoją przezorność, bo lekko się chwieje. Przypływ adrenaliny opada, pozostawiając go roztrzęsionego i wyczerpanego, ale nie może sobie teraz pozwolić na odpoczynek. Odzyskuje równowagę i wyciąga sztylet z kabury na prawym udzie.

 

Świetnie, teraz Regulus stracił sztylet. Prycha i wymachuje wolną ręką, będąc po prostu... zirytowanym całym tym doświadczeniem. Nie żeby spodziewał się wakacji czy czegoś w tym rodzaju, ale naprawdę. To dopiero drugi dzień, a już otarł się o śmierć więcej razy, niż był od niej daleko.

 

Zastanawia się, czy twórcy igrzysk są zirytowani tym, że wykorzystał ich projekt areny na swoją korzyść. Cóż, jeśli tak, to mogą się wypchać. Dranie.

 

Regulus rzuca ostatnie gniewne spojrzenie w stronę wody, po czym zaczyna biec w kierunku lasu, tym razem jednak po przeciwnej stronie. Wie, że lepiej nie zostawać w jednym miejscu. Cały ten bieg i krzyk, który tak uprzejmie wydała z siebie Irene, z pewnością wystarczyły, by przyciągnąć uwagę, a ostatnią rzeczą, której Regulus teraz potrzebuje, jest więcej towarzystwa.

 

Właśnie gdy dociera na drugą stronę, słyszy w oddali krzyk, ale Regulus nawet nie zatrzymuje się, by sprawdzić, kto to jest ani o co chodzi. Po prostu z jękiem przyspiesza i biegnie dalej.

 

Regulus gwałtownie skręca w lewo i biegnie przez jakiś czas, przynajmniej dopóki nie natrafia na duże skupisko skał. Bardzo dużych skał. Właściwie głazów. Wszystkie opierają się o siebie, a Regulus nurkuje za nie, bo potrzebuje choć jednej pieprzonej sekundy. Jeśli coś innego już go goni, to chyba oszaleje. Po prostu... musi złapać oddech, inaczej umrze. Ale jeśli ktoś go przyłapie, gdy to robi, też umrze.

 

Gorączkowo Regulus kuca, by wyciągnąć wodę ze swojej torby. Pije ją pomiędzy ciężkimi oddechami, robiąc wszystko, co w jego mocy, by zachować ciszę. Przez chwilę pozostaje w bezruchu, przymykając oczy i opierając głowę o głaz, za którym się ukrył. Całe ciało go boli, ale jego serce powoli, och, tak bardzo powoli, się uspokaja.

 

Nagle rozlega się wystrzał z armaty, przez co Regulus podskakuje, a jego oczy gwałtownie się otwierają. Słyszy też ostre trzaśnięcie łamanej gałązki pod czyimiś stopami. Wstrzymuje oddech. Czeka. Natęża słuch. Cały świat zdaje się milknąć, a on zaciska palce na swoim sztylecie, balansując na czubkach palców u stóp, powoli odwracając głowę.

 

W pobliżu nie ma wody. Regulus wie o tym, ponieważ liście są suche. Regulus wie o tym, bo słyszy, jak chrzęszczą pod czyimiś stopami, gdy ktoś zbliża się krok za krokiem.

 

Serce Regulusa wali jak młotem, gdy zaciska szczękę i powoli, bezszelestnie podnosi się na nogi, mrużąc oczy. Ktoś zbliża się do krawędzi skał. Zbyt blisko. Regulus przeszedł zbyt cholernie długą drogę i zrobił zbyt wiele, by teraz zginąć podczas krótkiej przerwy na łyk wody. Po prostu… nie ma takiej opcji. Nie zamierza umierać, ani też uciekać.

 

Jeszcze jeden krok. Jeśli ta osoba zrobi jeszcze jeden krok, będzie to ostatni krok w jej życiu. Regulus dopilnuje tego.

 

~•~

 

Plecy Jamesa uderzają o skałę z taką siłą, że traci oddech, a w niespełna sekundę później pod jego brodą pojawia się ostrze, składając zimny pocałunek na jego gardle.

 

Regulus wygląda... dziko. To pierwsza myśl, jaka przychodzi Jamesowi do głowy, gdy na niego patrzy. Jego oczy są przeraźliwie ostre, źrenice zwężone do maleńkich punkcików, białka wyraźnie widoczne. Przypomina osaczone zwierzę, które rzuca się do ataku - tak właśnie teraz wygląda. Jego włosy są w nieładzie, pełne ziemi i trawy, a na policzku rozkwita siniak pod niewielkim rozcięciem. Kącik ust jest opuchnięty, dolna warga rozcięta.

 

Szczerze mówiąc, Regulus wygląda, jakby przeszedł przez piekło.

 

Jest absolutnie olśniewający.

 

James jest tego pewien. Nie wyobraża sobie stanu, w którym Regulus mógłby się znajdować, a którego nie uznałby za absolutnie, bezsprzecznie urzekający, po prostu dlatego, że to on. Trzeba jednak przyznać, że mimo niezmiennego piękna Regulusa, James w tej chwili odczuwa raczej niepokój niż zachwyt.

 

James myśli, że Regulus zamierzał go zabić. Nie, on wie, że Regulus chciał go zabić, ponieważ patrzył prosto w jego oczy i widział to. Regulus był w pełni gotów zabić każdego, kto by go znalazł, bez chwili wahania, a potem zdał sobie sprawę, że to James. Zobaczył Jamesa i znieruchomiał, jakby ktoś nacisnął przycisk pauzy. Nadal stoi jak skamieniały, nawet nie oddycha.

 

Jamesa przepełnia narastające przerażenie na myśl o tym, co już doprowadziło Regulusa do tego stanu. Do tego desperackiego, dzikiego punktu, w którym obrona i przetrwanie oznaczają przede wszystkim zabijanie. Do formy samoobrony, która stała się tak naturalna już drugiego dnia, że reaguje instynktownie.

 

Coś się zmienia. Regulus w końcu wypuszcza powietrze, a jego palce zaciskają się na rękojeści sztyletu, który wciąż spoczywa tuż przy gardle Jamesa. Ich spojrzenia są w siebie wpatrzone, a James czuje napięcie wiszące w powietrzu wokół nich, coś naładowanego energią, jakby cały świat wstrzymał oddech, czekając na to, co zrobi Regulus. James już wie, co Regulus zamierza zrobić, bo patrzy prosto w jego oczy i widzi to wyraźnie.

 

James więc uśmiecha się i napiera na ostrze, aż wbija się lekko w jego skórę, po czym szepcze:

 

— Wahasz się, kochanie.

 

— Odwal się — warczy natychmiast Regulus. — Wciąż mógłbym.

 

— No więc? Śmiało, zrób to — mówi James, po czym unosi brwi i uśmiecha się jeszcze szerzej, czekając.

 

Nozdrza Regulusa rozszerzają się, a szczęka zaciska tak mocno, że mięsień na jego policzku drga. Podchodzi bliżej, mrużąc oczy, a ostrze wbija się głębiej, niebezpiecznie blisko przecięcia skóry. James pozostaje niewzruszony, wciąż się tylko uśmiechając, obserwując, jak frustracja wyraźnie odmalowuje się na twarzy Regulusa.

 

Chwila ciszy. Jeszcze jedna. Potem, z niskim, wściekłym warknięciem, Regulus cofa rękę, zabierając ze sobą sztylet, gdy odwraca się gwałtownie, sycząc przekleństwo. Odchodzi kilka kroków, po czym natychmiast wraca, celując palcem prosto w twarz Jamesa.

 

— Prawie cię zabiłem, ty cholerny idioto! — beszta go Regulus, a James nie wie, co go bardziej złości - to, że James prawie zginął, czy to, że jednak przeżył, bo Regulus go nie zabił. Naprawdę jest skomplikowanym, złożonym człowiekiem. — Nie możesz tak po prostu podchodzić do ludzi, James. Nie tutaj. Oszalałeś? Chcesz umrzeć? Mogłeś, kurwa, zginąć!

 

— Jasne, tak — mówi James beztrosko, odsuwając się od głazu, by wyciągnąć rękę i ująć podbródek Regulusa, przechylając jego twarz na bok, żeby przyjrzeć się stanowi jego policzka i ust. Regulus prycha, marszcząc brwi i odwracając wzrok, ale nie próbuje zbyt usilnie się wyrwać. James unosi dłoń, by delikatnie musnąć palcami obrzeże siniaka. — Jak to się stało?

 

— Wdałem się w bójkę — mamrocze Regulus.

 

— Z pająkiem?

 

— Widziałeś go?

 

— Nie — przyznaje James. — Po drodze do ciebie wpadłem na Irene i Mathias. Powiedzieli mi. Czy to... straciłeś go?

 

Regulus prycha słabo.

 

— Tak, coś w tym stylu.

 

— Reg? — James unosi brwi, patrząc na niego.

 

— Jest w rzece — mruczy Regulus. — Oszukałem go, żeby tam wpadł. Już nie stanowi problemu.

 

James mruczy cicho i przesuwa dłoń w dół, by delikatnie musnąć kciukiem rozciętą wargę Regulusa. Regulus nie wzdryga się, ale James jest bardzo ostrożny.

 

— A to?

 

— Wdałem się w bójkę — powtarza Regulus, tym razem ciszej. James przenosi wzrok z ust Regulusa na jego oczy, a Regulus odwzajemnia spojrzenie bez wahania. — Z Averym.

 

— Zabiłeś go? — pyta James cicho.

 

Regulus przełyka ciężko ślinę, ale jego głos jest pewny, gdy odpowiada:

 

— Tak.

 

— To on ci to zrobił? — mruczy James, ponownie przechylając twarz Regulusa, lecz ten najwyraźniej ma już dość, bo wyrywa podbródek z uścisku Jamesa i cofa się o krok.

 

— Tak, cóż, powinieneś zobaczyć, jak wygląda ten drugi — mówi Regulus sarkastycznie, gdy podchodzi ciężkim krokiem, by chwycić swoją torbę. Udaje zaskoczenie, po czym jego głos staje się beznamiętny. — Och, czekaj, nie możesz. Bo nie żyje.

 

— Regulus — szepcze James głosem tak łagodnym jak jego dłonie, bo potrafi dostrzec coś więcej za całym tym sarkazmem i kpiną. Patrząc w oczy Regulusa, widzi jego kruchość. — Nie wątpię, że działałeś w samoobronie. Nie zrobiłeś…

 

— Zamknij się, James. Ciebie tam nie było — syczy Regulus, chwytając pojemnik, na który zakręca wieczko. — Skąd wiesz, że go nie ścigałem i nie zabiłem, co? Nie wiesz tego.

 

— Wiem — odpowiada James równie prosto.

 

— Nie, nie wiesz.

 

— Naprawdę? To mówi ktoś, kto nie potrafił mnie zabić?

 

— Avery to nie ty — mówi ostro Regulus, po czym natychmiast krzywi się, gdy tylko te słowa padają z jego ust. Kręci głową i wkłada pojemnik do torby, zapina ją i zarzuca na ramię. — Nie odbieraj tego, jakby coś znaczyło. Nic nie znaczy. Ty nie jesteś obcą osobą. On jest. To znaczy, był.

 

— Jasne, bo zabijanie obcych jest łatwiejsze niż zabijanie kogoś, kogo się zna — odpowiada James beznamiętnie.

 

— Cóż, z pewnością jest łatwiejsze — odpiera Regulus.

 

James wzdycha ciężko.

 

— Słuchaj, może po prostu... możemy wrócić do kwestii moralności i zabójstwa za chwilę, dobra? Mam pytania. Po pierwsze, skąd wziąłeś sztylety? Rzeka…

 

— W nocy rzeka zamarza — przerywa mu Regulus. — Można przejść po lodzie bez ryzyka, że coś cię złapie, więc wtedy dostępne są zapasy i broń. Ja... jesteś spragniony?

 

— To znaczy, trochę, ale piłem wodę wcześniej... — James mruga ze zdziwieniem, gdy Regulus odwraca się do niego plecami. — Eee, co?

 

— Moja torba, James. Na litość boską, wyciągnij wodę z mojej torby — mówi Regulus z wyraźną irytacją. Kiedy James najwyraźniej nie rusza się wystarczająco szybko, Regulus spogląda przez ramię, posyłając mu spojrzenie, które mogłoby zedrzeć farbę ze ściany. James natychmiast przystępuje do działania, sięgając po torbę. — Jest tam batonik musli i mała torebka z suszonymi paskami mięsa. Wybierz coś z tego. Och, i na dnie jest siekiera. Weź ją też.

 

— Załatwiłeś mi siekierę?

 

— Zamknij się.

 

— Och, Regulus…

 

— James, nadal mogę cię dźgnąć.

 

Chichocząc, James wynurza się z torby ze swoimi zdobyczami, grzecznie zapinając ją z powrotem.

 

— Mhm, jasne. Więc rzeka zamarza. Jak udało ci się to odkryć?

 

— Raczej wbrew mojej woli, tak właściwie — mruczy Regulus, odwracając się z powrotem. — Przeprawiłem się przez rzekę, zanim zamarzła. To było... cała historia z Evanem i pnączami, i po prostu... — Wzdycha ze zmęczeniem. — To długa historia. W skrócie, Evan zdołał wrócić na drugą stronę, ale ja nie. Śmierciożercy nas znaleźli, więc Willa i Axus ruszyli za nim, a ja utknąłem w jaskini. Kiedy rzeka zamarzła, zaczęli mnie ścigać. Avery nie zatrzymał się, żeby wziąć broń, więc dogonił mnie i próbował roztrzaskać mi głowę kamieniem. Nie wyszło mu to najlepiej.

 

— Jasna cholera — mamrocze James, krzywiąc się. Och, Regulus naprawdę przeszedł przez piekło, prawda? — A... a co z tym pająkiem?

 

— Po prostu się pojawił — mówi Regulus. Unosi brew, gdy James się w niego wpatruje. — Tak, też nie jestem zachwycony swoim parszynym pechem. Nie wspominając już o tym, że Mulciber, Bernice, Quinn i Hodge właśnie mnie szukają.

 

— A Evan?

 

— Nie jestem pewien. Zakładam, że udało mu się uciec, albo mam nadzieję, że Willa i Axus znów spotkali się z innymi śmierciożercami. Od wczorajszej nocy były dwie śmierci, jedna to kobieta, z którą nigdy nie rozmawialiśmy. Drugiej... nie poznamy aż do dzisiejszego wieczora.

 

James kręci głową.

 

— Ośmioro już nie żyje, a to dopiero drugi dzień. Zostało szesnaście osób, wliczając nas. Vanity prawie nie przetrwała nocy, omal nie zamarzła na śmierć, więc to jest…

 

— Brutalne? — pyta Regulus beznamiętnie. — Tak, zauważyłem. Wspomniałeś... więc jesteś z Vanity?

 

— Z Vanity i Peterem — potwierdza James, kiwając głową. — Wysłałem do nich Irene i Mathias, gdy ich zobaczyłem. Jest tam naprawdę niezła jaskinia, bardzo odosobniona i trudna do zauważenia, a w dodatku jest tam źródło wody. Zastawiamy też pułapki, więc będziemy mieć również jedzenie.

 

Regulus ostro kiwa głową, zarzucając torbę na ramię.

 

— Dobrze. Wracaj.

 

— Jasne, chodź — odpowiada James, wyciągając rękę, by złapać Regulusa za pasek torby i siłą pociągnąć go za sobą.

 

James — warczy Regulus, strącając jego rękę ze swojej torby ze złością. Oczywiście. Oczywiście, że będzie uparty w tej kwestii. A czemu miałby nie być? — Powiedziałem, żebyś ty wracał. Nie wspominałem nic o tym, że idę z tobą.

 

— Owszem, idziesz — oświadcza James, gotów być równie upartym, gdy zajdzie taka potrzeba. Próbuje ponownie chwycić torbę Regulusa, ale ten zwinnie odskakuje poza jego zasięg. James powoli mruży oczy. — Regulus…

 

— Nie używaj wobec mnie tego tonu, James.

 

— Och, to doprawdy bogate, akurat z twoich ust.

 

Regulus udaje nadąsanie.

 

— Och, ty biedny, biedny maluszku.

 

— Idziesz ze mną — oznajmia James, ani trochę nie żartując. Mówi to całkiem poważnie. — Jeśli będę musiał cię związać i zanieść tam na własnych plecach, Regulus Black, to wiedz, że idziesz ze mną.

 

— Chciałbym zobaczyć, jak, do cholery, próbujesz.

 

— Och, naprawdę chciałbyś? Nigdy nie brałem cię za kogoś, kto gustuje w bondage, ale wiesz, mogę to zała…

 

— To dosłownie była najgorsza możliwa chwila, którą mogłeś wykorzystać jako pretekst do flirtu, James. Co jest z tobą nie tak?

 

— Słuchaj, widzę okazję, to ją wykorzystuję.

 

— Och, proszę cię. — Regulus prycha i przewraca oczami, po czym odskakuje, gdy James znów rzuca się w jego stronę. Unosi brwi z wyrazem samozadowolenia na twarzy. — Przestań się wygłupiać. Dobrze wiesz, że jestem od ciebie szybszy i po prostu ucieknę.

 

— W takim razie będę cię gonić — oznajmia James, wzruszając ramionami.

 

— To już prześladowanie i jest to niepokojące.

 

— Regulus, przestań być taki uparty. Próbuję cię zaprowadzić tam, gdzie jest woda, schronienie i bezpieczeństwo. Dlaczego po prostu nie chcesz...

 

— Jest co najmniej czterech ludzi - jeśli nie sześciu - którzy próbują mnie wytropić i zabić — syczy Regulus — i to nie licząc tego, że wszystko wokół mnie zdaje się iść nie tak. Wszyscy twoi mali sojusznicy, twoi przyjaciele, będą równie dobrze martwi w momencie, gdy znajdę się w promieniu pięciu stóp od nich. Ja dam sobie radę sam, jak dotychczas, a ty poradzisz sobie, opiekując się swoją małą grupką, do której należy piętnastoletnia dziewczyna, której śmierci odmawiam mieć na sumieniu. A teraz wracaj.

 

James jest niemal pewien, że jego serce pęka odrobinę. Czuje, jak jego twarz łagodnieje.

 

— Regulus, nikogo nie doprowadzisz do śmierci, dobrze? Mówiłem ci, tam jest bezpiecznie. Po prostu... dołączmy do reszty, co? Nie będę cię zmuszał do zostania, jeśli nie chcesz, ale przynajmniej... zrób sobie cholerną przerwę. Jesteś wyczerpany. Proszę, po prostu chodź ze mną.

 

— Nie — oznajmia Regulus, po czym odwraca się na pięcie i odchodzi. James oczywiście podąża za nim. — James, powiedziałem nie.

 

— Tak, wiem, co powiedziałeś — mruczy James, stukając toporkiem o bok nogi podczas marszu.

 

— Jeśli mnie słyszałeś, to dlaczego nie odchodzisz?

 

— Jeśli nie pójdziesz ze mną, to ja po prostu pójdę z tobą.

 

Regulus zatrzymuje się gwałtownie. Wpatruje się w niego, a w jego oczach znów pojawia się ten uparty błysk.

 

— Nie.

 

— Tak.

 

Nie.

 

— Wiesz, powtarzanie tego z większym naciskiem nie zmieni mojej odpowiedzi — mówi James rozbawiony.

 

— Nie idziesz ze mną — rozkazuje Regulus, nie dopuszczając dalszej dyskusji, po czym odwraca się gwałtownie i znów rusza przed siebie.

 

James podąża za nim po raz kolejny, bo oczywiście, że to robi. On też potrafi być uparty, a właśnie odnalazł Regulusa. Nie zamierza go teraz opuścić, bez względu na wszystko. Zostanie z nim aż do końca, bez względu na to, co go to będzie kosztować. Jego cel pozostaje niezmienny; nic tego nie zmieni.

 

Regulus ignoruje go przez kilka minut, po czym, jak można było przewidzieć, irytuje się na tyle, że odwraca się gwałtownie i znów przykłada sztylet do gardła Jamesa w oczywistym ostrzeżeniu. James nawet nie drga i naprawdę, jest coś uroczego w tym, że Regulus faktycznie sądzi, iż groźba śmierci mogłaby go odstraszyć.

 

— Nie zostawię cię — oznajmia James szczerze, nie spuszczając z niego wzroku. — Będziesz musiał mnie zabić.

 

Regulus gwałtownie wciąga powietrze.

 

James przesuwa językiem po górnej wardze, po czym czuje, jak jego usta wykrzywiają się w ironicznym uśmieszku.

 

— No więc, jak będzie?

Chapter 13: Odkrycie

Chapter Text

Regulus pamięta pierwszy - choć z pewnością nie ostatni - raz, kiedy pomyślał, że James jest głupi. Miał trzynaście lat, a James właśnie pocałował jakąś dziewczynę na jego oczach. To był pierwszy raz od czasu, gdy skończył dziesięć lat, kiedy pomyślał o Jamesie coś innego niż to, że jest wspaniały. Po tym jednym pocałunku z kimś, kto nie był nim, Regulus czuł się wtedy całkowicie usprawiedliwiony, uważając go za głupca.

 

Przez około tydzień Regulus naprawdę nienawidził Jamesa. Rzucał mu gniewne spojrzenia, ilekroć ten się zbliżał, choć James tego nie zauważał. Przestał się do niego odzywać, choć Jamesa to nie obchodziło. W przypływie nastoletniej złości nazwał go nawet głupkiem prosto w twarz, co tylko rozśmieszyło Jamesa. Jednak przez ten tydzień James był, w oczach Regulusa, najgłupszym chłopakiem na świecie, a Regulus nienawidził go z płomienną pasją dorównującą słońcu.

 

Potem, oczywiście, James przyniósł mu kwiat znaleziony na ziemi, bo wiedział, że Regulus lubił zasuszać kwiaty między stronami swoich dzienników. Regulus stopniał tak szybko, że nawet podpalenie nie mogłoby go szybciej zdemaskować. James nie miał nic konkretnego na myśli, to był tylko bezrefleksyjny gest dobroci, na jaki czasem sobie pozwalał, zwykle bez żadnego uprzedzenia, ale Regulus runął z powrotem w swoje uczucia, jakby stąpał po równi pochyłej, którą już i tak była.

 

James zawsze był tą irytującą mieszanką wspaniałości i głupoty, odkąd Regulus sięga pamięcią. Gdy był bardzo młody, między dziesiątym a trzynastym rokiem życia, był całkowicie zaślepiony swoimi uczuciami i nie dostrzegał tych wszystkich głupich aspektów. Teraz, w wieku dwudziestu pięciu lat, nie ma już takich problemów.

 

— James, po raz ostatni, zamknij się — syczy Regulus, rzucając mu gniewne spojrzenie przez ramię. Ten idiota beatboksuje. Są w samym środku areny śmierci, a on beatboksuje. Regulus powinien był go zabić.

 

— Przepraszam — mówi James nieśmiało, przerzucając toporek z ręki do ręki. — Po prostu jestem... zdenerwowany. Czy naprawdę musimy?

 

— Tak.

 

— Ale…

 

— James, musimy coś zjeść — wtrąca stanowczo Regulus.

 

— Jasne — mamrocze James — ale…

 

Ciii — ucisza go ostro Regulus, sięgając do tyłu, by chwycić ramię Jamesa i pociągnąć go w dół do przysiadu. Jak przewidywał, cierpliwość się opłaciła i oto jest - mała sarna zbliżająca się do brzegu strumyka. To mogła być łania albo młode.

 

Powoli Regulus unosi się ze swojej kryjówki, podnosząc rękę i wstrzymując oddech. Właśnie gdy wypuszcza powietrze, przygotowując się do rzutu sztyletem, dłoń łapie go za nadgarstek, a James szepcze:

 

— Czekaj. Reg, czekaj, spójrz. To... to jest rodzina.

 

Rzeczywiście, łania wychodzi ostrożnie z zarośli, by dołączyć do tego, co wyraźnie jest młodym, a ich czarne, guziczkowate nosy spotykają się na moment, jak w jakimś wzruszającym filmie dla dzieci. Regulus odwraca głowę, by spojrzeć na Jamesa, który patrzy na niego swoimi dużymi, brązowymi oczami i absurdalnie długimi rzęsami.

 

— James — ostrzega cicho Regulus.

 

— Regulus, to jest dziecko. Małe dziecko ze swoją mamą — oczy Jamesa stają się jeszcze bardziej błagalne, a jego głos brzmi tak bardzo, bardzo smutno.

 

— Musimy coś zjeść.

 

— W-wiem, ale... to jest dziecko. One chcą się tylko napić trochę wody. Daj spokój, mamy przecież te jagody, które ci pokazałem.

 

— Potrzebujemy białka, i dobrze o tym wiesz — mówi cicho Regulus.

 

James wydaje z siebie cichy dźwięk.

 

— Mamy przecież to suszone mięso, prawda? Możemy po prostu... zjemy to, a mała rodzinka pójdzie swoją drogą, tak? Proszę? Regulus, to jest małe dziecko.

 

— Idealny rozmiar, żebyśmy się podzielili — mruczy Regulus, a James wygląda na bardziej wstrząśniętego tymi słowami niż wtedy, gdy Regulus przyznał się do zabicia Avery'ego. Regulus przewraca oczami, po czym wzdycha ciężko i sięga po kamień, rzucając nim w kierunku łani i jej młodego, nie trafiając w nie, kręcąc głową, gdy szybko uciekają. Regulus zerka na Jamesa. — Twój kręgosłup ma konsystencję pianki. Co ty, do cholery, zamierzasz zrobić, kiedy będziesz musiał się bronić, James? Albo kiedy naprawdę będziesz głodny?

 

— No cóż, to nie jest aktualny problem, więc nie widzę sensu, żeby go stwarzać — odpowiada mu James. — Mamy suszone mięso, a także jagody i wodę. Nie musieliśmy ich zabijać.

 

— Zdajesz sobie sprawę, że to suszone mięso też jest z jelenia?

 

— Nie z tych jeleni. Uratowałem je przed ich losem.

 

— Och, do cholery jasnej — Regulus prycha i obraca się na pięcie, by z westchnieniem opaść na ziemię. James wygląda na zadowolonego z siebie, ten drań. Regulus nie może uwierzyć, że utknął z dosłownie najbardziej miękkim sercem w całej arenie. Unosi głowę ku niebu, jakby patrzył prosto na Syriusza z wyrazem twarzy, który wyraźnie mówi: czy ty to widzisz?

 

Gdyby Regulus zamknął oczy, mógłby niemal wyobrazić sobie uśmiech Syriusza i usłyszeć jego cichy śmiech. Regulus nie może jednak zamknąć oczu. Nie tutaj. Nie wtedy, gdy nie jest bezpiecznie.

 

Dziesięć minut później Regulus siedzi naprzeciwko Jamesa, dzieląc się suszonym mięsem i jagodami, a także podając sobie nawzajem manierkę z wodą. Szczerze mówiąc, nie jest to szczególnie wykwintny posiłek, ale wystarczy.

 

— Ciekawe, co teraz robi Syriusz — mamrocze James między kęsami, marszcząc brwi.

 

Regulus prycha.

 

— Dwa dni, a ty już za nim tęsknisz, co?

 

— Okropnie — przyznaje James.

 

— Zawsze tak reagujesz — mówi Regulus, kręcąc głową. — Co roku, gdy on jest mentorem w Hallow, ty tylko krążysz po dystrykcie, jakbyś stracił połowę siebie.

 

— Tak się właśnie czuję.

 

— Och, oszczędź mi tego.

 

James cmoka językiem.

 

— Nie bądź dupkiem. Naprawdę robię się smutny, gdy go nie ma.

 

— Biedactwo — grucha Regulus, a kąciki jego ust unoszą się, gdy James patrzy na niego spode łba. — Cholera jasna, jesteś niedorzeczny. Jeśli tak bardzo go kochasz, to czemu to nie w nim się zakochałeś, co?

 

— Po pierwsze, to, co nas łączy, jest wyjątkowe i wykracza poza granice romansu, sięgając niewyobrażalnych głębi, których nikt poza nami nie jest w stanie pojąć, więc zapisz to sobie — mówi James wyniośle, a Regulus bardzo się stara nie roześmiać na ten jego wyniosły, defensywny ton. Niezbyt mu się to udaje, a oczy Jamesa łagodnieją, gdy widzi jego śmiech. — Po drugie, miałem oko na jego młodszego brata.

 

— Skandaliczne — komentuje Regulus.

 

— Skandal — zgadza się James, chichocząc. — Myślę... sam nie wiem, może gdyby nasze życie potoczyło się inaczej, może skończylibyśmy razem. Mam na myśli ciebie i mnie. To chyba tylko pobożne życzenie, prawda?

 

Regulus toczy jagodę między palcami, zamyślony. Rozumie, co James ma na myśli. Gdyby Syriusz nie zgłosił się na ochotnika, gdyby igrzyska w ogóle nie istniały, kim by teraz byli? Wydaje mu się, że zna odpowiedź, i jest ona dość rozdzierająca serce.

 

— Nie, to nie jest pobożne życzenie. Myślę, że masz rację.

 

— Co? Naprawdę? — James zrywa się, wpatrując się w niego szeroko otwartymi oczami z jawnym zdumieniem. — Ty... to znaczy, naprawdę tak myślisz?

 

— Jak ci mówiłem — odzywa się Regulus — jesteśmy jedną wielką tragedią.

 

Dopiero wtedy do Jamesa zdaje się docierać, że to odkrycie nie jest powodem do świętowania, lecz raczej do żałoby. Jego radość więdnie, ustępując miejsca rozczarowaniu niczym marniejący kwiat, a Regulus nigdy nie nienawidził tego świata bardziej niż w tej właśnie chwili. Tego głupiego, popierdolonego świata, który odebrał im coś, zanim w ogóle zdążyli to mieć.

 

Regulus potrafi to sobie wyraźnie wyobrazić - życie, które mogliby wieść. Tak słodkie, że aż bolą go od tego zęby. Dwa dni po jego urodzinach, gdyby jego imię nie zostało wyczytane, przeciągłe spojrzenia Jamesa zamieniłyby się w przeciągłe uśmiechy, a potem w przeciągłe dotknięcia. Pojawiłby się u drzwi Regulusa, nerwowo czochrając swoje włosy, a Regulus natychmiast wiedziałby, co to oznacza, co to wszystko znaczy. Początkowo nie uwierzyłby w to, ale James nie trzymałby go długo w niepewności. James jest bardzo impulsywny i nie potrzebowałby wiele czasu, by wykonać jakiś ruch.

 

Oczywiście, Regulus czułby wtedy, jakby wszystkie jego marzenia się spełniały, i bez cienia wstydu owinąłby się wokół palca Jamesa. Tak zakochany, że aż chory z miłości. Ich pierwszy pocałunek, sekret skryty w ciemności, pozostawiłby ich obu z uśmiechami na twarzach i motylami w brzuchach. Nieśmiałe uśmiechy i delikatne muśnięcia dłoni, po prostu dwaj młodzi chłopcy dorastający i zakochujący się, powoli i bezpiecznie.

 

Nie wszystko byłoby łatwe, bo nic nigdy takie nie jest. Musieliby pokonać przeszkodę w postaci Syriusza, który musiałby to zaakceptować, zwłaszcza że był wtedy taki młody i zaciekle strzegł swojej przyjaźni z Jamesem. Ostatecznie jednak dałby się przekonać, bo koniec końców, zobaczyłby, że są szczęśliwi i zrozumiałby to. Prawdopodobnie zajęłoby to trochę czasu i wymagało wielu kłótni, ale w końcu by się z tym pogodził.

 

Potem, oczywiście, Regulus miałby problemy ze swoimi rodzicami, bo oni nigdy nie zaakceptowaliby Jamesa. Ledwo tolerowali go jako najlepszego przyjaciela Syriusza, a co dopiero jako chłopaka Regulusa? Regulus skończyłby nie lepiej niż Andromeda, całkowicie wydziedziczony za swój wybór partnera, ale Regulusowi by na tym nie zależało. Poszedłby prosto do Jamesa, a Syriusz dołączyłby do niego i sprawa byłaby załatwiona.

 

Byłoby to dobre życie. Naprawdę, prawdziwie dobre życie. Spokojne. Pełne harmonii. Oni troje - szczęśliwi, bezpieczni i razem. Regulus potrafi to zobaczyć. Niemal może wyciągnąć rękę i dotknąć tego. James goniący go w deszczu, by potem porwać go w ramiona i pocałować. Syriusz przebiegający obok, by ze śmiechem wepchnąć ich w kałużę. Późne wieczory przy trzaskającym ogniu, delikatne pocałunki w łagodnym porannym świetle, stała pociecha płynąca z bycia rodziną i brak bólu. Byłoby to życie pełne miłości.

 

Zamiast tego jest to. Jest wyczytane imię i ochotnik. Jest świeżo piętnastoletni chłopiec, który płacze w poduszkę każdej nocy, bo boi się, że jego starszy brat umrze. Jest prawie szesnastoletni chłopiec rozpadający się na kawałki, bo obserwuje, jak jego najlepszy przyjaciel każdego dnia walczy o życie, nie wiedząc, czy wygra. Jest Regulus, tak wściekły na świat, że zamyka się w sobie i ukrywa przed wszystkimi, nawet przed chłopcem, którego uwielbia. Jest James, tak zdesperowany, by zrobić wszystko, co w jego mocy, że jest zbyt natarczywy, zbyt nieustępliwy, nigdy się nie poddaje, nawet gdy tak naprawdę nic nie może zrobić.

 

To właśnie tutaj. To miejsce, w którym wszystko się rozpada, aż ciasno spleciona obietnica życia, które mogliby mieć, rozluźnia się i zostaje tylko to. Jedna wielka, pieprzona tragedia.

 

~•~

 

— Myślisz, że wzięlibyśmy ślub?

 

Minęło już kilka godzin - jak sądzi James, biorąc pod uwagę zachodzące słońce - a oni nie rozmawiali od czasu ich ostatniej wymiany zdań, podczas której Regulus tak po prostu stwierdził, że byliby razem, gdyby ich życie potoczyło się inaczej.

 

Na początku James był wręcz zachwycony tą myślą, by później nieuchronnie pogrążyć się w smutku, gdy zdał sobie sprawę, że nigdy nie będzie to dla nich rzeczywistością - że po prostu nie może nią być. Dla Jamesa bardziej rozdzierające od wszystkich tych rzeczy, które z łatwością mógłby sobie wyobrazić w życiu, którego nigdy nie będą mieli, są te wszystkie szczegóły, których nie potrafi sobie wyobrazić. Drobne detale, których nigdy nie pozna. Różne ścieżki, którymi mogliby podążyć, a których nawet nie jest w stanie sobie wyobrazić, bo nigdy nie będą mieli szansy się do nich zbliżyć.

 

Szczerze mówiąc, to druzgocące. James pragnie czegoś konkretnego, jakiegoś fundamentu, którego mógłby się uchwycić, bez względu na to, jak bardzo by to bolało. Czy wzięliby ślub? To natrętna myśl kołacząca się w głowie Jamesa, a on od pewnego czasu zbiera się na odwagę, by o to zapytać. Jest w pełni przygotowany na odrzucenie.

 

Nie spodziewa się, że Regulus się potknie.

 

Gdy tylko te słowa opuszczają jego usta, Regulus upada jak worek kamieni, przeklinając pod nosem. Oczy Jamesa rozszerzają się i natychmiast rzuca się w jego stronę, ale Regulus wyciąga rękę i rzuca mu gniewne spojrzenie. James zatrzymuje się w pół kroku.

 

— Co do cholery? — pyta Regulus przez zaciśnięte zęby, podnosząc się i otrzepując ubranie.

 

James przestępuje nerwowo z nogi na nogę.

 

— Po prostu, no wiesz, zastanawiałem się, to wszystko.

 

— No to przestań się zastanawiać — mówi Regulus z prychnięciem, odwracając się gwałtownie, by ruszyć dalej, ale nie zanim James dostrzega czerwone plamy wysoko na jego policzkach. Och, on się rumieni. James uwielbia, kiedy Regulus się rumieni. Jest jedyną osobą na świecie, której kiedykolwiek udało się wywołać u Regulusa taką reakcję.

 

— Ale nie mogę — mamrocze James, przyspieszając kroku, by zrównać się z Regulusem, który wciąż się rumieni. — Mam to w głowie i nie odpuszczę, dopóki się nie dowiem. To ważne.

 

— Tak, bo teoretyzowanie o naszym udawanym życiu, które moglibyśmy mieć w pewnym momencie, jest takie ważne.

 

— W rzeczywistości jest to ważne. Muszę wiedzieć. Poza tym, gdybym się z tobą ożenił, byłbym szwagrem Syriusza. Regulus, czy ty w ogóle... och, to byłoby po prostu idealne.

 

Regulus wzdycha.

 

— Co ty, masz dwanaście lat?

 

— Syriusz by zrozumiał — mamrocze James naburmuszony, patrząc w niebo z grymasem na twarzy. Czuje ból w piersi, bo naprawdę tak bardzo tęskni za Syriuszem. Jego ostatnie słowa - te dwa ostatnie zdania - wciąż dźwięczą mu w uszach, przynosząc pocieszenie. — Syriusz, jeśli mnie słyszysz, moglibyśmy być braćmi w innym życiu. Legalnie. Na papierze. Och, nigdy byśmy o tym nie przestali gadać.

 

— Brzmi to tak, jakbyś chciał się ze mną ożenić wyłącznie z tego powodu — stwierdza Regulus beznamiętnie.

 

James odchrząkuje.

 

— To nie byłby jedyny...

 

— Wiesz, jak na kogoś, kto uważa się za romantyka, jesteś boleśnie kiepski w te klocki — informuje go Regulus.

 

— No oczywiście, że nie ożeniłbym się z tobą, gdybym tego nie chciał, Regulus. Nie zrobiłbym tego w żadnym życiu, ty zresztą też nie, więc pytam. Czy ty... to znaczy, w tamtym innym życiu, czy w ogóle byś się ożenił? — pyta James.

 

— Gdybyś to ty mnie pytał — mruczy Regulus — wiem, że bym się zgodził.

 

— Och — wydusza z siebie James, przepełniony nagłą radością i musującym, bąbelkowym uczuciem euforii, które wywołuje na jego twarzy szeroki uśmiech. Wymachuje rękami (i trzymanym w nich toporkiem), promieniejąc w przestrzeń jak człowiek, który właśnie usłyszał najlepszą wiadomość w swoim życiu.

 

Regulus zerka na niego, po czym kręci głową i odwraca wzrok.

 

— Twoja zdolność do znajdowania powodów do radości, nawet w samym środku dosłownej walki o życie, po prostu mnie zdumiewa.

 

— No cóż, nie wszyscy możemy być takimi nędznymi małymi gnojkami jak ty — żartuje James, wyciągając wolną od toporka rękę, by pociągnąć za jeden z loków Regulusa. Regulus odtrąca jego dłoń ostrzegawczym spojrzeniem, a James porusza znacząco brwiami. — Niektórzy z nas lubią znajdować powody do uśmiechu, być może szczególnie wtedy, gdy uśmiechanie się jest najtrudniejszą rzeczą do zrobienia.

 

— Nędzne małe gnojki, co do zasady, tego nie robią — zauważa sucho Regulus, a James wybucha bezradnym śmiechem, tłumiąc go dłonią, by zachować ciszę. Kąciki ust Regulusa drgają, gdy odwraca wzrok, a w jego oczach błyska rozbawienie.

 

Szelest dochodzący z przodu sprawia, że obaj zatrzymują się, a mały króliczek wyskakuje znikąd i natychmiast znika. Regulus wpatruje się w miejsce, gdzie zniknęło zwierzę, po czym spogląda na Jamesa, który mruczy pod nosem:

 

— Nawet tego nie mów.

 

— Białko — mówi mimo wszystko Regulus.

 

— Niewinne zwierzęta — poprawia James. — One po prostu próbują przeżyć swój dzień, Reg. Dosłownie, po prostu pozwól im żyć.

 

— Za kilka dni będziesz mnie błagał o dokładnie coś przeciwnego, gdy będziesz tak głodny, że nie będziesz w stanie myśleć o niczym innym — informuje go Regulus.

 

James prycha.

 

— Tak, cóż, kiedy już dojdziemy do tego momentu, zrób mi przysługę i upewnij się, że nie będę musiał... tego widzieć, proszę. Zwłaszcza jeśli to będzie małe. Rozpłaczę się.

 

— Jadłem węża, wiesz — mówi Regulus.

 

— Co takiego? — James mruga, patrząc na niego.

 

Regulus wzrusza ramionami.

 

— Cóż, to białko, a próbował mnie zabić. Obudziłem się, gdy próbował mnie udusić, więc zjadłem go na śniadanie.

 

— Próbował cię udusić? — pyta James, a jego głos podnosi się o oktawę, gdy wpatruje się w niego szeroko otwartymi oczami. — Tak na śmierć?

 

— Z pewnością nie przyszedł, żeby mnie przytulić, James.

 

— Jasna cholera, ile razy byłeś już bliski śmierci?

 

— Zbyt wiele, by zliczyć — mruczy Regulus, po czym zaciska usta, obracając od niechcenia - z gracją - sztylet między palcami, jakby robił to bezwiednie. — Chyba jesteś moim talizmanem szczęścia. Nie miałem tak długiej przerwy bez żadnych nieszczęść od początku igrzysk.

 

— Zaczyna się już ściemniać — zauważa James. — I robi się zimno.

 

— Zdaję sobie z tego sprawę, ale to wcale nie powstrzymało rzeczy przed pójściem nie tak wcześniej — mówi cicho Regulus. — Chociaż myślę, że teraz już tak będzie.

 

— Dlaczego?

 

— Jedynym sposobem, by dostać się do zapasów i broni, jest poczekać, aż szkarłatna rzeka zamarznie - albo zrobić to, co ja i Evan, ale wątpię, by ktokolwiek się na to zdecydował. Śmierciożercy o tym wiedzą, więc jestem prawie pewien, że wrócą do jaskini nocą, by trzymać innych z daleka lub ewentualnie ich zwabić. Będą polować za dnia i przebywać w jaskini nocą, więc na razie jesteśmy bezpieczni. Musimy się tylko martwić o to, by nie zamarznąć na śmierć.

 

— Co byłoby o wiele łatwiejsze do zrobienia w grupie, wewnątrz jaskini, gdzie mamy schronienie i możliwość rozpalenia ognia bez zwracania na siebie uwagi.

 

— James…

 

— Myślę, że to dobry pomysł — upiera się James. — W końcu w grupie jest bezpieczniej, prawda? Moglibyśmy... to znaczy, może udałoby nam się jakoś... unieszkodliwić śmierciożerców. Na przykład, gdybyśmy wszyscy razem opracowali jakiś plan…

 

— Unieszkodliwić — powtarza Regulus, unosząc brew, a James krzywi się. — Masz na myśli zabić?

 

— To nie to, co powiedziałem.

 

— Ale to właśnie miałeś na myśli.

 

James zaciska szczękę, mocniej ściskając rękojeść toporka, po czym zmusza się do wypuszczenia powietrza. Prawda jest taka, że nie może dłużej krążyć myślami wokół rzeczywistości, a pragnienie, by Regulus wrócił do domu, oznacza, że dwadzieścia trzy inne osoby nie przeżyją. Choć bardzo chciałby być pacyfistą, wie, że to niemożliwe. Osiem osób już nie żyje. Sześcioro z pozostałych szesnastu pragnie śmierci Regulusa. Więc...

 

— Tak — przyznaje cicho James — właśnie to miałem na myśli.

 

— Rozumiem. — Regulus przesuwa wzrokiem po Jamesie, lekko unosząc jedną brew, zaledwie w delikatnym skurczu. Jego spojrzenie wędruje wzdłuż całego ciała Jamesa, po czym wraca prosto w górę. — Cóż, wygląda na to, że jednak masz w sobie jakieś instynkty przetrwania.

 

— Więc jesteś z nami? — pyta James.

 

— Zastanowię się nad tym — odpowiada Regulus nonszalancko.

 

~•~

 

Regulus jest bardzo wybredny, jeśli chodzi o swoje kryjówki i nie zamierza tego zmieniać tylko dlatego, że James jest w pobliżu. Jeśli mu się to nie podoba, może sobie pójść, czego wciąż uparcie odmawia.

 

Potajemnie Regulus jest wdzięczny, że James tu jest. Zdążył już zrozumieć, że ludzie są zainwestowani w jego i Jamesa małą historię miłosną, czy cokolwiek to jest, więc nie ma wątpliwości, że organizatorzy igrzysk transmitują każdą chwilę między nimi. Jeśli to jest cena za chwilę wytchnienia, Regulus przeszedł już tyle trudności, że zniesie nawet to, jak irytujące to jest. Wie, że nie potrwa to wiecznie, ale na ten moment po prostu czerpie z tego korzyści.

 

Regulus znajduje dla nich całkiem niezłe miejsce, w którym mogą spędzić noc. To po prostu kawałek ziemi ukryty pod nawisem wzgórza, którego przód porasta gęstwina pnączy i cierni. Muszą się przez nie przedrzeć, żeby dostać się do środka - James kaleczy sobie palec - ale w środku są względnie bezpieczni i odizolowani. Nie jest to jednak najlepsze miejsce, jeśli chodzi o ciepło, więc będą musieli trzymać się blisko siebie. Mogliby zaryzykować rozpalenie ogniska na godzinę lub dwie, żeby się rozgrzać, ale nie mogą pozwolić, by paliło się zbyt długo, bo inni będą mogli ich znaleźć.

 

James ssie skaleczony palec i wydyma wargi w ciemności, gdy się układa, a Regulus przewraca oczami, sięgając, by pociągnąć go za nadgarstek.

 

— Pokaż mi. Och, nic ci nie jest, ty wielka dziecino. Nawet nie krwawisz.

 

— Nadal boli — mamrocze James.

 

Regulus puszcza jego dłoń i zaczyna grzebać w swojej torbie w poszukiwaniu zapałek. Gdy je znajduje, odkłada torbę na bok, po czym zabiera się za zbieranie patyków, liści i odpowiedniego podpału wokół małego wgłębienia w ziemi, w którym się ukryli. Kiedy ponownie podnosi wzrok, widzi, jak James z ciekawością przegrzebuje jego torbę.

 

— Co ty wyprawiasz? — pyta Regulus.

 

— Przeglądam twoje rzeczy — odpowiada po prostu James, wyciągając przedmioty jeden po drugim. — Manierka z wodą, mała latarka, kompas, taśma... ooo, mała apteczka, nieźle.

 

— To tylko bandaże i trochę środka antyseptycznego — mówi Regulus.

 

James mruczy pod nosem.

 

— Lepsze to niż nic. Zobaczmy... O, koc. Tylko jeden. Niezbyt... duży. — Podnosi wzrok. — Czy my…

 

— Nie, James, zostawię cię na mrozie — wtrąca sarkastycznie Regulus.

 

— Cóż, nie chciałem zakładać, że będziemy się dzielić — mówi James z lekkim uśmiechem. — Będziemy musieli się przytulić.

 

Regulus odwraca wzrok, niespokojnie bawiąc się swoim sztyletem, starając się ze wszystkich sił to ignorować. To trzepotanie. Przeklęte trzepotanie w jego piersi. Rozpoznaje je.

 

— Będzie nam cieplej w ten sposób.

 

— Dokładnie tak — przytakuje James, brzmiąc absurdalnie radośnie na myśl o tym, że tej nocy będą marznąć. — Dobra, jest jeszcze jedna rzecz na dnie... — Następuje pauza, a Regulus odwraca się, by zobaczyć Jamesa trzymającego kajdanki, z brwiami wędrującymi niemal do linii włosów. — No proszę, a to co takiego? Kajdanki, Regulus?

 

— Och, odwal się. Były w torbie — burczy Regulus. — Ja ich nie wybierałem. Co miałbym z nimi w ogóle zrobić?

 

James obraca je na palcu, a jego oczy błyszczą.

 

— Przychodzi mi do głowy kilka rzeczy. Właściwie, jeśli chcesz puścić wodze fantazji…

 

— Zamknij się — mówi Regulus, wyciągając rękę, by wyrwać kajdanki i wepchnąć je z powrotem do torby, posyłając Jamesowi gniewne spojrzenie, podczas gdy ten tylko się do niego szczerzy. — Jeśli umknęło to twojej uwadze, cały świat patrzy, jak insynuujesz... różne rzeczy, włącznie z twoimi rodzicami. Czy naprawdę chcesz się im w ten sposób prezentować, hm?

 

— Mamo, tato, odwróćcie wzrok, mam nieczyste myśli — oznajmia James, wzdychając teatralnie i przykładając grzbiet dłoni do czoła. — Och, co za wstyd.

 

Regulus naprawdę stara się nie roześmiać, naprawdę próbuje, ale śmiech i tak wybucha, przeciskając się przez jego usta. Pochyla głowę i ściska grzbiet nosa, potrząsając głową, jakby mógł w ten sposób pozbyć się uśmiechu. To nie działa, a wtedy głowa Jamesa opiera się o jego udo, zwrócona tak, by mógł patrzeć na Regulusa z tym irytująco ujmującym uśmiechem.

 

James po prostu opiera się na boku, z łokciem na zimnej, twardej ziemi, ale wygląda dość spokojnie, z głową ułożoną na udzie Regulusa, wpatrując się w niego. Regulus spogląda na niego i heroicznie walczy, by nie wspominać, jak mając czternaście lat, był nim całkowicie zauroczony.

 

Nie udaje mu się.

 

— Naprawdę brakuje mi twoich okularów, wiesz — szepcze Regulus, opuszczając dłoń obok głowy Jamesa, uważając, by go nie dotknąć. James mruga, patrząc na niego z dołu, i Regulus rzeczywiście tęskni za jego okularami. Widok Jamesa bez nich jest w pewien sposób rozbrajający, bo oczy Jamesa są duże i ciepłe, a otaczają je najpiękniejsze rzęsy, jakie Regulus kiedykolwiek widział.

 

Gdy James nosi okulary, trudniej to dostrzec, jakby to była tajemnica. Regulus zawsze o tym wiedział i czuł, że to jego wiedza, tylko jego. Nienawidzi, że teraz jest to dla wszystkich tak oczywiste, bo to on pierwszy to odkrył. W młodości miał tak niewiele sposobów, by rościć sobie prawo do Jamesa, więc instynktownie trzymał się wszystkiego, co mógł, a przytłumione piękno oczu Jamesa za szkłami okularów było jednym z takich skarbów.

 

Poza tym, James wygląda po prostu niesprawiedliwie dobrze w okularach.

 

— Mi też — mówi cicho James z bolesnym uśmiechem, jakby miał już nigdy więcej nie zobaczyć swoich okularów, a ta myśl ściska serce Regulusa, zanim zdąży stłumić to uczucie.

 

Biorąc uspokajający oddech, Regulus odpycha od siebie to uczucie, bo jest ono niebezpieczne. James już nigdy nie zobaczy swoich okularów. Nie może. Regulus musi to zaakceptować.

 

— Wiesz, czego jeszcze mi brakuje? Grzejników. Zabiłbym teraz za grzejnik.

 

— Eee, mam nadzieję, że nie.

 

— Miałem na myśli metaforycznie. No, w większości.

 

James parska śmiechem.

 

— Uwielbiam, kiedy grozisz mi śmiercią. Naprawdę tworzy to odpowiedni nastrój, Reg.

 

— Tak, też tak myślałem — odpowiada Regulus z przekąsem, a jego usta drgają, gdy James zaczyna się przy nim trząść od tłumionego śmiechu.

 

— Mógłbyś rozpalić ogień — sugeruje James, gdy się uspokaja.

 

— Chcę poczekać, aż zrobi się chłodniej. Jeśli zeszła noc jest jakąkolwiek wskazówką, czego możemy się spodziewać, to nie chcemy być zmuszeni do zgaszenia ognia zbyt wcześnie — mamrocze Regulus.

 

— A może koc?

 

— W porządku.

 

James spogląda na niego jeszcze przez chwilę, a Regulus musi zacisnąć dłoń w pięść przy nodze, żeby nie zrobić czegoś tak głupiego, jak przeczesanie palcami włosów Jamesa. Och, kiedyś marzył o tym, gdy był młodszy, pogrążony w rozmarzeniu częściej niż rzadziej, dopóki Syriusz nie pstrykał mu palcami przed twarzą, mówiąc, żeby wrócił na ziemię. James śmiał się za każdym razem, a gdy Syriusz nie patrzył, zawsze puszczał mu oko, jakby dokładnie wiedział, co Regulus wyprawia. Choć nie było to trudne do odgadnięcia, zważywszy na to, że Regulus wpatrywał się tęsknie we włosy Jamesa jak mały idiota.

 

Minęło dziesięć lat. Regulus nie jest już tym małym idiotą, więc ta chęć dotknięcia może się odwalić, naprawdę. Trzyma dłoń zaciśniętą w pięść i odwraca wzrok, a w końcu James podnosi się, by sięgnąć po koc, uprzednio wkładając wszystko z powrotem do torby, z wyjątkiem zapałek. Przysuwa się wyżej i do tyłu, owijając się kocem i unosząc jego resztę, by Regulus mógł się pod niego wsunąć.

 

James jest niczym linia wzdłuż ziemnej ściany, co oznacza, że otwarta przestrzeń przed nim to miejsce przeznaczone dla Regulusa. To znaczy, że Regulus będzie najbliżej ognia, gdy go rozpali, co James z pewnością zaplanował celowo. Regulus posyła mu spojrzenie, które zostaje nagrodzone jedynie słodkim, krzywym uśmiechem Jamesa Pottera.

 

Jak zawsze, ma wrażenie, że na to nie zasługuje.

 

— Chodź tutaj — mruczy James, więc Regulus tak robi.

 

Jest w tym jakaś okrutna ironia, że to tak dobre uczucie. Mimo zimna, mimo przebywania na arenie, mimo całego strachu, grozy i żalu, wciąż znajduje w tym tak wiele pocieszenia. W ramionach Jamesa. Zawsze wiedział, że tak będzie, jeszcze gdy był tylko dzieckiem z beznadziejnymi uczuciami. Część jego odczuwa satysfakcję, wiedząc, że miał rację, że bez względu na okoliczności, gdyby tylko mógł znaleźć się w objęciach Jamesa, wszystko byłoby dobrze. Część jego również tego nienawidzi.

 

Regulus i tak zamyka oczy i wtula się w Jamesa, z przekąsem wyobrażając sobie ciche westchnienia i delikatne gruchania ludzi, którzy z pewnością oglądają ich właśnie teraz. Pozostawia to gorzki smak w jego ustach - świadomość, że ludzie obserwują coś, co dla niego jest tak intymne. Moment, w którym może choć trochę opuścić gardę, a oni wszyscy są tego świadkami. Nienawidzi tego. Nienawidzi, że w ogóle przeżywa tę chwilę, że oni się nią zapewne delektują, a on sam też nie potrafi powstrzymać się przed czerpaniem z niej przyjemności.

 

Czasami Regulus staje się niepokojąco świadomy swojego człowieczeństwa. Tego, jak słaby i kruchy potrafi być. Jak bardzo może się zmęczyć. Jak ma pragnienia i potrzeby, zupełnie jak wszyscy inni, bez względu na to, jak bardzo walczy, by wznieść się ponad takie rzeczy. Nigdy nie czuł się bardziej ludzki niż teraz, gdy otaczają go ramiona Jamesa, a przed oczami wciąż migają mu obrazy krwawiącego gardła Avery'ego. Najwyższa czułość i groteskowa przemoc, oba jak plamy na duszy, których nie potrafi się pozbyć.

 

— Idź spać, kochanie — szepcze James, przesuwając dłonią wzdłuż jego pleców. — Obudzę cię, gdy będziesz musiał rozpalić ogień.

 

— James? — chrypi Regulus.

 

— Tak?

 

— Wczoraj zabiłem człowieka.

 

Zapada długa chwila ciszy, a potem James wypuszcza głęboki oddech, przesuwając dłoń wyżej, by objąć kark Regulusa i delikatnie go ścisnąć.

 

— Wiem.

 

— Nie sądzę, by był dobrym człowiekiem — przyznaje Regulus, a jego głos brzmi krucho, jakby miał się załamać w każdej chwili.

 

— Cóż, biorąc pod uwagę, że próbował cię zabić, mogę z całą pewnością stwierdzić, że nie był — mruczy James.

 

Regulus przełyka z trudem ślinę.

 

— James?

 

— Tak? — pyta James, a jego głos brzmi ciężko.

 

— Ja... — słowa Regulusa więzną mu w gardle, a on sam musi szybko mrugać, by powstrzymać pieczenie w oczach. — Nie sądzę, bym i ja był dobrym człowiekiem.

 

— To była samoobrona — przypomina mu łagodnie James.

 

— Ale tak bardzo cieszę się, że żyję — wyrzuca z siebie Regulus i to już koniec. Natychmiast traci panowanie nad sobą, łzy gromadzą się, aż w końcu przelewają, a on pochyla głowę, ukrywając twarz w zagłębieniu szyi i ramienia Jamesa, by wszyscy ci obserwujący ludzie nie mogli tego zobaczyć. Pozostaje cichy, nie pozwalając, by go usłyszeli, ale James to czuje. Regulus wie, że czuje. Drżenie, gorące łzy na skórze, sposób, w jaki Regulus przygryza kurtkę Jamesa, by upewnić się, że nie wydostanie się z niego żaden dźwięk.

 

— Jeśli to czyni cię złym człowiekiem, to ja również nim jestem, bo ja też się cieszę — szepcze James, przyciągając go bliżej. — Ja też. Nie masz pojęcia, jak cholernie wdzięczny jestem, że żyjesz.

 

— Nigdy wcześniej nie... to było najbliższe spotkanie z... — Regulus nabiera głęboko powietrza, a całe jego ciało drży. — Nie. To kłamstwo. Wcześniej... nawet przed areną, widziałem...

 

— Regulus? — pyta ostrożnie James.

 

Przełykając z trudem ślinę, Regulus wykrztusza:

 

— Zanim trafiłem na arenę, czekałem na przygotowanie, a Gideon…

 

~•~

 

Dorcas marszczy brwi, obserwując jak obraz nagle przechodzi w czerń, a reszta szeptanych słów Regulusa pozostaje niesłyszalna. Zamiast tego transmisja przełącza się na Evana, który siedzi na drzewie i przysypia. Najwyraźniej uznany za niewystarczająco interesującego, obraz przenosi się na grupę ukrywającą się w jaskini.

 

Obok niej Marlene sztywnieje. Jedna z jej podopiecznych jest tam. Vanity. Skulona między Peterem a Irene, blisko ognia, wciąż drży gwałtownie z zimna. Mathias śpi z nią plecami do siebie, próbując dzielić się ciepłem. Mentor Irene przysłał jej ciepłą zupę, którą wszyscy podzielili się między sobą, ponieważ ich pułapki nie złapały jeszcze niczego.

 

Kamera przełącza się znów na mężczyznę siedzącego samotnie, który nie śpi i drży z zimna, przytulając się do własnego ogniska, po czym obraz przenosi się na inną dziewczynę, mniej więcej w wieku Vanity, która dosłownie wykopała sobie dziurę w ziemi, by się w niej schronić. To ta sama, która wszędzie nosi ze sobą kij, jakby nie mogła się doczekać, by go użyć, i która wcześniej rozdeptała żabę, a potem upiekła ją na posiłek.

 

Ostatnia samotna trybutka... nie wygląda najlepiej. Kobieta, która skuliła się w ciasną kulkę, desperacko próbuje rozpalić ogień, mimo że jej ręce drżą. Nie piła wody i przestała błagać swojego mentora o przesłanie jej kilka godzin temu. Marlene cicho wzdycha.

 

— Ona nie przetrwa tej nocy, prawda? — pyta Dorcas.

 

— Nie — mruczy Marlene — nie przetrwa. Nie jest wystarczająco nawodniona, żeby regulować temperaturę ciała, a nie zdoła rozpalić ognia. Umrze w ciągu pięciu godzin. Właściwie to będzie umierać przez najbliższe pięć godzin. Powoli. Boleśnie.

 

Dorcas jest częścią Hallow jak nikt inny i doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Nigdy nie stroniła od okropieństw i niepokojów związanych z Hallow, ani od ludzi, którzy tam żyją. Mimo to martwy ton, którym mówi Marlene - jak beznamiętnie brzmi - wystarczy, by zaniepokoić nawet Dorcas.

 

To fakt, że Marlene wie, jak to jest być spragnionym, niemal zamarznąć na śmierć. Dorcas pamięta jej igrzyska. Była tak bliska śmierci tyle razy, że to cud, że teraz tu jest. Mróz prawie ją dopadł pod koniec, i gdyby nie ogień, przy którym znalazła kogoś, mogłaby nie przetrwać. Ta osoba nie chciała się dzielić, a Marlene wyglądała na łatwy cel - zmarznięta, drżąca i głodna - więc próbowali ją zabić. Dorcas doskonale pamięta, jak była przekonana, że "dziewczyna McKinnon" zaraz zginie, by potem z osłupieniem patrzeć, jak ta "dziewczyna McKinnon" wpycha kogoś dwa razy większego od siebie prosto w ogień i ogrzewa się, podczas gdy tamten płonie.

 

Marlene z pewnością nie jest typową dziewczyną.

 

— Hodge — Marlene wypuszcza powietrze, gdy kamera po raz ostatni pokazuje śmierciożerców.

 

Serce Dorcas ściska się na słyszalne napięcie w głosie Marlene. To dopiero druga noc, a jej trybuci zaszli już dalej, niż się spodziewała, co - jak zauważa Dorcas - tylko bardziej ją zestresowało, gdy zaczęła kiełkować w niej nadzieja. Vanity ma piętnaście lat i jest otoczona przez ludzi, którzy robią wszystko, by pomóc jej przetrwać. Hodge ma czternaście lat i jest otoczony przez ludzi, którzy tego nie robią, ale jest prawdopodobnie tak bezpieczny, jak to tylko możliwe w danych okolicznościach. Przebywanie ze śmierciożercami nie jest moralnie słuszne, ale w przypadku Hodge'a to sposób, by przetrwał dłużej.

 

Śmierciożercy - jak przewidział Regulus, co Dorcas z dumą odnotowuje, nie wstydząc się swojego podziwu dla jego inteligencji - wrócili do jaskini, gdy rzeka zamarzła. Rozpalili ogień i teraz bez pośpiechu przeglądają wszystkie zapasy i broń. Mulciber wbił w ziemię dwa kije, nachylając je ku sobie na górze, a następnie połączył je mniejszą gałązką, tworząc niezaprzeczalny kształt litery A.

 

To A pozostaje na ekranie, dopóki obraz nie zanika, ustępując miejsca Ricie Skeeter, która rozpoczyna końcowy segment wieczoru. Marlene bierze pierwszy pełny oddech, prawdopodobnie pierwszy od czasu, gdy opuściły przyjęcie. Dorcas sięga po pilota i ucisza Ritę, nie mając ochoty słuchać jej paplaniny.

 

Wokół nich zapada cisza, gęsta i ciężka. Dorcas zastanawia się, czy Marlene żałuje, że przyszła tu z nią po opuszczeniu przyjęcia, bo siedzi teraz z mieszkanką Hallow, która dosłownie pracuje z ludźmi wysyłanymi na arenę na śmierć. Marlene przez większość czasu zachowywała spokój, a Dorcas miała nadzieję, że może być dla niej źródłem pocieszenia, jeśli nic więcej, ale teraz zastanawia się, czy nie popełniła błędu.

 

Naszyjnik z napisem Hallow jest Pustką nagle wydaje się znacznie cięższy.

 

Nie opuściły przyjęcia długo po Syriuszu. W rzeczywistości, przez większość czasu były z nim, szczególnie w momencie, gdy Regulusa ścigał pieprzony pająk z twarzą Avery'ego. Dorcas jest niemal pewna, że Syriusz prawie się rozpłakał, kiedy Regulus upadł tuż przed rzeką, posyłając pająka do wody. Musiał się pochylić i przycisnąć dłoń do piersi, zdyszany i śmiejący się bezgłośnie w tym samym rytmie co jego brat na ekranie. Dorcas pamięta, jak pocierała jego plecy i czuła, jak mocno i szybko biło jego serce, i pamięta, że pomyślała wtedy, że musiało bić naprawdę mocno i szybko, skoro mogła je wyczuć przez plecy.

 

Mimo to, Syriusz wyszedł po tym, jak James i Regulus się odnaleźli, o czym huczało całe przyjęcie. Tak wcześnie w trakcie igrzysk marnowanie sponsorów na cokolwiek byłoby zbyt ryzykowne, zwłaszcza gdy sytuacja z pewnością znacznie się pogorszy w dalszej części. Organizatorzy już rozprawiali o tym, co mają nadzieję, że trybuci znajdą, w co się wpakują lub co zrobią. Tak czy inaczej, coś się wydarzy.

 

Przede wszystkim jednak wszyscy byli niezwykle podekscytowani Regulusem i Jamesem. Nikt do końca nie wie, co Regulus czuje do Jamesa, więc wszyscy z zapałem kibicują Jamesowi w zdobyciu jego serca. Marzą o miłości. To sprawia, że Dorcas ma ochotę krzyczeć na nich wszystkich, bo jak to możliwe, że to źródło rozrywki jest dla nich ważniejsze niż życie tych ludzi?

 

Marlene została, by jeszcze trochę poflirtować ze sponsorami, próbując cholernie mocno nakłonić kogokolwiek, by pomógł jej wysłać Vanity chociaż koc. Nikt jednak nie chciał się na to zgodzić. Ani jedna pieprzona osoba nie zaoferowała niczego.

 

Dorcas zrobiłaby to, gdyby mogła. Oddałaby każdy cholerny grosz Marlene, Syriuszowi, mentorowi tej kobiety, która nie przeżyje nocy. Ale zostanie sponsorem wymaga przejścia określonej procedury, a nie każdy mieszkaniec Hallow się kwalifikuje. Dorcas jest wśród tych, którzy nie spełniają kryteriów, choć podejrzewa, że to dlatego, że dawałaby zbyt wiele. Sposób prowadzenia tych igrzysk opiera się na delikatnej równowadze, a w Dorcas nie ma nic delikatnego. Zawsze była bezkompromisowa.

 

Ostatecznie, pokonana i wyczerpana, Marlene wróciła do Dorcas, by powiedzieć jej, że wychodzi, ale miło było z nią porozmawiać. Wtedy właśnie Dorcas - odważna jak zawsze - wprost zapytała, czy nie chciałaby wrócić z nią do jej apartamentu i wspólnie oglądać igrzyska, na wypadek gdyby nie chciała być sama. Powiedziała to dokładnie tak, kładąc wszystkie karty na stół, a Marlene zawahała się tylko przez moment, zanim skinęła głową i podążyła za nią do wyjścia.

 

I oto są. Dorcas zastanawia się, czy Marlene czuje się mniej samotna. Podejrzewa, że nie, i wcale nie może jej za to winić.

 

— Marlene — mruczy Dorcas, odwracając się, by na nią spojrzeć.

 

— Tak? — odpowiada Marlene ochrypłym głosem.

 

— Powiedz mi, co mogę zrobić, żeby ci pomóc — mówi po prostu Dorcas, bo do tego wszystko się sprowadza, i zrobi cokolwiek, czego Marlene od niej potrzebuje.

 

Marlene spogląda na nią, marszcząc brwi.

 

— Martwisz się o nich? O Regulusa i Jamesa, mam na myśli?

 

— Tak — przyznaje Dorcas. — Oni są... zależy mi na nich.

 

— Czy możesz troszczyć się też o Hodge'a i Vanity? — pyta Marlene, a słowa wychodzą z jej ust z trudem, podczas gdy w oczach zaczyna zbierać się warstwa łez. — Tak bardzo męczy mnie bycie jedyną osobą, która się o nich martwi.

 

Dorcas wyciąga rękę, by chwycić jej dłoń, tylko na chwilę zaskoczona tym, jak mocno Marlene ściska ją w odpowiedzi, kurczowo się jej trzymając.

 

— Nie jesteś jedyna. Ja też się o nich troszczę. Hodge jest teraz bezpieczny. A Vanity - ona jest silna i przetrwa do następnego poranka, Marlene. Zależy mi. Obiecuję, że mi zależy.

 

Z ust Marlene wyrywa się urwany oddech, niemal skowyt, po czym osuwa się w ramiona Dorcas, jakby nie miała już siły, by utrzymać się na nogach. Dorcas natychmiast puszcza jej dłoń, by zamiast tego objąć ją ramionami, głaszcząc po włosach i pozwalając jej płakać, podczas gdy jej własne oczy zaczynają piec.

 

To coś przerażającego, ta całkowita rozpacz, bo Marlene robi coś, cokolwiek, wszystko dla tych dzieci, podczas gdy wszyscy inni nie robią… nic. Dorcas widzi, jak bardzo jest zmęczona, jak bardzo to na niej ciąży, jak obdziera ją kawałek po kawałku, aż staje się zbyt wyczerpana, by udawać cokolwiek innego. Dla Dorcas to pierwszy rok, kiedy jest w to zaangażowana inaczej niż jako widzka, ale dla Marlene to już trzeci rok bycia mentorką, a wgląd w to, jak okropne to jest, sprawia, że Dorcas ma ochotę spalić całe Hallow - no cóż, jeszcze bardziej niż dotychczas.

 

— Dziękuję — wykrztusza Marlene, odsuwając się. — Dziękuję, że troszczysz się o nich. Dorcas…

 

— Ciii, wszystko w porządku — szepcze Dorcas, unosząc dłonie, by objąć jej twarz i delikatnie otrzeć łzy. Żołądek skręca jej się na myśl, że żyją w świecie, w którym troska o ludzi - żywych, oddychających ludzi, których imiona zostały wylosowane w nieszczęśliwym zbiegu okoliczności - jest tak rzadka, że ktoś jej za to dziękuje.

 

Jak do tego doszło? Dlaczego troska o innych nie jest normą do tego stopnia, że byłaby po prostu oczekiwana? Dorcas nie wie, jak wytłumaczyć innym mieszkańcom Hallow, że powinni po prostu troszczyć się o ludzi, bez względu na wszystko, bez zadawania pytań. Próbuje to robić poprzez modę i ekspresję - jedne z niewielu rzeczy, które zdają się poruszać mieszkańców Hallow i sprawiać, że czują coś poza własnym uprzywilejowaniem.

 

— Wszystko z nimi w porządku. — Marlene wydaje z siebie ochrypły śmiech i unosi dłoń, by przetrzeć twarz, odchrząkując. Doprowadza się do porządku i wypuszcza głęboki oddech, zamykając oczy, gdy jej ramiona opadają. — Na razie wszystko z nimi w porządku.

 

— Tak, są w porządku — przytakuje Dorcas, kierując wzrok z powrotem na pusty ekran, marszcząc brwi. Jej myśli znów wracają do Regulusa i Jamesa, do ich ostatniej rozmowy.

 

— Dorcas? — pyta cicho Marlene.

 

— Czy to zakończenie wydało ci się... dziwne? — mruczy ostrożnie Dorcas, zerkając na Marlene, która marszczy brwi. — Mam na myśli moment, gdy przerwali scenę z Regulusem i Jamesem. Dlaczego mieliby to zrobić, skoro wszyscy aż przebierają nogami, żeby zobaczyć każdą sekundę ich czasu antenowego? Oni wciąż rozmawiali.

 

Marlene otwiera usta, po czym je zamyka, a następnie spogląda na Dorcas z bardziej krytycznym wyrazem twarzy.

 

— Cóż, to była trudna chwila, Dorcas. Emocjonalna. Należała im się prywatność. Chyba nie uważasz, że miałaś prawo do…

 

— Nie, nie uważam, ale oni tak — przerywa Dorcas, kręcąc głową i zerkając z powrotem na ekran. — Organizatorzy. Widzowie. Sponsorzy. Wyższe siły, jakkolwiek chcesz ich nazwać. Musieli przecież śliniać się na myśl o tej chwili między Jamesem i Regulusem, więc dlaczego mieliby to przerwać?

 

— Myślisz, że oni... zrobili to celowo? — pyta Marlene, brzmiąc na zdezorientowaną.

 

Dorcas marszczy brwi.

 

— Wspomniał o Gideonie. Słyszałaś to, prawda? Regulus o nim wspomniał.

 

— Tak.

 

— Dlaczego miałby to zrobić, skoro mówił o śmierci?

 

Marlene mruga.

 

— Um, nie... nie wiem? Może Gideon udzielił mu jakiejś rady? Mówiłaś, że Gideon był blisko z Regulusem, podczas gdy Fabian trzymał się z Jamesem.

 

— Nie widziałam ich od dwóch dni — mówi Dorcas, wzrok utkwiony w czarnym ekranie, a jej umysł pracuje jak zegar, który prawie ma wybić godzinę. — Pierwszy dzień to jedno. Każdy ogląda pierwszy dzień igrzysk na własną rękę, to normalne, ale powinni byli być na dzisiejszym przyjęciu. Myślałam, że może pierwszy dzień był dla nich trudny, bo tak bardzo martwili się o Jamesa i Regulusa, więc może się upili i potem źle się czuli, co niebezpiecznie przypomina to, co ja prawie zrobiłam, jeśli mam być szczera, więc nie miałabym im tego za złe. To jest... to o wiele trudniejsze, gdy to... gdy jesteś...

 

— W to zamieszany? — pyta cicho Marlene.

 

Dorcas spogląda na nią gwałtownie, a jej twarz łagodnieje, gdy Marlene posyła jej nieco gorzki uśmiech.

 

— Tak, właśnie to.

 

Uśmiech Marlene znika i milknie. Patrzą na siebie, ich dłonie luźno splecione na kolanach Marlene, gdzie opadły po otarciu jej łez. Powoli w oczach Marlene zaczyna rosnąć ogień, podobny do tego, w który kogoś wepchnęła, a jej paznokcie wbijają się w skórę dłoni Dorcas. Dorcas niemal może poczuć jej rozgoryczenie.

 

— Więc mnie nienawidzisz? — prowokuje Dorcas.

 

— Nienawidzę Hallow. Nienawidzę Riddle'a. Nienawidzę... — Marlene przerywa i wydaje z siebie gorzki śmiech. — Chciałabym cię nienawidzić, ale odkrywam, że jest to dość trudne. Może i nie jesteś jak reszta mieszkańców Hallow, ale wciąż jesteś z Hallow, Dorcas. Powinnam cię nienawidzić.

 

— Doprawdy? — mówi Dorcas, unosząc brew.

 

Marlene prycha i mocniej wbija paznokcie.

 

— Nie udawaj, że nie oglądasz igrzysk z bezpiecznej pozycji. Nie udawaj, że nigdy ich nie lubiłaś.

 

— Kiedy byłam dzieckiem, faktycznie je lubiłam — przyznaje Dorcas. — To było największe wydarzenie roku. Urządzali przyjęcia i parady. Ludzie wychwalali swoich ulubionych trybutów, płakali, gdy ginęli, a potem wybierali faworyta spośród tych, którzy zostali. Inni uczniowie w szkole plotkowali o swoich ulubieńcach, pojawiały się nowe trendy zapoczątkowane przez trybutów i tak, podobało mi się to wszystko, ale potem, do cholery, dorosłam.

 

— Ty... — Marlene mruga, jej paznokcie rozluźniają się, prawdopodobnie z zaskoczenia. — Co takiego?

 

— Dorosłam — powtarza Dorcas. — Czego się spodziewałaś? Jakiejś tragicznej historii z przeszłości, gdzie całe moje postrzeganie świata zmieniło się, bo wydarzyło się coś znaczącego? Nie. Po prostu, kurwa, dorosłam. Stałam się wystarczająco dojrzała, by mieć umiejętność krytycznego myślenia i spojrzeć poza propagandę, by zadać sobie pytanie: a co, gdyby to byłam ja? To się nazywa zwykła, cholerna przyzwoitość, Marlene. Niewielu mieszkańców Hallow to przyzwoici ludzie, ale ja jestem jedną z nich i nie zamierzam udawać, że nie jestem, kiedy potrzebujesz worka treningowego. Chcesz się wyżyć na kimś z Hallow, o to chodzi?

 

— Dorcas — mówi Marlene z napięciem w głosie.

 

Wiem, że jestem z Hallow — kontynuuje ostro Dorcas. — To nie znaczy, że nie dbam, albo że nie potrafię się przejmować bez doświadczenia życia po drugiej stronie. Jak myślisz, dlaczego zajęłam się modą? Myślisz, że nie jestem wściekła, że nikt się nie przejmuje, Marlene? To cholernie wyczerpujące, wiem, ale muszę coś zrobić. Nie masz pojęcia, co ja... — Zatrzymuje się, potem wypuszcza powietrze i kręci głową. — Chodzi mi o to, że złość na mieszkańców Hallow jest uzasadniona. Ja też jestem wściekła, a przecież jestem z cholernego Hallow. Ale nie bądź zła na kogoś z Hallow, kto chce pomóc. Jest nas wystarczająco mało. Więc jeśli chcesz się wyżyć na kimś z Hallow, może daj mi znać wcześniej, że jestem twoim celem, dobra?

 

— Co, żebyś mogła stać nieruchomo? — pyta sarkastycznie Marlene.

 

— Może — odpowiada Dorcas, ściszając głos. Nie odwraca wzroku od Marlene. — Skąd wiesz, że nie stanęłabym dla ciebie z ochotą w miejscu, skoro nawet o to nie zapytałaś?

 

Wzrok Marlene opada na jej usta, po czym natychmiast wraca do góry, a jej szczęka zaciska się, jakby była sfrustrowana tym mimowolnym spojrzeniem.

 

— Przy mojej złości raczej nie byłabym zbyt delikatna.

 

— Może lubię na ostro — odparowuje Dorcas, przymykając oczy, gdy powolny uśmiech rozlewa się na jej twarzy. Marlene jest napięta jak struna, z całą gracją drapieżnika szykującego się do skoku, a Dorcas praktycznie prowokuje ją, by skoczyła.

 

— Granica między ostrością a krzywdą jest bardzo cienka, wiesz? — mówi Marlene, biorąc głęboki oddech i odchylając się, odsuwając ręce. — Masz rację. Byłaś taka miła, a ja nie mogę obarczać cię winą za całe Hallow. Twoja praca jest niesamowita, wiesz o tym? Jest postrzegana jako radykalna i na granicy zdrady, ale jest... jest ważna, więc nie myśl ani przez chwilę, że nie dostrzegam tego, co robisz i robiłaś, jeszcze zanim zostałaś oficjalną stylistką. I zależy ci. Naprawdę ci zależy, a to też jest ważne. Dorcas, przepraszam cię.

 

Dorcas wykrzywia usta w lekkim uśmiechu, czując ciepło w piersi.

 

— Rozumiem tę złość. Czasem patrzę w lustro i czuję ją, widząc swoje odbicie, i nie tylko dlatego, że jestem z Hallow, ale dlatego, że jestem wściekła na siebie, że jeszcze nie wymyśliłam, jak przemknąć się do bezpiecznego zameczku Riddle'a i wpakować mu kulę w łeb, gdy będzie spał. Jeszcze nie. Ale pewnego dnia...

 

— Och, więc mamy te same problemy ze złością dotyczące tych samych spraw. Miło wiedzieć — żartuje Marlene, a napięcie zaczyna ustępować, przechodząc w coś spokojniejszego.

 

— Nie mam nic przeciwko wspólnemu przepracowaniu niektórych z tych problemów z gniewem — mówi Dorcas lekkim tonem, bo bardzo chciałaby przywrócić to seksualne napięcie między nimi, dziękuję bardzo.

 

To działa. Marlene wciąga gwałtownie powietrze, po czym znów studiuje usta Dorcas, jakby szukała idealnego miejsca do ugryzienia. Kiedy wypuszcza powietrze, mruczy ostrzeżenie:

 

— Nie byłam z nikim od czasu moich igrzysk, Dorcas. Wciąż... czasami nie wiem, jak być delikatna.

 

— Cóż, jeśli chcesz być ze mną — mówi Dorcas powoli i miodowym głosem, opierając się na łokciach, z półprzymkniętymi powiekami w najbardziej oczywistym spojrzeniu mówiącym zerżnij mnie, jakie potrafi zrobić — to jak już mówiłam. Może lubię na ostro.

 

— Potrafisz się bić? — pyta Marlene.

 

Dorcas jest, trzeba przyznać, nieco zaskoczona tym pytaniem, tak bardzo, że na chwilę przerywa cały swój uwodzicielski spektakl.

 

— Co takiego?

 

— Potrafisz?

 

— Um. Tak?

 

Marlene unosi brew.

 

— Nie brzmisz zbyt pewnie.

 

— Potrafię... teoretycznie wyprowadzić cios — mówi Dorcas nieśmiało. Trzeba przyznać, że pięści nie są jej pierwszym wyborem, jeśli chodzi o broń.

 

— Dobra. — Kącik ust Marlene drga, po czym przesuwa się na bok, by postawić stopy na podłodze, rozsuwając nieco nogi i unosząc jedną wyżej niż drugą. Następnie stuka nią lekko i obserwuje Dorcas z delikatnym uśmieszkiem czającym się w kącikach ust. — No? Dalej.

 

— Och — mruczy Dorcas, gdy w końcu rozumie, po czym podciąga boki sukienki i na kolanach podchodzi do Marlene, by następnie powoli usiąść jej na kolanach, okrakiem na jej uniesionej nodze.

 

— Jeśli zrobię się zbyt agresywna albo spanikuję i będę mieć jakiś rodzaj retrospekcji z areny, myśląc, że próbujesz mnie zabić czy coś w tym stylu, to zerwiesz się z moich kolan, złapiesz tamtą butelkę ze stołu i rozbijesz ją na mojej głowie — mówi Marlene.

 

— Absolutnie nie zamierzam tego robić — odpowiada Dorcas.

 

Marlene wzdycha.

 

— Dla twojego własnego bezpieczeństwa, Dorcas. Mówiłam ci, nie robiłam tego od czasu przed areną, więc... po prostu chcę mieć pewność. To wszystko.

 

— Nie musimy tego robić, wiesz — mówi cicho Dorcas, wyciągając rękę, by delikatnie odgarnąć włosy Marlene z ramienia, odsłaniając wyblakłą bliznę na boku jej szyi.

 

— Wiem, i jeśli zdecydowałaś, że nie chcesz, to w porządku — odpowiada spokojnie Marlene. Jest naprawdę dość zrelaksowana, właściwie nie wydaje się przeszkadzać jej ani Dorcas siedząca na jej kolanach, ani to, że ta przygląda się jej bliźnie. — Ale ja chcę, jeśli ty nadal chcesz. Jestem człowiekiem i powinnam móc robić te rzeczy tak jak każdy inny. Po prostu... nie wiem, jak to będzie, bo będziesz pierwsza. Nie sądzę, żeby coś poszło nie tak, ale nie mogę być pewna, dopóki...

 

— Dobrze, pozwól, że to ja ocenię, z czym mogę sobie poradzić, a z czym nie, w porządku? — oświadcza stanowczo Dorcas.

 

— Och, jestem pewna, że jesteś bardziej zdolna, niż ktokolwiek przypuszcza — mruczy Marlene, spuszczając wzrok na miejsce, gdzie jej dłoń obejmuje zgięte kolano Dorcas, po czym powoli przesuwa ją w górę jej nogi. Jej uchwyt jest stanowczy, nie lekki i drażniący.

 

Dorcas śmieje się bez tchu.

 

— Nie masz pojęcia.

 

Po tych słowach przechyla się do przodu, by pocałować Marlene z taką siłą i intensywnością, że jej głowa odchyla się do tyłu. To ich pierwszy pocałunek i nie jest on ani delikatny, ani nieśmiały, ani słodki. Jest gorący i ostry, trochę szorstki, ale nie na tyle, by sprawiać ból. Marlene przygryza jej wargę, a Dorcas czuje, jak kręci jej się w głowie, gdy tylko to robi. Ten pocałunek nie zna pojęcia stopniowania od zera do stu, gdy nie było żadnego zera na początku; to natychmiastowa setka od momentu, gdy ich usta się spotykają, rozchylone i spragnione.

 

Dłoń Marlene zaciska się na jej udzie, wbijając się mocno, po czym przesuwa się wyżej, z większą desperacją, podciągając sukienkę Dorcas, by złapać ją za bok i przyciągnąć jeszcze bliżej. Dorcas całuje ją mocniej w nagrodę, a potem sama zostaje wynagrodzona, bo z ust Marlene wydobywa się cudowne, ciche jęknięcie, które przechodzi w pełnoprawny szloch rozkoszy, i Dorcas nigdy wcześniej nie poczuła takiego gorąca wszędzie tak szybko w swoim życiu. W następnej sekundzie gorączkowo szarpie swoją sukienkę, próbując niedbale ją z siebie zerwać.

 

— Zdjąć? — mamrocze Marlene, odrywając się od pocałunku, a jej dłoń wykręca materiał sukienki Dorcas, jakby za chwilę miała rozerwać to cholerstwo na strzępy.

 

Dorcas odtrąca jej dłoń, a Marlene natychmiast puszcza, patrząc na nią niemal jak kopnięty szczeniak. Dorcas odchyla się, by sięgnąć do zamka swojej sukienki.

 

— Prawie wszystko, co noszę, szyję sama, więc gdy jesteśmy razem, żadnego rozdzierania moich ubrań, jasne? Nie pozwolę, żeby mój czas i energia poszły na marne tylko dlatego, że próbujesz mnie szybciej przelecieć.

 

— Powiedz jeszcze raz, żebym cię przeleciała — wyrzuca z siebie Marlene, z trudem łapiąc oddech.

 

— Przeleć mnie — powtarza Dorcas, tym razem wolniej.

 

Marlene jęczy i pochyla się, by przylgnąć do szyi Dorcas, mocno ją ssąc i znacząc zębami ścieżkę aż do ramienia. Szybko się jednak odsuwa, gdy zdaje sobie sprawę, że Dorcas wyślizguje się ze swojej sukienki. Jej dłonie wsuwają się po bokach ciała Dorcas, jakby udawała, że pomaga, ale tak naprawdę jedynie dotyka każdego nowo odsłoniętego skrawka skóry.

 

— Dorcas, jesteś idealna — szepcze Marlene z nabożną czcią, a jej źrenice są tak rozszerzone, że niemal nie widać tęczówek, gdy Dorcas od niechcenia pozwala swojej sukience opaść na podłogę za sobą. — Zaplanowałaś to? Twoje majtki pasują do twojego... czekaj, czy to komplet? Naprawdę to zaplanowałaś.

 

Dorcas parska śmiechem, bo nie może się powstrzymać.

 

— Tak naprawdę nie. Niektóre z nas po prostu lubią nosić komplety. To jeden z moich ulubionych.

 

— Nie dziwię się — mówi Marlene, a jej wzrok tak mocno przylgnął do piersi Dorcas, że nie oderwałoby go nawet podważenie łomem.

 

— Oczy tutaj, skarbie — droczy się Dorcas, unosząc rękę, by powoli przesunąć palcami przez włosy Marlene.

 

Oczy Marlene w końcu unoszą się, by spotkać jej spojrzenie, choć robią to powoli. Kręci głową.

 

— Jesteś jak pieprzona syrena. To jest... ty jesteś... cholera, bez wahania utonęłabym, próbując do ciebie dopłynąć.

 

— Każdy inny byłby zaniepokojony takim komplementem, ale chciałabym, żebyś wiedziała, że jestem bardzo pochlebiona — informuje ją Dorcas, pochylając się, by obsypać pocałunkami linię szczęki Marlene, zmierzając z powrotem do jej ust, przyciągana tam raz za razem.

 

Marlene uśmiecha się szeroko, gdy usta Dorcas odnajdują jej własne, i wracają do tego, co robiły wcześniej, ale tym razem z mniejszą ilością ubrań na przeszkodzie. Marlene korzysta z okazji, jej dłonie wędrują po całym ciele Dorcas, mapując je, ale nigdzie nie zatrzymując się na długo, jakby była zbyt oszołomiona tym, co jeszcze może odkryć, by skupić się na jednym miejscu. Dorcas ociera się o udo Marlene, co było przecież głównym celem tej pozycji od samego początku - to nie jej pierwsze doświadczenie z ocieraniem się o czyjeś udo, więc wie już, jak to robić.

 

Robi to raz, drugi, zmienia nieco pozycję, po czym robi to znowu i jęczy. Tak, właśnie tam. Dokładnie tam. Marlene odrywa się od niej z cichym pomrukiem, jej usta wędrują w dół szyi Dorcas, podczas gdy dłonie chwytają jej biodra. Jej uścisk jest mocny, a ona zaczyna ciągnąć i przyciągać ją w bezlitosnym tempie, sprawiając, że głowa Dorcas odchyla się do tyłu, jej usta rozchylają się, a oczy zamykają.

 

— Nie ciągnij mnie za włosy — szepcze Marlene w jej obojczyk, po czym delikatnie przygryza jej skórę, zanim zaczyna wodzić ustami w dół, ku zagłębieniu i krzywiźnie jej piersi.

 

Dorcas dokłada wszelkich starań, by rozluźnić palce wplecione we włosy Marlene i zamiast tego złapać ją za ramiona, w pełni świadoma, że nie może sobie ufać, że nie pociągnie Marlene za włosy w tym momencie. Jej ciało wije się mimowolnie, a pierś unosi się gwałtownie. Czuje, jakby płonęła od wewnątrz i na zewnątrz.

 

Przenikliwy dzwonek rozdziera powietrze, a Dorcas zastyga w bezruchu. Marlene mamrocze coś w rodzaju zignoruj to w jej pierś, gdzie najwyraźniej próbuje się udusić, i Dorcas z przyjemnością by to zrobiła... gdyby nie fakt, że rozpoznaje ten dźwięk dzwonka.

 

— Cholera. Muszę to odebrać — wydusza z siebie Dorcas, a Marlene jęczy, ale posłusznie odsuwa się, równie zdyszana. Dorcas nachyla się i składa szybki pocałunek na jej ustach. — Daj mi sekundę, a potem wrócimy dokładnie do tego, co robiłyśmy, obiecuję.

 

Marlene kiwa głową i odchyla głowę z cichym pomrukiem, obserwując Dorcas spod wpółprzymkniętych powiek, z zarumienioną twarzą i opuchniętymi ustami. Wygląda tak cudownie, że Dorcas naprawdę trudno jest się od niej oderwać, ale zmusza się do tego. Przechodzi przez pokój, by odebrać telefon, stając zaledwie po drugiej stronie pomieszczenia. Nawet odwrócona plecami do Marlene, Dorcas czuje jej spojrzenie wędrujące po całym swoim ciele.

 

Zapada chwila ciszy, po czym pada pytanie:

 

— Patronus?

 

— Rozgwiazda — odpowiada Dorcas cicho, tak cicho, że nikt nie może jej podsłuchać.

 

— Fabian i Gideon nie żyją. Dopadli ich — brzmi odpowiedź, a potem słychać trzask odkładanej słuchawki.

 

Dorcas stoi przez dłuższą chwilę, po prostu oddychając i wpatrując się w ścianę. Coś w jej wnętrzu pęka, więc zaciska oczy tak mocno, że pod powiekami tańczą jej kolorowe plamy. Zaciska dłoń w pięść, wbijając paznokcie w skórę, aż upewnia się, że nie wyda z siebie żadnego dźwięku.

 

Powoli wypuszcza powietrze i otwiera oczy. Przełyka gulę w gardle. Och, Fabian, Gideon, nie wy, myśli, a pustka w jej piersi rozszerza się jeszcze bardziej. Nie oni. Byli tacy ostrożni. Jak mogło dojść do czegoś takiego? Dlaczego…

 

Dorcas mocno mruga i porusza szczęką, prostując dłoń i zmuszając ciało do rozluźnienia. Utrzymuje głos opanowany, gdy mówi:

 

— Tak, dzięki za informację.

 

Po tych słowach opuszcza dłoń, odkłada telefon i pozwala sobie na jeszcze jedną sekundę. Stuka palcem w blat obok telefonu, po czym odwraca się.

 

— Wszystko w porządku? — pyta Marlene.

 

— Tak. To był tylko Fabian. On i Gideon zbyt się przywiązali do Regulusa i Jamesa, i nie mogli sobie poradzić z tym wszystkim, więc postanowili odejść i spróbować innej ścieżki kariery. Nie mogę powiedzieć, że ich winię. To... trudne, sama wiesz — mruczy Dorcas, wracając na swoje miejsce.

 

Marlene marszczy brwi.

 

— Owszem, ale ucieczka od tego niczego nie zmienia.

 

— To dobrzy ludzie — szepcze Dorcas. — Gdziekolwiek są, mam nadzieję, że odnajdą spokój.

 

— Czy to...? — Twarz Marlene łagodnieje. — Byłaś z nimi blisko. Jestem pewna, że będzie ci ich brakować.

 

— Bardzo — potwierdza Dorcas i zmusza się do uśmiechu.

 

— Jeśli nie jesteś... jeśli nie chcesz kontynuować, nie musimy, Dorcas — mówi łagodnie Marlene. — I tak zostanę. Możemy po prostu...

 

— Nie. Nie, wszystko w porządku. Na czym skończyłyśmy? — mówi cicho Dorcas, wsuwając się z powrotem na kolana Marlene, bo czuje pustkę w sercu i doskonale wie, jak ją wypełnić.

 

— Właśnie tutaj, jak sądzę — odpowiada Marlene, po czym nachyla się, by pomóc Dorcas wypełnić tę pustkę, całując ją.

Chapter 14: Martwy człowiek

Chapter Text

— A co z rybami? — pyta James, po czym wrzuca do ust ostatnią jagodę i unosi brwi, patrząc na Regulusa.

 

— Niby czemu miałoby to być mniej niemoralne? — odpowiada Regulus, wyraźnie niezadowolony, idąc obok niego.

 

James wzrusza ramionami.

 

— No wiesz... Eee, czy ryby w ogóle mają mózgi?

 

— Oczywiście, że ryby mają mózgi. Wszystkie żywe istoty mają mózgi — odpowiada mu Regulus. — No, może z wyjątkiem ciebie.

 

— Ha! — James wybucha śmiechem, po czym natychmiast zatyka usta dłonią, by stłumić dźwięk. Regulus denerwuje się, gdy James jest zbyt głośny (co zdarza się często), a biorąc pod uwagę realne niebezpieczeństwo, które nieustannie im zagraża, James nie może mieć mu tego za złe. Po prostu nie leży w naturze Jamesa, by być cichym.

 

Regulus wygląda na zirytowanego.

 

— Dlaczego jesteś taki, jaki jesteś? Właśnie cię obraziłem. Dlaczego uważasz to za zabawne?

 

— Sam nie wiem — przyznaje James, gdy już się uspokaja. — Chyba mam coś nie tak z głową. — Milknie na chwilę, po czym trąca ramieniem Regulusa i mówi śpiewnym tonem: — A może po prostu się w tobie trochę podkochuję i cieszy mnie wszystko, co mówisz. Brzmi znajomo?

 

— Za każdym razem, gdy otwierasz usta, by coś powiedzieć, moja chęć zabicia cię staje się silniejsza — informuje go Regulus beznamiętnym tonem.

 

— Kiedyś byłeś taki słodki — gruchocze James, a Regulus natychmiast się krzywi, co, szczerze mówiąc, jest tak cholernie urocze, że James nie może powstrzymać uśmiechu. — Dobra, nie, pamiętasz, jak miałeś dwanaście lat...

 

— Nawet się nie waż — syczy Regulus, gwałtownie odwracając głowę, by spojrzeć na niego gniewnie, a jego twarz natychmiast oblewa się czerwienią.

 

— Nie, naprawdę. To jest zbyt wspaniałe. Ta historia zasługuje, by usłyszeli ją wszyscy — oznajmia James. — Drodzy widzowie przed telewizorami, usiądźcie wygodnie i przygotujcie się na najsłodszą, cholerną…

 

Regulus nagle pojawia się tuż przed nim, płaska część jego sztyletu przyciska się do ust Jamesa. Jego spojrzenie jest ostrzejsze niż ostrze.

 

— Wiesz, że można żyć bez języka, James? Może ci to zademonstruję?

 

— Wiesz — mamrocze James ostrożnie, bardzo ostrożnie — chyba naprawdę mam jakiś fetysz noży. Jestem teraz tak bardzo tobą zauroczony.

 

— Nienawidzę cię — mamrocze Regulus, po czym uderza płaską częścią sztyletu w usta Jamesa, zanim go odsuwa. — Opowiedz tę historię, a wytnę ci pieprzony język.

 

Nadal jestem tobą zauroczony — oznajmia James, szczerząc się w uśmiechu, gdy Regulus prycha i odwraca się, by iść dalej. — A jaka historia? Skąd wiesz, że chodzi o tę samą?

 

— Doskonale wiem, o jaką historię chodzi.

 

— Czy to byłaby ta sama historia…

 

James — ostrzega Regulus.

 

— …gdzie znalazłeś nową drogę do domu ze szkoły i po prostu musiałeś pozbierać wszystkie ładne kamyki, zabierając dwa słoiki, a potem dałeś mi ten najładniejszy ze słodkim uśmieszkiem, podczas gdy Syriuszowi wręczyłeś drugi, który był tylko w połowie pełny, i powiedziałeś mu, żeby ich nie jadł? — kontynuuje mimo wszystko James radosnym głosem. — Czy przypadkiem o tę historię chodzi?

 

— Po pierwsze, nie mogłem mieć pewności, że Syriusz ich nie zje. Jest idiotą, więc to było całkowicie uzasadnione ostrzeżenie. Po drugie — mówi Regulus, obracając sztylet między palcami — naprawdę nie cenisz swojego języka, prawda?

 

James mruczy, unosząc brwi.

 

— Nie tak bardzo, jak ty byś cenił, gdybym tylko miał szansę to udowodnić.

 

— Ale nie masz i nigdy nie będziesz miał takiej szansy — przypomina mu Regulus, bo jest taki, taki okrutny.

 

— Cóż, sam nie wiem — zastanawia się James, idąc dalej obok Regulusa. — Nie spodziewałem się, że będę miał szansę na... inne rzeczy. Twoje podarunki, gdy miałeś dwanaście lat, znacznie różniły się od tych, które dajesz w wieku dwudziestu pięciu lat, powiem tylko tyle.

 

— Tak, James, to się nazywa dojrzewanie. Zdaję sobie sprawę, że to pojęcie, którego kompletnie nie rozumiesz, ale…

 

— Dlaczego ty jesteś taki, jaki jesteś, hm? Porozmawiajmy o tym. Ciągle mnie obrażasz. To wydaje się bardzo... celowe, a szczerze mówiąc, nie możesz oczekiwać, że mi się to nie spodoba, bo sprawia, że czuję się wyróżniony. Wyjątkowy, jeśli wolisz.

 

— Po prostu jesteś zdesperowany — stwierdza Regulus.

 

— No cóż, tak, ale nie jestem głupcem. Jesteś dla mnie bardziej złośliwy niż dla kogokolwiek innego — James chichocze. — Nierozwiązane uczucia, być może?

 

Regulus prycha śmiechem, jakby teoria Jamesa była dla niego niewiarygodnie zabawna, jakby była tak absurdalna, że może być tylko komiczna - co, szczerze mówiąc, jest dla Jamesa trochę bolesne.

 

— Twój optymizm zdołał jakoś przekształcić się w urojenia.

 

— Czy możesz mnie winić? To znaczy, już sam twój prezent pożegnalny... — James spogląda na niego i łapie jego wzrok, zadowolony, że Regulus nie odwraca oczu, udając, że nie ma pojęcia, do czego James nawiązuje. Nie może uwierzyć, że Regulus faktycznie jest skłonny z nim o tym rozmawiać. — Nie możesz winić faceta za to, jaki wpływ taki prezent może mieć na jego szersze postrzeganie.

 

— Moim celem nie było dawanie ci nadziei, James.

 

— No cóż, całkiem nieźle to spierdoliłeś.

 

— To nic nie znaczyło — mówi Regulus. — Sam to wiesz.

 

James zaciska wargi, żałując, że nie ma więcej jagód do żucia, które pomogłyby mu zyskać na czasie i wymyślić najlepszą odpowiedź. Zamiast tego poprzestaje na przerzucaniu toporka z ręki do ręki.

 

— Właściwie to nie wiem. To była chwila słabości, tak?

 

— Oczywiście.

 

— Ale tylko dla mnie?

 

— Czy wyglądało na to, że cokolwiek z tego miałem? — pyta Regulus, ale teraz odwraca wzrok, a jego szczęka jest jakoś dziwnie zaciśnięta…

 

— O cholera — wydusza z siebie James, a jego oczy rozszerzają się. — Kurwa, Reg, ty faktycznie coś z tego miałeś. Ty...

 

— James.

 

— Tobie się to podobało.

 

Regulus rzuca mu ostre spojrzenie, ale już się rumieni, więc jego protesty są daremne.

 

— Czy mógłbyś proszę po prostu przestać gadać?

 

— Nie. To najlepszy dzień mojego życia — oznajmia James promiennie.

 

— Jasne, i to z pewnością dobry dzień na takie rzeczy. Miły spacer po lesie z kimś, kto nigdy więcej nie będzie ci pobłażać w arenie, gdzie śmierć jest nieunikniona — mówi Regulus sarkastycznie. Macha pustą dłonią. — Tak, cóż za cudowny dzień.

 

Ostatnie słowo ledwie opuściło usta Regulusa, gdy nagle - czego James zupełnie się nie spodziewał - wszystko zaczęło iść nie tak, i to jednocześnie.

 

~•~

 

Coś spada z drzewa nad nimi bez najmniejszego ostrzeżenia i uderza w plecy Regulusa z taką siłą, że powala go na ziemię. Ląduje twarzą w dół, a usta wypełniają mu się liśćmi i ziemią. Ciężar na jego plecach przesuwa się gwałtownie, pochylając się, sięgając... Regulus desperacko próbuje czołgać się do przodu, by pierwszy dosięgnąć swojego sztyletu, który wyślizgnął mu się z dłoni, gdy upadł. Blada ręka wyciąga się obok niego, szeroka i nieznajoma. Regulus jest absolutnie pewien, że nie należy ona do Evana, bo nie ma na boku kciuka blizny, jaką ma właściciel tej dłoni.

 

Dłoń zaciska się na jego sztylecie, a jedyna myśl, jaka przychodzi Regulusowi do głowy, to: nikt nigdy nie pomyśli, żeby spojrzeć w górę.

 

Cholera.

 

Regulus gorączkowo próbuje zrzucić z siebie napastnika, ale udaje mu się jedynie częściowo obrócić. Osoba na nim kołysze się wraz z ruchem i wykorzystuje impet, by przycisnąć Regulusa płasko do ziemi, na plecy. Mgliście rozpoznaje w tym człowieku kogoś, kto właściwie z nikim nie rozmawiał, a teraz unosi sztylet Regulusa, wyraźnie szykując się, by opuścić go z powrotem. Regulus desperacko sięga po swój trzeci sztylet, gdy nagle w głowie mężczyzny pojawia się toporek.

 

Nagle toporek po prostu tkwi w czaszce napastnika. Regulus ledwie dostrzegł moment, gdy nadleciał, jakby mrugnął i przegapił chwilę, w której ostrze zagłębiło się w głowie mężczyzny. Na rękojeści wciąż zaciska się dłoń, a Regulus doskonale zna tę dłoń. Ma ją wyrytą w pamięci.

 

James.

 

Rozlega się wystrzał armaty, a sztylet Regulusa opada dość antyklimatycznie na jego klatkę piersiową, po czym zsuwa się, nie czyniąc mu nawet najmniejszej krzywdy. Twarz mężczyzny jest bezwładna, czaszka rozszczepiona wokół toporka, a gdy ostrze zostaje gwałtownie wyrwane, słychać makabryczny trzask i obrzydliwe chlupnięcie. Krew natychmiast zaczyna się lać, a ciało mężczyzny osuwa się bezwładnie na bok.

 

Regulus zrywa się na nogi w ostatniej chwili, by zobaczyć, jak James ponownie unosi toporek. Rzuca się naprzód, by złapać Jamesa za nadgarstek, zanim ten zdąży opuścić broń. James gwałtownie odwraca głowę w jego stronę, a jego oczy są dzikie. Oddycha ciężko.

 

— On nie żyje — mówi stanowczo Regulus. — James, on nie żyje.

 

— Co? — chrypi James, jakby był zdezorientowany, a Regulus uświadamia sobie z ukłuciem bólu, że naprawdę jest. — On jest... ale ty... czy ty...

 

— Nic mi nie jest — mruczy Regulus, delikatnie opuszczając dłoń Jamesa i powoli wyjmując z jego uścisku zakrwawiony toporek. Kiwa głową. — Jestem całkowicie cały. Ani jednego zadrapania, widzisz?

 

James niezdarnie chwyta ramię Regulusa, przesuwając dłoń w górę, przez bark, aż do zagłębienia jego szyi. Z jego ust wyrywa się urwany oddech.

 

— Nic ci nie jest?

 

— Nic mi nie jest — potwierdza Regulus.

 

— Myślałem, że... — James urywa, dławiąc się resztą słów.

 

Regulus kiwa głową.

 

— Wiem.

 

James po prostu wpatruje się w niego przez dłuższą chwilę, z szeroko otwartymi oczami, zadziwiająco niewinnymi jak na kogoś, kto przed chwilą wbił toporek w głowę człowieka tak głęboko, że przy wyciąganiu pękła czaszka. Regulus jest niepokojąco świadomy, z jaką siłą James musiał zamachnąć się, by w ogóle zdołać wbić toporek tak mocno. Uderzył tego człowieka, jakby planował odciąć mu cholerną głowę.

 

Na dłoniach Jamesa jest krew, więc Regulus podchodzi i ciągnie za dół jego koszuli z tej strony, którą sam wytarł swoje ręce, gdy to one były pokryte krwią. O wiele delikatniej, niż zrobił to dla siebie, ostrożnie i metodycznie wyciera krew najdokładniej jak potrafi bez użycia wody i nie patrząc na to, co robi, wciąż utrzymując spojrzenie Jamesa, by ten patrzył na niego, a nie na swoje dłonie czy martwe ciało leżące na ziemi.

 

Palce Jamesa nie drżą.

 

Jego głos jednak drży, gdy mówi:

 

— Myślałem, że on cię zabije.

 

— I prawie to zrobił — odpowiada Regulus.

 

— Dlaczego? — szepcze James.

 

Regulus marszczy brwi, kuszony, by zerknąć na martwego mężczyznę, jakby mógł wydobyć z niego jakieś informacje, ale powstrzymuje się, ponieważ James nie odwraca wzroku, dopóki on utrzymuje z nim kontakt wzrokowy.

 

— Nie jestem pewien. Mogło być wiele powodów. Może chciał zdobyć broń, albo myślał, że mamy jedzenie, albo po prostu sądził, że może nas obu szybko zabić i poprawić swoje szanse na przetrwanie.

 

— Ale dlaczego miałby to zrobić? — nalega James, a jego głos załamuje się, podnosząc się w wyraźnym niepokoju. — Nikomu nie robiliśmy krzywdy. Pomógłbym mu, gdyby... ale on po prostu... on cię zaatakował, a ja...

 

— James — mówi cicho Regulus.

 

— Nie mogłem mu pozwolić — wyrzuca z siebie James ochrypłym głosem. — On... on chciał cię zabić, a ja nie mogłem... nie mogę... musiałem…

 

— Wiem — mówi mu Regulus po raz kolejny, bo naprawdę wie, mimo że James nie potrafi właściwie wyrazić swoich myśli. — Potrzebuję, żebyś zrobił dla mnie jeszcze jedną rzecz.

 

James mruga, po czym chrapliwym głosem odpowiada:

 

— Cokolwiek.

 

— Zamknij oczy — szepcze Regulus, a James wykonuje polecenie. Teraz cały się trzęsie, drży od stóp do głów. — Teraz cofnij się ostrożnie o pięć kroków i odwróć.

 

Bez słowa James wykonuje jego polecenie. Regulus natychmiast odwraca się, by przykucnąć przy mężczyźnie, podnosi jego sztylet i wsuwa go do kabury na udzie, po czym z grymasem wyciera siekierę o koszulę mężczyzny. Widok jest po prostu... okropny. Krew i wnętrzności. Brutalny, dokładnie tak, jak Regulus się spodziewał.

 

Regulus szybko wraca do Jamesa, zatrzymuje się przed nim i patrzy na niego z czystym smutkiem. James wciąż ma zamknięte oczy, a jego oddech jest nieco chwiejny. Niecałe pięć minut temu flirtował z Regulusem, z uśmiechem tak promiennym, że mogłoby mu zazdrościć samo słońce. Tak szybko to wszystko się stało; tak prędko wszystko może się zmienić.

 

A teraz James, który nigdy nikogo nie zabił, już nie istnieje. Nigdy nie będzie mógł być znowu tą samą osobą, a pozbył się jej bez wahania, bo chronił Regulusa.

 

Regulus jest już tak zmęczony patrzeniem, jak ludzie niszczą siebie, tylko po to, by zapewnić mu bezpieczeństwo.

 

— James — mówi Regulus, utrzymując głos cichy i melodyjny, ale odzywa się tylko po to, by ostrzec, zanim wyciągnie wolną rękę i wsunie swoje palce między palce Jamesa. Ich dłonie splatają się z naturalną łatwością, jakby były stworzone do tego, jakby robili to tysiąc razy, a nie zaledwie trzy. Regulus lekko go pociąga. — Chodź ze mną.

 

James idzie z nim, a Regulus prowadzi go dalej.

 

~•~

 

Dziesięć osób nie żyje. To trzeci dzień. Sześcioro zginęło pierwszej nocy. Ośmioro do drugiej nocy, a dziewiąta osoba zmarła w środku nocy, już po wyświetleniu wizerunków na niebie. A oto dziesiąta ofiara. James nawet nie znał jego imienia.

 

To takie dziwne, że właśnie na tym się skupia, ale James czuje, że jest coś wyjątkowo niehonorowego w zabijaniu kogoś, nie znając nawet jego imienia, tak po prostu, bez zastanowienia. Nie zawahał się ani trochę, to właśnie najbardziej go przeraża. Wszystko wydarzyło się tak szybko - mężczyzna szukający po omacku noża i unoszący go, a jemu wystarczyło zaledwie kilka marnych sekund. James - który był przekonany, że w takiej sytuacji zawaha się - zamachnął się toporem z całej siły bez choćby chwili wahania.

 

Tak po prostu. Tak szybko. Tak łatwo.

 

Najbardziej zaskakujące jest to, że James wcale nie podjął świadomej decyzji, by to zrobić. Owszem, miał pełną kontrolę nad sobą, ale nigdy nie pomyślał: dobra, teraz zabiję tego człowieka. Nie było na to czasu ani na jakiekolwiek inne myśli. Wszystko sprowadzało się do jednej chwili, szybszej niż oddech, i dotyczyło tego, do czego James jest zdolny. Gdyby nie był zdolny do zabijania, właśnie wtedy by się o tym przekonał. Tak się jednak nie stało, bo James najwyraźniej jest zdolny do zabijania, i właśnie to udowodnił. Bez wysiłku. Natychmiast. Instynktownie.

 

Zobaczył Regulusa leżącego na ziemi, sekundy od śmierci, i zabił tego człowieka. Nie znając jego imienia, nie wiedząc, czy ma rodzinę czy przyjaciół, James po prostu, kurwa, go zabił.

 

Dla Jamesa miażdżące jest uświadomienie sobie, że jest zdolny do czegoś takiego. Myślał... Może to było naiwne z jego strony, ale naprawdę wierzył, że znajduje się poza tym wszystkim, jakby on i przemoc były równoległymi liniami, które nigdy nie mogą się przeciąć. Jak olej i woda. To po prostu do siebie nie pasowało, i James nigdy tak naprawdę nie spodziewał się, że mógłby to zrobić. Owszem, powtarzał sobie, że zrobiłby to, gdyby przyszło co do czego, ale głęboko w jakiejś ukrytej komnacie wewnątrz niego, gdzie zawsze kurczowo trzymał się swojej niewinności, był przekonany, że to tylko przechwałki, bo on? Zabijający? Nie, nigdy.

 

Nigdy stało się teraz, na zawsze jest poza zasięgiem, a James właśnie zabił człowieka. To nie była samoobrona. Ten mężczyzna go nie zaatakował; może by to zrobił, po zabiciu Regulusa, ale James nie czekał wystarczająco długo, by się o tym przekonać. James zabił tego człowieka w obronie Regulusa i zastanawia się, czy powinno go to napawać obrzydzeniem.

 

Wcale nie napawa.

 

Regulus go o to nie prosił, a James podejmuje własne decyzje. Tę podjął już na samym początku. Wiedział, co to oznacza. Spędził godziny rozmyślając, rozważając każdą możliwość, by przekonać się, jak daleko byłby w stanie się posunąć, żeby Regulus bezpiecznie wrócił do domu. Bez względu na to, jaki scenariusz przychodził mu do głowy, decyzja Jamesa zawsze była taka sama.

 

Na zewnątrz panuje cisza, nie licząc przypadkowych trzasków drzew i przytłumionego dźwięku płynącej wody w oddali. Regulus prowadzi go w tamtym kierunku, wciąż trzymając za rękę. Idą już od dłuższego czasu, żaden z nich nie wypowiada ani słowa.

 

Kiedy James spogląda w dół, na miejsce, gdzie Regulus trzyma jego dłoń, widzi krew plamiącą ich splecione palce.

 

James ma wrażenie, że na chwilę się wyłącza. Jakby działał na autopilocie. Jego umysł wydaje się kuśtykać, jakby zabicie kogoś zraniło jego zdolność do funkcjonowania, myślenia, rozumienia czegokolwiek. Przychodzi mu do głowy niespójna myśl, że jego rodzice musieli to widzieć, podobnie jak Syriusz. To ostatni ludzie na świecie, którzy by go za to osądzali, a mimo to zastanawia się, co sobie myślą.

 

James zastanawia się, co myśli Regulus. Jest bardzo cichy i zaskakująco delikatny wobec Jamesa w tej chwili, bardziej niż był od lat. James czuje się… jakby stracił grunt pod nogami, a Regulus wciąż go trzyma, jakby wiedział i był zdeterminowany, by nie pozwolić mu się wymknąć. Jest w nim teraz coś pewnego, stabilnego, a James pragnie tylko wtulić się w niego i zamknąć oczy, by odciąć się od reszty świata.

 

James odpływa i wraca do rzeczywistości jak przez zakłócenia, jego umysł brzęczy, jakby był pełen pszczół, a potem są już przy strumieniu. Nowym, którego nigdy wcześniej nie widzieli. Regulus prowadzi go na skraj, kucając i zachęcając Jamesa, by zrobił to samo, pociągając go za rękę. James wykonuje polecenie, a Regulus zanurza ich dłonie w wodzie, nie rozłączając ich nawet podczas zmywania krwi. W wodzie wygląda ona na różową.

 

— Znałeś jego imię? — pyta James ochrypłym głosem.

 

— Nie — mruczy Regulus, wyciągając ich dłonie z wody i pozwalając, by ociekały, nie robiąc nic więcej. Toporek leżący na jego udzie jest czysty i James nie ma pojęcia, jak to w ogóle możliwe. Wygląda, jakby nikt go nie dotknął. — A ty?

 

— Nie — wykrztusza James, zaciskając powieki i opuszczając głowę. Jest tuż obok Regulusa, więc ostatecznie wtula twarz w jego ramię, biorąc głębokie, urywane oddechy.

 

— Ciii, oddychaj, James — szepcze Regulus czule, tak czule, a jedna z jego dłoni odrywa się, by objąć tył głowy Jamesa. Jego palce zanurzają się w niesforne włosy Jamesa, co sprawia, że James czuje się jednocześnie o wiele lepiej i o wiele gorzej.

 

James oddycha. Nie płacze. Czuje, że powinien - wszystkie typowe objawy są obecne: ściśnięte gardło, ból w piersi, trudności z oddychaniem. A jednak łzy nie nadchodzą. Jego oczy pozostają suche. Po prostu wszystko boli.

 

Regulus odchyla się lekko do tyłu, a James wyciąga ręce, by złapać go za ramię obiema dłońmi.

 

— Nie odchodź. Regulus, proszę, nie…

 

— Nie odchodzę — mówi cicho Regulus, przeczesując ponownie palcami włosy Jamesa. — Muszę tylko napełnić nasze manierki, to wszystko. Nie... Wciąż tu jestem, dobrze? Ale nie możemy zostać na długo. Przepraszam, James, ale musimy iść dalej.

 

— Tylko... tylko daj mi chwilę — błaga James, a Regulus wydaje z siebie cichy, kojący dźwięk, który brzmi jak przytaknięcie. Dziwnym trafem James myśli, że Regulus dałby mu teraz wszystko, o co by poprosił.

 

Jedyne, czego James pragnie, to jego.

 

Regulus dotrzymuje słowa. Nie odchodzi ani nie strząsa z siebie Jamesa. Pozwala mu trzymać się kurczowo, gdy sam się przemieszcza, sięgając po torbę i wyciągając manierkę z wodą. James na chwilę odsuwa się, by się napić, gdy Regulus nalega, trącając go nią w głowę, nawet kiedy James początkowo to ignoruje. Pije wodę i czuje się nieco lepiej, co z jakiegoś powodu wywołuje w nim poczucie winy, a potem Regulus dopija resztę, zanim napełnia manierkę ponownie. Robi to wszystko z twarzą Jamesa wtuloną w swoje ramię i jego rękami owiniętymi wokół jednej ze swoich, co znacznie ogranicza jego ruchy, ale ani razu nie narzeka.

 

Potem Regulus daje mu jeszcze trochę czasu. James odwraca głowę i wpatruje się w wodę. Płynie wartko, tworząc długi wąwóz pośród ziemi i skał, unosząc wszystko z prądem. Świeża woda co sekundę zastępuje tę w miejscu, w którym się znajdują, a James zastanawia się, gdzie teraz jest woda zawierająca krew człowieka, którego zabił. Zniknęła, tak jak ten człowiek.

 

— No proszę, cóż za wzruszający widok?

 

W ciągu kilku sekund Regulus chwyta za toporek, zrywając się na nogi i pociągając Jamesa za sobą. Obracają się jednocześnie, by zobaczyć Mulcibera przechadzającego się przez przerwę między drzewami - jego nadejście pozostało niesłyszalne w szumie płynącej wody.

 

Mulciber trzyma w dłoniach miecz i nie jest jedynym, który wychodzi spomiędzy drzew. To wszyscy śmierciożercy, z wyjątkiem Avery'ego, i każdy z nich jest uzbrojony. Willa i Axus wrócili, a Axus ma hak z liną, podobny do tego, którego używali w sali treningowej. Nawet mały Hodge ma broń - tylko nóż, ale jednak.

 

— Wy dwaj — mówi Mulciber, wskazując na nich czubkiem miecza — byliście trudni do znalezienia. To prawie tak, jakbyście po prostu chcieli spędzić trochę czasu sam na sam. Przepraszam, czy przerwałem wam intymny moment?

 

Paznokcie Regulusa wbijają się w ramię Jamesa, tam gdzie go ściska. James przenosi spojrzenie z jednej osoby na drugą. Bernice również ma miecz. Quinn dzierży włócznię. Willa trzyma łuk, a na plecach ma kołczan pełen strzał. Jej dłoń powoli wyciąga jedną z nich.

 

— Uciekaj — szepcze Regulus, ledwie słyszalnie, a potem jego palce rozluźniają uścisk. Natychmiast obaj odwracają się i wpadają prosto do strumienia, biegnąc ile sił w nogach, podczas gdy pozostali automatycznie ruszają w pościg.

 

~•~

 

Uciekaj.

 

Uciekaj.

 

Uciekaj.

 

To wszystko. Nic więcej. Tylko bieg. Świat rozmazuje się wokół Regulusa, gdy zmusza swoje nogi do maksymalnego wysiłku, lawirując między drzewami i nigdy nie biegnąc po prostej. James jest tuż obok, jego długie nogi pozwalają mu dotrzymać kroku szybkości Regulusa. Obaj pędzą, jakby od tego zależało ich życie. Bo zależy.

 

Strzała świszcze tuż obok nich, wbijając się w pień drzewa z głośnym trzaskiem. Regulus łamie ją w pół, mijając ją w biegu, i klnie pod nosem, gdy kolejna przelatuje tuż obok niego - tak blisko, że trafiłaby go, gdyby nie potknął się lekko.

 

Regulus słyszy, jak pozostali ich ścigają - odgłos ich stóp dudniących o ziemię, głośne okrzyki i wybuchy śmiechu. Drwią z nich. Mają ich teraz na celowniku i Regulus wie, że nie przestaną, dopóki on i James nie będą martwi. Problem w tym, że Regulus i James - nawet uzbrojeni - nie mogą z nimi walczyć. Jest ich zbyt wielu.

 

Przedzierając się przez las, Regulus słyszy swój ciężki oddech, a także oddech Jamesa. Wszystko dzieje się zbyt szybko, by mógł wymyślić sensowny plan. Ucieczka byłaby idealna, ale właściwie niemożliwa, gdy śmierciożercy są tuż za nimi. A są. Regulus wyraźnie słyszy, jak się zbliżają.

 

Więc po prostu uciekaj.

 

Uciekaj.

 

Uciekaj.

 

Uciekaj, do cholery.

 

Jak długo? Dokąd? Regulus nie wie. Nie ma pojęcia, co robić; nie może, kurwa, myśleć. Kolejna strzała przelatuje obok niego, prawie trafiając Jamesa, który - jakimś cudem - unika dostania prosto w plecy, rozdzielając się przy drzewie - James skręca w prawo, podczas gdy Regulus w lewo. Uciekaj, uciekaj, uciekaj. Co innego można zrobić?

 

No dalej, myśl. Co robisz, gdy jesteś ścigany? Gdy przeciwnik ma przewagę liczebną i jest silniejszy? Co robisz? Syriusz, co mam zrobić? - zastanawia się Regulus, łapiąc z trudem oddech, podczas gdy całe jego ciało krzyczy z bólu od wysiłku, jaki sobie narzuca. Nie otrzymuje żadnej odpowiedzi. Syriusza tu nie ma.

 

Może nie ma żadnej odpowiedzi.

 

Może... to już koniec.

 

Nie mogą uciec. Nie mogą się wspiąć, ukryć ani biec wystarczająco szybko czy daleko, by wymknąć się ludziom, którzy ich ścigają. Regulus trzyma w dłoni toporek, a do ud ma przypięte dwa sztylety. Gdyby mógł najpierw wyeliminować Willę - ale nie, wbiłaby w niego strzałę w momencie, gdyby tylko stanął w miejscu. Gdyby mógł…

 

Hak wbija się w jego ramię, szarpiąc go z taką siłą, że unosi go w powietrze i miażdży o ziemię z impetem, przez który prawie przegryza sobie język. Usta wypełniają mu się krwią, a on już kiedyś był w takiej sytuacji. Po raz drugi przełyka własną krew, tylko po to, by móc oddychać, i jeśli to nie jest doskonała metafora przetrwania, to Regulus nie wie, co nią jest.

 

Regulus, mimo nagłości całej sytuacji, reaguje błyskawicznie. Został właśnie brutalnie rzucony o ziemię, ale mimo to niezdarnie próbuje wyrwać hak ze swojego ramienia. Nie tkwi zbyt głęboko, ale i tak boli jak cholera, a na dodatek teraz ma dziurę w płaszczu i koszuli. Szczerze mówiąc, to nie jest w tej chwili jego główny problem, ale Regulus jest wystarczająco żałosnym małym gnojkiem, by wściekać się z powodu kilku rzeczy naraz. Widzicie? On też ma talenty.

 

Odrzucając hak na bok, Regulus gramoli się na nogi i widzi Jamesa kilka kroków przed sobą, z piersią unoszącą się gwałtownie, gdy ten odwraca się, by na niego spojrzeć. Każda linia jego twarzy jest napięta i Regulus wie, że James wraca po niego, zanim ten zdąży zrobić choćby jeden krok. Nie zostawię cię, powiedział wcześniej. Będziesz musiał mnie zabić.

 

Nawet pod presją James dotrzymuje danego słowa.

 

Problem w tym, że pozostali ich teraz dogonili. Zajmuje im najwyżej dwadzieścia sekund, by grupa otoczyła ich kręgiem, z którego nie ma ucieczki. A to... Cóż, Regulus wie, że nie ma z tego wyjścia.

 

Ale jeśli już ma zginąć, to zabierze ze sobą przynajmniej dwóch z tych drani, bo jest po prostu aż tak wściekły. Mordercza furia przepływa przez jego ciało i doskonale rozpoznaje to uczucie. W końcu jest teraz mordercą, czyż nie? Ta sytuacja rozwścieczyła go do tego stopnia, że ściska toporek bez cienia wstydu, wiedząc, jak zamierza go użyć.

 

Regulus jest w pełni gotów do walki.

 

A wtedy Mulciber chwyta Jamesa i przyciąga go do siebie, przykładając mu miecz do gardła, gdy uśmiecha się złowieszczo prosto do Regulusa.

 

~•~

 

James może z całą pewnością stwierdzić, że nie ma żadnego fetyszu związanego z nożami. Ani z ostrzami. Ani z mieczami. Z niczym takim - po prostu go nie ma. Nie, to tylko Regulus mu się podoba, i wszystko, co z nim związane. Kiedy Mulciber przykłada mu miecz do gardła, nie ma w tym absolutnie nic podniecającego.

 

Zastygając w bezruchu, James wpatruje się w Regulusa, który wygląda - cóż, szczerze mówiąc, wygląda dość przerażająco, ale w seksowny sposób. To naprawdę nie jest odpowiedni moment i być może James jest po prostu stronniczy, a także nieco histeryczny z powodu narastającej paniki, która zakorzenia się w nim, bo o cholera, zaraz zginie, zaraz naprawdę, kurwa, zginie.

 

Regulus krwawi z rany w ramieniu, ale stoi tak, jakby był całkowicie nienaruszony i w pełni gotów, by wszystko rozpierdolić. Jego wzrok jest utkwiony prosto w Mulciberze, w nikim innym, a jego oczy są lodowate. To faktycznie trochę niepokojące, bo James zna te oczy i nigdy wcześniej nie widział w nich czegoś takiego. Owszem, kiedy James go odnalazł, wyglądał, jakby był gotów zabić. Ale to jest coś zupełnie innego.

 

Regulus ma w oczach morderstwo. Zimne i wyrachowane, jak okno ukazujące niewątpliwie mrożące krew w żyłach myśli, które właśnie przewijają się przez jego umysł. Jest to na tyle przerażające, że James prawie czuje... współczucie dla Mulcibera.

 

— Nie, nie, zostaw go — mówi Mulciber, a Bernice cofa się od miejsca, z którego miała zamiar złapać Regulusa. — On nic nie zrobi. Mam jego chłopaka, czyż nie?

 

— Wygląda na wściekłego — nuci Willa, z naciągniętą strzałą gotową do wypuszczenia, gdy tylko podniesie łuk. Brzmi tak młodo. James myśli, że ma tyle lat co Vanity. — Zabij go, Mulciber. Na co czekasz?

 

— Jeszcze nie — warczy Mulciber. — No dalej, Black. Chcę wiedzieć, jak to zrobiłeś. Jak zabiłeś Avery'ego. Kiedy do niego dotarliśmy, już wynosili jego ciało.

 

— Mogę ci raczej pokazać, niż opowiedzieć — oświadcza ostro Regulus, a w jego głosie pobrzmiewa nuta, która sprawia, że serce Jamesa na moment zamiera.

 

Mulciber warczy Jamesowi do ucha.

 

— Znałem Avery'ego przez całe moje pieprzone życie, ty bezwartościowa szlamo. Powiesz mi, co mu zrobiłeś, albo pokroję śliczną twarz twojego chłopaka, plasterek po plasterku.

 

— Jeśli choćby sprawisz, że on drgnie, będą cię stąd wynosić w kawałkach — ostrzega Regulus, a James przełyka ślinę, bo to jest jego głos mówiący nie żartuję. On... och, on naprawdę ma to na myśli.

 

— Czyżby, Black? — Mulciber śmieje się, po czym unosi miecz i przyciska go do policzka Jamesa. Przesuwa go powoli, naciskając mocno, a James syczy i wzdryga się, ale Mulciber tylko chwyta go za włosy i przytrzymuje w miejscu.

 

— Ał, kurwa — cedzi przez zęby James, pragnąc tak bardzo walczyć, ale jeden niewłaściwy ruch mógłby kosztować go oko, a co ważniejsze, mógłby kosztować Regulusa życie.

 

James szarpie się bezskutecznie, a ostrze przesuwa się wzdłuż boku jego twarzy, dopóki Mulciber nie przystawia miecza z powrotem do jego gardła. Rana piecze i pulsuje bólem, gorąca linia, z której sączy się krew, spływając do szczęki i zbierając się w zagłębieniu szyi. Jego twarz wykrzywia grymas, ale wciąż widzi, jak sztywno trzyma się Regulus, z zaciśniętą szczęką i szeroko rozszerzonymi nozdrzami.

 

— Chcesz teraz gadać, czy mam to powtórzyć? — pyta Mulciber. — Nie? W takim razie pozwól, że po prostu…

 

— Nie waż się — warczy Regulus, robiąc krok do przodu.

 

— A, a, a — nuci Mulciber. — Podejdź bliżej, a on połknie miecz, jasne? — Regulus zatrzymuje się. — No właśnie. Teraz mam cię na smyczy, prawda? Czy twój brat nie mówił ci, żeby nie ujawniać swoich słabości, Black, czy może jest równie bezużyteczny jak ty?

 

Regulus wyraźnie bardziej się wścieka na tę zniewagę wobec swojego brata, a James dobrze to rozumie. James pamięta też, jak Regulus miał trzynaście lat i jeden z jego kolegów z klasy nazwał Syriusza idiotą prosto w twarz. Nie było to w szkole, ale raczej na środku targowiska, a James był wtedy z Syriuszem. Regulus oddalił się, bez wątpienia przeglądając nowe dzienniki, a kiedy poszli go szukać, jakiś chłopak praktycznie się nad nim znęcał.

 

James i Syriusz ruszyli jednocześnie, obaj gotowi zareagować w ten sam sposób, ale nie zdążyli. Regulus zwykle był cichy w towarzystwie innych, nieco nieśmiały, i szczerze mówiąc, nie lubił większości ludzi, którzy nie byli... cóż, w zasadzie Jamesem. Syriusz jest jego bratem, więc to trochę inna relacja.

 

Tak czy inaczej, podeszli wystarczająco blisko, by zobaczyć, jak Regulus zachowuje się jak mały, złośliwy smarkacz, bo mimo całej swojej nieśmiałości, nawet wtedy nie bał się werbalnie zmiażdżyć kogoś, kto go irytował. Chłopak powiedział: "I co niby zrobisz, zwłaszcza gdy nie ma przy tobie twojego brata-idioty", i ledwo skończył mówić, gdy Regulus uderzył go w twarz z taką siłą, że tamten wpadł na stoisko z - jakżeby inaczej - dziennikami. Regulus nie przestawał go bić, przynajmniej dopóki Syriusz i James nie odciągnęli go i nie wywlekli stamtąd, zanim wmieszali się w to Aurorzy.

 

Po wszystkich tych słownych zniewagach, które chłopak mu rzucał, to właśnie jedna przypadkowa uwaga o Syriuszu sprawiła, że Regulus stracił panowanie nad sobą.

 

Krótko mówiąc, jeśli Regulus dorwie Mulcibera, ten jest skończony.

 

Z jakiegoś powodu James zaczyna się śmiać. To nie jest sytuacja, w której śmiech byłby odpowiedni, ale mimo wszystko wyrywa się z jego gardła. Nie może się powstrzymać. Jest zestresowany, twarz go boli i jest przerażony, że zaraz zginą - a jednak się śmieje, bo och, Mulciber będzie tego żałował.

 

— Coś cię bawi, Potter? — pyta ostro Mulciber, szarpiąc go za włosy, by zmusić go do ponownego milczenia.

 

James zgrzyta zębami, ale mimo to mówi:

 

— Jesteś idiotą. Niech bóg ma twoją duszę w opiece, Mulciber, bo właśnie popełniłeś ogromny błąd. Myślisz, że Regulusa obchodzę ja? Nie. Nie, jego słabością jest Syriusz, a ty cholerny głupcze, jego tu nie ma.

 

— James — mówi ostro Regulus i to wszystko, co mówi, ale to wszystko, co musi powiedzieć. Niewypowiedziane polecenie brzmi głośno i wyraźnie.

 

Z pomrukiem James lekkomyślnie napiera na miecz, otrzymując w zamian ostre - choć płytkie - cięcie, wszystko po to, by odrzucić głowę do tyłu i uderzyć nią w twarz Mulcibera. Mulciber klnie siarczyście i odchyla się, unosząc lekko dłoń, którą James chwyta zębami, zaciskając je tak mocno, że czuje w ustach smak krwi.

 

Miecz uderza o ziemię, a James rzuca się po niego, gdy Mulciber zatacza się do tyłu z krzykiem. Chwyta broń w dłoń i wciąga gwałtownie powietrze, gdy coś błyska w kącie jego oka. To Bernice, jej miecz sunie prosto na niego. James unosi dopiero co zdobytą broń, by sparować cios, upada na plecy i rozpaczliwie próbuje podnieść się z powrotem na nogi.

 

Chaos wybucha natychmiast i z pełną siłą. Strzała przecina powietrze, ale Regulusowi udaje się jej uniknąć, gdy rzuca się prosto na Mulcibera. Bernice jest absolutnie bezlitosna w posługiwaniu się mieczem, atakując Jamesa raz za razem, tak szybko, że może on jedynie blokować kolejne ciosy, by uchronić swoją głowę przed czystym odcięciem od ciała.

 

Axus kręci swoim hakiem w powietrzu niczym lassem, a James widzi, jak zmierza prosto w stronę Regulusa i... trafia. Hak wbija się w to samo miejsce co wcześniej, ale Regulus nawet nie zwalnia. Po prostu chwyta linę i szarpie tak mocno, że Axus upada na ziemię, przeklinając pod nosem, gdy lina prześlizguje się przez ich dłonie na tyle szybko, że prawdopodobnie powoduje oparzenia. Regulus wyrywa hak jednym ruchem i beztrosko odrzuca go na bok, sprawiając, że znika między drzewami. Axus klnie siarczyście i rzuca się biegiem, by go odzyskać.

 

Quinn rzuca się za Regulusem z włócznią, a Jamesowi udaje się odeprzeć miecz Bernice z wystarczającą siłą, by zyskać czas na podniesienie się. Hodge stoi tam, taki niepozorny, z uniesionym nożem. Nie rusza się, więc James również pozostaje w bezruchu. Cała trójka - James, Bernice i Hodge - trwa w milczącym impasie, z bronią w pogotowiu.

 

Serce Jamesa dudni mu w uszach, a myśli pędzą jak szalone. Jest rozkojarzony, martwiąc się o Regulusa, mimo że Mulciber nie ma broni. Quinn jest jednak tam, ze swoją włócznią. Regulus ma przynajmniej toporek, ale Mulciber wciąż ma pięści. Poza tym, James nie jest jakimś bogiem władającym mieczem. Ledwo wie, jak trzymać to cholerstwo, a jest ono znacznie cięższe, niż się spodziewał. Bernice trzyma swój miecz tak, jakby wiedziała, jak go używać, co jest niepokojące.

 

Nagły, mrożący krew w żyłach krzyk sprawia, że wszyscy zastygają w bezruchu, by po chwili instynktownie odwrócić głowy w kierunku, z którego dobiega dźwięk. Mulciber leży na ziemi, a Regulus właśnie wyrywa toporek z jego ramienia, by natychmiast opuścić go z powrotem.

 

— Kawałki! Kurwa, mówiłem ci, że będziesz w kawałkach! — ryczy Regulus i znów opuszcza topór, miażdżąc stopą dłoń Mulcibera, aż całkowicie ją przebija. Dźwięk jest obrzydliwy, a krew - jest jej tak wiele. Regulus ponownie unosi toporek, po czym kopie odciętą dłoń Mulcibera, odrzucając ją od ciała.

 

— O cholera — wykrztusza Bernice głosem sugerującym, że zaraz może zwymiotować, i szczerze? James doskonale ją rozumie.

 

Mulciber wrzeszczy i wije się na ziemi, rozpaczliwie drapiąc własne ramię, a Regulus patrzy na niego z góry, jakby był wijącym się robakiem, który nie może podnieść się z pleców. Ponownie unosi toporek, tym razem najwyraźniej celując w głowę, i jest tak skupiony, że nie dostrzega Quinn za swoimi plecami. Dziewczyna odciąga włócznię do tyłu.

 

Regulus! — krzyczy James, a imię wyrywa się z niego w przypływie niczego innego jak czystego, kurewskiego przerażenia.

 

~•~

 

Włócznia trafia Regulusa w bok, tuż nad biodrem, ześlizgując się, gdy on odskakuje z głośnym przekleństwem. Dwa cale w lewo i grot przebiłby go na wylot. Może jednak szczęście zaczyna mu dopisywać.

 

Może jednak nie, bo Quinn znowu rzuca się na niego, a on nie jest wystarczająco stabilny, by w pełni zablokować ten atak. Cios ma trafić prosto w środek jego brzucha i James znów krzyczy. Regulus wciąga gwałtownie powietrze, w uszach mu dzwoni, gdy nagle wokół szyi Quinn opada pnącze uformowane w pętlę i zaciska się mocno na jej gardle.

 

Quinn zostaje uniesiona wysoko nad ziemię, szamocząc się w powietrzu, upuszcza włócznię, gdy desperacko chwyta się za gardło i dusi, kopiąc nogami w próżni. Gdy ona wędruje w górę, Evan opada w dół, trzymając koniec pnącza w dłoniach. Wygląda to jak system bloczków na gałęzi, z której spada - on zręcznie opuszcza się w dół, podczas gdy ona szarpie się coraz wyżej. Nie tracąc czasu, Evan rzuca się do pnia drzewa, by owinąć wokół niego pnącze i zabezpieczyć je tak, by Quinn nie spadła z powrotem na ziemię.

 

Na ziemi Mulciber płacze rzewnymi łzami.

 

— Cholera! Cholera, Hodge, musimy ją ściągnąć! — ryczy Bernice. — Willa? Willa, gdzie ty, do diabła, jesteś?!

 

Uciekaj! — krzyczy Evan do Regulusa.

 

— James! — odkrzykuje Regulus, jakby w odpowiedzi, a potem obaj biegną prosto w stronę Jamesa, który właśnie próbuje zrzucić z pleców Willę. Nie ma już więcej strzał, więc teraz ucieka się do próby uduszenia go własnymi rękami.

 

Mulciber wciąż miota się po ziemi, Quinn nadal szamocze się w powietrzu, a Bernice i Hodge porzucili Jamesa, by zająć się ściągnięciem jej na dół. Axus prawdopodobnie wciąż szuka swojego haka, a Regulus jest teraz wdzięczny, że go wyrzucił.

 

Jamesowi udaje się w końcu zrzucić z siebie Willę, po prostu strząsając ją, bo jest od niego znacznie drobniejsza. Zatacza się do tyłu, wciąż ściskając miecz w dłoni - mógłby ją zabić. Mógłby to zrobić bez trudu, ale nie robi tego. Widzi Regulusa i Evana biegnących prosto w jego stronę, więc zaczyna się cofać, by spotkać się z nimi w pełnym biegu, gdy razem przedzierają się przez las.

 

Uciekaj.

 

Uciekaj.

 

Uciekaj.

 

I tak oto znów uciekają.

 

Tym razem nikt ich nie goni, a teraz mają ze sobą trzecią osobę, kogoś, komu Regulus - na tym etapie - jest pewien, że ufa. Nikt nie podąża ich śladem, a mimo to wciąż biegną, jakby ich życie było zagrożone. Nie sposób ich przekonać, że tak nie jest.

 

Nie rozlega się żaden wystrzał z armaty, nawet gdy biegną już tak długo, że Quinn z pewnością byłaby już martwa, co oznacza, że udało im się ją ściągnąć na dół. Mulciber - cóż, może przeżyć bez dłoni, o ile nie wykrwawi się na śmierć. Regulus nie jest z tego zbyt zadowolony, szczerze mówiąc. Nie odciął Mulciberowi dłoni z litości. Zamierzał go zabić.

 

Regulus wciąż pragnie go zabić. Mordercza wściekłość nadal pulsuje w jego żyłach, nie odpuszczając ani na moment. Później, być może, poczuje obrzydzenie tym, jak całkowicie stracił nad sobą kontrolę, ale teraz pozostaje cholernie wściekły.

 

— Regulus. Regulus, przestań — wyrzuca z siebie James, dysząc ciężko, po czym zaczyna zwalniać, co sprawia, że Evan i Regulus robią to samo.

 

Powoli wszyscy zatrzymują się, ciężko oddychając. Gdy tylko Regulus przestaje się ruszać, dają o sobie znać jego obrażenia. Jęczy, obejmując dłonią bok i lekko się pochylając, zaciskając oczy, próbując złapać oddech. Żadna z ran nie jest śmiertelna, wie o tym, ale mimo wszystko cholernie boli. Zagrożenie infekcją również jest niepokojące, więc zatrzymanie się, by opatrzyć rany, jest koniecznością. Ale nie tutaj, nie na otwartej przestrzeni.

 

— Cholera — wyrzuca z siebie Regulus, zmuszając się do wyprostowania. Spogląda na Evana oszołomiony, a ten odpowiada mu słabym uśmiechem, również łapiąc oddech. — Evan, co do diabła?

 

— Nikt nigdy nie pomyśli, żeby spojrzeć w górę, co, kochasiu? — mówi Evan z lekkim, zdyszanym śmiechem.

 

Regulus wpatruje się w niego, po czym wybucha śmiechem. Nie jest pewien, skąd się to bierze, ale po prostu... śmieje się. Pełnym, głębokim śmiechem, który faktycznie sprawia mu ból, więc nie trwa to długo. Cholera, jego ciało boli. Czuje, jak fala adrenaliny opuszcza jego organizm, ustępując miejsca wyczerpaniu, które wywołuje drżenie.

 

— Jesteś ranny — mamrocze James, potykając się, gdy idzie w jego kierunku z szeroko otwartymi oczami. Krew wciąż spływa mu po twarzy.

 

— No co ty nie powiesz, James — odpowiada Regulus z grymasem, podciągając kurtkę i koszulkę, by przyjrzeć się swojemu bokowi.

 

James syczy przez zaciśnięte zęby.

 

— O, to jest…

 

— Nie jest śmiertelna — przerywa mu Regulus. — Przeżyję.

 

— Nie przeżyjesz, jeśli tego nie oczyścimy — odpowiada James. — Reg, musimy cię jak najszybciej opatrzyć. Zakażenie może…

 

Regulus opuszcza koszulkę i kurtkę.

 

— Tak, w porządku, ale nie tutaj. Nie możemy zostać tak na otwartej przestrzeni.

 

— Naprawdę sądzisz, że śmierciożercy będą nas ścigać po tym wszystkim? — pyta Evan z niedowierzaniem.

 

— Oczywiście, że będą. Jak tylko opatrzą ramię Mulcibera, ruszą za nami — mruczy Regulus, wyciągając rękę i chwytając Jamesa za podbródek, odwracając jego głowę, by przyjrzeć się rozcięciu na jego policzku. Na szyi też ma mniejsze skaleczenie, ale to już przestało krwawić. To na twarzy przynajmniej zwalnia. — Mają ze sobą zapasy, więc nie zajmie im dużo czasu, żeby dojść do siebie. Mulciber z pewnością będzie szukał zemsty. James, przestań się ruszać.

 

— Nic mi nie jest — upiera się James, próbując odchylić głowę.

 

— Daj mi na to spojrzeć, idioto.

 

— Powiedziałem, że nic mi nie jest. Ty jesteś w gorszym stanie. Pokaż mi swoje ramię...

 

Evan odchrząkuje.

 

— Jeśli już skończyliście, niedaleko stąd jest strumień z małą jaskinią obok. Możecie przestać flirtować w każdej chwili.

 

— Odwal się — mruczy Regulus, ale posłusznie opuszcza rękę i odwraca się w stronę Evana. — Widziałem, że Axus dostał ich hak. Masz jeszcze swój nóż?

 

— Willa i Axus gonili mnie przez długi czas — mówi zmęczony Evan, wzdychając ciężko. — Willa ukradła mój nóż; muszę przyznać, że to sprytna dziewczyna. Udało mi się zgubić Axus, zakładając, że pobiegną za hakiem, jeśli go rzucę, i miałem rację. Oczywiście nadal mam swoje zapasy. — Sięga w górę, by poklepać pasek swojej torby. — Po prostu nie mam żadnej broni. Ale nie pozwoliłem, żeby mnie to powstrzymało.

 

— Masz — mówi Regulus, wyciągając topór w stronę Jamesa, który wpatruje się w niego bez ruchu. Jego wzrok powoli wędruje w górę, by spotkać spojrzenie Regulusa, a on sam przełyka ciężko ślinę. Regulus kiwa mu głową, co sprawia, że James bierze topór powoli i ostrożnie. Jest pokryty krwią Mulcibera. Regulus zabiera miecz; James nie protestuje, po prostu mu go oddaje. Regulus wyciąga go w stronę Evana, który mruga ze zdziwieniem. — Masz.

 

Evan czeka tylko chwilę, zanim wyciąga rękę, by go wziąć, a potem mamrocze:

 

— Dzięki.

 

— Prowadź — odpowiada Regulus, wykonując zapraszający gest ręką.

 

— Śmierciożercy znają strumień, ale nie jaskinię — wyjaśnia Evan, odwracając się i ruszając przed siebie. — Widziałem, jak podchodzili do strumienia od strony drzew, ale chyba nie zorientowali się, że w pobliżu jest jaskinia. Powinniśmy być tam bezpieczni, przynajmniej przez chwilę.

 

— Chyba że już zdążyli się pozbierać i znowu nas szukają — zauważa James.

 

— Tak, więc może przyspieszymy trochę, co? — sugeruje Evan i wszyscy zaczynają lekko truchtać, co jest właściwie maksimum tego, na co mogą się zdobyć, biorąc pod uwagę, jak bardzo są obolali i wyczerpani.

 

Regulus przyciska dłoń do boku, krzywiąc się z bólu, ale mimo to idzie dalej.

 

— Czy w twoich zapasach jest cokolwiek, co choćby w najmniejszym stopniu przypomina środki medyczne?

 

— Nie, ale mam kawałek materiału, który powinien pomóc was oczyścić, i miskę, w której możemy przynieść wodę — odpowiada Evan.

 

— Cudownie — mruczy Regulus z westchnieniem. — Nie żebym nie był wdzięczny, Evan, ale co właściwie robiłeś na tym drzewie?

 

— Usłyszałem krzyk Mulcibera — mówi Evan, a Regulus wciąż patrzy prosto przed siebie, podczas gdy James i Evan zerkają na niego z obu stron. — Nie byłem zbyt daleko i byłem... ciekawy, więc podszedłem bliżej i wspiąłem się, żeby zobaczyć, co się dzieje. Niezły z ciebie był postrach, kochasiu, jak tak rąbałeś.

 

— Tak, cóż, przegapiłeś moment, kiedy ostrzegałem go, że tak się stanie — mówi Regulus. — To nie moja wina, że nie słuchał.

 

Evan gwiżdże cicho, a potem cmoka językiem.

 

— Nie wyobrażam sobie, co takiego zrobił, że dałeś mu takie ostrzeżenie. Chociaż mogę się domyślić. Groził twojemu chłopakowi?

 

— Właściwie to wyśmiewał jego brata — poprawia James.

 

Obie rzeczy, myśli Regulus, po czym krzywi się, gdy tylko ta myśl przychodzi mu do głowy, bo James nie jest jego chłopakiem. Regulus po prostu... jest ranny, zmęczony i ma na głowie mnóstwo spraw, dobra? Dajcie mu spokój. Nie można go winić za myśli, które przychodzą mu do głowy w tych okolicznościach, zwłaszcza gdy jest praktycznie naprowadzany na nie, bo wie, że Evan ma na myśli Jamesa, mówiąc twój chłopak. Cholera, Regulus potrzebuje drzemki.

 

Wszyscy milczą, dopóki nie docierają do strumienia, do którego prowadzi ich Evan. Wskazuje on jaskinię, ale najpierw zatrzymują się przy wodzie. Jest przejrzysta i czysta, przypomina bardziej staw niż strumień. Woda jest uderzająco nieruchoma, z wyjątkiem kilku zmarszczek wywołanych przez wiatr i nic więcej. Regulus widzi aż do samego dna i nie ma tam ani jednej ryby, ani niczego innego.

 

Evan oddala się od nich, by nabrać wody do swojego bidonu i miski, podczas gdy James i Regulus kucają, by po raz drugi tego dnia zmyć krew ze swoich rąk. Robi się już nieco później, ale nie na tyle późno, by śmierciożercy wycofali się na noc. Wciąż mają czas.

 

Regulus czuje na sobie wzrok Jamesa. Nie ma jednak odwagi, by spojrzeć mu w oczy, bo jego gniew już przygasł, teraz jedynie cicho kipi pod powierzchnią. W tej chwili jest już miejsce na wstyd i zakłopotanie z powodu własnych czynów. Nie wie, jak James na niego patrzy.

 

Gdzieś w głębi umysłu Regulus zastanawia się, co musiał pomyśleć Syriusz, widząc, jak odcina dłoń Mulcibera. To trochę głupie, prawda? Syriusz też robił różne rzeczy w swoich igrzyskach. Okropne rzeczy. Regulus doskonale pamięta, jak mając piętnaście lat, patrzył, jak Syriusz odgryza komuś palec, po czym go wypluwa, wykorzystując agonię przeciwnika, by go wykończyć. Był bezwzględny, gotów zrobić wszystko - nawet najbardziej makabryczne rzeczy - by przeżyć. Najgorsze jest to, że nigdy nie zrobiłby żadnej z tych rzeczy, gdyby nikt wcześniej nie próbował go zabić.

 

Gdyby Mulciber nie rozciął policzka Jamesa i nie sprawił, że ten się wzdrygnął, być może wciąż miałby swoją dłoń.

 

Regulus sądzi, że Syriusz nie obwiniałby go ani nie patrzyłby na niego inaczej. Co dziwne, Regulus nie czuje się inaczej, ale jest na tyle racjonalny, by zrozumieć dlaczego. Mulciber nie jest martwy. Owszem, stracił dłoń, ale Regulus go nie zabił.

 

Wciąż jednak ma na to ochotę. To, że jego gniew przycichł, nie oznacza, że zniknął. Nadal tam jest, po prostu w tej chwili głównie się tli.

 

To będzie go ciążyć. Wie o tym. Już teraz widzi rozmazaną plamę krwi, nawet nie zamykając oczu, a w uszach wciąż dźwięczą mu wrzaski bólu Mulcibera, choć dawno już ucichły. Regulus będzie musiał zmierzyć się z tym w swoich koszmarach.

 

— Regulus — odzywa się James.

 

— Nic mi nie jest — odpowiada Regulus odruchowo.

 

— Regulus, spójrz na mnie — nakazuje stanowczo James, a w jego tonie jest coś władczego, na co Regulus reaguje natychmiast. Patrzy, a James odwzajemnia jego spojrzenie niewzruszenie, z opanowanym wyrazem twarzy. — Nie jest z tobą w porządku.

 

— Nie mogę sobie pozwolić, by to miało znaczenie — przyznaje Regulus, bo nie, nie jest z nim w porządku. Z Jamesem nie jest w porządku. Nikt na tej przeklętej arenie nie jest w porządku. To niemożliwe, a mimo to wszyscy muszą jakoś funkcjonować. Nie mają wyboru. — Po prostu odpuść, James.

 

— Nie... nie winię cię — mruczy James.

 

— Nie? — Regulus unosi brwi. — Właśnie okaleczyłem człowieka. Powiedz mi, jak dokładnie zamierzasz to usprawiedliwić?

 

James kręci głową.

 

— Nie usprawiedliwiam tego. Patrzę na to logicznie, i nie rób mi żadnych uszczypliwych komentarzy o tym, że nie mam za grosz logiki, Regulus. Nie jestem w nastroju, a to nie jest żart. Jesteśmy na arenie, gdzie nie mamy wyboru i musimy walczyć i zabijać, żeby przeżyć. Niecałe trzy godziny temu wbiłem topór w czaszkę człowieka.

 

— To było coś innego.

 

— Jak to?

 

— Nie musiałem odcinać Mulciberowi ręki, żeby przeżyć, James. Zrobiłem to, bo ja... — Regulus urywa i odwraca wzrok.

 

— Bo byłeś wściekły, przerażony i walczyłeś w ekstremalnych warunkach, gdzie ryzyko śmierci było tak ogromne, że wszystko - absolutnie wszystko - sprowadzało się do instynktu przetrwania — nalega James, pochylając się, by znów złapać spojrzenie Regulusa. — Wiem, że działałeś w gniewie, ale morderstwo nie jest delikatne, Regulus. Nie jest czyste. Czasem jest brutalne, właśnie takie, jak to, co Syriusz musiał zrobić, gdy to on tam był. Myślisz, że nie odbyłem z nim dokładnie tej samej rozmowy, co?

 

Regulus przełyka ślinę, po czym wyciąga rękę, by delikatnie odebrać Jamesowi toporek i zanurzyć go w wodzie. To w końcu jego bałagan; powinien sam go posprzątać.

 

— Wiem, że tutaj na arenie granice tego, co trzeba zrobić, żeby przeżyć, są inne niż na zewnątrz, ale James... nie chcę się w tym zatracić.

 

— Regulus — szepcze James, kładąc dłoń na jego nadgarstku, a jego oczy są łagodne i smutne.

 

— Nie czujesz tego? — szepcze Regulus, szukając zrozumienia w jego oczach, zdesperowany, by je odnaleźć. — To jak... jak jakaś otchłań. Jakbyśmy byli popychani i popychani, aż się wystrzępimy. Obdarci i głodni jak zwierzęta. Ale my czujemy... my czujemy, James, i nie tak jak zwierzęta. Głębiej. Mocniej. Zwykle z wyższą inteligencją. Więc nasz gniew, nasz ból, nasz strach - mogą stać się bronią. A ta arena to po prostu otchłań, w którą wpadamy coraz głębiej, aż wszystko inne, wszystkie zasady i... i to, co słuszne, staje się coraz bardziej odległe. To miejsce wysysa z nas człowieczeństwo. Nie czujesz tego?

 

James bierze głęboki oddech, po czym powoli wypuszcza powietrze i kiwa głową. Wygląda na udręczonego.

 

— Dlatego nie chciałem zabijać tych zwierząt. Właściwie... na początku nie byłem tak bardzo temu przeciwny, ale potem je zobaczyłem i pomyślałem... sam nie wiem. Poczucie, że muszę je zabić, było jak... imadło zaciskające się na mojej szyi. Nie chciałem tego robić, tak samo jak nie chciałem zabić tamtego człowieka, ale zrobiłem to. Czuję to, Regulus. Nie jesteś sam.

 

— Nie chcę zatracić samego siebie — chrypi Regulus — i boję się... boję się, że już to zrobiłem.

 

— Czasem jesteś tak podobny do Syriusza — mruczy James czule, z uśmiechem, w którym miesza się czułość i ból. — Ja też się boję, ale wciąż tu jesteśmy i wciąż próbujemy.

 

Regulus prycha słabym śmiechem.

 

— To chyba musi się liczyć, prawda? O to ci chodzi?

 

— Prawie. Myślę, że to liczy się w wielu sprawach — odpowiada James, a jego uśmiech staje się cieplejszy. Jego dłoń zanurza się w wodzie, by móc ścisnąć palce Regulusa między swoimi. — Jesteśmy w porządku. Będziemy w porządku, kochanie.

 

— Na razie — mówi cicho Regulus.

 

Odwraca wzrok i wysuwa dłoń z uścisku Jamesa, ponieważ jego dotyk, nawet pod wodą, wywołuje to głupie trzepotanie w piersi Regulusa. To bezsensowne. To najgorsze możliwe miejsce, by przeżywać cholerne sercowe trzepotania tylko dlatego, że James Potter go dotknął, jakby nagle znów miał czternaście lat. Na litość boską, musi się opanować. Dosłownie znajduje się w sytuacji, gdzie w każdej chwili chodzi o życie lub śmierć.

 

Regulus kończy czyszczenie toporka Jamesa, po czym oddaje mu go. Ich dłonie są oczyszczone, ale wciąż widać na nich krew z ran, podobnie jak na ich ubraniach. Ta krew będzie musiała po prostu wsiąknąć, bo przecież nie mogą teraz wyprać swoich rzeczy. Jest już zbyt późno, a żadna z nich nie wyschłaby przed spadkiem temperatury. Dlatego tej nocy będą spać w ubraniach sztywnych od zaschniętej krwi.

 

Evan podchodzi z miską i szmatką, unosząc je z tym swoim zadowolonym uśmieszkiem. Ten drań oczywiście jest nietknięty, więc całkowicie uniknie tego, co z pewnością będzie irytującym procesem. Prawdopodobnie będzie bolało, ale jest to konieczne.

 

— Dobra, wejdźmy do jaskini, na wypadek gdyby nasi przyjaciele skierowali się w tę stronę — oznajmia Evan, dając Jamesowi znak, by szedł przodem, podczas gdy Regulus chwyta swoją torbę.

 

— Nie będą w stanie nas znaleźć, jeśli tu przyjdą, prawda? — upewnia się James, odwracając się, by iść tyłem i patrzeć na nich oboje.

 

— Jaskinia jest ukryta za mnóstwem krzaków i pnączy, więc jest praktycznie niewidoczna gołym okiem. Właściwie znalazłem ją tylko dlatego, że uciekałem przed Axus i Willą. Prawie do niej wpadłem — zapewnia go Evan z lekkim śmiechem. — Dopóki będziemy cicho, przejdą obok i nawet nie zorientują się, że tu byliśmy.

 

Słychać wyraźne kliknięcie zwalnianego mechanizmu, a potem James wyje wniebogłosy i osuwa się na ziemię. Jego krzyk bólu odbija się echem od drzew, tak głośny, że ptaki zrywają się do lotu, i Regulus nawet nie może go za to winić.

 

James właśnie wpadł w pułapkę na niedźwiedzie.

Chapter 15: Strata

Chapter Text

Słychać, jak miska Evana uderza o ziemię, a pierwszym, co James czuje poza palącym, rozżarzonym do białości bólem skupionym w nodze, są dłonie na jego twarzy.

 

Regulus rzucił się na ziemię obok niego, jego twarz niepokojąco blada. Przez chwilę trzyma policzki Jamesa w dłoniach, ale zaraz odrywa się od niego, by zająć się pułapką na jego nodze. James wpatruje się w nią, wydając z siebie zdławione odgłosy bólu, skomląc i przygryzając wargę tak mocno, że prawie przegryza ją na wylot. Kurwa. Kurwa, kurwa, kurwa.

 

Boli tak cholernie mocno. James nigdy wcześniej… nie czuł takiego bólu. Nigdy nawet nie złamał kości, więc widok pułapki zaciśniętej na jego nodze jest po prostu… przytłaczający. To zbyt wiele, a głowa Jamesa wiruje od intensywności bólu. I pomyśleć, że istnieją gorsze rzeczy do przeżycia, większe cierpienia do doświadczenia. James nie jest w stanie tego pojąć, żadnej z tych rzeczy. Uważa, że cała koncepcja bólu jest po prostu głupia. Nie powinna istnieć.

 

— Mu-musimy to rozewrzeć — mówi Regulus napiętym głosem. James widzi, jak drżą mu ręce. — Evan…

 

— Wiem. Po prostu... — Evan wypuszcza powietrze i krzywi się. — Kurwa. Dobra, James, to będzie cholernie bolało, naprawdę bardzo mocno. Jak tylko rozewrzemy pułapkę, musisz wyciągnąć nogę. Regulus, ty weź jedną stronę, a ja pociągnę drugą. Trzymaj mocno. Regulus.

 

Na ostre wezwanie swojego imienia Regulus gwałtownie mruga i zrywa się do działania. Kiwa głową w stronę Evana, po czym obaj ostrożnie chwytają za brzegi pułapki. Żaden z nich jednak nie ciągnie.

 

— Po prostu... kurwa, po prostu to zróbcie — cedzi przez zęby James. Czuje, jak zęby pułapki wbijają się w jego nogę, na tyle głęboko, że ocierają się o kość.

 

— Razem — chrypi Regulus. — Raz, dwa, trz…

 

— Czekaj — wypala Evan. — Na trzy czy po trzy?

 

— Evan! — krzyczy Regulus, rzucając mu wściekłe spojrzenie i wyglądając na kompletnie roztrzęsionego.

 

Evan prycha z irytacją.

 

— To uzasadnione pytanie!

 

Trzy! — ryczy Regulus i obaj natychmiast zaczynają ciągnąć jednocześnie, a wtedy James znów zaczyna wrzeszczeć wniebogłosy.

 

Szczerze mówiąc, rozwarcie pułapki boli niemal bardziej niż jej zatrzaśnięcie. Noga Jamesa natychmiast zaczyna pulsować mocniej, fala za falą bólu promieniuje z jego nogi przez całe ciało. Gdy tylko ma wystarczająco miejsca, James uwalnia nogę i odsuwa się do tyłu, a jego krzyki przechodzą w ciche jęki, gdy stopa ciągnie się po ziemi.

 

Gdy Evan i Regulus puszczają pułapkę, ta zatrzaskuje się z głośnym brzękiem, a jej zęby, w miejscu zetknięcia, są poplamione krwią. W ciągu kilku sekund Regulus jest z powrotem przy Jamesie, znów ujmując jego twarz w dłonie. James patrzy na niego, mrugając, by pozbyć się łez z oczu.

 

— Wszystko w porządku — mówi Regulus bez tchu, z szeroko otwartymi oczami, nadal blady jak ściana. — W porządku. Nic ci nie jest, James. To nawet nie jest takie straszne, co nie? Nie bądź beksa.

 

— Cholernie boli — przyznaje James, niemal skomląc.

 

— Wiem, wiem, przepraszam. Wszystko będzie dobrze, kochanie. Wszystko w porządku — mamrocze Regulus, a jego palce drżą, gdy przesuwa je po bokach szyi Jamesa, bardziej niespokojny teraz niż był po odcięciu ręki Mulciberowi.

 

— Regulus, musisz go podnieść, natychmiast — syczy Evan. — Nie ma mowy, żeby śmierciożercy tego nie usłyszeli. Nie zdziwiłbym się, gdyby wszyscy to słyszeli. Zabierz go do jaskini. Idź.

 

— N-nie sądzę, że będę w stanie iść — wykrztusza James, a jego panika narasta, aż niemal nie może oddychać. Niemożność chodzenia tutaj, w tych warunkach, to praktycznie wyrok śmierci. Natychmiast zaczyna wpadać w spiralę strachu.

 

— Pomogę ci. Wszystko w porządku, pomogę. Ciii, nic ci nie jest, pomogę ci — powtarza jak mantrę Regulus, a potem przysuwa się, by objąć Jamesa ramieniem i pomóc mu wstać.

 

To nie jest pełen gracji proces. Zmiana pozycji w jakiś sposób zmienia odczucie bólu, co nawet nie ma sensu. Może to grawitacja, która ciągnie jego nogę, gdy już stoi, a może to ostre strzały bólu przeszywające jego nogę, gdy prawie się potyka i kładzie choćby odrobinę ciężaru na stopie, albo może to tarcie materiału o jego rany, gdy przesuwa się po skórze. Cokolwiek to jest, sprawia, że zaciska się na Regulusie i zaciska zęby, żeby nie krzyczeć.

 

Pot spływa po czole Jamesa, a Regulus przytula się do jego boku, obejmując go ramieniem. Przejmuje większość ciężaru Jamesa i zaczyna pomagać mu kuśtykać w kierunku jaskini. Szczerze mówiąc, idą powoli, ale udaje im się zrobić pewien postęp, zanim Evan ich dogania, napełniwszy miskę wodą i zebrawszy swoje rzeczy.

 

Gdy tylko Evan ich dogania, bez słowa wsuwa się pod drugie ramię Jamesa i pomaga go podtrzymywać podczas drogi, na tyle, na ile pozwalają mu wszystkie rzeczy, które trzyma w rękach.

 

Dotarcie do jaskini jest trudne; dostanie się do środka to istna droga przez mękę. Wejście znajduje się nieco wyżej i jest ukryte za ścianą pnączy i krzewów, dokładnie jak mówił Evan. Evan musi najpierw wskoczyć do środka, by odłożyć wszystkie rzeczy, a potem wrócić i rozchylić roślinność na tyle, by mogli się przecisnąć. Nie idzie to najlepiej, więc James i Regulus wpadają do środka potykając się, co zmusza Jamesa do oparcia ciężaru na zranionej nodze, a to wyrywa z jego ust bolesny jęk.

 

— Przepraszam, przepraszam, cholera, tak bardzo przepraszam — Regulus przeprasza, a w jego głosie słychać taki niepokój i rozpacz, że aż łamie to serce Jamesa.

 

— W-wszystko w porządku — wydusza z siebie James, starając się udawać, że nie odczuwa aż takiego bólu, jak w rzeczywistości. Przybiera dzielną minę. Na tym etapie próbuje bardziej uspokoić Regulusa niż samego siebie.

 

Regulus pomaga mu dotrzeć do ściany jaskini, tuż obok miejsca, gdzie Evan położył swoje rzeczy, powoli i ostrożnie pomagając mu usiąść. James wstrzymuje oddech, dopóki nie znajduje się w stabilnej pozycji, z nogami wyciągniętymi przed sobą, a potem wypuszcza powietrze z głośnym westchnieniem i odchyla głowę do tyłu, na moment przymykając oczy. Nawet po tym krótkim marszu do jaskini czuje, jakby miał zaraz zemdleć.

 

— Musimy to obejrzeć — mruczy Evan, a James otwiera oczy i widzi, jak tamten klęka przy jego nodze. Evan podnosi wzrok i krzywi się, patrząc na Jamesa. — To... też będzie bolało. Przepraszam.

 

— Daj mu, do cholery, chwilę, żeby mógł odetchnąć — warczy Regulus.

 

— Słuchaj, rozumiem, że się teraz zamartwiasz, kochasiu, ale nie mamy czasu, żeby robić to delikatnie — odpowiada Evan. — Musimy zobaczyć, jak źle to wygląda, i twój mentor też musi to widzieć, bo James może potrzebować lekarstw, których nie mamy.

 

— Mam tylko małą buteleczkę środka antyseptycznego i kilka bandaży — przyznaje Regulus, zdejmując torbę, by poszukać tych rzeczy.

 

— Zaraz, a co z tobą? — pyta James. — Jesteś ranny. Ty…

 

— Zamknij się, James — wtrąca Regulus roztargnionym tonem, nawet nie zwracając na niego uwagi, gdy wyciąga kompaktowy zestaw. Otwiera go, ukazując przygnębiająco małą buteleczkę i trzy bandaże, które również są bardzo niewielkie. Pokazuje to Evanowi niemal rozpaczliwym gestem.

 

— Najpierw zobaczmy, jak źle to wygląda — mruczy Evan, patrząc z grymasem na zestaw, jakby był żałosny. — Dobra, James, gotowy?

 

James wypuszcza głęboko powietrze.

 

— Nie. Ale i tak to zrób.

 

Evan i tak to robi. Na jego obronę trzeba przyznać, że stara się być delikatny, gdy powoli i ostrożnie zaczyna podwijać materiał spodni nad nogą Jamesa. Problem w tym, że każde przesunięcie i szarpnięcie powoduje, że ogień przebiega wzdłuż jego zakończeń nerwowych w najgorszy możliwy sposób. James napina się i zaciska zęby, ściskając dłoń Regulusa tak mocno, że później będzie się z tego powodu źle czuł.

 

Ale Regulus jest tuż obok, pochylając się, by szeptać mu do ucha bezsensowne słowa, po prostu stały potok:

 

— Wszystko w porządku. Jest dobrze. Wiem, że to boli, przepraszam. Po prostu oddychaj, James. Wszystko dobrze. Ciii.

 

— Ty... ty nazwałeś mnie wcześniej „kochanie", wiesz — wydusza z siebie James, z ciężko unoszącą się piersią, odwracając głowę w stronę Regulusa, gotów zrobić wszystko, co w jego mocy, by tylko nie myśleć o tym, co dzieje się z jego nogą.

 

— Nie, wcale nie — zaprzecza natychmiast Regulus. — Powiedziałem ci, żebyś nie zachowywał się jak dziecko, a ty sobie z tym beznadziejnie nie radzisz.

 

James wzdryga się, gdy materiał przesuwa się po miejscu, gdzie zęby pułapki wbiły się w jego nogę, a Regulus natychmiast się wycofuje.

 

— Przepraszam, nie, radzisz sobie świetnie — wypala Regulus głosem podwyższonym ze stresu, teraz ściskając dłoń Jamesa niemal równie mocno.

 

— Jasne, ale... ach, kurwa. — James krzywi się i stara się nie poruszać, nie próbować uciekać od bólu. Dosłownie potrząsa głową, jakby mógł po prostu... strząsnąć z siebie cierpienie. To nie działa, ale i tak skupia się na Regulusie. — Ale tak, powiedziałeś to, a potem nazwałeś mnie „kochaniem". Tak, wiesz, czule.

 

— Czule? — powtarza Regulus, zdumiony.

 

— Pieszczotliwe określenie. Czułe słówko. Nazwij to, jak chcesz — wyjaśnia James. — Ale powiedziałeś to.

 

— Tak właśnie było — potwierdza Evan.

 

— Ty się w to nie mieszaj — ostrzega Regulus, po czym spogląda z powrotem na Jamesa. — Nie nazwałem cię „kochaniem" jako czułym określeniem ani pieszczotliwym zwrotem, choć byłoby to bardzo trafne, bo zachowujesz się teraz absolutnie jak dziecko.

 

— Ale zrobiłeś to — upiera się James. — Zrób to jeszcze raz.

 

— James.

 

— Mógłbym umrzeć. Nie masz pojęcia.

 

— Nie umrzesz — warczy Regulus. — Zamknij się.

 

Evan parska, zwracając ich uwagę.

 

— Nie, James, niestety nie możesz jeszcze zagrać karty umierania. Przynajmniej na razie. To... kiepska sytuacja, owszem, i zdecydowanie potrzebujesz lekarstwa, ale potrzebowałoby to dni, żeby cię zabić.

 

— Jak źle? Pokaż mi. — Regulus odsuwa się, by przyjrzeć się nodze Jamesa, a cały kolor, który zdążył wrócić na jego twarz, natychmiast z niej odpływa.

 

— Nie wygląda dobrze? — pyta słabo James, ale nie musi pytać. Widzi to stąd. Rany są głębokie, bardzo głębokie, i wciąż leniwie sączą krew. Skóra jest jaskrawoczerwona i opuchnięta, już zapalona.

 

Regulus przełyka ślinę, po czym odchrząkuje.

 

— To jest... w porządku. Evan, daj mi trochę wody. James, nie ruszaj się.

 

Evan podaje mu miskę i szmatkę, a Regulus zamacza materiał, po czym rzuca Jamesowi ostrzegawcze spojrzenie, czekając na jego przytaknięcie, zanim wyciska szmatkę nad nogą Jamesa. Woda spływa kaskadą, zmywając krew i brud, i jest przeraźliwie zimna. James unosi ramię i wgryza się w rękaw swojego płaszcza, uderzając wolną ręką o podłogę.

 

Delikatnie, Regulus czyści jego nogę najdokładniej jak potrafi, w końcu używając szmatki, by ostrożnie przetrzeć okolice ran wlotowych. Następnie sięga po środek antyseptyczny, zużywając każdą kroplę i ignorując protesty Jamesa. Evan chichocze, gdy James narzeka, ale nie interweniuje, pozwalając Regulusowi robić, co tylko zechce. James, oczywiście, marudzi.

 

— Zachowaj przynajmniej jeden bandaż dla siebie — żąda James, kompletnie przerażony, gdy Regulus zaczyna je rozwijać. — Masz to rozcięcie na boku. Regulus, proszę po prostu...

 

— Zamknij się, James — ucina Regulus po raz kolejny, po czym ostrożnie okrywa rany Jamesa wszystkimi dostępnymi bandażami, w jakiś sposób sprawiając, że idealnie pasują.

 

— Nie będziesz w stanie chodzić — informuje go Evan. — Przynajmniej przez kilka dni. Chyba że twój mentor przyśle ci jakieś lekarstwa.

 

— Co z pewnością nastąpi — mówi Regulus, po czym odchyla głowę, by spojrzeć gniewnie prosto na sklepienie jaskini. — Syriusz, wyślesz coś, co go wyleczy, albo przysięgam, że gdy się stąd wydostanę, wyrwę ci wszystkie włosy prosto ze skóry głowy, aż będziesz cholernie łysy.

 

Zapada długa chwila ciszy, a James mruga, patrząc na Regulusa z zaskoczeniem. Regulus jest bardzo... zdenerwowany. Przewrażliwiony. Niemal spanikowany. Wyraźnie jest na skraju wytrzymałości, jakby nie mógł znieść widoku cierpiącego Jamesa, i James myśli, że faktycznie nie może. W piersi Jamesa rozlewa się ciepło, gdy uświadamia sobie, że Regulus martwi się o niego.

 

James myśli, że samo to odkrycie mogłoby go uzdrowić, bo mimo bólu rozlewającego się po całym ciele, na jego twarzy pojawia się szeroki uśmiech i czuje, jakby mógł zerwać się na równe nogi i biegać dookoła. Nie sprawdza tej teorii w praktyce, ale mimo wszystko tak właśnie się czuje.

 

— Jego włosy, Reg? Czy to nie przesada? — droczy się James.

 

— To wystarczy, żeby wiedział, że nie żartuję — mruczy Regulus, po czym wzdycha i zanurza szmatkę w misce, wykręcając ją. Przesuwa się, by wrócić do boku Jamesa, zastygając w bezruchu, gdy patrzy na jego twarz. — Z czego się tak szczerzysz?

 

— Jesteś zdenerwowany, bo jestem ranny — szepcze James, promieniejąc w jego stronę. Regulus zaciska usta w wąską linię, ale ani nie zaprzecza, ani nie potwierdza. — Poza tym nazwałeś mnie „kochanie".

 

Regulus przewraca oczami.

 

— Odwal się, wcale nie.

 

— Właśnie że tak — mówi James. — Evan to słyszał.

 

— Evan to słyszał — potwierdza Evan. — Powiedziałeś to, kochasiu. Równie dobrze możesz się do tego przyznać.

 

— Lubię cię — oznajmia James radośnie, a Evan puszcza do niego oko.

 

— Zamknijcie się, obaj — mówi Regulus, kręcąc głową, gdy klęka obok Jamesa i unosi szmatkę, by zacząć zmywać krew z jego policzka. Robi to bardzo delikatnie.

 

James zastygł w bezruchu, przenosząc spojrzenie po twarzy Regulusa. Na kości policzkowej widnieje siniak, ale rozcięcie w tym miejscu pokryło się już strupem i goi się. Rozcięta warga nie jest już spuchnięta i wyraźnie wygląda lepiej niż poprzedniego dnia. Coś w widoku zdrowiejącego Regulusa działa na Jamesa kojąco, jakby zapewnienie, że wszystko, co się tutaj dzieje, kiedyś przeminie. James wie, że to nie takie proste, widział to po Syriuszu, a nawet po swojej mamie, ale mimo to wciąż znajduje w sobie tę nadzieję. Pewnego dnia Regulus wyzdrowieje.

 

To, o czym nikt nie mówi w kontekście zdrowienia, to fakt, że jest ono bolesne. Dochodzenie do siebie boli. Nie jest to coś, co można po prostu łatwo zrobić i mieć za sobą. Siniaki muszą boleć, zanim zbledną, rany muszą krwawić, zanim pokryją się strupem, a złamania muszą się zrosnąć, zanim się zagoją. Czasami zdrowienie jest trudniejsze niż samo zranienie.

 

Regulus ostrożnie przesuwa szmatkę wokół rozcięcia na policzku Jamesa, marszcząc brwi, gdy mu się przygląda. Wydaje się być bardziej niezadowolony z tego powodu niż sam James. James wie, że rana nie jest śmiertelna, więc szczerze mówiąc, nie martwi się nią zbytnio. Owszem, boli, ale niezbyt mocno i to nic w porównaniu z jego nogą.

 

— Nic mi nie jest — mruczy James.

 

— Może zostać blizna — odparowuje Regulus, brzmiąc na niezadowolonego.

 

James unosi brwi.

 

— Masz jakiś problem z bliznami, tak?

 

— Nie — odpowiada Regulus. — Same blizny nie są problemem, ale on nie miał prawa... zrobił to tylko dlatego, że ja... — Przerywa i kręci głową, wyglądając i brzmiąc na bardzo sfrustrowanego. Mimo to pozostaje delikatny, gdy oczyszcza szyję Jamesa. — Powinienem był wbić mu topór między oczy za to.

 

— Wiesz, zauważyłem, że bardzo się oburzasz, gdy chodzi o mój wygląd — zastanawia się James. — Byłeś zdenerwowany z powodu moich okularów, samej myśli o obcięciu moich włosów, a teraz to. O co w tym wszystkim chodzi, Reg?

 

Regulus marszczy brwi i przez długi czas milczy, dopóki nie odsuwa szmatki. James czuje, jak jego wilgotna skóra reaguje na delikatny powiew wiatru wpadający do jaskini. Obserwuje, jak Regulus głęboko wzdycha i unosi wolną rękę, by ostrożnie musnąć opuszkami palców miejsce pod rozcięciem na policzku Jamesa, dotykając go tak lekko, że nawet nie sprawia bólu.

 

Regulus przełyka ślinę.

 

— Nie chcę, żeby cię zmienili.

 

James czuje uderzenie tych słów prosto w pierś, bo natychmiast rozumie, co Regulus ma na myśli. Jakimś sposobem znalazł słowa, tak zwięzłe, by wyjaśnić coś o takiej głębi, i James jest niemal pewien, że jego serce właśnie się, kurwa, rozpada.

 

Rzecz w tym, że chodzi o coś więcej niż tylko zmianę, zwłaszcza tę powierzchowną. Regulus - podobnie jak Syriusz - nie radzi sobie dobrze ze zmianami. Kiedy już do czegoś przywykną, gdy czują się komfortowo w świecie, który ma dla nich sens, każda różnica, która zaburza ten porządek, wyprowadza ich z równowagi. James uważa, że to skutek ich dzieciństwa, nieustannego znęcania się rodziców, braku poczucia stabilności, bo każdy dzień przynosił inną bitwę, na którą nie mogli się przygotować. Dlatego rzeczy, które dają im poczucie stabilności - kurczowo się ich trzymają, a jeśli coś się zmienia, jest to dla nich bardziej niepokojące niż cokolwiek innego.

 

Nie chodzi tak naprawdę o to, jak James wygląda. To raczej symbol stabilności, którą oferuje po prostu będąc sobą, ponieważ przez wszystko, co się wydarzyło, pozostał stały. Syriusz i Regulus zmienili się, gdy Syriusz zgłosił się na ochotnika. Zostali na zawsze odmienieni, ledwo przypominając osoby, którymi byli wcześniej. James też się zmienił, ale w drobny sposób. Ciszej. W ukryciu, bezpiecznie schowany za zamkniętymi drzwiami, gdzie Syriusz i Regulus nie mogli tego dostrzec. Nie stracił zbyt wiele z siebie, by stało się to tak oczywiste jak w ich przypadku, i dopiero teraz zdaje sobie sprawę, że - podobnie jak Syriusz - Regulus czerpie z tego pocieszenie. Jest tego ochronny. Broni tego, dokładnie tak samo jak Syriusz.

 

Nie chcę, żeby cię zmienili, powiedział Regulus. To coś więcej niż tylko zabranie mu okularów i pozostawienie blizn. To błaganie, by James przeszedł przez to wszystko bez szwanku. Bo zawsze był tym, który stanowił pomost do tego, kim wszyscy kiedyś byli. Jest najbliżej tego, jak połączenie, którego mogą dotknąć, przypomnienie o tym, co stracili, gdy grozi im zapomnienie, że kiedykolwiek cokolwiek istniało.

 

James uważa, że Syriusz i Regulus mają wiele różnych lęków, ale jeden dzielą wspólnie - strach przed tym, jak łatwo Hallow i igrzyska mogą wszystko zmienić. To, że obaj chcą chronić Jamesa przed tym wpływem, jest... druzgocące. Bo nie mogą. Bo nie ma absolutnie nic, co mogliby zrobić, by go przed tym uchronić, a James wie o tym doskonale, bo sam próbował wszystkiego, co w jego mocy, by ocalić ich.

 

Zawiódł. Zawiódł ich obu.

 

Biorąc głęboki oddech, James sięga i delikatnie odgarnia włosy Regulusa z jego skroni, zakładając część z nich za ucho, patrząc mu prosto w oczy, gdy szepcze:

 

— Oni już to zrobili, kochanie.

 

Wypowiada te słowa tonem pełnym skruchy i żalu, bo on też nie jest z tego zadowolony, ale nie będzie kłamać. W momencie, gdy zabił tamtego człowieka, wszystko się zmieniło. Jest tego więcej. Strach, desperacja, powtarzające się fale potrzeby przetrwania - wszystko to kształtuje go w każdej sekundzie, zmieniając jego istotę bez przerwy.

 

James nie ma serca, by powiedzieć mu, że tak jest już od lat. Jeszcze zanim zabił człowieka. Jeszcze zanim wszedł na arenę. Jeszcze zanim wyczytano jego imię. Dziesięć lat temu też się zmienił, wystarczyło usłyszeć imię Regulusa i zobaczyć Syriusza, który zajął jego miejsce na scenie.

 

— Nie — zaprzecza cicho Regulus, jego głos jest ledwie słyszalnym tchnieniem, a wygląda, jakby ktoś właśnie go spoliczkował. Nieznacznie kręci głową, z szeroko otwartymi, nieco wilgotnymi oczami, niemal jakby poczuł się zdradzony tymi słowami.

 

Brzmi tak niewinnie. Tak młodo. Ma dwadzieścia pięć lat, a James słyszy w nim piętnastolatka na skraju załamania, jakby to była najbardziej druzgocąca rzecz, jaka mu się przytrafiła od czasu, gdy patrzył, jak jego brat zajmuje jego miejsce na arenie. Jakby drżał wewnętrznie, jakby ten przestraszony chłopiec w nim wciąż drżał. Nieustannie drżał. Zawsze drżał.

 

— Tak — mówi mu James łagodnie, ale wie coś, czego oni nie wiedzą, coś, z czym oni się zmagają, a on nie. I nigdy się nie zmagał. — Ale to nic złego. Chcesz wiedzieć dlaczego? Mogą mnie kształtować, formować, ale to, z czego jestem zrobiony, to, czym jestem - to się nie zmienia. Kim jesteśmy - to należy do nas, Regulus. Nikt nie może nam tego odebrać. Jeśli nic innego, to zawsze mamy chociaż to.

 

— Nie chcę, żeby cię dotykali — warczy Regulus, a teraz brzmi niemal... kapryśnie. Sfrustrowanie. Z oburzeniem. Potrząsa głową, a potem, bez ostrzeżenia, pochyla się do przodu, wtulając twarz w ramię Jamesa, opierając się o niego.

 

To jest... Cóż. To jest nieco inne, bo Regulus brzmi teraz dość zjadliwie, a do tego szalenie zaborczo, co jest... Tak. Tak, to coś nowego. Głównie dezorientujące, ale jednak coś.

 

Regulus w swoich najbardziej emocjonalnych momentach zawsze robił jedną z dwóch rzeczy. Albo całkowicie się zamykał i odcinał od emocji, dopóki nie wymyślił, jak je właściwie zignorować, albo przeżywał je, dopóki nie zdołał nad nimi zapanować, zwykle ukrywając się przy tym. Na arenie James zauważył, że Regulus nie pozwala sobie na zamknięcie się w sobie, niemal jakby się tego obawiał. Odczuwanie jest połączeniem z własnym człowieczeństwem, a gdy znajdujesz się w środowisku, które próbuje to z ciebie wycisnąć, nie pozwalanie sobie na odczuwanie tylko temu pomoże w dłuższej perspektywie. Więc nawet przeżywając swoje emocje, Regulus w gruncie rzeczy zachowuje się jak mały buntownik.

 

James jest, co prawda, zdezorientowany naturą uczuć Regulusa w tym momencie, uczuć wobec niego, ale zdaje sobie sprawę, że są one ważne. Potrafi niektóre z nich rozpoznać i wie, co oznaczają. Zaborczość, opiekuńczość, troska, łagodność - wszystko to zwija się w piersi Jamesa niczym mruczący kot, bo wie, że to coś znaczy. Musi znaczyć.

 

James chce zapytać. Czy wciąż mnie nienawidzisz? Powiedziałeś, że zawsze będziesz, ale czy jesteś pewien, że to prawda? Nie potrafi jednak zmusić się do wypowiedzenia tych słów, bo i tak już cierpi wystarczająco, a w tej chwili nie jest gotów ryzykować jeszcze większego bólu.

 

Zamiast tego unosi więc dłoń i obejmuje nią tył głowy Regulusa, przeczesując palcami jego włosy. Nigdy nie czuje się tak silny, jak w chwili, gdy z każdym takim ruchem napięcie opuszcza ciało Regulusa. James z czułością uśmiecha się, patrząc na czubek jego głowy.

 

— Przepraszam, że przeszkadzam — odzywa się Evan, a całe napięcie natychmiast powraca do ciała Regulusa, który odsuwa się gwałtownie, biorąc ostry wdech. James posyła Evanowi gniewne spojrzenie. Chłopak stoi przy wejściu do jaskini. James nawet nie zauważył, że Evan oddalił się, by dać im trochę prywatności, ale teraz nagle kończy ten akt uprzejmości, odwracając się i pospiesznie wracając do nich z szeroko otwartymi oczami. — Mamy problem.

 

Regulus wzdycha ciężko.

 

— Czy kiedykolwiek jest inaczej?

 

~•~

 

Problem polega na tym, że w oddali słychać zbliżających się śmierciożerców. Regulus stoi u wejścia do jaskini, a jego serce przyspiesza, gdy słyszy ich nadchodzących. Wkrótce tu dotrą.

 

— Mówiłeś, że nie znają tej jaskini? — pyta Regulus, ściszając głos tak, by James nie mógł go usłyszeć. Obaj rozmawiają bardzo cicho, nie chcąc uświadamiać Jamesa o aktualnym problemie.

 

— Nie znają — potwierdza Evan z niepokojem — ale to nie znaczy, że nie mogą jej znaleźć, jeśli będą wystarczająco zdeterminowani. Musimy się stąd ruszyć, Regulus. Natychmiast.

 

— Nie możemy — cedzi przez zęby Regulus. Zerka przez ramię na Jamesa, po czym odwraca wzrok. — On nie może.

 

Evan krzywi się.

 

— Jeśli go odkryją, nie będzie w stanie uciekać na tej nodze, ani nawet... tak naprawdę walczyć.

 

— Może pójdą dalej — mruczy Regulus.

 

— Regulus... — Evan patrzy na niego z napięciem malującym się wokół oczu. Powoli kręci głową. — To stąd dochodziły krzyki, a do tego jest tu źródło wody. Przeszukają okolicę dokładnie, zanim pójdą dalej.

 

Regulus zaciska szczękę, nerwowo poruszając palcami u boku, gdy jego umysł pracuje na najwyższych obrotach. Problem w tym, że wie, iż Evan ma rację. Sam postąpiłby dokładnie tak, gdyby polował na ludzi, by ich zabić. Część jego jest zaniepokojona tym, jak łatwo przychodzi mu wczucie się w ich położenie. Umysł mordercy - on go posiada. Syriusz również. Regulus wie o tym, odkąd skończył piętnaście lat.

 

James natomiast nie. Miejmy nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie.

 

— W porządku — mówi cicho Regulus, biorąc głęboki oddech. — Cóż, jeśli naszym celem jest nie dopuścić, by tu dotarli, to chyba jedyną opcją jest wyprowadzenie ich stąd.

 

— Och, ty kompletnie oszalałeś, kochasiu — wydusza z siebie Evan, szeroko otwierając oczy.

 

Regulus ignoruje go i gwałtownie odwraca się, by podejść do Jamesa, kucając obok niego. James wygląda na zaskoczonego, gdy Regulus wciska mu do rąk toporek, siłą zaciskając jego palce na rękojeści.

 

— Regulus? — mamrocze James.

 

— Muszę na chwilę wyjść — mówi spokojnie Regulus, a brwi Jamesa zbliżają się do siebie w wyrazie niepokoju. — Po prostu idę nazbierać drewna na opał, nic więcej. Evan zostanie tu z tobą.

 

James marszczy brwi, po czym otwiera usta, jakby chciał odpowiedzieć, ale natychmiast je zamyka, gdy do jaskini dociera odległe echo drwiących głosów. To śmierciożercy, zbliżają się, a James patrzy na Regulusa ze zmieszaniem jeszcze tylko przez chwilę, zanim w jego oczach pojawia się błysk zrozumienia. Natychmiast wciąga gwałtownie powietrze i zaczyna kręcić głową.

 

— Nie. Absolutnie nie — stanowczo oświadcza James.

 

— James, jeśli cię znajdą, to cię zabiją — stwierdza stanowczo Regulus. — Nie będziesz w stanie uciec. Nawet nie zdołasz wstać, żeby walczyć, nie przeciwko sześciu cholernym osobom.

 

— Więc co, chcesz im dać dobrowolny cel, na którym mogą się skupić zamiast mnie? — wypluwa z siebie James, brzmiąc bardziej wściekle, niż Regulus kiedykolwiek go słyszał. — Od kiedy tak bardzo zależy ci na moim pieprzonym życiu, że ryzykujesz własne? Co się stało z tym, że nie będziesz się wahać? Co się z tym stało?

 

Regulus wyciąga rękę, by złapać go za szczękę, siłą unieruchamiając jego głowę, gdy pochyla się i ścisza głos do cichego syku, patrząc mu prosto w oczy.

 

— Nie miej żadnych złudzeń, James, nadal nienawidzę każdego twojego oddechu. Nie myśl nawet przez sekundę, że zależy mi na tobie bardziej niż na sobie. Nie zależy mi na tobie wcale. Nie jesteś mi do niczego potrzebny.

 

James patrzy na niego wściekle.

 

— Więc dlaczego, do cholery, miałbyś tam wychodzić?

 

Na to Regulus nie ma odpowiedzi. Zaciska uchwyt na twarzy Jamesa i z ogromnym trudem powstrzymuje się, by go nie pocałować. Ten impuls narasta i wbija w niego swoje pazury, aż prawie nie może się od niego uwolnić. Obaj są wściekli, a James wygląda niesprawiedliwie dobrze, gdy się złości, a Regulus traci rozsądek, gdy jest zły i gdy James dobrze wygląda. Pocałunek oczywiście nie jest rozwiązaniem ich sporu, ale pokusa, by to zrobić mimo wszystko, nie ustępuje.

 

Regulus nienawidzi, nienawidzi, nienawidzi Jamesa Pottera tak bardzo, że mógłby po prostu... mógłby go, kurwa, pocałować. Pocałować go, i pocałować, i pocałować, aż obaj zapomną, jak się oddycha.

 

Wydając pogardliwy odgłos, zniesmaczony własną chęcią, Regulus opuszcza dłoń z twarzy Jamesa i zaczyna się odwracać. Natychmiast James rzuca się do przodu, by złapać go za ramię, ściskając tak mocno, że aż boli.

 

— Czekaj — mówi James rozpaczliwie. — Czekaj, proszę, nie. Proszę, nie idź, dobrze? Po prostu…

 

— Co? — syczy Regulus. — Zostać tutaj? Pozwolić im nas znaleźć i zabić? Zostawić cię tu samego i pozwolić, żeby cię zabili? Nie ma żadnego pieprzonego rozwiązania, James. Mogę ich odciągnąć i faktycznie mam szansę uciec, ale ty nie masz. Więc zamknij się i czekaj na swoje pieprzone lekarstwo.

 

— Regulus, proszę — błaga James, patrząc na niego wielkimi, smutnymi oczami, z prawdziwą paniką wypisaną na twarzy. — Nie rób tego. Jeśli cię znajdą, zabiją cię, a ja... ja nie mogę...

 

— Nie zamierzam dla ciebie umierać — przerywa ostro Regulus.

 

James przełyka ślinę.

 

— Wiem, ale nadal możesz zginąć. — Regulus nie może temu zaprzeczyć, więc milczy. James wydaje z siebie cichy dźwięk i mocniej wbija palce w ramię Regulusa. — Po prostu wróć. Jeśli musisz iść, to upewnij się, że wrócisz. Obiecaj mi, że zrobisz wszystko, co konieczne, żeby wrócić.

 

Regulus patrzy na niego przez dłuższą chwilę i znowu to czuje. To głupie, bezsensowne trzepotanie serca. Z każdym razem staje się silniejsze, bardziej oczywiste, do tego stopnia, że nie może już tego ignorować. Pojawia się coraz częściej i zmienia go w idiotę, którym - jak sądził - przestał być dziesięć lat temu.

 

Kręcąc głową z żalem, Regulus kołysze się do przodu, stojąc na czubkach palców, i unosi dłoń, by objąć nią skroń Jamesa. Pochyla się i składa pocałunek na jego czole - efekt trzepotania serca i wcześniejszej chęci pocałunku. Jest już poniekąd pogodzony z tym, jak bardzo go to osłabia, przynajmniej w tej chwili, gdy zamierza pobiec prosto w niebezpieczeństwo, w geście tak niezgodnym z jego charakterem, że szczerze mówiąc, robi mu się od tego trochę niedobrze.

 

Pocałunek trwa, a James lgnie do niego, unosząc dłoń, by objąć tył dłoni Regulusa, która spoczywa na jego policzku i włosach. Regulus nie może powstrzymać swoich powiek przed opadnięciem i trwa tak przez jedno uderzenie serca, potem drugie, a następnie trzecie, zanim powoli się odsuwa. James natychmiast unosi twarz, gdy Regulus się cofa, a jego oczy są szeroko otwarte i zdezorientowane.

 

W porządku, to uczciwe. Regulus faktycznie powiedział mu niecałe dwadzieścia sekund temu, że go nienawidzi i wcale mu na nim nie zależy. To ogromny przeskok od tamtych słów, i Regulus zdaje sobie z tego sprawę. Prawdopodobnie powinien czuć się źle z powodu sprzecznych sygnałów, które w tej chwili wysyła, ale szczerze mówiąc, nie ma na to ani czasu, ani luksusu.

 

— Co to było? — szepcze James, brzmiąc, jakby zabrakło mu tchu.

 

— Prezent na pożegnanie — szepcze Regulus, po czym wstaje i wyrywa się, gdy James próbuje go zatrzymać.

 

Regulus nie traci czasu i wypycha się z jaskini, wyciągając oba sztylety z pochew. Zostawił swoje zapasy przy Jamesie i dał mu swój toporek na wypadek sytuacji awaryjnej, i to będzie musiało wystarczyć. Czy Regulus planuje umrzeć? Nie, nie planuje. Czy zdaje sobie sprawę, że istnieje spora szansa, że może zginąć? Również nie, ponieważ ignoruje tę myśl.

 

Przez kilka sekund Regulus stoi w miejscu, jego umysł już próbuje opracować najlepszy plan działania. Niedługo zacznie się ściemniać i zrobi się zimno. Śmierciożercy wycofają się do jaskini, gdy tylko będą mogli przekroczyć szkarłatną rzekę, ale nie jeśli będą deptać Regulusowi po piętach. Będzie więc musiał znaleźć sposób, by ich zgubić - ale dopiero po tym, jak odciągnie ich wystarczająco daleko od Jamesa.

 

Innymi słowy, Regulus będzie musiał utrzymać śmierciożerców w pogoni za sobą przez następne dwie godziny, a potem zniknąć na tyle skutecznie, by zrezygnowali z pościgu na rzecz znalezienia ciepłego schronienia i spróbowania ponownie jutro. Nie jest to niemożliwe, ale szanse…

 

Jak to powiedział kiedyś Syriusz, brzmiąc tak gorzko, jakby jego słowa były nasączone trucizną? Szanse nigdy nie są po twojej stronie. Cóż, Regulus i tak zamierza je pokonać.

 

— Psst.

 

Regulus podskakuje, gwałtownie unosząc głowę znad brzegu, gdzie czekał, z oczami utkwionymi w lesie, w którym śmierciożercy nieubłaganie się zbliżają. Evan przesuwa się obok niego, z zaciśniętymi ustami i mieczem w dłoni.

 

— Evan?

 

— Czy wyglądam ci na nianię twojego chłopaka? To twoje zadanie, kochasiu, nie moje — mruczy Evan. — Nie zostanę tutaj, żeby patrzeć, jak on się o ciebie zamartwia.

 

— Och? — Regulus unosi brew. — Więc co, chciałbyś się zamienić miejscami, o to chodzi? Ja zostanę tutaj, podczas gdy ty będziesz biegał z całą tą zgrają depczącą ci po piętach?

 

Evan mruczy i rzuca mu oceniające spojrzenie.

 

— Jestem pewien, że niczego byś bardziej nie pragnął, jak zostać z nim, ale nie, mam inny pomysł. Co powiesz na to, żebyśmy... poprawili nasze szanse?

 

— Szanse na...? — Regulus mruży oczy.

 

— Twoje przetrwanie, jego i moje — wyjaśnia Evan. — Jest ich sześciu i wszyscy są uzbrojeni. Chcemy ich odciągnąć, prawda? A co, jeśli ich rozdzielimy?

 

Regulus unosi brwi.

 

— Łatwiej będzie im uciec i łatwiej walczyć, jeśli do tego dojdzie, a poza tym będą musieli szybciej zrezygnować, żeby znów połączyć się w jedną grupę.

 

— Genialne, prawda? — Evan szczerzy się do niego. — Więc ty pójdziesz w jedną stronę, a ja w drugą. Jak ci się podoba ten plan?

 

— Zważywszy na to, że twój pierwszy plan się nie powiódł…

 

— Słucham, kurwa, przepraszam bardzo? Ten plan był bezbłędny i zadziałał. No, przynajmniej do tego momentu pod koniec, ale nie mówmy o tym. Zaufaj mi, to dobry plan.

 

Zaufaj mi. Te dwa słowa kołaczą się w umyśle Regulusa, który przez dłuższą chwilę patrzy na Evana w całkowitym milczeniu, godząc się z faktem, że faktycznie mu ufa. Miał zamiar powierzyć Evanowi rannego Jamesa, a teraz zamierza zaufać mu w tej sprawie.

 

— W porządku — mówi w końcu Regulus. — Ty pójdziesz swoją drogą, a ja swoją. I Evan?

 

— Tak? — pyta Evan.

 

— Uważaj na siebie — mruczy Regulus.

 

Evan szczerzy się do niego.

 

— Och, zawsze jestem ostrożny.

 

— Doprawdy? — pyta Regulus.

 

— Czyżbyś nie wiedział, kochasiu? — Evan figlarnie porusza brwiami. — Potrafię się wspinać, a nikomu nigdy nie przychodzi do głowy, żeby spojrzeć w górę.

 

Regulus kręci głową, a kąciki jego ust drgają.

 

— No chodź. Jeśli mamy to zrobić, musimy iść teraz i zwrócić na siebie ich uwagę, zanim w ogóle zaczną się rozglądać.

 

Evan kiwa głową i rusza, ale Regulus waha się przez moment, spoglądając w stronę wejścia do jaskini, gdzie James pozostaje sam. Ranny. Bezbronny. Mogłoby mu się przydarzyć cokolwiek. Cokolwiek. Ale coś na pewno mu się przydarzy, jeśli nie odciągną pozostałych, a ryzyko jest wtedy znacznie większe. Regulus przełyka ślinę, po czym odwraca się i zmusza do odejścia.

 

Szybko, Regulus wraz z Evanem zajmują pozycję po drugiej stronie sadzawki. Układ terenu rozrysowuje się w umyśle Regulusa. James znajduje się na wschodzie, a śmierciożercy nadchodzą z zachodu, co jest jakąś pokręconą ironią. Okrutna metafora tego, jak mogłaby się potoczyć ta sytuacja. W końcu słońce wschodzi na wschodzie i zachodzi na zachodzie. Jeśli James jest słońcem, to Regulus nie zamierza pozwolić mu dziś zajść. Pieprzyć to.

 

Mija jeszcze kilka chwil, zanim śmierciożercy do nich docierają. Mulciber jest w bojowym nastroju, jak przewidział Regulus. Mieli zapasy, by opatrzyć miejsce, gdzie Regulus odciął mu rękę; jest ono teraz starannie zabandażowane, a w drugiej dłoni trzyma miecz. Sądząc po wyglądzie, należący do Bernice, bo ona ma nóż Hodge'a, zostawiając go z niczym poza kijem, który musiał podnieść po drodze. Axus znalazł ich hak, a Willa odzyskała jedną strzałę, więc nie jest całkiem bezbronna. Quinn ma swoją włócznię, a na jej szyi widnieją świeże siniaki.

 

Ty — warczy Mulciber, gdy tylko dostrzega Regulusa.

 

Regulus uśmiecha się i figlarnie porusza palcami w prześmiewczym geście powitania.

 

— Ja — przechyla głowę. — Wydajesz się zdenerwowany, Mulciber.

 

— Odciąłeś mi pieprzoną rękę! — warczy Mulciber.

 

— Faktycznie to zrobiłem — przyznaje Regulus.

 

Twarz Mulcibera wykrzywia się w pogardliwym grymasie.

 

— Za to urwę ci pierdoloną głowę, Black.

 

— Cóż, to trochę przesada — stwierdza Evan. Układa dłonie jedna na drugiej w powietrzu. — Naprawdę wygląda na to, że niepotrzebnie zaostrzasz sytuację. Rozważałeś może terapię kontroli gniewu?

 

Axus parska, po czym maskuje to kaszlem, gdy Mulciber rzuca im gniewne spojrzenie. Evan uśmiecha się do nich szeroko i puszcza oko, jakby nigdy nawet nie próbowali go zabić. Axus wydaje się zbite z tropu taką reakcją, a Regulus nie może uwierzyć, że to się właśnie dzieje. Evan jest na tyle atrakcyjny, że prawdopodobnie mógłby flirtować, by uniknąć śmierci. Jego kości policzkowe same w sobie są bronią.

 

— Gdzie twój chłopak, Black? — woła Bernice. — Mamy z nim trochę niedokończonych spraw.

 

— Och, właśnie jest w drodze do jaskini — kłamie Regulus, śmiejąc się swobodnie. — Zamierza oczyścić to miejsce, gdy tylko rzeka zamarznie. Szkoda, że będziecie zbyt zajęci nami, żeby go powstrzymać.

 

— Blefuje — mówi natychmiast Quinn.

 

Regulus wzrusza niedbale ramionami.

 

— Naprawdę? Jakoś nie widzę go nigdzie w pobliżu. A wy?

 

— Willa — mówi powoli Mulciber.

 

— Tak? — pyta Willa, trzymając dłoń na swojej ostatniej strzale, choć jeszcze jej nie wyciągnęła.

 

Mulciber mruży oczy, patrząc na Regulusa, po czym cedzi przez zaciśnięte zęby:

 

— Wracaj do jaskini. I tak potrzebujesz strzał, a marnowanie tej jednej na nich byłoby bezcelowe, jeśli nie masz pewności, że zdołasz ich trafić. Jeśli zobaczysz tam Pottera, zabij go.

 

— Myślisz, że nie jest na to przygotowany? — pyta Regulus, unosząc brew, podczas gdy Willa natychmiast zaczyna się cofać, by następnie odwrócić się i pobiec głębiej w las.

 

— Myślę, że Potter jest zbyt miękki — odpiera Mulciber. — Gdy przyjdzie do zabijania, stchórzy.

 

— Na twoje nieszczęście, ja nie mam takiego problemu — mówi Regulus, leniwie obracając sztylet między palcami. Przechyla głowę na bok, a jego usta wyginają się w uśmiechu. — Z pewnością nie miałem go, gdy zabijałem Avery'ego.

 

— Jesteś trupem — syczy Mulciber, unosząc miecz i kierując go w jego stronę, a w jego oczach błyska czysta furia.

 

Regulus chichocze i zaczyna się cofać.

 

— Najpierw musisz mnie złapać.

 

— Łapać ich! — krzyczy Mulciber, a na te słowa Regulus i Evan rzucają się do ucieczki, każdy w inną stronę. Regulus biegnie na północ, Evan na południe, a pozostali rozdzielają się, by ruszyć w pościg.

 

James pozostaje bezpiecznie na wschodzie.

 

~•~

 

Prezent na pożegnanie.

 

Słowa te dźwięczą w uszach Jamesa. Regulus wypowiedział je tylko raz wcześniej, po oświadczeniu, że James może umrzeć. Pożegnalny prezent w tym właśnie celu - z powodu możliwej śmierci.

 

Tym razem to nie James jest osobą najbardziej zagrożoną śmiercią.

 

James tłumi cichy odgłos w zgięciu łokcia i zaciska powieki. Pieką go oczy, a jego serce bije miarowym rytmem, który zdaje się wybijać Regulus, Regulus, Regulus.

 

To nie jest w porządku. To nie jest sprawiedliwe. James powinien go chronić, zrobić wszystko, co w jego mocy, by sprowadzić Regulusa do domu, a tymczasem jest uwięziony tutaj, podczas gdy Regulus jest gdzieś tam, ścigany przez ludzi, którzy chcą go zabić. James tylko raz w życiu czuł się równie bezużyteczny i sfrustrowany, i wtedy też chodziło o Regulusa.

 

Jakoś zawsze to Regulus sprawia, że czuje się bezsilny, jakby bez względu na to, co próbuje zrobić, nigdy nie robił wystarczająco dużo. Jakby nigdy nie mógł zrobić wystarczająco. To tylko wzmaga w Jamesie chęć, by starać się jeszcze bardziej, a każda porażka wypala piętno na jego sercu.

 

James miał się opiekować Regulusem również, gdy miał piętnaście lat. To była ostatnia prośba Syriusza, zanim wszedł na arenę, ostatnie słowa, jakie mógłby kiedykolwiek skierować bezpośrednio do Jamesa, gdyby nie wrócił do domu. Bez względu na to, jak bardzo się starał, James nigdy nie potrafił zrobić tego właściwie.

 

Regulus, podobnie jak Syriusz, jest uparty. Przechodził przez coś, z czym nikt nigdy nie powinien się mierzyć. Chciał być sam. Nigdy nie chciał rozmawiać. Zawsze znikał w miejscach, których James nigdy nie potrafił odnaleźć.

 

James zwykł siadać na ulicy, czekając na powrót Regulusa, który znikał gdzieś po zakończeniu transmisji igrzysk na dziedzińcu. Każdego dnia próbował z nim rozmawiać. Błagał go, by przyszedł do jego domu. Zapraszał na kolację, bo Regulus robił się coraz chudszy. Proponował, by został chociaż na jedną noc, żeby się porządnie wyspać, bo zawsze wyglądał na tak zmęczonego. Błagał, by nie wracał do domu, bo jego rodzice byli wściekli za każdym razem, gdy uciekał, do tego stopnia, że musiał stawić czoła ich gniewowi, gdy tylko przekraczał próg.

 

Regulus niezmiennie go zbywał. Z każdym kolejnym dniem stawał się coraz bardziej opryskliwy i zdystansowany, coraz ostrzej nakazując Jamesowi, by dał mu spokój. Napięcie narastało, aż w końcu Regulus wybuchnął, wrzeszcząc na niego. Nie jesteś Syriuszem! Nigdy nie będziesz Syriuszem, więc przestań próbować nim być - wykrzyczał.

 

Rzecz w tym, że James to rozumiał. Regulus chciał Syriusza. Pragnął swojego brata i nikt inny nie mógł się z nim połączyć, gdy jego brat zniknął, gdy Syriusz każdego dnia ocierał się o śmierć, nigdy nie będąc bezpiecznym. James był jedynie żywym, oddychającym przypomnieniem tego, co obaj stracili.

 

James jednak starał się tak bardzo. Robił wszystko, co w jego mocy, by zachować spokój i wypełnić ostatnią prośbę Syriusza najlepiej, jak potrafił. Regulus nie był jedynym, który się rozpadał, bo Syriusz zniknął. James również stracił najlepszego przyjaciela. Więc James wybuchnął razem z nim. Tak, cóż, ty też nim nie jesteś - odpowiedział, targany kłębowiskiem narastających emocji i nieustającego bólu.

 

Gdyby James miał wskazać dokładny moment, w którym Regulus naprawdę zaczął go nienawidzić, byłby to właśnie ten.

 

James żałował tego, oczywiście. Miał piętnaście, prawie szesnaście lat, i sam również mierzył się z wieloma problemami, ale to nie powstrzymało go przed odczuwaniem wyrzutów sumienia za to, że zranił Regulusa. Nie tylko chłopaka, do którego coś czuł, ale kogoś, kogo znał od lat, i osobę, którą Syriusz błagał go, by się zaopiekował. Więc przeprosił. Nie żeby to cokolwiek zmieniło. Wszystko pozostało takie samo, i tak czy inaczej wszystko się rozpadło.

 

W tym wieku, po wszystkim, czego się nauczył, James wie, że to nie była jego wina. Nie była to też wina Syriusza. Ani Regulusa. Żaden z nich nie ponosi odpowiedzialności za to, gdzie są teraz, za wszystko, przez co przeszli. James zdaje sobie sprawę, że opieka nad Regulusem nie jest teraz konieczna, by wynagrodzić to, że wcześniej mu nie pomógł.

 

Ale naprawdę, naprawdę chciałby, żeby tak było.

 

James podjął tę decyzję z wielu powodów - dawne błędy i dotrzymanie obietnicy złożonej Syriuszowi były wśród nich. Przede wszystkim jednak zdecydował się na to dla siebie. Z samolubnego, egoistycznego pragnienia, by uratować mężczyznę, w którym jest beznadziejnie zakochany. I znowu ponosi porażkę.

 

Po tym wszystkim, co przeszedł, można by pomyśleć, że zdążył się już do tego przyzwyczaić.

 

~•~

 

Kiedy Regulus był młodszy, bawił się w chowanego z Syriuszem, a później także z Jamesem, gdy ten pojawił się w ich życiu. Regulus był najlepszym szukającym, ale prawdopodobnie dlatego, że James i Syriusz byli po prostu okropni w zachowywaniu ciszy podczas ukrywania się. Chodziło jednak o coś więcej. Regulus zawsze był spostrzegawczy i miał sokoli wzrok, jeśli chodzi o znajdowanie rzeczy, których szukał.

 

Jeśli chodzi o ukrywanie się, cóż, w tym również zawsze był dobry. Wszystkie te zabawy w chowanego z dzieciństwa przygotowały go na więcej sposobów, niż mógłby się spodziewać.

 

Z pewnością teraz mu to pomaga. Mulciber, Bernice i Axus, wszyscy ruszyli za nim w pościg, podczas gdy Hodge i Quinn pobiegli za Evanem. Regulus jest od nich szybszy i wykorzystuje to na swoją korzyść, zawsze pozostając o krok przed nimi. Biegnie, biegnie i biegnie, jakby mógł biec w nieskończoność.

 

Nie może, i ci, którzy go ścigają, też nie mogą. Ludzie są stworzeniami wytrzymałości, więc oczywiście nie mogą po prostu gonić się nawzajem godzinami bez końca. Regulus zaczyna stosować pewien schemat, który pomoże mu, gdy nadejdzie czas odwrotu.

 

Raz za razem Regulus wyprzedza ich, aż znajduje dobre miejsce do ukrycia się. Zwykle za drzewem lub krzakiem. Czeka, aż pozostali go dogonią, po czym daje się "odkryć" i znów zrywa do biegu. Prowadzi ich coraz dalej od Jamesa, poruszając się zrywami, wystawiając się niczym przynęta.

 

Za każdym razem dają się na to nabrać.

 

Kluczowe jest pozostawanie o krok do przodu, dlatego tak druzgocące okazuje się dla Regulusa odkrycie, że Mulciber zniknął. Bernice i Axus wciąż nieustannie depczą mu po piętach, ale Mulciber przestał się pojawiać. Może to oznaczać, że albo się zgubił, albo został w tyle z powodu wyczerpania, albo znalazł coś innego do ścigania. Regulus nie ma pojęcia, gdzie jest Evan, ale kilka razy słyszał w oddali Quinn i Hodge'a, więc Mulciber mógł pójść im pomóc. Albo wrócił do szkarłatnej rzeki, by sprawdzić, czy James rzeczywiście tam jest.

 

Cokolwiek się stało, Regulusowi się to nie podoba. W zabawie w chowanego znajomość położenia innych graczy to jeden z najważniejszych elementów pomagających wygrać. W tej grze uczestniczą on, Mulciber, Axus i Bernice. Utrata jednego z nich z pola widzenia jest niepokojąca.

 

Niestety, w końcu robi się na tyle późno, że martwienie się o Mulcibera przestaje być możliwe. Regulus musi okrężną drogą wrócić do Jamesa, co oznacza konieczność zgubienia Bernice i Axus. Ta część nie będzie prosta, ale ułatwił ją sobie, wciągając ich w schemat, do którego już zdążyli się przyzwyczaić.

 

To ta sama strategia co wcześniej - znaleźć miejsce do ukrycia - ale tym razem celem jest pozostanie niewykrytym. Bernice i Axus będą dalej szukać, podczas gdy on się wymknie, czekając na moment odkrycia, którego im nie dostarczy.

 

— Wyłaź, Black! — woła Bernice, dysząc ciężko, gdy wraz z Axus przedzierają się przez drzewa. Regulus przestał biec, więc podświadomie wiedzą, że się ukrywa.

 

— Cholera, jestem wykończone — sapie Axus. — Bern, nie możemy tak dalej. Musimy wkrótce wracać; temperatura zaczyna spadać. Mulciber mówił…

 

— Wiem, co mówił Mulciber — mamrocze Bernice. — Po prostu się rozdzielmy i poszukajmy go, dobra?

 

— A co, jeśli go nie znajdziemy? — pyta Axus.

 

— W takim razie spotkamy się z Willą. Może Quinn i Hodge będą mieli więcej szczęścia z Rosierem — mówi Bernice. — Ale znajdziemy go. Słyszysz to, Black? Wiemy, że tu jesteś!

 

Regulus przewraca oczami. Tak, tak, słyszy to, a fakt, że wiedzą o jego obecności, jest właśnie całym sensem. Idioci.

 

Są tylko we dwoje, więc nie mogą skutecznie przeszukać dużego obszaru, co Regulus wykorzystuje na swoją korzyść. Prawda jest taka, że zawsze był lepszy w ukrywaniu się niż Syriusz i James, ponieważ naprawdę potrafił zachować ciszę. Korzysta z tej umiejętności również teraz.

 

Ludzie mają tę tendencję, że ich umysły dopowiadają informacje, które niekoniecznie są prawdziwe. Na przykład, Regulus nie może kucać przy dużym głazie, bo nie widzieli go przed nim, a gdy przechodzą obok, nie ma go również za nim. Nie podchodzą, by to sprawdzić, ponieważ dotychczas "odkrywanie" go przychodziło im łatwo; celowo zwracał na siebie uwagę i hałasował, właśnie z tego powodu. To sprawia, że stają się niedbali.

 

Tak więc, z łatwością, która jest niemal żałosna, Regulus wymyka się zza głazu, gdy oni przechodzą obok, i im dalej idą, tym bardziej on oddala się w przeciwnym kierunku. Powoli i bezszelestnie wycofuje się, kryjąc w miejscach, które już sprawdzili i nie pomyślą, by sprawdzić ponownie. A potem, gdy jest już wystarczająco daleko, że traci ich z oczu i przestaje słyszeć, po prostu odchodzi.

 

Tak po prostu.

 

Znacznie łatwiej jest uciec przed dwoma osobami niż przed sześcioma, zwłaszcza gdy ma się przewagę na starcie i jest się samemu.

 

Regulus zaczyna wracać do Jamesa, poruszając się cicho, ostrożnie i czujnie. Pozostaje w pełni skupiony, jednocześnie starając się zwiększyć dystans między sobą a pozostałymi. Nie zna położenia Mulcibera, więc nie pozwala sobie na lekkomyślność.

 

Mija więcej czasu, a temperatura wciąż spada. Słońce opada na tyle nisko, że zaczyna robić się ciemno. Jeśli śmierciożercy mają rozum, będą teraz wracać do pierwotnej jaskini, by ogrzać się na noc, gdzie czekają na nich również jedzenie i zapasy. Według tego, co powiedziała Bernice, taki jest następny krok.

 

Jeśli chodzi o Regulusa, zbliża się on do stawu, co napawa go niecierpliwością. Pragnie wrócić i zobaczyć Jamesa na własne oczy, upewnić się, że wszystko z nim w porządku, co jest…

 

Och, odpierdol się. Nie. Absolutnie nie. Regulus nie zamierza tego robić. Te trzepotania serca mogą się skurczyć i zdechnąć, oto co mogą zrobić. Zdarzało się to wcześniej; zdarzy się znowu. To są igrzyska śmierci, a on nie zamierza…

 

Mały patyk uderza Regulusa w bok głowy, spadając z góry.

 

Regulus niemal wyskakuje ze skóry. Instynktownie kuca za skałą, unosząc sztylet, a jego serce wali jak oszalałe. Śledzi kierunek, z którego spadł patyk, unosząc głowę, i dostrzega Evana siedzącego na drzewie nad nim. Ten szczerzy się do niego, wymachując nogami jak kompletny wariat. Regulus powoli wypuszcza powietrze, rozluźniając się.

 

Evan wykonuje nieokreślony gest w kierunku stawu, a Regulus kiwa głową. Unosi dwa palce, na co Evan wzrusza ramionami. Z jakiegoś powodu obaj doskonale rozumieją, co to wszystko oznacza. Tak, Regulus wraca do Jamesa i Evan też powinien. Nie, Evan nie wie, gdzie są Quinn i Hodge, ale skoro siedzi na drzewie, zakłada, że go zgubili.

 

Evan wykrzywia do niego twarz, a Regulus pokazuje mu środkowy palec, walcząc z lekkim uśmiechem. Evan śmieje się, najwyraźniej nie mogąc się powstrzymać, a dźwięk niesie się echem.

 

Nikt nigdy nie pomyśli, żeby spojrzeć w górę - dopóki nie usłyszy jakiegoś dźwięku.

 

Wszystko dzieje się w mgnieniu oka. W jednej chwili Evan szczerzy się do Regulusa, a w następnej włócznia przeszywa jego brzuch. Uśmiech znika z twarzy Evana, zanim jego ciało spada na ziemię.

 

— Nie — wyrywa się z ust Regulusa, bezgłośnie, a potem wstaje i dostrzega Quinn kilka kroków od drzewa, z Hodgem stojącym tuż obok niej.

 

Sztylet Regulusa przecina powietrze, zanim ten zdążył nawet o tym pomyśleć. Ostrze wbija się prosto w gardło Quinn, sprawiając, że dziewczyna dławi się, zataczając do tyłu i upada na ziemię dokładnie w tym samym momencie co Evan. Hodge wydaje z siebie słaby dźwięk, przerażony, po czym odwraca się i rzuca do ucieczki.

 

Regulus nie rzuca się w pogoń za nim. Zamiast tego podchodzi do Evana.

 

Evan upadł nieszczęśliwie. Spadł z wysoka, a jego noga wystaje pod nienaturalnym kątem. Włócznia wciąż tkwi wbita w jego brzuch, a on sam odczołguje się do tyłu, wydając z siebie stłumione jęki bólu, jakby mógł w ten sposób uciec od cierpienia. Podciąga się, by oprzeć o pień drzewa, dłoń zaciska na drzewcu włóczni, pojękując przez zaciśnięte zęby.

 

— Nie, nie, nie wyciągaj... — głos Regulusa cichnie, gdy opada na kolana obok Evana, który właśnie wyrwał włócznię z głębokim westchnieniem bólu. Drżącymi dłońmi upuszcza ją, a krew natychmiast zaczyna płynąć. Regulus przełyka z trudem. — …tego. Nie należało jej wyciągać.

 

— Ała — chrypi Evan, drżącą dłonią zakrywając ranę. Krew sączy się między jego palcami.

 

Regulus pochyla się i również przyciska dłonie do rany, a jego palce natychmiast pokrywają się krwią.

 

— Dobrze, to jest... to nic takiego. Jeśli zdołamy zatamować krwawienie, wtedy…

 

— Regulus — mówi Evan.

 

— Nie — odpowiada Regulus.

 

Evan wydobywa z siebie słaby śmiech.

 

— Chyba złamałem nogę.

 

— Poniosę cię — mówi stanowczo Regulus. — Nie wątpię, że Syriusz już wysłał lekarstwo dla Jamesa, Evan. Tylko się nie wykrwaw, a wszystko będzie dobrze, gdy tam dotrzemy.

 

„Tylko się nie wykrwaw", mówi — mamrocze Evan. Potrząsa głową i spogląda na swój brzuch. — Tak, nienawidzę być tym, który ci to powie, ale to trochę poza moją kontrolą.

 

— Nic ci nie jest — upiera się Regulus.

 

— Jednak chyba jest — odpiera Evan, po czym zaczyna kaszleć, a gdy to robi, krew wypływa mu z ust. Krzywi się i jęczy, niezdarnie unosząc rękę, by zetrzeć krew. — O, to zły znak.

 

— Zamknij się — chrypi Regulus, czując pieczenie pod powiekami.

 

— Chyba zaraz to zrobię. Na dobre — mamrocze Evan, a jego wzrok błądzi niespokojnie, zanim w końcu skupia się na Regulusie. Uśmiecha się lekko. — Dopadłeś ją? Quinn?

 

— Dopadłem ją — potwierdza Regulus.

 

— Nie było wystrzału z armaty.

 

— Jeszcze nie.

 

— Czasami jesteś przerażającym draniem, wiesz o tym? — mówi Evan, po czym podskakuje, gdy faktycznie rozlega się wystrzał z armaty, a następnie krzywi się z bólu wywołanego tym ruchem. Z jego ust wydobywa się cichy jęk.

 

Regulus spogląda w dół i z trudem łapie oddech na widok krwi przeciekającej między jego palcami. Życie Evana wymyka mu się z rąk. Podnosi wzrok.

 

— Przepraszam, że zostawiłem cię po drugiej stronie rzeki — szepcze Evan, patrząc prosto na niego.

 

— Kazałem ci to zrobić. Musiałeś — szepcze Regulus.

 

— Wiem — przyznaje Evan — ale i tak czułem, że to nie w porządku.

 

Regulus przełyka ślinę.

 

— Jesteś dobrym człowiekiem, Evan Rosier.

 

— W tym właśnie rzecz. Wcale nie jestem. — Evan powoli mruga, patrząc na niego. — Po prostu... lubię cię. Czy to nie szaleństwo?

 

— Kompletne szaleństwo — mówi Regulus, czując ucisk w piersi.

 

Evan leniwie macha wolną ręką.

 

— Nie mam na myśli tego, jak lubi cię twój chłopak. Po prostu... człowiek do człowieka, tak sądzę. To naprawdę szkoda. Myślę... cóż, myślę, że jesteś moim przyjacielem.

 

— Ja... — Regulus urywa, z trudem próbując mówić, nie mogąc wydobyć z siebie nic istotnego. Zmusza się jednak do wypowiedzenia tych słów, niemal się nimi dławiąc, bo wie, że nie powiedziałby tego, gdyby Evan nie umierał. Nie musiałby, bo Evan byłby żywy i po prostu... wiedziałby. — Tak, jestem twoim przyjacielem, Evan.

 

— Masz ich wielu, co? — pyta Evan.

 

Regulus prycha słabo.

 

— Niezbyt. Nie jestem raczej... osobą, z którą łatwo się dogadać.

 

— Co? Nie. Jesteś cholernie uroczy, o czym ty w ogóle mówisz? — kpi Evan z bezczelnym uśmieszkiem na twarzy.

 

— Nikt nigdy nie... — Regulus wypuszcza powietrze drżąco. — Mam przyjaciela w domu, tylko jednego, ale to... coś innego. Myślę, że dogadalibyście się świetnie. Ale on jest... — Regulus przerywa, bo nie wie, jak nawet zacząć wyjaśniać, kim jest Barty, który owszem, jest jego przyjacielem, ale nie w taki sposób, jak Evan. — Cóż, nie jestem typem osoby, która ma najlepszego przyjaciela, ale gdybym był, to byłbyś nim ty.

 

— Szkoda, że nie poznaliśmy się wcześniej, co? — Evan przełyka z trudem i spogląda na swój brzuch, po czym zamyka oczy i odchyla głowę do tyłu. — Najlepsi przyjaciele mówią sobie rzeczy, których nie mówią nikomu innemu. Umieram, więc musisz mi dogodzić. Nie spodziewałem się, że tak szybko zagram kartą umierającego, ale trudne czasy wymagają desperackich środków.

 

— Tak, w porządku — mamrocze Regulus, gotów w tej chwili dać Evanowi wszystko, czego tylko zapragnie. Ma też nieodparte przeczucie, że Evan chce mu coś powiedzieć.

 

— Nigdy wcześniej nie miałem przyjaciela — chrypi Evan. — Więc, no wiesz, dzięki za to, tak myślę. To... to było miłe, póki trwało.

 

— Ty... — Regulus niezdarnie szuka dłoni Evana, a ich palce splatają się ze sobą, ślizgając się od krwi. — Ja... Evan…

 

Evan mruczy pod nosem, a jego słowa są niewyraźne, gdy mówi:

 

— Twoja kolej, kochasiu.

 

— Tęsknię za moim bratem — wyznaje Regulus szeptem, a jego wzrok się zamazuje, gdy czuje, jak uścisk Evana słabnie. Te słowa rozdzierają go od środka, ale są prawdziwe. Nie mówi, że tęsknił za bratem przez ostatnie dziesięć lat, ale to również jest prawdą.

 

— Nie będziesz musiał za nim tęsknić zbyt długo — Evan wypuszcza powietrze, a jego dłoń staje się bezwładna. — Wygrasz. Ty...

 

Evan milknie po tych słowach.

 

Regulus siedzi przy nim, trzymając go za rękę, i nie mija dużo czasu, zanim znów rozlega się huk działa. Wzdryga się na ten dźwięk, po czym ogarnia go tak silna fala emocji, że dosłownie wybucha płaczem.

 

To następuje natychmiast. Zaczyna płakać tak mocno, że aż boli, i pochyla się, przyciskając twarz do ramienia Evana. Jest jeszcze ciepły, i to niesprawiedliwe. To niesprawiedliwe. To niesprawiedliwe.

 

— Proszę — wyrzuca z siebie Regulus, dławiąc się słowami. — Syriusz, proszę.

 

Tak naprawdę nie wie, o co błaga. O to, by Syriusz znalazł jakiś sposób, by to naprawić. O to, by Syriusz przytulił go w żałobie teraz, gdy wcześniej tego nie zrobił. O to, by Syriusz po prostu... był tutaj, bo Regulus właśnie stracił najlepszego przyjaciela, którego nigdy tak naprawdę nie miał, i bo Regulus tęskni za swoim bratem tak cholernie mocno.

 

Nic się nie zmienia. Syriusz się nie pojawia, Evan wciąż nie żyje, a Regulus zostaje sam ze zwłokami.

 

~•~

 

Rozdzierający trzewia, łamiący serce dźwięk przeszywającego szlochu, który wydobywa się z jego młodszego brata, sprawia, że Syriusz ma ochotę podpalić cały świat. Budzi w nim pragnienie, by dopaść każdego, kto miał z tym cokolwiek wspólnego i rozszarpać go na strzępy.

 

Regulus nigdy nie miał zbyt wielu przyjaciół w dzieciństwie. Gdy był naprawdę mały, był zbyt nieśmiały, a to zawsze Syriusz był tym, który nie bał się rozmawiać z ludźmi. Syriusz miał przyjaciół w szkole, jeszcze zanim poznał Jamesa, ale Regulus nigdy ich nie miał. Zawsze był cichy, a nawet będąc tak młody, niespecjalnie przepadał za ludźmi. Nawet James nie był tak naprawdę jego... przyjacielem, teraz gdy Syriusz o tym myśli. Nie miało znaczenia, jak dobrze się dogadywali ani jak bardzo Regulus faktycznie, szczerze zdawał się go lubić - James zawsze był przyjacielem Syriusza. Jego najlepszym przyjacielem.

 

Regulus nigdy nie miał czegoś takiego. Najlepszego przyjaciela. Jest Barty i Syriusz wie, że oni przyjaciółmi, ale to nie jest... Cóż, w ich relacji jest zbyt wiele innych, skomplikowanych rzeczy, by mogli być najlepszymi przyjaciółmi. Nieskomplikowanymi, zwyczajnymi najlepszymi przyjaciółmi - takimi, jakimi są James i Syriusz. Regulus nigdy tego nie doświadczył.

 

Aż do teraz.

 

Albo coś w tym rodzaju. Coś, co mogłoby być. Może w innym życiu byliby równie bliscy jak Syriusz i James. A może nie. Tak czy inaczej, czasami zdarzają się ludzie, którzy po prostu… rozpoznają się nawzajem. Jakby, niezależnie od tego, z czego jesteś stworzony, miałeś szczęście znaleźć kogoś, kto nosi w sobie cząstkę ciebie, a ty sam, nie wiedząc nawet o tym, nosiłeś w sobie cząstkę tej osoby, zanim w ogóle się spotkaliście.

 

Więc kiedy w końcu się spotykacie, coś w twoim wnętrzu zaczyna się wiercić i mówić: hej, to ja, to nasze, to my. Rozpoznanie. Więź. Coś naprawdę, prawdziwie wyjątkowego.

 

Regulus właśnie patrzył, jak to umiera.

 

Syriusz wpatruje się w ekran, niezdolny do jakiegokolwiek działania, gdy Regulus wydaje z siebie stłumiony okrzyk w ramię Evana. To absolutnie mrożące krew w żyłach - surowy krzyk czystego żalu.

 

Najgorsze jest to, że Syriusz wiedział, że to się stanie. Widział tę śmierciożerczynię z jej włócznią. Widział, jak bierze zamach, a potem rzuca, i nie mógł nic zrobić. Mógł tylko siedzieć tutaj i patrzeć, i kurczowo trzymać dłoń Remusa, i rozpadać się na kawałki tylko dlatego, że Regulus właśnie się rozpada.

 

Regulus, który powiedział: Tęsknię za moim bratem. Syriusz płacze od tamtej chwili. Regulus nie powiedział tego, ani niczego nawet zbliżonego do tego, od dziesięciu lat. Coś, czego nie mówi nikomu innemu - o to właśnie poprosił go Evan i właśnie to Regulus wybrał.

 

Też za tobą tęsknię - pomyślał Syriusz i może nawet wyszeptał te słowa, może Remus go usłyszał, a może nie. Płakał zbyt nieskładnie, by mieć pewność. Ale to prawda. Tęsknił za Regulusem przez ostatnie dziesięć lat.

 

— Przepraszam, Reggie — chrypi Syriusz, mimo że Regulus nie może go usłyszeć, mimo że to niczego nie zmieni. Jest mu tak cholernie, tak bardzo przykro. Chciałby móc to wszystko naprawić.

 

Nie potrafi, a Regulus nadal płacze.

 

Często zdarzają się takie momenty na arenie, gdy ci w środku byli popychani i popychani, i popychani, gdy bez przerwy cierpieli każdy rodzaj udręki - aż w końcu się załamują. Zawsze się załamują. Każdy ma swój punkt krytyczny. Najsmutniejsze jest to, że zazwyczaj tych punktów załamania jest wiele.

 

Niektórzy ludzie nie podnoszą się po osiągnięciu tego punktu. Większość tak, ale nie wracają już jako te same osoby. Nieliczni potrafią, i odkrywają, jak odzyskać tyle z siebie, ile tylko mogą. Zazwyczaj zależy to od tego, jak bardzo się załamali.

 

Mimo brutalności załamania Regulusa, on jednak podnosi się z niego. To pewien proces, który pokazuje, jak uparty jest do szpiku kości; być może to cecha rodziny Blacków, nawet jeśli działa na ich niekorzyść, bo Syriusz ma w sobie tę samą żyłkę. W tym przypadku ta cecha dobrze służy Regulusowi.

 

Wyciera twarz. Wstaje, podchodzi zdecydowanym krokiem, by wyrwać swój sztylet z gardła martwej dziewczyny, po czym wraca i kuca obok Evana. Zaczyna coś wycinać w pniu drzewa, zasłaniając ramionami widok tego, co robi.

 

— Imię Evana? — mruczy Remus. Odkąd zaczęli razem oglądać, kreśli uspokajające kółka na dłoni Syriusza. Syriusz jest w rozsypce od momentu, gdy wpadł przez drzwi, spiesząc się, by zobaczyć, co się wydarzyło, gdy opuścił przyjęcie po wysłaniu lekarstwa do Jamesa.

 

W tamtym momencie niewiele się działo. Regulus wciąż bawił się w chowanego, co Syriusz natychmiast rozpoznał. Nie da się zaprzeczyć, że to sprytny mały cwaniak.

 

— Nie wiem — mruczy Syriusz, czekając, aż Regulus odsłoni to, co wyrzeźbił, gdy odsunie się na bok.

 

Mija dłuższa chwila, po czym Regulus wstaje i odchodzi. Syriusz gwałtownie wciąga powietrze, gdy tylko widzi, co tam jest, a Remus cicho przeklina ze zdziwienia.

 

Hallow jest Pustką

 

Na ekranie drzewo staje w płomieniach.

 

Syriusz przełyka ciężko ślinę i nie potrafi się zmusić, by przejmować się tym, ile szkód będzie musiał naprawić jutro. Regulus przeżywa żałobę. Szczerze mówiąc, Syriusz na jego miejscu nie zachowywałby się lepiej. Cholera, mógłby być nawet gorszy. Świat nie ma pojęcia, co go czeka, jeśli James umrze.

 

Poza tym Regulus zyskał ogromną popularność. Ludzie go teraz uwielbiają, ponieważ nie tylko dostarcza im rozrywki swoimi zmaganiami, ale również radzi sobie z nimi nadzwyczaj dobrze. Jest inteligentny, zdolny i czasami cholernie bezwzględny. Rozlegały się dosłownie wiwaty i skandowanie jego imienia, gdy odcinał dłoń Mulcibera, choć mentor Mulcibera - Lucjusz - był wyraźnie niezadowolony.

 

James również pozostaje ulubieńcem wielu. Kiedy zabił tego człowieka, ludzie wiwatowali również na jego cześć. A cóż, wszyscy wprost żyją tym małym... romansem, czy czymkolwiek to jest, między Regulusem a Jamesem. Syriusz stara się o tym zbyt intensywnie nie myśleć, bo zna ich, więc wie, że oni nie tylko... udają. Nie, to są oni. Każdy dotyk, każda drobna uwaga, każde wymienione spojrzenie - to wszystko jest prawdziwe, tak prawdziwe, jak Syriusz kiedykolwiek ich widział.

 

Mimo to Syriusz nie ma oporów, by to wykorzystać, jeśli zajdzie taka potrzeba. Z pewnością robił to bez wstydu, chodząc do sponsorów z ich małą historią miłosną, by zdobyć każdą możliwą darowiznę na lekarstwo potrzebne Jamesowi do wyleczenia nogi. I Syriusz zrobi to ponownie, jeśli będzie musiał.

 

— Syriusz — wyrzuca z siebie nagle Remus ściśniętym głosem, jednocześnie kurczowo ściskając dłoń Syriusza.

 

— Co? Co się dzieje? — odpowiada Syriusz, natychmiast wpadając w panikę.

 

— Odkryłem, co robi Mulciber — mówi Remus z niepokojem, po czym wskazuje na ekran, gdzie Mulciber wrócił do stawu i klęczy obok zamkniętej pułapki na niedźwiedzie, przyglądając się krwi zmrużonymi oczami.

 

Syriusz niemal widzi, jak nad głową Mulcibera zapala się żarówka. Z przerażeniem płynącym w żyłach obserwuje, jak Mulciber wstaje i rozpoczyna poszukiwania.

 

Poszukiwania Jamesa.

 

Przymykając oczy, Syriusz szepcze:

 

— Cholera.

Chapter 16: Zamykanie się

Chapter Text

James słyszy szuranie buta przy wejściu do jaskini i jego serce podskakuje, gdy gwałtownie odwraca głowę w tamtym kierunku. Rozległy się dwa wystrzały armatnie, jeden zaraz po drugim, i od tamtej pory James ledwo oddycha.

 

Może to głupie, ale James odmawia nawet rozważania możliwości, że to Regulus, mimo świadomości, że szanse są... Cóż. Po prostu nie przyjmuje tego do wiadomości, nie bez dowodu, a jakaś część jego jest pewna, że wiedziałby, jakoś. To nie jest tylko naiwne, romantyczne wyobrażenie; naprawdę uważa, że na jakimś fundamentalnym poziomie wszystko by się zmieniło, gdyby Regulusa nie było już na świecie.

 

Jego optymizm więdnie, gdy pnącza zostają niedbale przecięte, tworząc dużą lukę, przez którą wchodzi Mulciber. James porusza się, zanim jeszcze świadomie podejmuje decyzję - opiera jedną rękę o ścianę i przenosi cały ciężar na zdrową nogę, kuśtykając, by stanąć wyprostowanym. W jednej dłoni mocno trzyma toporek, a drugą przyciska do ściany jaskini, by utrzymać równowagę.

 

Mulciber stoi nieruchomo w wejściu z mieczem w dłoni, a jego drugi nadgarstek jest starannie owinięty w miejscu, gdzie Regulus odciął mu rękę. Mierzy Jamesa wzrokiem od stóp do głów, po czym prycha pogardliwie.

 

— Cóż — mówi, wskazując na nogę Jamesa swoim owiniętym nadgarstkiem — wygląda na to, że obaj jesteśmy w niekorzystnej sytuacji, hm?

 

— Trochę — przyznaje James.

 

— Przypuszczam, że stawia to nas na równej pozycji — zastanawia się Mulciber.

 

James zaciska usta.

 

— Cóż, nie wiem, to zdecydowanie inna sytuacja, prawda? To znaczy, ty mógłbyś po prostu odwrócić się i odejść, ale ja nie mam takiej możliwości.

 

— Prawda — przyznaje Mulciber, kiwając głową — ale ty możesz walczyć obiema rękami, a ja nie.

 

— Owszem, ale wciąż masz oba łokcie — zauważa James.

 

Mulciber mruczy pod nosem.

 

— Owszem, a ty wciąż masz oba kolana. Może i boli cię poruszanie tą nogą, ale nadal możesz to robić. Naprawdę uważam, że mamy wyrównane szanse, szczerze mówiąc.

 

— Nie jestem pewien, czy to tak działa — mamrocze James.

 

— Może nie — Mulciber wzrusza ramionami. — Ale, cóż, tak naprawdę nie obchodziłoby mnie, czy to wyrównana walka, czy nie.

 

James wzdycha.

 

— Powinienem był to przewidzieć.

 

— Naprawdę powinieneś był — przyznaje Mulciber z chichotem. Leniwie wymachuje mieczem w dłoni w sposób, który James niechętnie uznaje za efektowny. — Twój chłopak jest bardzo sprytny, Potter, wiesz o tym?

 

— Owszem, wiem to o nim — przyznaje James.

 

— Po prostu jego pewność co do własnej bystrości sprawia, że zapomina, iż nie jest jedyną sprytną osobą na świecie. Tak się składa, że ja również jestem dość bystry — mówi mu Mulciber, leniwie opierając się o ścianę jaskini. — Nakłonił nas, żebyśmy odesłali Willę, twierdząc, że zmierzasz do punktu startowego, by ukraść nasze zapasy. Jest dobrym kłamcą, muszę mu to przyznać.

 

— Wygląda na to, że nie jesteś tak bystry, jak twierdzisz.

 

— Och, nie nazwałbym tego chwilą głupoty. Powiedziałbym raczej, że to była... ostrożność, tak na wszelki wypadek. Nie będę kłamał, początkowo dałem się nabrać na jego mały plan. Ścigałem go przez dłuższy czas, ale nie można mnie za to winić. Naprawdę chciałem go zabić.

 

— Nie udało ci się, co? — pyta James lekkim tonem, zaciskając palce na trzonku swojego toporka, podczas gdy serce wali mu w piersi. Po prostu... musi wiedzieć, czy z Regulusem wszystko w porządku, a jeśli uda mu się skłonić Mulcibera do jakiejś nierozważnej wypowiedzi...

 

Mulciber tylko szczerzy się do niego, wyglądając na zdecydowanie zbyt zadowolonego z siebie, co sprawia, że serce Jamesa zamiera.

 

— Nie wyprzedzaj faktów, Potter. Widzisz, przyszło mi coś do głowy. To przecież twoje krzyki sprowadziły nas w tym kierunku, wiesz? Zacząłem myśleć i zastanawiać się... jeśli wszystko było z tobą w porządku i zmierzałeś do punktu startowego, to dlaczego tak bardzo krzyczałeś? Przemyślałem to nieco głębiej i zadałem sobie pytanie... dlaczego Black po prostu na nas czekał? Wydawał się wręcz chętny do tego, by go ścigano, czyż nie? I oczywiście nigdy nie oddaliłby się zbytnio od swojego cennego chłopaka, prawda? Więc gdzie byłeś?

 

— No i mnie znalazłeś. Chcesz może naklejkę? — pyta James sarkastycznie.

 

— Zabawny z ciebie człowiek, Potter — odpowiada Mulciber ze śmiechem, a jest to złośliwy śmiech, ostry i triumfalny. — Nie mogłem być oczywiście pewien, więc postanowiłem wrócić tutaj, żeby to wszystko sobie poukładać. Wyobraź sobie moje zdziwienie, gdy znajduję zamkniętą pułapkę na niedźwiedzie z krwią na niej. To powiedziało mi wszystko, co musiałem wiedzieć.

 

James patrzy na niego bez wyrazu.

 

— Tak, tak, bardzo sprytnie. Skończyłeś już się przechwalać?

 

— Wiesz, szkoda, że nie dołączyłeś do nas, kiedy ci to zaproponowaliśmy — mówi Mulciber, kręcąc głową. — Myślę, że dobrze by nam się razem pracowało.

 

— Masz więc urojenia — oznajmia James.

 

Mulciber cmoka językiem.

 

— Daj spokój, Potter. Jesteś silny, nie da się temu zaprzeczyć, i gdybyś nie był takim cholernym mięczakiem, mogłoby to coś znaczyć. Moglibyśmy zrobić z ciebie coś wartościowego, wiesz o tym? A Black? Cóż, pozwolilibyśmy ci odwrócić wzrok, gdy zabijalibyśmy go, powoli.

 

James zastyga w bezruchu, a jego twarz poważnieje, gdy wzrok skupia się na Mulciberze, którego usta wykrzywiają się w złośliwy uśmieszek. Jakby temperatura w jaskini nagle spadła, a skóra Jamesa mrowi, gdy w uszach zaczyna mu dzwonić. Ta insynuacja sprawia, że żółć podchodzi mu do gardła, ale bardziej niż to, czuje czystą, pieprzoną furię.

 

Ledwie Mulciber kończy mówić, a James już ciska w niego toporem z całej siły, nie wahając się ani chwili, gdy instynktowna potrzeba ochrony wzbiera w nim, a wraz z nią pragnienie usunięcia tego pierdolonego ludzkiego śmiecia z powierzchni ziemi. Mulciber unosi ramię, by zablokować cios, a na jego twarzy przemyka wyraz zaskoczenia, po czym ryczy z bólu, gdy topór zagłębia się w jego ręce, której już brakuje dłoni. Upuszcza miecz, by niezdarnie sięgnąć po rękojeść, wyrywając ją z wrzaskiem.

 

James ma teraz kompletnie gdzieś swoją zranioną nogę. W przypływie gniewu i adrenaliny prawie jej nie czuje, gdy rzuca się do przodu, powalając Mulcibera na ziemię. Obaj przelatują przez jaskinię, tocząc się w dół zbocza, aż docierają do równego podłoża.

 

Mulciber ląduje na górze i wciąż trzyma topór, który natychmiast unosi z wściekłym warknięciem i błyskawicznie opuszcza. James krzyczy i uchyla się w lewo, wpatrując się szeroko otwartymi oczami w miejsce, gdzie topór wbił się w ziemię dokładnie tam, gdzie przed chwilą była jego głowa. Mulciber zaczyna go wyciągać, ale James uderza go pięścią w twarz, przerzucając ciężar ciała na bok.

 

Odtaczają się od topora, a James przyciska Mulcibera do ziemi, po czym uderza go w twarz raz, drugi, trzeci, a potem jeszcze raz. Jego dłoń pulsuje bólem. Twarz Mulcibera jest zakrwawiona, ale ten tylko szczerzy zakrwawione zęby w uśmiechu i kopie Jamesa prosto w jego zranioną nogę.

 

Kurwa! — krzyczy James, gdy ból eksploduje w całym jego ciele, a noga odmawia posłuszeństwa, co ułatwia Mulciberowi zepchnięcie go z siebie.

 

Mulciber próbuje przytrzymać Jamesa swoim ramieniem, ale rana po uderzeniu topora wywołuje u niego krzyk bólu i sprawia, że opada do przodu. Krwawi obficie, a krew spływa na gardło Jamesa, na jego twarz, dostaje się do ust. Mulciber szybko się poprawia i podnosi, przyciskając zranione ramię do piersi, jednocześnie zaciskając drugą dłoń w pięść i uderzając Jamesa z całej siły.

 

James chwyta garść ziemi i liści, rzucając je w twarz Mulcibera - głównie w oczy - by zmusić go do cofnięcia się. Tamten syczy i odchyla się do tyłu, co James natychmiast wykorzystuje, by przewrócić go na plecy. Toczą się po ziemi, wydając z siebie stęknięcia i niskie warknięcia gniewu i bólu, niczym dwa zwierzęta w walce na śmierć i życie - bo tym właśnie są, nieprawdaż?

 

To właśnie w to zostali zamienieni.

 

Zabiję cię, Potter — wypluwa Mulciber, sięgając w górę i wbijając palce w policzek Jamesa, w miejsce wcześniejszego rozcięcia, sprawiając, że rana zaczyna krwawić i piec.

 

Raz za razem toczą się po ziemi i zadają sobie ciosy, sprawiając, że obaj krwawią. Wszystko dzieje się tak szybko, a James sprowadzony jest do nieustępliwej potrzeby przetrwania, walcząc z całych sił. Nie ma tu miejsca na gniew, bo jego świat zawęża się do bicia serca w piersi i determinacji, by nie pozwolić mu się zatrzymać.

 

Znów znajdują się obok topora, a James z trudem podnosi się na nogi, skowycząc z bólu, gdy obciąża zranioną nogę. Utyka i potyka się, ale udaje mu się wyrwać topór z ziemi. Gdy tylko staje nad Mulciberem, ciężko oddychając, o krok od wbicia ostrza w jego pierś, żeby ten w końcu przestał się ruszać, Mulciber z całej siły kopie go butem prosto w nogę.

 

James upada bezradnie, a topór wypada mu z dłoni i ślizga się po ziemi. Natychmiast obaj z Mulciberem zaczynają czołgać się w jego stronę, przy czym James jest bliżej. Ledwie zdążył chwycić broń, gdy Mulciber łapie go za włosy z tyłu głowy, szarpie do tyłu, po czym z całej siły wbija jego twarz w ziemię. Boli, od razu pojawia się pulsujący ból, ale James nie sądzi, by cokolwiek złamał. Czuje krew w ustach, choć nie wie, czy to jego własna.

 

Przy kolejnym szarpnięciu James z całej siły wbija łokieć do tyłu, co sprawia, że Mulciber sapie i rozluźnia uchwyt. James natychmiast odrzuca się w bok, po czym desperacko rzuca się na Mulcibera, ściskając topór w dłoni. Unosi go i opuszcza, ale Mulciber chwyta rękojeść, jego palce nakładają się na palce Jamesa, a ramię drży z wysiłku, gdy próbuje nie dopuścić, by James wbił ostrze w jego pierś. James naciska mocniej.

 

— Co... o co ty w ogóle walczysz? — cedzi Mulciber przez zaciśnięte zęby. — Twój chłopak już nie żyje.

 

James się waha.

 

James nie może nic poradzić. Te słowa podcinają mu nogi, raniąc bardziej niż cokolwiek, co spotkało go do tej pory. Mulciber śmieje się i uderza go łokciem w twarz, wyrywając mu topór z ręki i napierając, by znaleźć się na górze.

 

— Zgadza się — oznajmia triumfalnie Mulciber, wyrzucając z siebie słowa w ostrych, urywanych zdaniach, podczas gdy jego klatka piersiowa unosi się gwałtownie. — Słyszałeś te dwa wystrzały armatnie, prawda? Jeden z nich był dla twojego chłopaka.

 

— Nie — wykrztusza James, unosząc gwałtownie ręce, by zatrzymać topór, gdy Mulciber zamachuje się nim w dół. Ostrze rozcina mu jedną dłoń, ale Mulciber nie przestaje napierać.

 

Tak — odpiera Mulciber z wyraźną satysfakcją.

 

Kłamiesz! — wybucha James, bo odmawia - po prostu nie chce w to uwierzyć. Nie może w to uwierzyć.

 

— Dopilnowałem, żeby cierpiał, Potter. Płakał i błagał o swojego brata — cedzi Mulciber, rzucając się do przodu całym ciężarem ciała, by mocniej przycisnąć topór.

 

Te słowa go dotykają. To... cóż, przetrwanie zależy od woli, nawet bardziej niż od umiejętności, i potrzeba jakiejś wewnętrznej siły, żeby dalej walczyć. Myśl o tym, co mówi Mulciber, wysysa z niego tę siłę, co przekłada się dość dosłownie na jego ciało. Jego ręce słabną, a ostrze topora przyciska się do jego klatki piersiowej, niemal się w nią wbijając.

 

James pamięta, jak Pandora powiedziała, że Głodowe Igrzyska to coś więcej niż tylko fizyczna próba - to również gry umysłowe. Nigdy nie odczuł tego tak dobitnie, jak w tej właśnie chwili.

 

Mulciber napiera do przodu, a James wciąga gwałtownie powietrze, gdy topór wciska się w jego klatkę piersiową. Z jego gardła wydobywa się cichy jęk bólu, który promieniuje dosłownie wszędzie. To nic, zupełnie nic w porównaniu z bólem na myśl, że Regulus może nie żyć. Rzecz w tym, że ból przypomina ci, że wciąż żyjesz, a jeśli to prawda - błagam, błagam, niech to nie będzie prawda - to jest jeszcze jedna ostatnia rzecz, którą James musi zrobić, zanim całkowicie straci wolę przetrwania.

 

— Jego brat nawet go, kurwa, nie rozpozna po tym, co z nim zrobiłem — syczy Mulciber. — Zmusiłem go do... ał, kurwa!

 

James wbija kolano między nogi Mulcibera po raz drugi, tym razem używając całej siły, jaka mu pozostała. Mulciber leci w bok, jęcząc, gdy ląduje na plecach, a wtedy James rzuca się na niego.

 

Uderza go. Uderza go. Uderza go.

 

Mulciber nie ma nawet szansy. James po prostu nie przestaje go uderzać, aż topór upada na ziemię, a mokry, ciężki oddech Mulcibera dzwoni mu w uszach. James ledwo go widzi w słabym świetle, a nawet w pełnym słońcu nie byłby w stanie go dostrzec, bo jego wzrok zamazują łzy. To gniew, ból i tak wiele innych rzeczy, a jednocześnie zupełnie nic. James wyrzuca z siebie urywany oddech i po omacku szuka topora, a tym razem Mulciber jest zbyt pobity, by go powstrzymać.

 

Topór wbija się w sam środek jego klatki piersiowej. Mulciber krztusi się, a całe jego ciało drga od siły uderzenia. Gdy tylko James wyciąga topór, Mulciber wykrztusza krew.

 

James ponownie opuszcza topór.

 

Znowu.

 

Znowu.

 

Znowu.

 

Rozlega się wystrzał z armaty.

 

Znowu

 

Znowu.

 

Znowu.

 

Mulciber już się nie rusza.

 

Znowu.

 

Znowu.

 

Znowu.

 

James dławi szloch, wpatrując się w klatkę piersiową przed sobą. Jest praktycznie poszarpana na strzępy. Krew jest wszędzie, na wszystkim. Na siekierze, jego dłoniach, ziemi, ciele. Krew. Tak dużo krwi.

 

Toporek uderza o ziemię, a James osuwa się na bok, lądując na plecach obok ciała Mulcibera, gdzie zaczyna szlochać tak gwałtownie, że trudno mu oddychać. W jego umyśle brzmi jedna długa litania: Regulus, Regulus, Regulus.

 

Regulus.

 

Regulus.

 

Regulus.

 

~•~

 

Dźwięk wystrzału armaty wyrywa Regulusa z odrętwienia. Dzwoni mu w uszach, gdy świat znów nabiera ostrości. Czuje jednocześnie, jakby od śmierci Evana nie minęła ani chwila, a zarazem jakby minęły całe lata. Wszystko wydaje się zamazane, a w środku jego klatki piersiowej pulsuje nieustanny ból.

 

Ten pulsujący ból natychmiast przeradza się w panikę, gdy rozlega się dźwięk armaty, a potem Regulus zaczyna biec.

 

Regulus nie jest zbyt daleko od stawu, więc szybko przedostaje się przez drzewa. Natychmiast kieruje się na wschód, bo tam powinien być James, jednak gwałtownie zatrzymuje się, gdy dostrzega kształt dwóch ciał leżących po zachodniej stronie. Jedno z nich należy do Jamesa.

 

— Nie — szepcze Regulus bez tchu, czując mrowienie w koniuszkach palców, gdy rzuca się w tamtym kierunku. Pędzi wokół brzegu stawu, prosto w stronę leżących ciał. — Nie, nie, nie. James?

 

Rozlega się cichy szloch, to James, a Regulus nigdy w życiu nie czuł takiej ulgi, słysząc czyjś płacz. Rzuca się na ziemię obok Jamesa, który wciąga powietrze głębokim, urwanym oddechem i przesuwa się w jego stronę. Regulus już wyciąga do niego ręce, przyciągając górną część jego ciała na swoje kolana, obejmując go ramionami, gdy James zwija się w kłębek i wtula twarz w jego brzuch.

 

— James — mówi Regulus, a potem nie może przestać powtarzać tego imienia. Wypowiada je jak modlitwę. — James, James, James.

 

James.

 

James.

 

James.

 

Regulus nawet nie przejmuje się ciałem Mulcibera leżącym tuż obok nich. To nie ma znaczenia. Nic nie ma znaczenia poza Jamesem, który jest teraz żywy i oddycha. Regulus pochyla się i przyciska twarz do włosów Jamesa, trzymając go blisko przy sobie.

 

Nie wie, czy obaj płaczą, czy nie. Nie wie, ile czasu mija, ani czy w ogóle płynie. Wszystko zawęża się do tej chwili i mogą minąć sekundy lub godziny, zanim świat znów zacznie przenikać do ich rzeczywistości.

 

Oddychają. James wydaje z siebie ciche, urywane dźwięki, ale już nie płacze. Całe jego ciało drży i Regulus nie wie, czy to z powodu zimna, czy z powodu... tego, co się wydarzyło.

 

Co właściwie się stało? Regulus unosi głowę, by spojrzeć na Mulcibera. Jest... Jest źle. Brutalnie. Wszędzie pełno krwi, a klatka piersiowa Mulcibera jest rozerwana i zapadnięta, kompletnie zmasakrowana.

 

Regulus wpatruje się w to wszystko, czując kompletne odrętwienie.

 

— W porządku — mówi Regulus na głos, jego głos jest zaskakująco spokojny. Wypuszcza powietrze i skupia się z powrotem na Jamesie. — W porządku, pozwól, że ci się przyjrzę. Jesteś ranny? James?

 

James powoli odsuwa się od niego, z trudem podnosząc się z kolan Regulusa, poruszając się tak, jakby odczuwał silny ból. Ciężko wzdycha, po czym gwałtownie się chwieje, a jego powieki drgają. Jego twarz jest opuchnięta i zakrwawiona.

 

— Reg'lus — bełkocze James.

 

— Hej. Hej, spójrz na mnie — mówi ostro Regulus, unosząc dłonie, by ująć twarz Jamesa. Ten natychmiast opada bezwładnie w jego ręce, osuwając się do przodu. Regulus przeklina pod nosem i łapie go, podczas gdy głowa Jamesa bezwładnie opada na jego ramię. Regulus klepie go w policzek, ten, który nie krwawi ponownie. — James?

 

Nic.

 

— Cholera — mamrocze Regulus, wypuszczając głęboko powietrze. James wciąż oddycha, więc tylko stracił przytomność.

 

Cóż, może to i lepiej. W ten sposób Regulus będzie mógł łatwiej zabrać go z powrotem do jaskini, przynajmniej nie sprawiając mu przy tym zbyt wielkiego bólu.

 

James jest od niego większy i wyższy, a Regulus jest naprawdę cholernie wyczerpany i sam ma swoje obrażenia, ale tylko natychmiastowa śmierć mogłaby go powstrzymać przed doprowadzeniem Jamesa w bezpieczne miejsce, gdzie Regulus będzie mógł go dokładnie obejrzeć. A teraz jest już zimno, słońce całkowicie zaszło, a temperatura gwałtownie spada. Tej nocy będą potrzebować ognia.

 

Więc z jękiem Regulus zmienia pozycję, by wziąć Jamesa w ramiona, po czym podnosi się na nogi. Natychmiast upada z powrotem, zupełnie nieprzygotowany na bezwładny ciężar Jamesa. Nie bezwładny, Regulus strofuje się w myślach. Jakimś sposobem sama ta insynuacja wystarczająco go rozwściecza, by zdołał ponownie wstać z kolan. Przeklina, a następnie zaciska zęby i rusza przed siebie.

 

Praktycznie biegnie i potyka się w drodze do jaskini, starając się dotrzeć tam jak najszybciej, co jest trudne w takiej ciemności. Gdy w końcu dociera na miejsce, jęczy z wysiłku, ale udaje mu się. Wejście jest przynajmniej wygodnie otwarte, ale za to niemal przewraca się o miecz, który - jak przypuszcza - musiał upuścić Mulciber.

 

Regulus kładzie Jamesa tak delikatnie, jak tylko potrafi, układając go płasko na ziemi. Pierwszą rzeczą, którą robi, jest poszukiwanie swoich zapasów i znalezienie zapałek. Przeklina ponownie i zrywa się na nogi, by wybiec na zewnątrz po patyki i odpowiedni podpał, zatrzymując się na tyle długo, by chwycić toporek, zanim pospiesznie wraca.

 

Jego ręce trzęsą się tak bardzo, że rozpalenie ognia zajmuje mu kilka chwil, ale gdy w końcu mu się udaje, wnętrze jaskini rozświetla się blaskiem. Regulus natychmiast zaczyna rozglądać się za lekarstwami, które - jest absolutnie pewien - Syriusz im przysłał, ale nie może ich znaleźć. Marszcząc brwi, podnosi się na nogi i wychodzi z jaskini, rozglądając się uważnie dookoła.

 

Na drzewie. Spadochron zawieszony na gałęzi. Cudownie.

 

Regulus marszczy brwi, zaciskając szczękę. To organizatorzy igrzysk wysyłają te przesyłki i mogą je umieścić, gdzie tylko zechcą, co oznacza, że celowo zawiesili ją poza zasięgiem Jamesa, wiedząc, że nie będzie w stanie wspiąć się, by ją zdobyć.

 

W nim już kipi tyle złości na organizatorów igrzysk z powodu Evana, a teraz jeszcze to. To wszystko. Palce Regulusa drżą od pragnienia zrobienia czegoś naprawdę, cholernie okropnego.

 

Potrząsając głową, Regulus rzuca się w kierunku drzewa, czując, jak w gardle rośnie mu gula na myśl o tym, jak łatwo Evan wspiąłby się po tę przesyłkę. Regulus robi to znacznie mniej zgrabnie i to takie głupie, że wciąż się boi. Po tym wszystkim, co widział, co zrobił, jak może bać się tego?

 

Ale boi się, a mimo to i tak to robi. Wspina się, odcina pojemnik, po czym natychmiast schodzi na dół, oddychając z ulgą, gdy tylko staje na twardym gruncie. Chwytając pojemnik, kieruje się z powrotem do jaskini.

 

W połowie drogi słychać nadlatujący transportowiec Hallow, a drzewa kołyszą się i wiatr wzmaga się, gdy maszyna zbliża się coraz bardziej. Regulus nie może powstrzymać się od obejrzenia się za siebie, by zobaczyć, jak przypominająca trumnę klatka otwiera się w kształt szponów, opuszcza w dół i podnosi ciało Mulcibera, unosząc je w górę, zanim odlatuje.

 

Regulus obserwuje odlatujący transportowiec, nie czując zupełnie nic, po czym kontynuuje drogę do jaskini.

 

James wciąż jest nieprzytomny.

 

Głęboko wypuszczając powietrze, Regulus podchodzi i opada na ziemię, siadając obok niego. Najpierw otwiera pojemnik i niemal płacze na widok dwóch zawiniętych bułek na wierzchu. Z jego ust wydobywa się cichy dźwięk, bo nie jadł niczego od czasu suszonego mięsa i jagód, które razem z Jamesem spożyli... wczoraj.

 

Wczoraj wydaje się odległe jak całe życie.

 

Drżącymi dłońmi Regulus wyjmuje bułki, jakby były wykonane ze złota, po czym odchyla głowę do tyłu i wypuszcza z siebie ciche:

 

— Dziękuję — mając nadzieję, że Syriusz wie, iż te słowa są skierowane tylko do niego i nikogo innego.

 

Regulus odkłada bułki na bok, po czym wyciąga mniejszy pojemnik. Odkręca go i przechyla w stronę ognia, by lepiej widzieć zawartość. To pasta, bezbarwna i bezzapachowa, ale Regulus nie ma wątpliwości, że to specjalna mikstura Hallow. Mają oni dostęp do leków, które czynią cuda; mogłyby one uratować wiele istnień w dystryktach, ale Hallow nie pozwala im z nich korzystać.

 

Odkładając to na bok, Regulus sięga po ostatnią rzecz, która znajduje się w pojemniku. Małą, białą karteczkę - wiadomość, którą Syriusz może do niego wysłać. Wiadomości są przeglądane przed wysłaniem, aby uniemożliwić przekazanie jakichkolwiek pomocnych informacji, jakby to było oszustwo, jakby przetrwanie było grą. Syriusz nie może przesłać instrukcji, podać lokalizacji ani żadnych innych wskazówek, które mogłyby zdradzić innych trybutów. Może jednak wysłać zakodowane wiadomości, które Regulus i James zrozumieją lub odczytają, ponieważ znają go tak dobrze.

 

Na kartce widnieje tylko jedno słowo: „Kochanie”

 

To wszystko.

 

Regulus wpatruje się w kartkę, zaciskając usta w wąską linię, a jego myśli krążą w kółko. Cudzysłów został umieszczony tam celowo i nie zajmuje mu dużo czasu, by zrozumieć, że Syriusz cytuje jego. Kiedy nazwał Jamesa "kochaniem". Bo najwyraźniej tak właśnie zrobił. Nie pamięta tego, ale prawdę mówiąc, był zbyt zajęty panikowaniem z powodu nogi Jamesa, by przejmować się tym, co wypadało z jego ust. Dlaczego to w ogóle ma znaczenie?

 

To nie ma sensu, przynajmniej na początku. Syriusz nie zmarnowałby wiadomości tylko po to, by się z niego nabijać. Właściwie nie, pewnie byłby bardzo kuszony, żeby to zrobić, i uwielbiałby, gdyby udało mu się podroczyć z Regulusem i jednocześnie mu pomóc, ale jak, do cholery, to niby ma pomóc?

 

Przenosi wzrok z kartki na bułki, potem na lekarstwo, na Jamesa, a następnie z powrotem na kartkę - i wtedy wszystko staje się jasne.

 

To musi być jakiś pieprzony żart, myśli Regulus z narastającym niedowierzaniem, a jego twarz wykrzywia się w grymasie. Więc lekarstwo i jedzenie miały związek z relacją Jamesa i Regulusa? Ludzie kochają ich tak bardzo, że to jest dla nich jak nagroda? Czyli co, jeśli Regulus nie będzie w to grał, nie dostaną nic więcej? Oferty ratujące życie zależą od tego, jak bardzo zadowolą Hallow swoją pieprzoną historią miłosną?

 

Regulus ma ochotę krzyczeć. Zaciska powieki, po czym gniecie kartkę w pięści, zgrzytając zębami. Powoli wypuszcza powietrze przez nos i otwiera oczy, rzucając kartkę w ogień ze wściekłym spojrzeniem. Po prostu... nie ma teraz emocjonalnej stabilności, by sobie z tym radzić.

 

Skupia się zamiast tego na Jamesie.

 

Najpierw zajmuje się nogą Jamesa. Musi wyjść i przynieść świeżą wodę w misce Evana, marzniąc przez całą drogę tam i z powrotem. Znowu robi się niebezpiecznie zimno. Gdy już wraca, wykręca szmatkę i odsłania nogę Jamesa, zdejmując bandaże z ostrożnością.

 

Jest gorzej niż wtedy, gdy ostatnio to widział. Teraz pojawiły się ciemne siniaki, które sprawiają, że Regulus czuje gulę w gardle. Poczucie winy niemal go dusi, gdy ostrożnie oczyszcza nogę Jamesa, a ten nawet nie drga, nawet gdy Regulus delikatnie nakłada maść na jego nogę.

 

Następnie Regulus zajmuje się jego policzkiem. Krew pokrywa całą twarz i gardło Jamesa, a Regulus skrupulatnie ją zmywa, wielokrotnie zanurzając i wykręcając szmatkę. Jego dłonie są lodowate, ale nie przestaje. Kiedy nakłada maść na policzek Jamesa, ten się budzi.

 

— Reg? — chrypi James, z trudem otwierając oczy.

 

— Jestem tutaj — mruczy Regulus, pochylając głowę i delikatnie odchylając głowę Jamesa, by nanieść cienką warstwę maści wzdłuż jego gardła, gdzie wcześniej drasnął go miecz Mulcibera. To tylko płytkie nacięcie, ale Regulus i tak się nim zajmuje. — Boli cię gdzieś indziej, James? Czy Mulciber zranił cię jeszcze gdzieś?

 

— On... moja klatka piersiowa... topór... — James brzmi na zdezorientowanego, wciąż nieco nieobecny, na wpół pogrążony we śnie.

 

Regulus gwałtownie wciąga powietrze, czując, jak serce podchodzi mu do gardła. Powoli wyciąga zdrętwiałe palce, by rozpiąć płaszcz Jamesa. Jego palce napotykają coś metalowego - zimną broszkę, która sprawia, że na moment wstrzymuje oddech. Ma kształt słońca, co przywodzi mu na myśl jego własną broszkę w kształcie gwiazdy, tę, którą podarował mu Gideon. James powiedział mu, że zabili Fabiana na jego oczach, dokładnie w ten sam sposób, w jaki zginął Gideon.

 

To również go wścieka, ale też... przeraża. Wszystko to wykracza poza arenę i organizatorów igrzysk. Za tym wszystkim stoi Riddle, a on jest bardzo, bardzo potężnym człowiekiem. To typ człowieka, który zabija ludzi, by dać innym ostrzeżenie.

 

Regulus myśli o wiadomości, którą wyrył na drzewie przy ciele Evana, i czuje, jak ogarnia go chłód. Nie ma w swoim życiu wielu osób, które są dla niego ważne, ale jest Barty. Jest Syriusz. Myśli nawet o Remusie, Pandorze i Dorcas. Przez myśl przechodzą mu nawet jego rodzice - jakkolwiek okropni by nie byli.

 

I James. Och. James.

 

Riddle mógłby ich wszystkich zabić.

 

Przełykając z trudem, Regulus czuje, jak jego bunt migocze niczym płomień świecy na wietrze. Jest tak zmęczony, a strach sprawia, że ma ochotę zwinąć się w kłębek i nigdy więcej się nie ruszyć. Nigdy więcej nie popełnić błędu. Bierze głęboki oddech i chowa broszkę z oczu, w fałdzie kurtki Jamesa, po czym skupia się na ranie na jego klatce piersiowej.

 

Jest tak dużo krwi, że Regulusowi zajmuje chwilę, zanim znajduje ranę. Koszula Jamesa jest rozdarta, a gdy odchyla materiał, dostrzega miejsce, gdzie topór wbił się w ciało. Rana nie jest zbyt głęboka, ale sam jej widok wywołuje skurcz w żołądku Regulusa. Ostrożnie wyciera krew i również na to miejsce nakłada maść, po czym zapina z powrotem kurtkę Jamesa.

 

— Regulus? — mówi James, jakby odkrywał go na nowo. Mruga gwałtownie, jakby nie był pewien, czy to wszystko dzieje się naprawdę.

 

— Jestem tutaj — powtarza mu Regulus, bo będzie to mówił Jamesowi tyle razy, ile ten potrzebuje usłyszeć. Nie potrafi powiedzieć tego, co powinien, nie może wydobyć z siebie słów. Przepraszam, że odszedłem. Przepraszam, że nie wróciłem na czas. Przepraszam, przepraszam, tak bardzo przepraszam.

 

— Jesteś tutaj — powtarza James, po czym rzuca się naprzód z zaskakującym przypływem sił, by przyciągnąć Regulusa w swoje ramiona. Trzyma go kurczowo, przytulając tak mocno, że aż boli, a Regulus mu na to pozwala. James odsuwa się gwałtownie, jego dłonie unoszą się, by ująć twarz Regulusa. — Czy to dzieje się naprawdę? On mówił... mówił, że... myślałem, że on…

 

— Mulciber? — pyta Regulus, a usta Jamesa zamykają się z ostrym kliknięciem. Jego dłonie zsuwają się z twarzy Regulusa, gdy odchyla się do tyłu, a jego twarz wyraża... ból. Jakby coś rozrywało go od środka. Przez jego oczy przebiega jakieś uczucie, po czym spuszcza wzrok, jakby nie mógł znieść spojrzenia Regulusa. — Daj mi swoje ręce.

 

Bez słowa James spełnia prośbę. Regulus bierze jego dłonie na swoje kolana i delikatnie, ostrożnie oczyszcza je z krwi. Kostki Jamesa są poranione i opuchnięte, więc Regulus nakłada na nie również maść, co przyciąga uwagę Jamesa.

 

— Co to jest? — pyta James.

 

— Lekarstwo, które przysłał Syriusz. Już opatrzyłem twoją nogę, twarz i klatkę piersiową — mówi cicho Regulus.

 

James przesuwa się, by usiąść wyżej, wyciągając szyję, by zlokalizować pojemnik, a następnie przyciąga go do siebie jedną ręką, podczas gdy Regulus smaruje maścią rozcięcie na jego drugiej dłoni.

 

Regulus ma spuszczoną głowę, więc lekko podskakuje zaskoczony, gdy czuje kciuk Jamesa przesuwający się wzdłuż rozcięcia na jego policzku - tego, które zadał mu Avery, a które jest już prawie całkowicie zagojone. Dotyk Jamesa jest delikatny, a Regulus spogląda na niego spod rzęs i przez zasłonę loków.

 

James nie przestaje gładzić jego policzka, nawet gdy nie ma już takiej potrzeby, i żaden z nich się nie odzywa. Ani jedno słowo nie pada między nimi, gdy Regulus trzyma w dłoniach jego rękę, a James dotyka jego twarzy. Mimo wszystkiego, co się wydarzyło, serce Regulusa wciąż przyspiesza swój rytm.

 

To jednak nie jest odpowiedni czas ani miejsce, a dzisiaj przeszli zbyt wiele, by czuć cokolwiek poza wyczerpaniem. To nawet nie jest tęsknota. Regulus jest zbyt zmęczony, zbyt wyniszczony, zbyt zraniony, by tęsknić za czymkolwiek.

 

— Pokaż mi swoje ramię — mruczy James, opuszczając dłoń, by delikatnie pociągnąć za kurtkę Regulusa.

 

Szczerze mówiąc, Regulus zapomniał o miejscu, gdzie hak Axus zaczepił go w ramię - dwukrotnie - ale to przypomnienie uświadamia mu, że czuje tam lekkie ukłucie. James pomaga mu odchylić kurtkę i kołnierzyk koszuli na bok, zsuwając je wzdłuż ramienia, odsłaniając miejsce, gdzie dosięgnął go hak. Na szczęście, sądząc po kącie, hak nie wbił się zbyt głęboko, ale wyraźnie widać, gdzie zranił skórę. Jest tam rana kłuta - dość płytka - oraz czerwone zadrapanie, które ciągnie się nieco wyżej.

 

James jest delikatny, gdy oczyszcza zaschniętą krew, a potem równie czuły, gdy nakłada maść. Jego palce są ciepłe, a oczy Regulusa mimowolnie się zamykają pod wpływem intymności tej chwili. To tylko przód jego ramienia, ale dotyk palców Jamesa wydaje się jednocześnie zbyt przyjemny i zdecydowanie zbyt znaczący.

 

— Bok — poleca James, naciągając koszulę Regulusa z powrotem na miejsce, po czym wykręca szmatkę.

 

Regulus wykonuje polecenie, posłusznie odchylając się do tyłu i unosząc kurtkę oraz koszulę, jednocześnie wyginając szyję, by z grymasem przyjrzeć się ranie na swoim boku. O tej akurat nie zapomniał, boleśnie świadomy jej istnienia, ale starał się ją ignorować.

 

Rana wygląda źle, co potwierdza się chwilę później, gdy James syczy przez zęby, jakby właśnie się oparzył. Regulus zaciska usta w wąską linię, przyglądając się ranie. Jest czerwona i opuchnięta, całkowicie zapalona. Nie zdziwiłby się, gdyby już wdało się zakażenie, ale może jeszcze nie. Może nawet jeśli tak, lekarstwo i tak to naprawi.

 

James jest tak bardzo, bardzo ostrożny podczas oczyszczania zaschniętej krwi. Mimo to ból jest na tyle silny, że Regulus zaciska mocno powieki i unosi dłoń, by oprzeć ją na ramieniu Jamesa, ściskając je zbyt mocno, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. James szepcze przeprosiny, używając wolnej ręki, by kreślić uspokajające kółka na uniesionym ramieniu Regulusa.

 

Nie zostało już wiele maści. To nie tak, że przysłali jej dużo, niechętni, by udzielić im zbyt dużej pomocy, więc James ma naprawdę niewiele do dyspozycji. Przesuwa palcem po wewnętrznej stronie pojemnika, zbierając każdą ostatnią kroplę, by delikatnie nałożyć ją na opuchniętą ranę. Regulus przygryza wargę i stara się powstrzymać jęk, ale skóra jest tak podrażniona, że nawet oddech na niej byłby jak dotknięcie rozpalonym żelazem.

 

— Przepraszam, kochanie. Wiem, wiem, już prawie skończyłem — szepcze James i nie kłamie. Kilka sekund później odsuwa się i kiwa głową, by Regulus opuścił koszulę i kurtkę.

 

— Dziękuję — mówi cicho Regulus, siadając z powrotem i sięgając do torby, by wydobyć manierkę z wodą, wciąż pełną od wcześniej. Odstawia ją i bierze chleb, podając jedną bułkę Jamesowi, który patrzy na nią z czystym niedowierzaniem. Usta Regulusa lekko drżą. — Syriusz przesyła pozdrowienia.

 

James wygląda, jakby miał się rozpłakać. Wydobywa z siebie zduszony śmiech i sięga po chleb, naprawdę przynosząc go do twarzy, by głęboko wciągnąć jego zapach, z przymkniętymi powiekami. Całuje bułkę i spogląda w górę, by wymamrotać:

 

— Syriusz, kocham cię, do cholery.

 

Brak odpowiedzi jest ogłuszający.

 

— Napij się wody — szepcze Regulus, przysuwając mu manierkę, po czym skupia się na własnej bułce.

 

W ciszy piją wodę i powoli, och, tak bardzo powoli, jedzą swój chleb, kawałek po kawałku, delektując się nim przy trzaskającym ogniu. Żaden z nich nie odzywa się ani nie patrzy na drugiego. Regulus jest naprawdę zmęczony, a także zmarznięty, i nie wie, co powiedzieć. Nie chce nic mówić, bo sama myśl o rozmowie jeszcze bardziej go wyczerpuje. Nawet nie chce teraz niczego czuć.

 

Z powodu zimna jest niemal całkowicie zdrętwiały i właściwie tak woli. Chciałby być też odrętwiały wewnętrznie, ale nie potrafi się... odłączyć. Wszystko jest po prostu zbyt przytłaczające. Koń trojański, myśli niemal rozpaczliwie, błagając w duchu o to teraz bardziej niż kiedykolwiek. To nie działa. Może myśleć tylko o Evanie.

 

Gdy woda i chleb się kończą, Regulus "sprząta", tylko po to, by czymś zająć ręce. Odkłada na bok pojemnik z maścią, wkładając do niego papier, w który zawinięte były bułki, a następnie chowa pustą manierkę do torby, żeby napełnić ją jutro. Wyciąga koc, podając go Jamesowi, który przyjmuje go bez słowa, po czym dorzuca kilka patyków do ognia. Cisza się przedłuża.

 

W końcu James przerywa ciszę, by wyszeptać:

 

— Regulus?

 

— Tak? — odpowiada cicho Regulus.

 

— Czy...? — James nie kończy, a Regulus patrzy, jak ciężko przełyka ślinę. W jego dużych, brązowych oczach czai się smutek, i Regulus dokładnie wie, co James zamierza powiedzieć, jeszcze zanim pada pytanie: — Gdzie jest Evan?

 

Regulus wpatruje się w niego, czując to okropne pulsowanie w piersi, po czym odwraca wzrok i mówi bezbarwnym głosem:

 

— Nie żyje.

 

James milczy przez dłuższą chwilę, a gdy w końcu odpowiada, jego głos jest tak cichy i przepełniony żalem:

 

— Regulus, tak mi prz…

 

— Nie — przerywa ostro Regulus, gdy tylko dłoń Jamesa wyciąga się, by spocząć na jego ramieniu. Odsuwa się od niej, wręcz odskakuje, i czuje, jak znów narasta w nim gniew.

 

Chce wykrzyczeć to wszystko Jamesowi, mimo że to nie jego wina. Chce cofnąć czas i zmusić Evana, by został z Jamesem, bo może wtedy wszystko, co poszło nie tak, nie wydarzyłoby się, ale teraz jest już na to za późno. Chce wyrzucać z siebie, jak bardzo to wszystko jest niesprawiedliwe, bo to jest niesprawiedliwe - fakt, że jedyna osoba, którą Regulus kiedykolwiek wybrał czy odważył się zaufać, ucząc się tego zaufania, jest dla niego stracona; to, że wszyscy cholerni sojusznicy Jamesa mają się świetnie, ukryci gdzieś w jakiejś jaskini, nie robiąc nic; to, że żadnych z nich nie powinno być w tej pieprzonej arenie od samego początku; czy nawet niesprawiedliwość znalezienia przyjaciela innego niż wszyscy inni, akurat na tyle wcześnie, by go stracić.

 

— Regulus — mówi James napiętym głosem.

 

— Przestań. Po prostu przestań. Po prostu zostaw mnie w spokoju — wybucha Regulus, całkowicie się odwracając, gdy jego oczy zaczynają piec, i właśnie tak - właśnie tak łatwo - odcina się. Natychmiast się zamyka. I oto jest. Koń trojański. Nareszcie, kurwa.

 

James wycofuje się i milknie.

 

Regulus mu na to pozwala.

 

~•~

 

Serce Remusa ściska się boleśnie, gdy obserwuje na ekranie wyświetlające się sztandary poległych. Z kąta, pod jakim znajduje się wejście do jaskini, ekran jest wyraźnie widoczny dla Jamesa i Regulusa, bo obaj wpatrują się w niego. Peter i Irene wyszli ze swojej jaskini, by sprawdzić, kto zginął, pozostawiając Mathias przy pleceniu cienkich gałęzi, podczas gdy głównym zadaniem Vanity wydaje się być po prostu nie zamarznąć na śmierć. Bernice, Axus i Hodge dotarli z powrotem do pierwotnej jaskini i przedostali się przez skutą lodem rzekę, gdzie czekała na nich Willa - oni również obserwują ekran. Ostatnia z dziewcząt, Juniper, która jest sama, ponownie zakopała się w ziemi i nie wychodzi, by zobaczyć, kto nie żyje.

 

Wyświetla się w kolejności.

 

Najpierw pojawia się kobieta, która zmarła poprzedniej nocy z powodu odwodnienia i hipotermii, już po wyświetleniu sztandarów. Następnie mężczyzna, którego James zabił, gdy ten zaatakował Regulusa.

 

James wydaje z siebie cichy dźwięk na ekranie, wpatrując się w niebo, a jego jabłko Adama porusza się gwałtownie. Regulus zerka na niego przelotnie, ale nic nie mówi i odwraca wzrok, gdy James spuszcza głowę w wyraźnym poczuciu wstydu.

 

Pojawia się Quinn, którą zabił Regulus. Następnie widać Evana.

 

Gdy jego twarz pojawia się na niebie, James ponownie podejmuje wyraźną próbę pocieszenia Regulusa, który strząsa jego dłoń i odsuwa się od niego jeszcze dalej. Jego twarz nie wyraża żadnych emocji. Nie płacze; nie wygląda na smutnego, ani złego, ani zranionego - jest po prostu... pusty. James znów się wycofuje, spoglądając z powrotem w niebo.

 

W końcu pojawia się Mulciber. Gdy tylko James dostrzega jego twarz na niebie, zaciska usta w wąską linię i odwraca wzrok. Nie porusza się, dopóki wyświetlanie sztandarów nie dobiega końca.

 

Peter i Irene wracają do środka, by przekazać pozostałym najnowsze wieści, a wszyscy wydają się odczuwać ulgę, że James wciąż żyje. Śmierciożercy są wstrząśnięci. Axus zaczyna narzekać na topniejącą liczbę ich ludzi, brzmiąc na autentycznie przerażonych, a Hodge płacze. Bernice pozostaje niewzruszona, jedynie w jej oczach płonie emocja. To gniew. Czysta wściekłość. Kobieta zdradzona.

 

Kamera powraca do Jamesa i Regulusa. James rozkłada koc, mamrocząc:

 

— Regulus, musisz się ogrzać. Proszę, po prostu...

 

— Przyjdę, gdy tylko zgaszę ogień na noc — odpowiada chłodno Regulus tonem nieznoszącym sprzeciwu.

 

James nie mówi nic więcej, zwija się pod kocem, a Regulus pozostaje przy ognisku, skulony, z kolanami przyciśniętymi do piersi. Wciąż wpatruje się w niebo. James odwraca się do niego plecami i zamyka oczy.

 

Nie mija wiele czasu, zanim arena znika z ekranu, a pojawia się Rita, natychmiast paplając z podekscytowaniem. Zaczyna od tego, jak zaciekle James walczył z Mulciberem, po czym ekran gaśnie, gdy Syriusz podnosi pilota, a następnie odkłada go na miejsce.

 

Ciężka cisza spowija ich niczym całun.

 

Remus nie może jeszcze oderwać wzroku od ekranu. Minęło pięć lat, odkąd ostatni raz oglądał igrzyska, i dopiero teraz zdaje sobie sprawę, jak ten dystans na niego wpłynął. Mimo że oglądał je przez całe życie, ta krótka przerwa sprawiła, że zapomniał, jakie są, do cholery, okrutne. Właściwie nie, nigdy nie zapomniał, ale nie jest już tak znieczulony jak kiedyś. A może to po prostu dlatego, że tak bardzo zależy mu na Jamesie i Regulusie, a także na Syriuszu.

 

Jakkolwiek by nie było, Remus zmaga się z własnym dyskomfortem. Nie pojmuje, jak ktokolwiek może oglądać to wszystko - cokolwiek z tego - i szczerze się tym bawić. To go mdli.

 

To jest trudne. Naprawdę, cholernie trudne. Przymus oglądania tego wszystkiego to szczególny rodzaj udręki, ale muszą to robić, bo konieczne jest, by wiedzieli, co dzieje się z Regulusem i Jamesem. Zwłaszcza Syriusz. Remus chciałby móc po prostu... ochronić Syriusza przed tym, nawet gdyby sam musiał oglądać i przekazywać mu tylko złagodzoną wersję wydarzeń, ale to niemożliwe. Syriusz jest w to uwikłany równie mocno jak jego brat i najlepszy przyjaciel, tylko że z drugiej strony. To wszystko jest popieprzone.

 

Syriusz miał dziś ciężki dzień. Właściwie, było mu ciężko przez cały ten czas, ale dzisiejszego wieczoru naprawdę się rozsypał w porównaniu z poprzednimi. Pierwsze zabójstwo Jamesa, potem on i Regulus ścigani, następnie schwytani, zanim udało im się uciec dzięki pomocy Evana, potem James wpadający w pułapkę na niedźwiedzie, a po tym Regulus i Evan odciągający śmierciożerców, co doprowadziło do śmierci Evana, a na koniec walka Jamesa z Mulciberem - cóż, Syriusz prawdopodobnie doświadczył każdej możliwej ludzkiej emocji, a nawet więcej. Był tak cholernie zestresowany.

 

Syriusz płakał. Krzyczał ze strachu. Wstrzymywał oddech i ściskał dłoń Remusa tak mocno, że aż bolało, a potem puszczał. Milkł, wstawał, żeby chodzić w kółko, osuwał się na podłogę, kołysząc się w przód i w tył z rękami wplątanymi we włosy. Wczołgiwał się z powrotem na swoje miejsce i zastygał w bezruchu.

 

To właśnie robi teraz. Kiedy Remus spogląda na niego, Syriusz po prostu... siedzi. Jedno spojrzenie wystarczy, by Remus wiedział, że go stracił. Nie potrafi dokładnie określić, kiedy to się stało, ale Syriusz dziwnie ucichł zaledwie chwilę po tym, jak Mulciber wbił topór w pierś Jamesa. Wrócił na swoje miejsce bez słowa i teraz jest tutaj, ale jednocześnie go nie ma.

 

Remus przełyka ślinę.

 

— Syriusz.

 

Natychmiast Syriusz spogląda na niego i mruga, ale to nie jest... To jest on, ale jakby schowany za zasłoną, która opadła wewnątrz niego. Remus widzi to w jego oczach. Jest w nich coś innego, gdy to się z nim dzieje, a Remus widział to tylko raz wcześniej.

 

— W porządku — mówi cicho Remus. — Przyniosę ci szklankę wody. Zostań tu dla mnie, dobrze?

 

— W porządku — odpowiada cicho Syriusz.

 

Wzdychając, Remus wstaje i idzie do kuchni, by przygotować Syriuszowi szklankę wody, jak obiecał. Kiedy wraca, Syriusz nie zmienił pozycji i od razu przyjmuje szklankę, gdy tylko Remus mu ją podaje. Pije powoli, wpatrując się w ekran.

 

Remus nic nie mówi, po prostu siada obok Syriusza i czeka. Tak naprawdę nie wie, co robić, gdy to się dzieje. Ostatnim razem Syriusz był w środku szlochania, więc Remus instynktownie go przytulił. Teraz Syriusz jest, praktycznie rzecz biorąc, dość spokojny.

 

Kiedy Syriusz wypija połowę wody, odstawia szklankę na stolik przed nimi, po czym odchyla się do tyłu. Zerkając na Remusa, szepcze:

 

— Mogę się na tobie oprzeć?

 

— Tak — odpowiada natychmiast Remus, bo nie istnieje żadna wersja Syriusza ani stan, w którym mógłby się znaleźć, w którym Remus odmówiłby mu tego.

 

Syriusz przesuwa się, by oprzeć się o bok Remusa, kładąc głowę na jego ramieniu. Remus obejmuje go, ale nie robi nic więcej i nie zrobi, dopóki Syriusz nie wróci do siebie. Syriusz oddycha, a Remus oddycha razem z nim.

 

Mija dłuższa chwila, ale Remus od razu wyczuwa, kiedy następuje zmiana. Syriusz sztywnieje, a jego oddech natychmiast staje się nierówny. Zrywa się gwałtownie z szeroko otwartymi oczami, cała krew odpływa mu z twarzy, gdy gwałtownie odwraca się w stronę Remusa.

 

— James? — wykrztusza z siebie Syriusz.

 

— Żyje — mówi szybko Remus, wyciągając dłonie, by ująć drżące palce Syriusza między swoje. — Syriusz, on żyje.

 

— Muszę to zobaczyć — oznajmia Syriusz, odsuwając się gwałtownie od Remusa, by po omacku szukać pilota.

 

Remus milknie, pozwalając Syriuszowi robić to, co musi. Ekran znów się włącza, ukazując Ritę mówiącą o Juniper, która zaskakuje wszystkich tym, jak długo żyje i jak dobrze radzi sobie sama jako szesnastoletnia dziewczyna.

 

Syriusz po prostu przewija, nie zatrzymując się, dopóki nie wraca do walki między Mulciberem a Jamesem. Remus odwraca wzrok, ale nie może nic zrobić, by przestać to słyszeć. Zamyka oczy, próbując zagłuszyć dźwięki. Mimo to wyciąga rękę i delikatnie trąca dłonią udo Syriusza w geście wsparcia.

 

Syriusz przyjmuje ją, splatając ich palce i trzymając mocno. Świadomość, że James przeżył, zdaje się pomagać mu to przetrwać, ale nie powstrzymuje go od płaczu razem z jego najlepszym przyjacielem po śmierci Mulcibera. Syriusz kołysze się w ten charakterystyczny dla siebie sposób, jak zawsze gdy nie może usiedzieć w miejscu, zwłaszcza w chwilach stresu. Remus myśli, że to go uspokaja.

 

Ogląda wszystko do końca, wydając z siebie ciche dźwięki i szepcząc pod nosem słowa, które - jak Remus wie - nie są przeznaczone dla niego, więc z szacunku nie próbuje ich podsłuchiwać. Pod koniec Syriusz jest już spokojniejszy i, tak jak wcześniej, wyłącza ekran w momencie, gdy pojawia się Rita. Następuje kolejna chwila ciszy, przerywana jedynie ich oddechami.

 

— Reggie nie radzi sobie najlepiej — mamrocze w końcu Syriusz. Gdy Remus zerka na niego, widzi na jego twarzy zmarszczone brwi. — On... widzisz to, prawda? Zamyka się w sobie. James jest... To go rani. To wszystko. Obaj są tak... — Potrząsa głową, jego grdyka unosi się i opada przy ciężkim przełknięciu. — Nie wiem, jak oni sobie z tym…

 

— Syriusz — wtrąca łagodnie Remus, a Syriusz spogląda na niego, wciąż bardzo blady. — Zacznij od małych kroków, pamiętasz?

 

— Racja. — Syriusz bierze głęboki oddech i kiwa głową. Robili to już raz poprzedniej nocy, gdy Syriusz był zestresowany, i wydaje się, że mu to pomaga, więc Remus trzyma się tej metody. — Racja, więc po pierwsze, oni żyją.

 

— Żyją — potwierdza Remus, kiwając głową, bo to jest najważniejsze. Wszystko inne - tym można zająć się po uznaniu ulgi, że żyją. Sama ta myśl zawsze uspokaja Syriusza. Pomaga mu się ugruntować. Remusowi też przynosi ukojenie.

 

— Dostali lekarstwa, które wyleczą ich do rana — wylicza powoli Syriusz. — Zjedli chleb, więc nie kładą się spać z pustymi żołądkami. Mają wodę i sposób, by utrzymać ciepło. Są bezpieczni, przynajmniej na razie.

 

Remus mruczy z aprobatą.

 

— Tak, są bezpieczni. Pomogłeś im dzisiaj, Syriusz. Nie ignoruj tego. Wiem, że ciężko pracowałeś ze sponsorami.

 

— Wolałbym w ogóle nie musieć im pomagać — mamrocze Syriusz. — Załatwiłem im lekarstwa i jedzenie, ale to nie znaczy, że nie zostali zranieni. To nie znika tak po prostu. Nie mogę…

 

— Masz rację, to nie znika i to niesprawiedliwe, że muszą przez to przechodzić — przyznaje Remus — ale nawet samo otrzymanie tego, co im wysłałeś, miało dla nich znaczenie. To jest ważne.

 

Syriusz otwiera usta, po czym je zamyka i kiwa głową. Marszczy brwi.

 

— Jestem prawie pewien, że Regulus zrozumiał wiadomość, którą wysłałem razem z lekarstwami i chlebem.

 

— Mogę zapytać? — szepcze Remus, a Syriusz kiwa głową. — Napisałeś po prostu kochanie. Nie... nie rozumiem. Czy coś mi umyka?

 

— Naprawdę cieszę się, że tego nie rozumiesz, bo to znaczy, że nie myślisz jak oni. — Syriusz wypluwa ostatnie słowo, jakby było trucizną, wykrzywiając wargi. — Pierdolone Hallow uwielbia te małe romantyczne momenty między Jamesem a Regulusem, czego nie potrafię nawet zacząć tłumaczyć, jak bardzo jest to popieprzone na wielu poziomach. Regulus nazwał Jamesa kochaniem, co... — Przerywa, marszczy nos i odchrząkuje. — Cóż, jestem prawie pewien, że to mu się po prostu wyrwało, bo panikował, że James jest ranny, bo nigdy nie byłby tak wylewny celowo przed całym światem. Może na osobności, ale... No cóż, chyba tylko wtedy, gdy kompletnie panikuje, najwyraźniej.

 

— Trudno mu się dziwić — zastanawia się Remus.

 

— Nie? Nie przepadasz za czułymi określeniami? — pyta z zaciekawieniem Syriusz.

 

Remus wzrusza jednym ramieniem.

 

— Generalnie nie. Miałem kiedyś chłopaka, który nazywał mnie słoneczkiem, a co gorsza, Re-Re.

 

— Re-Re — powtarza Syriusz beznamiętnie, unosząc jedną brew z taką dozą osądu i bezczelności zawartej w tym jednym drgnięciu mięśnia, że Remus wybucha śmiechem.

 

— Tak. Okropne, prawda? — pyta Remus.

 

Syriusz marszczy usta, jakby smakował coś kwaśnego.

 

— To więcej niż okropne, Remus. To zbrodnia przeciwko naturze. Re-Re? — Prycha, wykrzywiając twarz. — I nadal się z nim spotykałeś po czymś takim? Z własnej woli?

 

— Ssał naprawdę dobrze — mówi Remus sucho — więc tak, byłem skłonny przyjąć złe z dobrym, że tak powiem.

 

— Och, naprawdę? — prycha Syriusz z udawaną wyniosłością. — Może byś tak zaczął mieć jakieś standardy, co?

 

Remus powstrzymuje uśmiech.

 

— I tak był to krótki związek. Więc rozumiem, że ty nie przepadasz za czułymi przezwiskami.

 

— Nie, lubię — odpowiada Syriusz, rozluźniając się teraz, gdy nie rozmawiają już o byłych chłopakach Remusa. Na jego twarzy pojawia się delikatny uśmiech. — Pod tym względem jestem chyba podobny do Jamesa. Widziałeś, jaki był szczęśliwy? Mam na myśli to, że Regulus tak go nazwał. Nawet mimo całego bólu był zachwycony. Żałosny z niego przypadek.

 

— Trochę tak — mówi cicho Remus, rozbawiony tym, jak czule brzmi teraz Syriusz. — Naprawdę jest kompletnie zakochany, prawda?

 

Syriusz wzdycha, a jego uśmiech znika.

 

— Tak, jest.

 

Remus kiwa głową.

 

— Dobrze, więc... wysłanie tego słowa.

 

— Och! Tak, właśnie to — mówi Syriusz, wracając do tematu. — W zasadzie powiedziałem tylko Regulusowi, że będą mieli większe wsparcie, jeśli zagrają na tej całej historii miłosnej. Wyglądał na poirytowanego, więc uznałem, że zrozumiał, o co mi chodzi.

 

— Nie można go za to winić. — Remus marszczy brwi i kręci głową. — Też bym tego nienawidził. Musieć znosić fakt, że twoją wartość mierzy się tym, jak bardzo potrafisz zabawić innych czymś, co jest osobiste - a twoje przetrwanie zależy od tego? Och, byłbym wściekły.

 

— Każdy by tak zareagował — mruczy Syriusz z ponurą miną — ale nikogo to nie obchodzi, dopóki nie dotyczy ich samych.

 

— Nigdy nie chodzi o nich samych — mruczy Remus, zaciskając szczękę.

 

Syriusz zamyka oczy i bierze głęboki oddech, odsuwając dłonie od rąk Remusa, by energicznie potrzeć twarz. Pociera oczy, po czym przyciska palce do policzków i masuje je kolistymi ruchami. Następnie lekko klepie się po policzkach i porusza żuchwą, jakby próbował się zresetować i pozbyć napięcia z twarzy. Cmokając ustami, opuszcza ręce i otwiera oczy.

 

— Dobra, dalej — mówi Syriusz, głęboko wypuszczając powietrze. — Evan nie żyje.

 

— Tak — odpowiada Remus, marszcząc brwi. Na samo wspomnienie o tym, jak Regulus szlochał, gdy to się stało, serce ściska mu się boleśnie, a na jego skórze znów pojawia się gęsia skórka, gdy myśli o krótkim, lecz przejmującym przesłaniu, które Regulus wyrył na drzewie.

 

— Regulus nie radzi sobie z tym dobrze — mruczy Syriusz. — I nadal nie będzie sobie z tym radził, a ja, do cholery, nie mogę go za to winić. To... żałoba. Normalna. Ludzka. Powinien mieć prawo chociaż do tego, ale w arenie nie ma na to miejsca. Jeśli po prostu się załamie... Remus, boję się, że to go zabije.

 

— Regulus radzi sobie całkiem nieźle — mówi Remus. — Jest uparty, zupełnie jak ty. Choć to niesprawiedliwe i okropne, nie sądzę, by pozwolił, aby to powstrzymało go przed przetrwaniem.

 

— Musi cierpieć. Będzie tak bardzo…

 

— Syriusz.

 

Krzywiąc się, Syriusz kiwa głową.

 

— Racja. Skup się na teraźniejszości. Martw się o przyszłość, gdy nadejdzie. Dzień po dniu.

 

— Dzień po dniu — powtarza cicho Remus, bo to naprawdę jedyny sposób, w jaki Syriusz może sobie z tym poradzić, i nawet to przychodzi mu z trudem - co jest zrozumiałe i całkowicie uzasadnione.

 

— James został ranny — kontynuuje Syriusz z wyraźnym napięciem w głosie.

 

— Mówiłeś, że do rana będzie z nim wszystko w porządku.

 

— Będzie. Obaj będą. Po prostu... cóż, nienawidzę patrzeć, jak którykolwiek z nich cierpi. Ale tak, wyzdrowieją. Lekarstwo było bardzo drogie, ale zadziała naprawdę dobrze. Myślę, że mogą im zostać blizny, ale może nie.

 

Remus odchrząkuje.

 

— Ty... masz blizny.

 

— Mnóstwo — potwierdza Syriusz bez mrugnięcia okiem.

 

— Ja też — mruczy Remus.

 

Syriusz mruga, po czym mówi:

 

— Pokażę ci twoje, jeśli ty pokażesz mi moje. — Marszczy brwi. — Zaraz.

 

Remus wybucha śmiechem, nie mogąc się powstrzymać, a Syriusz uśmiecha się nieśmiało, gdy jego policzki zaczynają płonąć. Och, jakże Remus uwielbia tego człowieka. Jest zabawny, a jednocześnie tak inteligentny. Nieśmiały, a jednak tak zuchwały. Dobry i wielowymiarowy. Magiczny i zmienny jak rtęć. Syriusz jest jak bałagan, niczym pojemnik, do którego wysypano rzeczy wszelkich kolorów, kształtów i rozmiarów, niemożliwe do posegregowania, i jest to tak bardzo, bardzo urocze. On jest po prostu uroczy.

 

— No, ładnie to sknociłem, prawda? — mówi Syriusz z prychnięciem. Wyciąga rękę i lekko klepie Remusa po nodze wierzchem dłoni. — Przestań się śmiać, głupku. Wiesz przecież, co próbowałem powiedzieć.

 

— Coś o pokazywaniu mi moich blizn? — droczy się Remus.

 

— Och, nieważne, zapomnij o tym. — Syriusz przewraca oczami, a jego usta drgają, gdy potrząsa głową. — W każdym razie, idźmy dalej.

 

Remus natychmiast poważnieje.

 

— Dobrze. Co następne?

 

— James zabił Mulcibera — mówi Syriusz, już nawet nie próbując się uśmiechać, a przez jego oczy przelatują jakby cienie.

 

— Nie miał wyboru — zauważa Remus.

 

Syriusz kiwa głową.

 

— Wiem o tym. On też to wie, ale to nigdy nie czyni sprawy łatwiejszą, Remus. To po prostu cholernie okropne. Wiem, że nie pozwoli, by go to powstrzymało, bo jego motywacje są nieco inne niż Regulusa... a właściwie, wcale nie są inne, ale chodzi mi o to... że i tak będzie to na nim ciążyć. To przecież James. W najgorszym wypadku, przytłoczy go to tak bardzo, że zawaha się, gdy następnym razem coś pójdzie nie tak.

 

— James jest silny i walczył dzielnie — mówi Remus. — Gdy przyjdzie co do czego, nie podda się. Nie myśl teraz o tym, co może się stać. Skup się na tym, co już wiesz, i na tym, co ty musisz dla nich zrobić.

 

— Dobra, więc muszę... — Syriusz krzywi się. — Jutro będę musiał załagodzić sprawę tej małej wiadomości, którą Regulus zostawił po śmierci Evana. Jest zbyt... buntownicza. Nie spodoba im się to i mogą go za to skrzywdzić.

 

Remus zmusza się, by nie zaciskać dłoni w pięści.

 

— Dobrze, a jak planujesz mu pomóc?

 

— Podkreślę jego żałobę i powiem, że chodziło mu o to, że Hallow było puste, tak jak on po stracie Evana, że nie był sam w tym uczuciu, że dawało mu to pocieszenie — odpowiada natychmiast Syriusz, bo oczywiście, że ma już plan. Jest tak cholernie inteligentny i zupełnie nie boi się wykorzystać swojej błyskotliwości na korzyść Jamesa i Regulusa.

 

— Dobrze. — Remus kiwa głową. — Więc James i Regulus są bezpieczni. Zostali ranni, ale dostali lekarstwa i jedzenie, i będą mieli ciepło przez całą noc. Pomogłeś im dzisiaj i pomożesz im jutro. Wszystko inne - całe to zamartwianie się o to, co jeszcze się nie wydarzyło - to będzie musiało poczekać.

 

Oczywiście, Remus wie, że to nie jest takie proste. Syriusz i tak będzie się zamartwiał i niepokoił o wszystko, zarówno o to, co już się wydarzyło, jak i o to, co mogłoby się stać. Ale rozbijanie spraw na mniejsze części wydaje się jedyną rzeczą, która pomaga, na tyle, na ile można mu pomóc w tej sytuacji.

 

Syriusz pozwala Remusowi opiekować się sobą w tej sytuacji, przynajmniej częściowo. Pozwala mu się uspokajać, by mógł zachować koncentrację, i przyjmuje pocieszenie, gdy wraca, by razem z nim oglądać igrzyska, ale to wszystko. Kiedy ekran gaśnie i kończą rozmowę, Syriusz trzyma się na dystans. Od czasu do czasu rzuci jakiś flirciarski komentarz, ale na tym kończy się jego zaangażowanie w ich...? Cokolwiek to jest między nimi.

 

Nie przytulili się od rana przed drugim dniem igrzysk - i szczerze mówiąc, Remusowi to nie przeszkadza. Wie, że dla Syriusza to wszystko jest naprawdę trudne; dzieje się zbyt wiele, by mógł naprawdę przejmować się akurat romansem, ze wszystkich rzeczy.

 

Remus po prostu martwi się, że Syriusz nie pozwala sobie na wystarczającą pociechę. Nie pozwala sobie mieć tego, czego pragnie, jako formę kary, poczucia winy, albo jednego i drugiego.

 

Remus nie naciska. Nigdy nie naciska i nigdy nie będzie. Sama możliwość przebywania z Syriuszem jest już przywilejem. W pewien sposób Remus jest nawet... wdzięczny za ten dystans, którego nie przekraczają, bo boleśnie zdaje sobie sprawę z życia, którego nigdy nie będą mogli razem dzielić.

 

Byłoby to naprawdę cudowne życie.

 

— Wcześniej — mówi nagle Syriusz — wiedziałeś, że mam... problemy. Czy ja... co my…

 

— Nic — zapewnia go Remus. — Po prostu siedzieliśmy razem. Przyniosłem ci szklankę wody, a ty zapytałeś, czy możesz się na mnie oprzeć, a potem zrobiłeś to, gdy powiedziałem, że tak.

 

Syriusz kiwa głową, natychmiast mu ufając, a na jego twarzy nie widać ani cienia wątpliwości.

 

— Dziękuję.

 

— Nie musisz mi dziękować.

 

— Zrobiłeś coś miłego i pomocnego. Wyrażenie wdzięczności to zwykła uprzejmość.

 

— Kto cię nauczył takich manier? — pyta Remus, unosząc brwi na widok Syriusza. — Na pewno nie twoi rodzice.

 

— O tak, zdecydowanie nie oni — Syriusz się śmieje. — Obchodziły ich maniery dotyczące tego, jak się prezentujemy, a nie maniery związane z byciem przyzwoitym człowiekiem. Nie, ten zaszczyt należy się Effie i Monty'emu. Rodzicom Jamesa.

 

Remus lekko się uśmiecha, słysząc podziw w głosie Syriusza. Najwyraźniej darzy rodziców Jamesa ogromnym szacunkiem.

 

— Przygarnęli cię, kiedy się wyprowadziłeś, prawda?

 

— W zasadzie tak — przyznaje Syriusz. — Ale szczerze mówiąc? Opiekowali się mną i Reggiem dużo wcześniej, jeszcze gdy byliśmy dziećmi. Trudno było tego uniknąć, skoro ciągle kręciliśmy się po ich domu. Cóż, ja częściej niż Regulus, ale on też tam bywał, zanim... — Następuje pauza, po czym Syriusz wzdycha. — W każdym razie, tak, Effie i Monty przyjęli mnie pod swój dach, gdy tylko się u nich pojawiłem, bez zbędnych pytań. Effie…

 

— Była twoją mentorką.

 

— Tak, była. Gdyby nie ona, nie byłoby mnie teraz wśród żywych, i to na wiele sposobów. Ona i Monty są wspaniałymi rodzicami; od jedenastego roku życia marzyłem, żeby byli moimi. Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, przez co teraz przechodzą…

 

— Brzmią uroczo — mruczy Remus.

 

Syriusz szybko mruga i odchrząkuje, zerkając na niego z wymuszonym uśmiechem.

 

— Są wspaniali. A co z tobą?

 

— Co? — pyta Remus.

 

— Po prostu... Mam wrażenie, że dużo rozmawiamy o mnie, ale ja też jestem ciekawy ciebie — mruczy Syriusz. — Oczywiście nie musisz mi nic mówić, ale gdybyś chciał…

 

— Moi rodzice?

 

— Jeśli chcesz mi o nich opowiedzieć, to jasne.

 

Remus bierze głęboki oddech, po czym powoli wypuszcza powietrze.

 

— Tak, byli wspaniali. Moja mama była krawcową, co wcale nie jest takim udogodnieniem, jak mogłoby się wydawać.

 

— Nie? Dlaczego nie?

 

— Hope Lupin nie wierzyła w wyrzucanie ubrań, a biorąc pod uwagę, jak trudno było zdobyć ładne, nowe rzeczy, nie mogę jej za to winić. Ale jeśli mam być szczery, była w tym nieco fanatyczna. Jeśli w czymkolwiek pojawiały się dziury czy rozdarcia, po prostu je zaszywała. Nie uwierzyłbyś, ile łat miałem na ubraniach przez cały czas. Lily mawiała, że ubieram się jak dziadek, ale to dlatego, że moja mama wierzyła również w przekazywanie ubrań dalej, o ile pasowały.

 

— Założę się, że wyglądałeś seksownie, ubierając się jak dziadek — droczy się Syriusz, a Remus parska cichym śmiechem, kręcąc głową. — Hope brzmi jak praktyczna kobieta.

 

— Taka była — mówi cicho Remus.

 

Syriusz waha się, wyraźnie rozważając pytanie, które Remus po prostu wie, że chce zadać. Najwyraźniej decyduje się tego nie robić, wybierając zamiast tego cichy szept:

 

— A twój tata? Jak ma na imię?

 

— Lyall Lupin — recytuje Remus, spuszczając wzrok. — On był…

 

— Nie musisz mi mówić — proponuje Syriusz, gdy Remus się waha.

 

Remus kręci głową.

 

— Nie, w porządku. On był, cóż, Aurorem w naszym dystrykcie. Zaciągnął się, gdy miał osiemnaście lat, tylko po to, by utrzymać rodzinę. Wiesz, że muszą służyć przez dwadzieścia lat bez możliwości zawarcia małżeństwa czy posiadania dzieci, więc to... Znaczy, kochał moją mamę, ale czuł, że musi zaopiekować się swoją rodziną, bo inaczej by głodowali, więc... został Aurorem i powiedział mojej mamie, żeby ułożyła sobie życie bez niego, bo jako Auror nie mógłby jej wiele zaoferować.

 

Syriusz milczy. Po prostu obserwuje go uważnym spojrzeniem, wyraźnie poświęcając Remusowi całą swoją uwagę.

 

— Ale moja matka była bardzo upartą kobietą — kontynuuje Remus, a jego usta wyginają się w smutnym uśmiechu. — Czekała przez dwadzieścia lat.

 

Na te słowa oczy Syriusza rozszerzają się. Z zapartym tchem pyta:

 

— Naprawdę?

 

— Naprawdę — potwierdza Remus, kiwając głową. — Opowiadała mi, jak z nim flirtowała i próbowała namówić go, żeby wymknęli się razem i mieli sekretny romans, mimo że groziłaby im obu śmierć, gdyby ktokolwiek się o tym dowiedział.

 

— I zrobili to? — dopytuje Syriusz z błyskiem w oczach, który zdradza satysfakcję i rozbawienie na samą myśl o tym.

 

Remus wzdycha.

 

— Mój ojciec był nieugięty. Przez dwadzieścia lat nawet jej nie dotknął. Mówił, że po czternastu latach przestał ją przekonywać, żeby ułożyła sobie życie z kimś innym, ale i tak nie chciał ustąpić. Okazanie lojalności czemukolwiek innemu niż Hallow skończyłoby się dla nich śmiercią. Zabawne jest jednak to, że tydzień po zakończeniu tych dwudziestu lat moi rodzice byli już po ślubie, a ja pojawiłem się niecały rok później.

 

— To naprawdę wzruszające — mówi cicho Syriusz.

 

— Chyba tak. Ostatecznie, nie spędzili razem tyle czasu, ile byli osobno — mruczy Remus. — Zmarła, gdy miałem siedemnaście lat, zaledwie trzy lata przed…

 

Remus urywa resztę tego zdania, przełykając je, mimo że jest zbyt gorzkie. Pamięta dzień, w którym jego matka zmarła, leżąc chora w łóżku z Lyallem u boku, gdy rozmawiali o tym, jak życie, które dzielili, było warte czekania. Pamięta też wydarzenia trzy lata później, gdy krew plamiła koszulę, którą uszyła mu matka, a on uciekał, trzymając Lily za rękę, ze świadomością, że nigdy już nie wróci do domu.

 

— Remus? — pyta ostrożnie Syriusz.

 

— Zanim trafiłem tutaj — kończy Remus, choć nie to zamierzał pierwotnie powiedzieć, i po wyrazie twarzy Syriusza widać, że ten zdaje sobie z tego sprawę. Nie naciska jednak. — Mój ojciec przeszedł na emeryturę, gdy miał pięćdziesiąt lat, zaledwie pięć lat przed śmiercią mojej mamy. Wtedy właśnie pojawiła się nowa fala Aurorów, ponieważ większość poprzednich, tak jak mój ojciec, osiągnęła wiek emerytalny. Miałem wtedy dwanaście lat.

 

— Zawsze trudno jest przejść przez taką zmianę — mruczy Syriusz z grymasem. — Nowi Aurorzy zwykle zupełnie nie przypominają swoich poprzedników, a ty już przywykłeś do tego, jak było wcześniej, i nagle to na tobie spoczywa obowiązek dostosowania się do nowych zasad i procedur, żeby uniknąć kłopotów? To kompletne gówno.

 

— Tak, dokładnie tak — przyznaje Remus z przekąsem. — Nowi Aurorzy nie byli... Cóż, nie byli tak pobłażliwi jak ich poprzednicy. Przyszli prosto z drugiego dystryktu, gdzie odbywali szkolenie, a wiesz, że oni są praktycznie tylko... częścią Hallow. W każdym razie, mój ojciec zwykle był spokojnym, opanowanym człowiekiem. Po prostu... wyobraź sobie, że przychodzi mnóstwo nowych ludzi do pracy, którą wykonywałeś przez trzydzieści dwa lata, i kompletnie robią wszystko źle, szczególnie po to, by nadużywać swojej władzy. To było... — Przesuwa językiem po zębach, po czym posyła Syriuszowi wymuszony uśmiech. — Powiedzmy po prostu, że nie skończyło się to dobrze i zostawmy to w tym miejscu, dobra?

 

Syriusz jest ciekawy. Remus widzi, że jest ciekawy i nawet nie może mieć mu tego za złe, ale opowiedzieć mu... Z jakiegoś powodu Remus naprawdę nie chce tego robić. To nic dobrego, a Syriusz i tak już widzi zbyt wiele jego najgorszych stron.

 

Mimo swojej ciekawości, Syriusz nie naciska dalej.

 

— Przykro mi z powodu twojej mamy — mruczy Syriusz. — Szkoda, że nigdy jej nie poznam. Myślę, że byśmy się dogadali.

 

— Och, tak, ona by cię uwielbiała — przyznaje Remus z czułym śmiechem, a jego usta wyginają się w uśmiechu. — Szkoda, że nigdy nie poznam Monty'ego i Effie.

 

— Ale będą o tobie wiedzieć — zapewnia go Syriusz. — Opowiem im wszystko o tobie.

 

— Naprawdę? — pyta Remus.

 

Syriusz posyła mu krzywy uśmiech, uroczy i chłopięcy.

 

— Oni się o mnie martwią, więc pocieszy ich świadomość, że miałem ciebie przez to wszystko. Chciałbym móc im powiedzieć już teraz. Sam fakt twojego istnienia pomógłby im spać spokojniej, jestem tego pewien. — Śmieje się cicho. — Tak samo jak pomaga mnie.

 

Remus topnieje jak masło nad otwartym ogniem. Niemal nie może się oprzeć pragnieniu, by wyciągnąć rękę i dotknąć Syriusza, przytulić go, pocałować. Z trudem powstrzymuje się, odwracając głowę i biorąc głęboki oddech, by się uspokoić.

 

Po raz pierwszy od lat myśli Remusa kierują się ku jego ojcu. Wszystkie ich kłótnie, wszystkie nieporozumienia, całe to przeciąganie liny, gdy nie potrafili znaleźć kompromisu co do sposobu postępowania, zwłaszcza po śmierci Hope. Remus był zbyt... radykalny, szczerze mówiąc. Buntowniczy. Niepokorny. Zawsze wpadał w kłopoty i nie bał się prowokować kolejnych, podczas gdy Lyall był dla niego z tego powodu surowy. Dziś Remus rozumie dlaczego, choć wtedy nie potrafił tego pojąć.

 

To właśnie to. To właśnie przed tym Lyall próbował go ostrzec. Dokładnie to, co się stało i dokładnie tam, gdzie Remus jest teraz. Lyall potrafił dostrzec sygnały ostrzegawcze i wiedział, jak źle mogą się sprawy potoczyć. Próbował uchronić Remusa przed tym losem, ale mu się nie udało. Remus mu na to nie pozwolił.

 

Tego ostatniego dnia pokłócili się. A właściwie to była prawdziwa awantura z wrzaskami. Lyall wygłaszał tyrady i pouczał, podczas gdy Remus krzyczał i cisnął szklanką o ścianę w momencie, gdy Lyall ośmielił się wspomnieć o tym, czego pragnęłaby Hope. To była ich najgorsza kłótnia - i to ostatnie wspomnienie, jakie Remus ma ze swoim ojcem.

 

Remus potrafi sobie wyobrazić, co czuł Lyall, gdy usłyszał tę wiadomość. Kiedy dowiedział się, że jego syn… jego syn…

 

Przełykając z trudem ślinę, Remus odpycha od siebie te myśli. Jest powód, dla którego o tym nie rozmyśla, głównie dlatego, że to zbyt bolesne. Nie może teraz pójść do swojego ojca i powiedzieć mu, że nawet jeśli nadal się z nim nie zgadza, to rozumie, co Lyall próbował zrobić. I jest wdzięczny. Lyall zawsze chciał tylko chronić swojego syna, a Remus... Cóż, Remus miał swój własny sposób działania. Widać, dokąd go to zaprowadziło.

 

Jest coś jeszcze, co Remus teraz rozumie, a czego nigdy wcześniej nie pojmował. Bycie przykutym do Hallow i świadomość, że jeden błąd może skończyć się śmiercią lub czymś gorszym. Jedyna różnica polega na tym, że Lyall musiał sobie z tym radzić przez dwadzieścia lat, a Remus został skazany dożywotnio.

 

To jakiś okrutny paradoks, że Remus znalazł się w sytuacji podobnej do tej, w której byli jego rodzice, ale w przeciwieństwie do nich, on i Syriusz nigdy nie doczekają się swojego szczęśliwego zakończenia, nawet tak krótkiego, jakie mieli Hope i Lyall.

 

Remus spogląda na Syriusza i lekko się uśmiecha, bo jeśli jest jedna rzecz, której Hope i Lyall nauczyli go o miłości, to ta, że szczęśliwy środek jest równie wyjątkowy jak szczęśliwe zakończenie.

 

Delikatnie, Syriusz odwzajemnia uśmiech.

Chapter 17: Przerwa

Chapter Text

Sybilla lubi wycinać dziury w swoich koszulkach i przekładać przez nie spinacze, bo uważa, że dodaje jej to charakteru, czemu Lily zasadniczo się nie sprzeciwia. Nie chodzi o to, że protestuje przeciwko indywidualności i stylowi - nie, oczywiście, że nie - ale ma problem z tym, że Sybilla robi rzeczy, które później kończą się jej płaczem.

 

— Jak w ogóle ukrywasz to przed Dumbledore'em? — pyta Lily, pociągając za rząd spinek. Drugą ręką sięga po papierosa, na którego Sybilla patrzy wymownie. — Och, to wcale nie jest tak oczywiste. Mam miejsce, gdzie mogę je schować.

 

Sybilla mruży oczy, przyglądając się jej, a Lily unosi rękę, by wsunąć ją pod biust, szukając po omacku paczki papierosów, po czym chowa ją pod spodem. Kiedy opuszcza rękę, paczka znika pod biustem. Sybilla spogląda na własny biust z niezadowoleniem, po czym podnosi wzrok z zamyśloną miną.

 

— Czy ty…

 

— Nie, nie będę używać swoich cycków do chowania twoich rzeczy — przerywa Lily, wyciągając paczkę, by wyjąć z niej zapalniczkę, trzymając papierosa między wargami.

 

— Nie wszystkie z nas zostały pobłogosławione — Sybilla opuszcza wzrok i przygryza wargę. — Rany, Lily.

 

— Pobłogosławione? — mamrocze Lily. — Myślisz, że ból pleców, niewygodne dopasowanie ubrań i częste odparzenia to błogosławieństwo?

 

— Nie, masz rację, to okropne. Ale przynajmniej masz dodatkowe skrytki, a poza tym... patrzenie na nie to prawdziwe błogosławieństwo — mówi Sybilla z rozmarzonym westchnieniem, po czym natychmiast pochyla się i z zadowolonym pomrukiem kładzie głowę na piersi Lily.

 

Lily szybko chwyta papierosa, żeby nie podpalić włosów Sybilli, a wolną ręką obejmuje jej głowę, mrucząc z niezadowoleniem:

 

— Ej, uważaj. Palę, Sybilla.

 

— Tak, tak, znam już twoje zwyczaje. Tak samo jak Wren, Miranda i Ember — mówi Sybilla z prychnięciem. Unosi głowę i przesuwa się po trawie, przerzucając nogę przez uda Lily i pochylając się, by wyjąć papierosa z jej ust, po czym wkłada go do swoich. Zaciągając się, jej policzki zapadają, a ona rozchyla wargi, by powoli wypuścić dym. — Prześpij się z Lily Evans, a potem patrz, jak pali jednego papierosa za drugim, jakby próbowała podpalić sobie płuca.

 

— No, skoro wiesz, to co cię skłoniło do myślenia, że jestem skłonna się dzielić? — Lily wyciąga rękę, by odebrać swojego papierosa, unosząc brwi. — Te nie są łatwe do zdobycia, uwierz mi.

 

— A jednak nigdy nie widziałam cię bez papierosa po tym, jak się kochamy. Wren, Ember i Miranda mówią to samo.

 

— Przestań rozmawiać z innymi kobietami, z którymi sypiam. To dziwne.

 

Sybilla uśmiecha się szeroko.

 

— Przestań sypiać z tyloma kobietami.

 

— Nie mogę tego zrobić. Byłybyście wszystkie takie rozczarowane — żartuje Lily, po czym zaciąga się i odchyla głowę do tyłu, obserwując, jak dym unosi się z jej ust. Na krótką chwilę przymyka oczy.

 

— Faktycznie byłybyśmy — przyznaje Sybilla ze śmiechem. — Poza tym, Feniks nie jest na tyle duży, żebyśmy mogły o tym nie wiedzieć. Cholera, Lily, wszyscy jemy razem posiłki. Wren to dosłownie moja najlepsza przyjaciółka. Czego się spodziewałaś?

 

Lily nie zawraca sobie głowy odpowiedzią. Szczerze mówiąc, ma to gdzieś.

 

— Nigdy mi nie odpowiedziałaś — mówi. Wyciągając wolną rękę, pociąga za spinacze. — Jak udaje ci się przemycić je obok Dumbledore'a?

 

— Ukradłam je z jego gabinetu — mówi Sybilla. — Gdyby przyznał, że je zauważył, musiałby też przyznać, że komuś udało się włamać do jego gabinetu.

 

— Włamałaś się do jego gabinetu? — pyta ostro Lily, siadając tak gwałtownie, że Sybilla niemal spada z jej kolan.

 

— Tak, zrobiłam to — przyznaje Sybilla z zadowolonym wyrazem twarzy. — Szczerze mówiąc, nie było to łatwe, ale warto było dla tych spinaczy. Oczywiście, prawdopodobnie każe komuś je skonfiskować, a ja znowu skończę z płaczem. Ale wiesz, było warto.

 

— Wyglądają uroczo — Lily czuje się zobowiązana to zauważyć, choćby po to, by poprawić humor Sybilli. Sybilla natychmiast się rozpromienia. — Jak ci się to udało? Włamać się do jego gabinetu, mam na myśli.

 

— Chciałabyś się dowiedzieć, co?

 

— Trelawney.

 

— Evans — droczy się Sybilla, ale Lily wpatruje się w nią intensywnie, mierząc ją wzrokiem, aż uśmiech Sybilli blednie. Przełyka ślinę. — Wymknęłam się po ciszy nocnej. Pamiętasz ten alarm, który włączył się wczoraj w nocy w Wielkiej Sali? To byłam ja.

 

— Zajrzałaś gdzieś jeszcze? — pyta Lily, a Sybilla waha się, przygryzając wargę. Lily kiwa głową. — Zajrzałaś. Powiedz mi.

 

Sybilla marszczy brwi.

 

— Lily…

 

— Powiedz mi — powtarza Lily surowym tonem.

 

— Ja... — Sybilla krzywi się, po czym wzdycha ciężko i zsuwa się z kolan Lily, podciągając nogi do klatki piersiowej i obejmując kolana ramionami. — To nie było nic wielkiego, naprawdę. Nie chciałam ryzykować za bardzo, więc zajrzałam tylko do najnowszych akt.

 

— Co tam było? — cedzi przez zęby Lily.

 

— Prewettowie — szepcze Sybilla. — Fabian i Gideon. Nie żyją. Zabici na rozkaz Riddle'a.

 

Lily bierze głęboki oddech, po czym powoli wypuszcza powietrze.

 

— Dorcas?

 

— Nadal żyje — mówi Sybilla.

 

— Cóż — odpowiada Lily, ale na tym kończy.

 

Przez długi czas żadne z nich się nie odzywa. Lily wciąż pali, ignorując lekkie drżenie palców, gdy spogląda w górę na korony drzew nad nimi. To ładna polana, bo Lily lubi przyzwoite otoczenie do pieprzenia się, a wnętrze Feniksa pozostawia wiele do życzenia. W większości to sama szarość.

 

Podziemny bunkier o nazwie Feniks powinien być, jej zdaniem, nieco mniej ponury, ale taka jest jej rzeczywistość od pięciu lat. Metalowe ściany i zbyt wiele zasad. Niewiele więcej niż więzienie, naprawdę, jeśli usiąść i się nad tym zastanowić - a Lily siada i zastanawia się nad tym bardzo często.

 

Zakon - ci, którzy mieszkają w Feniksie - składa się przynajmniej z wielu dobrych ludzi. Większość z nich żyje w ten sposób całe życie, nieświadoma świata na zewnątrz. Lily nauczyła się, że gdy nigdy nie zaznało się świeżego powietrza, nie czuje się duszności pod ziemią. Pamięta wyraz twarzy Sybilli, gdy po raz pierwszy wywabiła ją na zewnątrz słodkimi jak miód słowami i gorącymi obietnicami ukrytymi w delikatnych dotykach.

 

Lily, która zaznała już świeżego powietrza, nieustannie czuje się, jakby się dusiła wewnątrz Feniksa. Częściej niż rzadziej ma poczucie uwięzienia. Sprawia to, że czuje niepokój pod skórą.

 

— Evans — rozlega się głos Kingsleya przez radio.

 

— Na litość boską — warczy Lily, zaciągając się ostatni raz papierosem, zanim go gasi i z grymasem sięga po radio. — King, miałam jednego pieprzonego papierosa.

 

— Nie mój problem, Ruda — odpowiada Kingsley z rozbawieniem. — Mam cię ściągnąć z twojego pokoju.

 

— Co? Dlaczego?

 

— Masz dwie minuty.

 

— Cholera — wypala Lily, zrywając się pospiesznie na nogi, podczas gdy Sybilla spogląda na nią szeroko otwartymi oczami. Lily wyciąga rękę, poruszając palcami. — No dalej, Sybilla, czas się zbierać.

 

Sybilla wygląda, jakby miała się rozpłakać.

 

— Lily, jeśli... jeśli oni się dowiedzą…

 

— Nie dowiedzą się — zapewnia Lily stanowczo. — To znaczy, nie dowiedzą się, jeśli się pospieszymy.

 

Jęcząc, Sybilla chwyta dłoń Lily i pozwala pociągnąć się na nogi, narzekając pod nosem, gdy Lily porywa ją do biegu. Mamrocze bez tchu o tym, jak pozwala ładnym, tajemniczym dziewczynom wpędzać się w kłopoty, jakby sama nie była w pełni zdolna do pakowania się w tarapaty. Przecież włamała się do gabinetu Dumbledore'a. Naprawdę, choćby z tego powodu jest ulubienicą Lily spośród wszystkich kobiet, z którymi była.

 

Lily, co tu dużo mówić, uwielbia dreszczyk emocji towarzyszący powrotowi do Feniksa, zwłaszcza gdy goni ją czas. Dotkliwy brak ekscytacji w jej życiu przez ostatnie pięć lat sprawia, że po prostu nie sposób tego nie doceniać. Uśmiecha się szeroko, gdy wypada przez właz z przewodu wentylacyjnego w swoim pokoju, a Sybilla tuż za nią.

 

Najpierw Lily wsuwa kratkę wentylacyjną z powrotem na miejsce, po czym rzuca się w stronę poduszki, by sięgnąć do poszewki i znaleźć małe, prawie niewidoczne rozdarcie, w które wsuwa swoją paczkę papierosów. Wygładza poduszkę, a następnie siada i chwyta Sybillę za nadgarstek, przyciągając ją do siebie, między swoje nogi. Sybilla wygląda na zaskoczoną, ale topnieje w momencie, gdy Lily wciąga ją w pocałunek.

 

Dokładnie na czas rozlega się pukanie do drzwi, stanowiące jedynie krótkie ostrzeżenie, zanim te otwierają się na oścież. Lily i Sybilla odrywają się od siebie, by spojrzeć na Kingsleya, Poppy i Bonesa.

 

— A co, gdybyśmy były nagie? — wypala natychmiast Lily, mierząc ich gniewnym spojrzeniem.

 

Kingsley wygląda na rozbawionego, ale odwraca się w tym samym momencie co zirytowana Poppy Pomfrey i marszczący brwi Edgar Bones. Bones i tak by się krzywił. Lily miała kiedyś coś z jego siostrą, Amelią, co nie skończyło się najlepiej, więc widok jej z Sybillą prawdopodobnie go drażni.

 

— Panno Evans, pani czas wolny jest wyznaczony między dziewiątą a jedenastą rano — wzdycha Poppy.

 

— Pani Pomfrey, dwie godziny to zdecydowanie za mało na wszystkie... rozrywkowe rzeczy, którymi się zajmuję — odpowiada Lily, uśmiechając się do Sybilli, która dławi się śmiechem, udając, że to kaszel.

 

Bones prycha i mamrocze:

 

— Jeśli już skończyłaś przesypiać się z połową Feniksa…

 

— Właściwie to nie przespałam się z połową — wtrąca Lily — ale poczyniłam całkiem spore postępy. Nie bądź taki rozgoryczony, Bones. Mogłabym ci udzielić kilku rad, jak zadowolić kobietę, jeśli potrzebujesz, a jestem wiarygodnym źródłem. Spytaj tylko swojej siostry.

 

— W porządku — mówi spokojnie Kingsley, łapiąc Bonesa, gdy ten gwałtownie się odwraca. Przytrzymuje go w miejscu i patrzy na Lily wzrokiem mówiącym: „czy możesz się wreszcie zachowywać?". — Sybilla, czy mogłabyś wrócić do swojego pokoju, proszę.

 

— Jasne, King — odpowiada ochoczo Sybilla, promieniejąc w jego stronę.

 

Uśmiech Kingsleya staje się łagodny i ciepły, gdy Sybilla go mija. Obejmuje się ramionami, zasłaniając spinacze biurowe na swojej koszulce, i bez zwłoki szybko się oddala. Kingsley przez chwilę odprowadza ją wzrokiem i Lily jest niemal pewna, że zauważył spinacze, ale nic nie mówi, gdy znów skupia na niej swoją uwagę.

 

— Chodź za nami — mruczy Kingsley.

 

Lily wzdycha ciężko, jakby wcale nie paliła się z ciekawości.

 

— Tak, dobra. Dokąd idziemy?

 

Nikt nie odpowiada na jej pytanie, gdy prowadzą ją dalej, więc Lily krzyżuje ramiona, idąc przez bazę. Co ciekawe, nie kierują się w stronę ambulatorium, gdzie pracuje na popołudniowej zmianie od trzeciej po południu do pierwszej w nocy, zmieniając Artura Weasleya, który dyżuruje od czwartej rano do trzeciej po południu. Oboje są pod telefonem od pierwszej do czwartej nad ranem, podobnie jak osoby pracujące z nimi na zmianach - głównie asystenci, bo Artur i Lily to jedni z nielicznych uzdrowicieli, których ma Feniks. Jest jeszcze Poppy, kierowniczka ambulatorium, ale ona pełni również funkcję medyka polowego i ma inne obowiązki.

 

Irytacja Lily spowodowana brakiem jakichkolwiek informacji ustępuje miejsca autentycznemu niepokojowi, gdy zdaje sobie sprawę, że prowadzą ją do gabinetu Dumbledore'a. Opuszcza ręce i prostuje się, wymieniając krótkie spojrzenie z Kingsleyem, który nie odwraca wzroku, dopóki nie docierają do drzwi. Puka trzy razy ciężką kołatką w kształcie gargulca, po czym wszyscy czekają na spokojne zaproszenie do środka, zanim wejdą.

 

Natychmiast wzrok Lily pada na ekran umieszczony na bocznej ścianie. Zazwyczaj ogląda transmisje z igrzysk tylko w ambulatorium, gdzie znajduje się monitor dla pacjentów, na którym normalnie wyświetlane są stare filmy. Jednak podczas trwania igrzysk na wszystkich ekranach pokazywane są wyłącznie one.

 

Na ekranie widać Jamesa Pottera i Regulusa Blacka. Przygotowują się do opuszczenia jaskini, w której zatrzymali się poprzedniej nocy, nie odzywając się do siebie ani nie patrząc na siebie nawzajem.

 

— Panno Evans — wita ją Dumbledore, przyciągając uwagę Lily. — Dziękuję, że do mnie dołączyłaś. Proszę, usiądź.

 

— Przerwaliśmy jej z Sybillą Trelawney — ogłasza Bones tonem sugerującym, że sprawia mu to niemałą satysfakcję.

 

— Ach — mówi Dumbledore, po czym cicho mruczy. — Tak, dziękuję, panie Bones. Poprosiłbym, aby pan, panie Shacklebolt, oraz pani Pomfrey zostawili pannę Evans i mnie samych.

 

Lily z trudem powstrzymuje się od nerwowego wiercenia, gdy pozostali wychodzą, zamykając za sobą drzwi. Nigdy wcześniej nie była sam na sam z Dumbledore'em, nawet gdy przybyła tu po raz pierwszy pięć lat temu. Odwiedził ją co prawda w ambulatorium, gdy dochodziła do zdrowia, ale w sali byli inni pacjenci, więc technicznie rzecz biorąc, nie byli wtedy sami.

 

Albus Dumbledore to starszy człowiek - znacznie starszy - z długą białą brodą i długimi białymi włosami, noszący półksiężycowe okulary osadzone na zakrzywionym nosie. Jest człowiekiem podziwianym przez wielu - spokojnym i opanowanym, gdy przemawia do swoich ludzi, a nawet łagodnym, gdy wymaga porządku w Zakonie. Jako przywódca, to do niego wszyscy zwracają się w każdej sprawie i to jego wszyscy szanują i w niego wierzą. Podobno to on niesie obietnicę, że pewnego dnia wygrają wojnę o wolność.

 

Jak dotąd Lily nie widziała zbyt wiele z tej tak zwanej "wojny". Cokolwiek się dzieje, jest to dość cholernie cicha wojna. Z tego, co Lily wie, Dumbledore sprawuje władzę od dawna. Co najmniej od pięćdziesięciu lat, a w wieku siedemdziesięciu czterech lat zbliża się już do osiemdziesiątki.

 

Widać to po nim. Nie przez jego włosy czy pomarszczone, wychudłe dłonie, ani nawet przez łagodność głosu, która przychodzi z wiekiem - nie, to błysk wiedzy w jego oczach. Są mądre. To człowiek, który wie rzeczy, który wie więcej niż ktokolwiek inny, który zna sprawy, o których nikt jeszcze nawet nie ośmielił się pomyśleć. Taka wiedza - jest niebezpieczna. Jest śmiertelna.

 

— Co o tym sądzisz? — mruczy Dumbledore, odwracając się lekko, by skinąć głową w stronę ekranu.

 

Lily przenosi na niego wzrok. Regulus Black kuca przy stawie, napełniając swoją manierkę. James Potter obserwuje go z odległości kilku kroków, trzymając w dłoni toporek. Wciąż nie rozmawiają ze sobą, ale obaj wygoili się zaskakująco dobrze - wszystkie widoczne rany to teraz jedynie cienkie linie, które prawdopodobnie nawet nie zostawią blizn.

 

— Nie jestem pewna, co masz na myśli — przyznaje Lily, odrywając wzrok od ekranu, by ponownie skupić się na Dumbledorze.

 

Dumbledore milczy przez chwilę, po czym pyta:

 

— Masz jakieś zdanie na temat tego, kto wygra?

 

Lily marszczy brwi, wpatrując się w niego z namysłem. Jedną z rzeczy, które zawsze ceniła w Zakonie, był ich stosunek do igrzysk; traktowano je jako barbarzyńskie i całkowicie niemoralne, jako coś, co należy powstrzymać za wszelką cenę, a nie jako rozrywkę, którą można się emocjonować. Nikt nie pytał jej o zdanie na temat igrzysk od pięciu lat, co szczerze mówiąc odpowiadało jej, więc fakt, że on teraz to robi, sprawia, że czuje się... niezręcznie.

 

— Hmm — mamrocze Lily, odchrząkując. Ponieważ Dumbledore wciąż czeka, faktycznie zastanawia się nad odpowiedzią, która przychodzi jej dość szybko. — Regulus Black.

 

— Hmm. Regulus Black — mówi cicho Dumbledore, stukając palcem w biurko, wpatrując się w ekran. — Dlaczego?

 

— Dlaczego uważam, że to on wygra?

 

— Tak.

 

Lily ponownie zerka na ekran, wciąż marszcząc brwi.

 

— Cóż, jest niewątpliwie uzdolniony i gotowy zrobić wszystko, co konieczne, by przetrwać. Jest inteligentny, a do tego ma przy sobie Jamesa Pottera, który również jest silnym wojownikiem i niezwykle bystrym człowiekiem.

 

— Dlaczego nie James Potter? — pyta Dumbledore, patrząc na nią, a Lily mruga zaskoczona. — Dlaczego nie sądzisz, że to on wygra?

 

— Ja... — Lily otwiera i zamyka usta, bo nie wie. Nie zna odpowiedzi.

 

— Miłość — mruczy Dumbledore. — To z powodu miłości. Nawet nieświadomie, miłość wywiera swój wpływ, panno Evans.

 

— Ja... nie rozumiem — przyznaje Lily, co ją frustruje. Nie lubi czuć się głupia ani wyłączona z obiegu informacji.

 

Broda Dumbledore'a drga, gdy się uśmiecha.

 

— Niektórzy powiedzieliby, że poświęcenie jest najsilniejszą formą miłości. Czy się z tym zgadzasz?

 

Wbrew własnej woli, myśli Lily kierują się ku Remusowi. Jak zawsze, myślenie o nim sprawia ból, a w jej gardle formuje się gula, gdy przypomina sobie jego poświęcenie. On za nią. Jego schwytanie w zamian za jej wolność, a oto ona, zamknięta w podziemnym bunkrze, nie robiąca nic z tym, za co on się poświęcił. Złapali go i zabili za jego zbrodnie. Za jej zbrodnie również, ale ona uciekła. On się o to postarał, a ona czasem zastanawia się po co? Dla tego? On nie żyje, a ona po prostu siedzi tutaj, marnując życie, które jej podarował.

 

— Tak, zgadzam się — chrypi Lily.

 

— James Potter bardzo jasno wyraził swoje uczucia wobec Regulusa Blacka — oznajmia spokojnie Dumbledore. — To rodzi pytanie, którego większość nie śmie sobie zadać. Jeśli na końcu zostaną tylko oni dwaj, kto zwycięży? Ale ty znasz odpowiedź, zanim jeszcze zapytasz, prawda? Regulus Black wygra, ponieważ James Potter się o to postara. Dlaczego?

 

— Miłość — szepcze Lily. — Poświęcenie.

 

— I wiedziałaś to, zanim jeszcze zdążyłaś zastanowić się dlaczego to wiedziałaś — mówi Dumbledore. — Wszyscy to wiemy, ponieważ być człowiekiem to znać miłość. Oto jak potężna jest miłość. Rodzi poczucie wiary. Nadziei. — Utrzymuje jej spojrzenie. — Mocy.

 

Lily przełyka ślinę.

 

— Więc Regulus Black zwycięży dzięki miłości.

 

— Tak — potwierdza po prostu Dumbledore. — Czy chcesz wiedzieć, co jest najbardziej niszczycielską rzeczą na tym świecie? Najbardziej destrukcyjną? To nie strach. To nie wojna. To nie ból, strata ani wściekłość. To nawet nie śmierć.

 

— Więc co nią jest?

 

— To miłość.

 

— Miłość — powtarza cicho Lily.

 

Dumbledore mruczy z namysłem.

 

— Najpotężniejszą rzeczą na tym świecie jest miłość. — Spogląda z powrotem na ekran. — Ludzie będą dla niej zabijać. Ludzie będą dla niej umierać. Ale co najważniejsze, ludzie będą dla niej walczyć. Miłość jest niebezpieczną, niezwykle niebezpieczną bronią, jeśli ktoś wie, jak jej używać.

 

— A pan wie, jak jej używać, zgaduję — stwierdza odważnie Lily.

 

— Owszem — przyznaje Dumbledore bez cienia wstydu, ponownie skupiając na niej wzrok, a w jego oczach pojawia się coś na kształt cienia, który wywołuje u niej dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa. — Miłość jest tym, dzięki czemu wygram wojnę.

 

Lily zaciska usta w wąską linię.

 

— Jak dokładnie pan to planuje zrobić?

 

— Proszę pozwolić, że to będzie moją troską — odpowiada Dumbledore, nawet nie mrugnąwszy okiem. Odwraca się i delikatnie splata dłonie na biurku, skupiając się na niej. — Czy wie pani, dlaczego wezwałem tu dziś panią, panno Evans?

 

— Nie — cedzi przez zęby Lily.

 

— Ponieważ pani niczego nie kocha — mówi Dumbledore, a Lily na moment wstrzymuje oddech. — Wszystko, co pani kochała, zostało pani odebrane. Matka, ojciec, siostra i najlepszy przyjaciel - wszyscy zginęli. Dryfuje pani między kochankami, ale żadna z nich tak naprawdę nie ma dla pani znaczenia. Ma pani tu przyjaciół, ale nie pozwala im pani się do siebie zbliżyć, nie autentycznie. Pięć lat, a pani powstrzymała się przed nawiązaniem choćby jednej znaczącej relacji, co muszę uznać za świadomy wybór. Pani niczego nie kocha, ponieważ tak pani postanowiła.

 

Lily czuje jego słowa jak drobne nacięcia na skórze, każde z nich tnie głębiej i głębiej. Pozostaje sztywno na swoim miejscu, z ciałem przeszytym chłodem i z ziejącą pustką w piersi. Wspomnienie jej rodziny, tego, co wycierpieli, ponieważ ona uciekła, na zawsze rozpali jej serce bólem. Mama, tata, Petunia. Cierpieli za jej przewinienia i czasami zastanawia się, jak w ogóle może żyć z tą świadomością każdego dnia.

 

— Miłość nadaje nam cel — mruczy Dumbledore, nie przerywając kontaktu wzrokowego. Lily ma wrażenie, że patrzy przez nią, przenikając aż do jej cholernej duszy. — Nadaje cel nam wszystkim, ale bez miłości, jaki jest twój cel?

 

— Nie wiem — wykrztusza Lily.

 

— W tej wojnie miłość jest bronią, którą będą posługiwać się wszystkie strony. Czy zdaje sobie pani sprawę, jak ważne jest posiadanie żołnierzy, którzy są na nią odporni? — pyta Dumbledore.

 

— Na miłość? — pyta ostro Lily.

 

— Na niszczycielską naturę miłości. Mogę dzięki niej wygrać wojnę, ale równie łatwo mogę ją przegrać właśnie z jej powodu, dlatego ci, którzy są na nią odporni, są dla mnie bezcenni. — Dumbledore skłania głowę w jej stronę. — Pani nie ma nic. Nikogo, o kogo mogłaby się pani troszczyć, nikogo, kogo mogłaby pani kochać i nikogo, kogo mogłaby pani stracić.

 

Lily porusza szczęką, zaciskając pięści na kolanach i gwałtownie mruga, próbując powstrzymać pieczenie oczu. Dumbledore nie przeprasza, a ona tego od niego nie oczekuje.

 

— Czego pan ode mnie chce?

 

— Niczego, czego nie byłabyś skłonna dać — informuje ją Dumbledore, odchylając się w fotelu. — Chcę zacząć szkolić cię na medyka polowego. Minie jeszcze trochę czasu, zanim znajdziesz się w terenie, ponieważ wojna jeszcze nie dała o sobie znać. Nadchodzi, panno Evans, a kiedy to nastąpi, chcę, żebyś walczyła na pierwszej linii frontu. Czy to cię kusi?

 

— Tak — odpowiada Lily natychmiast, niemal wydychając to słowo z czystą ulgą, bo wreszcie, wreszcie nie zmarnuje poświęcenia Remusa ani straty swojej rodziny. — Zrobię to. Chcę to zrobić.

 

Oczy Dumbledore'a błyszczą.

 

— Tak, przypuszczałem, że tak zareagujesz, choćby dlatego, że masz już dość wymykania się przez szyby wentylacyjne, by wyjść na zewnątrz.

 

Lily zastyga, czując, jak ogarnia ją przerażenie. On wie. On wie, że wymykała się na powierzchnię, i jak udawało jej się wydostać. Mogłaby za to trafić do izolatki.

 

— Sądzę, że to wszystko na chwilę obecną, panno Evans. Wkrótce rozpoczniemy pani szkolenie — mówi Dumbledore. — Może pani odejść.

 

Lily jeszcze nigdy w życiu nie opuściła pomieszczenia tak szybko.

 

~•~

 

Igrzyska to delikatna równowaga. Syriusz zawsze o tym wiedział, od momentu gdy został mentorem, bo właśnie wtedy poznał kulisy tego, co dzieje się za kulisami. Większość ludzi zakłada, że to jak stalowa maszyna - całkowicie niezniszczalna, bez żadnych wadliwych części.

 

W rzeczywistości to misternie utkana sieć z delikatnego, pajęczego materiału, który mógłby się z łatwością rozpaść. Ale o to właśnie chodzi - nie chcesz, by się rozpadła, bo jeśli to nastąpi, ludzie giną.

 

— Zostało jedenaścioro — mówi Frank, obserwując ze zmarszczonym czołem, jak Irene i Mathias sprawdzają pułapki przed wejściem do jaskini, w której się znajdują. To jego trybuci, więc oczywiście martwi się o każdy ich ruch.

 

— A to dopiero czwarty dzień — mruczy Emmeline, kręcąc głową. Juniper wciąż śpi w ziemi - i dobra, Syriusz musi w końcu o to zapytać.

 

— Czy to ty nauczyłaś Juniper kopać doły i się w nich ukrywać? — wypala Syriusz, bo naprawdę jest tego ciekaw.

 

Emmeline zerka na niego, unosząc brew.

 

— Właściwie to sama na to wpadła. Evan... — przerywa, przełykając ślinę, a serce Syriusza ściska się boleśnie, bo nie ma wątpliwości, że śmierć Evana mocno ją dotknęła. W rzeczywistości śmierć Evana wydaje się być ciosem dla wielu osób, w tym, co zaskakujące, dla mieszkańców Hallow. — Cóż, zawsze powtarzał coś o wspinaczce. Nikt nigdy nie patrzy w górę, mawiał, a pewnego dnia Juniper stwierdziła, że nikt też nie patrzy w dół. Wygląda na to, że ostatecznie miała rację.

 

— Em — odzywa się łagodnie Frank.

 

— Tak, wiem — mruczy Emmeline, mimo że Frank nic nie powiedział. Nie musi. Wszyscy mówią to samo co roku, gdy tracą swoich trybutów. Spogląda na Syriusza przenikliwie. — Po prostu... chcę powiedzieć, że to, co twój brat zrobił dla niego, było... docenione. Głupie, owszem, ale wiele dla mnie znaczyło, i wiem, że nie tylko dla mnie.

 

Syriusz jedynie kiwa głową, bo tak naprawdę nie jest w stanie powiedzieć nic więcej. Emmeline właściwie mu nie dziękuje, ale oboje doskonale wiedzą, jak ważne jest wypowiadanie takich rzeczy na głos. Gdy coś naprawdę ma znaczenie, przemilczenie tego w danej chwili często oznacza, że nigdy nie zostanie to wypowiedziane, bo zawsze dzieje się coś kolejnego.

 

— Jak sobie radzą moi? — pyta Marlene, podchodząc ze szklanką w dłoni, którą Syriusz dyskretnie obserwuje z niewyraźnym niepokojem.

 

— Vanity jest już na nogach i pracuje na moście z Peterem — informuje ją Frank. — A Hodge wyruszył ze śmierciożercami. Przewidywalnie, są żądni krwi.

 

— Twojej krwi — mruczy Emmeline, trącając Syriusza łokciem. Przepraszająco się krzywi, gdy posyła jej gniewne spojrzenie.

 

— To było brutalne, to, co się stało wczoraj w nocy — mówi cicho Marlene, na moment przyciskając swoje ramię do ramienia Syriusza. — Z Mulciberem, mam na myśli. Z Evanem też. Przepraszam, Em.

 

— Dziękuję — odpowiada Emmeline równie cicho.

 

Syriusz bierze głęboki oddech, po czym powoli wypuszcza powietrze.

 

— Cóż, patrząc z jasnej strony, James i Regulus są już całkowicie wyleczeni, więc to jest... — Przełyka ślinę, po czym odchrząkuje. — W każdym razie, Lucjusz wypada z układu, teraz gdy Avery i Mulciber nie żyją.

 

— A to twoi ich zabili — zauważa Frank. Rzuca mu badawcze spojrzenie. — Malfoy potraktuje to bardzo osobiście.

 

— Szczerze mówiąc, niewiele mnie to obchodzi — mówi Syriusz. — Niech spróbuje. Urwę mu pierdolony łeb, jeśli czegokolwiek się tknie.

 

Marlene parska.

 

— Tyle jeśli chodzi o lojalność rodzinną, nawet tę dalszą.

 

— Nie jest moją rodziną — oświadcza Syriusz. — Gówno mnie obchodzi, że moja kuzynka za niego wyszła; nie mam żadnego związku z tym dupkiem. W każdym razie nie spotkało go nic, na co by nie zasłużył. Nie wątpię, że to on zachęcał Avery'ego i Mulcibera, żeby polowali na Regulusa i Jamesa.

 

Emmeline uśmiecha się złośliwie.

 

— Nie wyszło mu to za dobrze, prawda?

 

— Ale on wciąż tu jest — mruczy Frank, wskazując głową na drugi koniec pomieszczenia, gdzie Lucjusz rozmawia z Dołohowem i Yaxleyem, którzy nadal mają żyjących śmierciożerców.

 

Syriusz spogląda na niego z pogardą przez całe pomieszczenie, czując gorzki posmak w gardle, który utrudnia mu przełykanie. Większość mentorów przestaje pojawiać się na oglądaniu, gdy ich trybuci giną, podobnie jak wielu sponsorów, którzy planowali wspierać tylko tych trybutów i nikogo więcej, całkowicie niechętni do wspierania kogokolwiek innego po ich śmierci. Przynajmniej jedna trzecia sponsorów przestała się pojawiać, odkąd Mulciber odpadł. Wielu ludzi spodziewało się, że wygra, i może gdyby James i Regulus nie byli jego konkurentami, tak by się stało.

 

Jest trochę pokręcone, że Syriusz czuje z tego powodu satysfakcję, a nawet pewnego rodzaju dumę, ale tak właśnie jest. Wie, że to w pewien sposób chore, bo żadna jego część nie chce, żeby Regulus i James musieli cierpieć tak, jak cierpieli. Po prostu Lucjusz to okrutny drań, który częściej niż ktokolwiek inny sprowadza do domu Zwycięzców. Nie jest tak, że jego trybut wygrywa co roku, ale i tak współczynnik jest wysoki. Lucjusz jest mentorem, odkąd Syriusz sam jeszcze nie był trybutem, choć tylko o kilka lat dłużej. Wygrał swoje igrzyska siedem lat przed tym, jak Syriusz wygrał swoje.

 

Lucjusz to typ człowieka, który rozkoszuje się igrzyskami, zawsze będąc mentorem śmierciożerców. Jest również mężczyzną, za którego Narcyza wyszła za mąż, opuszczając dystrykt wraz z Bellatriks. Między nim a Syriuszem nie ma absolutnie żadnej sympatii.

 

— Syriusz — mówi Marlene, trącając go i wskazując głową na ekran, co natychmiast przykuwa jego uwagę.

 

James i Regulus przemierzają las w całkowitej ciszy. Poruszają się dość powoli, ponieważ James lekko utyka, choć bez wątpienia do jutra powinno mu przejść. Nie zamienili ze sobą ani słowa, ani nawet na siebie nie spojrzeli od momentu przebudzenia. Regulus ma pustą twarz, a James wygląda na tak cholernie przygnębionego. Syriusz chciałby przytulić ich obu, po prostu objąć ich ramionami i obiecać, że wszystko będzie dobrze, mimo że nie jest to obietnica, której naprawdę mógłby dotrzymać.

 

Może śledzić ich pozycję na pełnej mapie wyświetlanej w rogu ekranu i, czy zdają sobie z tego sprawę czy nie, zmierzają w kierunku jaskini, w której przebywają Peter, Vanity, Mathias i Irene. Jeśli będą kontynuować tę trasę, mogą dotrzeć tam do jutra, o ile nic im nie przeszkodzi.

 

Na szczęście śmierciożercy nie mają pojęcia, gdzie oni się znajdują, i zmierzają w przeciwnym kierunku. Arena jest jednak jedną wielką pętlą, więc prędzej czy później wszyscy na siebie wpadną. Może jednak nie dzisiaj.

 

Igrzyska to delikatna równowaga, jak już ustalono, a to wiąże się ze świadomością, że organizatorzy trzymają palec na pulsie każdego trybuta w arenie. Każda decyzja to odzwierciedla - to oni decydują, który trybut może mieć gorszy dzień. To oni również decydują, który trybut potrzebuje wytchnienia.

 

Czasami, gdy naciskają zbyt mocno, mogą posunąć się za daleko. Instynkt przetrwania jest znacznie bardziej kruchy, niż większość ludzi sobie uświadamia, i pod zbyt dużym napięciem na pewno pęknie. Ciągłe dręczenie może całkowicie zniweczyć cel, do którego zawsze dążą organizatorzy igrzysk - stworzenie rozrywkowej gry. To nie jest zabawne, gdy gracze są zbyt złamani, by grać.

 

Wygląda więc na to, że Regulus i James dostają przestrzeń, by złapać oddech, ponieważ brak możliwości swobodnego oddychania w końcu by ich udusił, bez względu na ich umiejętności i motywacje.

 

Niestety, James i Regulus nie wykorzystują tego czasu na nic zajmującego. Nie ma flirtowania. Nie ma przekomarzania się, rozmów ani dotyku. Żadnych ukradkowych spojrzeń czy dalszego planowania. Nie ma absolutnie niczego, i Syriusz nie może ich za to winić. Muszą być cholernie wyczerpani; nie dość, że mierzą się ze wszystkim, przez co przeszli i co musieli do tej pory zrobić, to wciąż muszą nieustannie myśleć o przetrwaniu w teraźniejszości. Muszą radzić sobie z żałobą, bólem i gniewem, a do tego z podstawowymi potrzebami przetrwania, takimi jak woda i jedzenie.

 

Przy wszystkim, z czym muszą się mierzyć, nie zostaje wiele miejsca na ich małą historię miłosną, którą wszyscy tak bardzo pragną zobaczyć.

 

— Dzień czwarty — oznajmia Frank, biorąc głęboki oddech. — Zobaczmy, jak to będzie, co? Powodzenia.

 

— To będzie cholernie długi dzień — mówi Emmeline z westchnieniem pełnym życiowego zmęczenia, po czym wszyscy rozchodzą się w swoje strony.

 

Podczas gdy James i Regulus korzystają z tak potrzebnej im przerwy, choćby była krótkotrwała, Syriusz zabiera się do pracy.

 

~•~

 

Dorcas podnosi wzrok znad filiżanki, słysząc pukanie do drzwi. Marszcząc brwi, zanurza torebkę herbaty jeszcze kilka razy, po czym delikatnie wyjmuje ją i odkłada na mały talerzyk, na którym stoi filiżanka. Otula się szlafrokiem i rzuca szybkie spojrzenie w stronę ekranu, idąc do drzwi.

 

Regulusowi i Jamesowi jak dotąd nie przydarzyło się zbyt wiele, ale jest dopiero południe, więc sytuacja może zmienić się w każdej chwili. Regulus rzucił jednym ze swoich sztyletów, by upolować królika, który przemknął obok. Zatrzymali się, by go zjeść, a James nawet nie protestował ani nie skomentował tego ani słowem. Po prostu usiadł pod drzewem z opuszczoną głową, podczas gdy Regulus zajął się całym procesem. Nie odzywali się do siebie.

 

Dorcas zastanawia się, jak Syriusz radzi sobie dzisiaj po tym, co wydarzyło się poprzedniej nocy. Kusi ją, by pójść i sprawdzić, co u niego, ale myśl o opuszczeniu mieszkania jest w tej chwili... zbyt przytłaczająca. Po tym, jak dowiedziała się o Gideonie i Fabianie, opuściła swój apartament i zamiast tego wróciła do domu, co nie jest niczym niezwykłym wśród osób niebędących mentorami. Większość zespołów projektowych i opiekunów wraca do domów, by oglądać igrzyska we własnym tempie lub z rodziną.

 

Dorcas wróci. Ma taki zamiar; potrzebuje tylko trochę więcej czasu. Choć bardzo chce być wsparciem dla Syriusza i Marlene, nosi w sobie tę straszną wiedzę, której nie może nikomu wyjawić, i próbuje wymyślić, jak sobie z tym poradzić.

 

Wzdychając, Dorcas jeszcze raz sprawdza pasek swojego szlafroka, upewniając się, że jest dobrze zawiązany, po czym otwiera drzwi. Po drugiej stronie stoi niska, krągła kobieta o rudych włosach i uderzająco jasnych, niebieskich oczach. Jest z Hallow, co widać po jej stroju, a jej włosy są obcięte w falujący bob.

 

— Dorcas Meadowes? — pyta kobieta.

 

— Czy mogę w czymś pomóc? — odpowiada Dorcas, marszcząc brwi.

 

Kobieta unosi podbródek.

 

— Nazywam się Molly Prewett. Znasz moich braci, Fabiana i Gideona. Pracują z tobą.

 

Cholera, myśli Dorcas.

 

— Tak — mówi cicho Dorcas. — Rzeczywiście, Molly, wspominali o tobie. Miło cię poznać. Może wejdziesz do środka? Właśnie piję herbatę, jeśli chciałabyś się przyłączyć.

 

— Proszę — odpowiada Molly z zawziętym błyskiem w oku, który sprawia, że jej uprzejma prośba brzmi bardziej jak rozkaz.

 

Dorcas uśmiecha się najcieplej jak potrafi i cofa się, by wpuścić Molly do środka, po czym prowadzi ją do kuchni. Odwrócona plecami do Molly, pozwala, by na jej twarzy przemknęły różne emocje, po czym opanowuje je, jak tylko może. Gdy docierają do kuchni, Dorcas natychmiast zaczyna przygotowywać herbatę dla Molly, nalewając wrzącą wodę i wrzucając torebkę herbaty, zanim przyniesie ją do stołu.

 

— Cukier jest tutaj — mruczy Dorcas, wskazując na ozdobną puszkę zawierającą kostki cukru z małymi szczypcami do wkładania ich do herbaty.

 

— Dziękuję — mówi Molly i ponownie odzywa się w pozornie uprzejmy sposób, choć jej spojrzenie jest przenikliwe, gdy obserwuje twarz Dorcas, dodając cukier do swojej herbaty.

 

Dorcas jest, co trzeba przyznać, nieco zaniepokojona w tej chwili.

 

— Jak już mówiłam, miło cię poznać, Molly. Fabian i Gideon mówili o tobie same dobre rzeczy. Powinnam ci powiedzieć, że twoi bracia byli niesamowicie utalentowani i bardzo dobrze mi się z nimi współpracowało.

 

— Tak, zawsze byli bardzo dobrzy w tym, co robili — mówi Molly, lekko marszcząc brwi i przełykając z trudem ślinę, po czym spogląda w dół na swoją herbatę, mieszając ją. Między jej brwiami pojawia się zmarszczka, a palce drżą, powodując, że łyżeczka stuka o ceramiczną filiżankę. — Zawsze panią podziwiali, pani Meadowes.

 

— Mów mi Dorcas, proszę — mamrocze Dorcas, starając się zignorować gulę, która formuje się w jej gardle.

 

Molly podnosi wzrok, utrzymując spojrzenie Dorcas.

 

— Zawsze cię podziwiali, Dorcas, ciebie i twoją pracę. Kiedy dowiedzieli się, że będą z tobą pracować, byli... — Jej twarz łagodnieje po raz pierwszy i uśmiecha się. — Byli zachwyceni. Naprawdę nie mogli przestać o tym mówić. To było ich marzenie, wiesz.

 

— Podziwiałam ich równie mocno — mówi jej Dorcas i to prawda. To szczera prawda. Tacy odważni, niesamowicie odważni ludzie. — Nauczyli mnie więcej, niż kiedykolwiek mogłabym wyjaśnić.

 

— Jesteś z nimi blisko?

 

— Tak, byłam z nimi blisko. Byłam ich przyjaciółką.

 

— Czy masz z nimi jakikolwiek kontakt? — pyta Molly.

 

Dorcas miesza swoją herbatę z namysłem, udając zamyślenie, podczas gdy Molly ją obserwuje.

 

— Wiesz, nie mogę powiedzieć, żebym miała. To przykre. Zakładam, że wrócili do domu, kiedy…

 

— Nie wrócili — przerywa ostro Molly, wyjmując łyżeczkę i odkładając ją z brzękiem. Nie pije swojej herbaty; zamiast tego opiera dłonie na blacie i patrzy Dorcas prosto w oczy. — Po pierwsze, oni by nie wrócili. Zawsze doprowadzali swoją pracę do końca. Gid i Fab zawsze tak robili. Ale sprawdziłam, tak dla pewności, i nie wrócili do domu.

 

— Och — mówi Dorcas, kiwając głową. — Cóż, może po prostu nasze drogi się nie skrzyżowały, to wszystko. Ostatnio dużo przebywałam w domu, więc…

 

Molly przechyla głowę, a jej spojrzenie staje się zimne.

 

— Ale to nie ma sensu, Dorcas. Wiem, którymi trybutami zajmowali się Fabian i Gideon, bo opowiadali mi o nich, a ty z pewnością widziałaś, jak ciężko mają ci trybuci podczas igrzysk. Wiem, że trudno się na to patrzy. Fab i Gid skontaktowaliby się z tobą, przynajmniej żeby sprawdzić, jak sobie radzisz, zwłaszcza jeśli jesteś ich przyjaciółką.

 

— Byłam naprawdę zajęta — mruczy spokojnie Dorcas, unosząc filiżankę, by ostrożnie upić łyk herbaty, próbując uspokoić galopujące serce i ból, który skręca jej pierś.

 

— Gideon i Fabian zaginęli cztery dni temu — oznajmia ostro Molly, jej głos jest ściszonym sykiem. Całe jej ciało drży, a w oczach zbierają się łzy. — Cztery dni, Dorcas, i nie dostałam od nich ani słowa. Nikt o nich nie słyszał. Z tego, co wiem, jesteś ostatnią osobą, która miała z nimi kontakt.

 

— Być może, ale nie mam odpowiedzi — odpowiada sztywno Dorcas, w duchu błagając, żeby Molly po prostu odpuściła.

 

— Gideon zostawił mi wiadomość głosową — informuje Molly, sięgając do kieszeni po telefon. Kładzie go na blacie i nie spuszcza wzroku z Dorcas, gdy odtwarza nagranie.

 

Cześć, Molly — głos Gideona przebija się przez głośnik, a samo jego usłyszenie jest jak cios w pierś Dorcas. — Wiem, że igrzyska wkrótce się zaczynają, więc masz wyłączony telefon, ale ja po prostu... — Następuje długa chwila ciszy, słychać tylko jego oddech, a potem odchrząkuje. — Po prostu chciałem do ciebie zadzwonić, sprawdzić, co u ciebie i powiedzieć, że cię kocham. Ja i Fabian... kochamy cię, Molly.

 

Dorcas czuje, jakby jej serce utknęło w klatce piersiowej w niewłaściwy sposób, całkowicie zmiażdżone. On wiedział. Gideon wiedział; a przynajmniej podejrzewał. Nie potrafi zrozumieć, gdzie popełnili błąd ani dlaczego Riddle zlecił egzekucję, ale Gideon jakoś to przewidział. To czyni całą sytuację jeszcze bardziej tragiczną.

 

Dorcas bierze kolejny łyk herbaty, by mieć pretekst do odchrząknięcia, starając się zachować neutralny wyraz twarzy.

 

— To urocze. Nie jestem pewna, co sugerujesz...

 

— Nie kłam mi! — wybucha Molly, uderzając dłonią w blat tak mocno, że filiżanki podskakują. Jej oczy są pełne łez i wściekłości. — Gideon i Fabian nie dzwonią do mnie, żeby powiedzieć, że mnie kochają; dzwonią, żeby opowiadać głupie dowcipy i drażnić się ze mną, gdy narzekam na swoje problemy. To — wskazuje na swój telefon — to była wiadomość specjalnie po to, by powiedzieć mi, że mnie kochają, a oni nie zrobiliby tego bez powodu, Dorcas. Coś im się stało, a ty wiesz co.

 

— Nic nie wiem — zaprzecza Dorcas, zachowując spokój, niechętna do zaogniania sytuacji.

 

— Więc dlaczego mówisz o nich w czasie przeszłym, jakby już ich nie było? — pyta ochryple Molly, a gdy mruga, po jej policzkach spływają łzy.

 

Cholera, myśli Dorcas po raz kolejny. Spędziła ostatnie dwa dni opłakując Fabiana i Gideona, aż nazbyt świadoma, że nie żyją, a to najgorszy sposób, w jaki mogło się to ujawnić. Nieświadome przejście z jest na było, bo ich już nie ma.

 

Gdy Dorcas milczy zbyt długo, Molly wydusza z siebie:

 

— Powiedz mi. Proszę, po prostu mi powiedz. Oni są moją rodziną, Dorcas.

 

— Nic nie wiem — powtarza Dorcas, czując, jak serce zaciska się jej w piersi, ale zachowuje spokój.

 

— Kłamiesz.

 

— Molly, ja nie kłamię. Przykro mi z powodu twoich braci, naprawdę. Ale ja nic nie wiem.

 

— Owszem, wiesz — warczy Molly, po czym chwyta swoją filiżankę i ciska jej zawartością prosto w Dorcas.

 

Dorcas odskakuje z krzykiem, bo herbata parzy jej skórę. Wpada na drzwi spiżarni, unosząc dłonie, by osłonić twarz, podczas gdy jej policzki płoną. Przez to nie widzi nadchodzącej Molly, więc jest kompletnie nieprzygotowana, gdy zostaje przyciśnięta do drzwi, a przedramię Molly przyciska jej gardło.

 

Właśnie wtedy Dorcas przekonuje się, że potrafi wyprowadzić cios. To już nie tylko teoria, co potwierdza sposób, w jaki Molly zatacza się do tyłu z jękiem pod wpływem uderzenia w twarz. Mimo to Molly jest kobietą zranioną, kierowaną żalem i potrzebą uzyskania odpowiedzi oraz zamknięcia sprawy, więc nie przestaje nacierać. W ciągu kilku sekund rzuca się do przodu, by opleść obiema dłońmi szyję Dorcas i powalić ją na podłogę.

 

Łapiąc z trudem powietrze, Dorcas drapie ramiona Molly, gdy ta siada na niej okrakiem, zaciskając dłonie na jej gardle, aż Dorcas zaczyna się dławić. Brak tlenu sprawia, że jej mózg krzyczy w panice, i bez względu na to, jak mocno walczy, Molly po prostu przytrzymuje ją przy ziemi - dopóki nagle nie puszcza.

 

— Powiedz mi! — ryczy Molly, wpatrując się w nią z góry, a łzy spływają jej po twarzy. — Powiedz mi, albo przysięgam, że cię zabiję!

 

— Proszę — chrypi Dorcas.

 

Twarz Molly wykrzywia się i znów rzuca się na szyję Dorcas, płacząc głośno.

 

— Po prostu mi powiedz. Po prostu... proszę, po prostu…

 

— N-Nie żyją — wyrzuca z siebie Dorcas z świszczącym oddechem, a dłonie Molly natychmiast rozluźniają uścisk na jej gardle. Dorcas łapczywie wciąga powietrze głębokimi, bolesnymi wdechami, a jej klatka piersiowa unosi się gwałtownie.

 

Molly wygląda na zdruzgotaną, jej twarz natychmiast opada pod ciężarem smutku i żałoby. Kręci głową, wydając z siebie cichy jęk, po czym osuwa się z Dorcas i przysiada pod szafkami pod zlewem. W ciągu kilku sekund Molly zanosi się płaczem, zakrywając twarz obiema dłońmi.

 

Powoli Dorcas siada, przyciskając palce do obolałej szyi, wciąż drżąc po napaści. Jej serce bije jak szalone, a strach ściska jej kręgosłup zimnymi dłońmi. Nigdy nie była tak blisko... cóż, czegoś takiego, szczerze mówiąc. Przemoc istniała dla niej dotąd tylko w teorii i zupełnie nie była przygotowana na to, jak się czuje w rzeczywistości.

 

Ból jest silniejszy, niż się spodziewała. Dłoń pulsuje w miejscu, gdzie uderzyła Molly, a głowa po prostu pęka jej z bólu. Przełykanie sprawia jej trudność, a gardło boli ją od wewnątrz na wylot.

 

A jednak Dorcas uważa, że to Molly cierpi teraz najbardziej. Szlocha, jakby umierała, wydając z siebie te straszne, surowe dźwięki czystej agonii. To zaledwie część tego, przed czym Dorcas próbowała ją uchronić, i łamie jej to serce.

 

— Przepraszam — chrypi Dorcas, przysuwając się i ostrożnie obejmując ją ramieniem. Molly natychmiast wtula się w jej objęcia, szlochając w jej ramię. — Tak bardzo mi przykro, Molly.

 

— Nie, nie, nie — jęczy Molly. — Nie, to nieprawda. Proszę, powiedz mi, że to nieprawda. Nie oni. Błagam, nie…

 

— Przepraszam — powtarza Dorcas, bo tylko tyle może naprawdę powiedzieć. — Byli takimi dobrymi ludźmi. Odważnymi, honorowymi mężczyznami. Znali ryzyko, a mimo to zdecydowali się postąpić właściwie. Wiem, że to niesprawiedliwe, Molly, tak mi przykro.

 

Molly powoli podnosi głowę, pociągając nosem.

 

— Ryzyko? Jakie ryzyko?

 

— Ja... — Dorcas krzywi się. — Oni nie chcieliby, żebyś się w to angażowała. To nie jest... to nie jest bezpieczne, rozumiesz? Nie naciskaj więcej. Po prostu odpuść, proszę.

 

— Moi bracia nie żyją — oznajmia Molly, a jej głos się załamuje. Znów w jej oczach wzbierają łzy, ale kryje się w nich również wiele gniewu i żalu. — Jeśli myślisz, że teraz odpuszczę, to nic nie rozumiesz. Jakie ryzyko?

 

Dorcas bierze głęboki oddech, krzywiąc się z bólu, który jej to sprawia. Cóż, Molly jest już w to zamieszana, nieprawdaż? Szczerze mówiąc, Dorcas nie widzi innego wyjścia z tej sytuacji i może jedynie w myślach przeprosić Gideona i Fabiana, którzy chcieliby, aby ich siostra była bezpieczna. Ale na to jest już za późno.

 

— Dobrze, wstańmy, żebym mogła posprzątać szkło z podłogi i zająć się swoją twarzą i gardłem. Potem opowiem ci o Zakonie Feniksa.

 

~•~

 

Syriusz wydaje z siebie westchnienie ulgi, przekraczając próg apartamentu. To był, bez wątpienia, cholernie długi dzień.

 

Spędził go dokładnie tak, jak się spodziewał - łagodząc reakcję Regulusa po śmierci Evana. Większość ludzi wydawała się usatysfakcjonowana wyjaśnieniem Syriusza, że był to wyraz żałoby, a wiadomość miała być gestem solidarności, ale z powodu tego oraz braku jakiejkolwiek interakcji między nim a Jamesem, poparcie dla niego osłabło. Nawet James w pewnym sensie rozczarowuje ludzi w tym momencie, ponieważ nie flirtuje z Regulusem tak jak wcześniej. W ogóle się nie odzywa.

 

Żołądek Syriusza skręca się na tę myśl. Cichy James to powód do niepokoju, bo James rzadko kiedy milczy. Oczywiście, zdarzają mu się ciche chwile, jak wtedy, gdy jest naprawdę pochłonięty książką, albo gdy na moment rozprasza go coś błyszczącego, lub te przypadkowe momenty, gdy tak głęboko zamyśla się nad czymś, że po prostu milknie, bo jest tak skupiony. Ogólnie jednak James nie jest raczej cichą osobą.

 

To po prostu nie wróży nic dobrego. Syriusz obawia się, że żaden z nich nie zdoła podnieść się po tym, co się dotąd wydarzyło, a to niestety jest nie do przyjęcia, ponieważ wciąż mają tak wiele do zrobienia. Igrzyska jeszcze się nie skończyły, więc poddanie się nie wchodzi w grę, dla żadnego z nich.

 

Na szczęście nastąpiła pewna przerwa. Regulus i James podróżują przez cały dzień, ale nie spieszą się, wydając się wykorzystywać tę okazję, by po prostu... dostosować się. To jak mały oddech świeżego powietrza w całym tym gównie i Syriusz nie może mieć im za złe, jak z tego korzystają. Czasami kontakt z ludźmi jest trudny, gdy twoje życie rozpada się ze wszystkich stron, i nie ma znaczenia, kim jest ta osoba. Może to być ktoś, z kim dorastałeś, a nawet człowiek, którego kochasz, a i tak jest to cholernie niemożliwe. Syriusz to rozumie.

 

Co do Syriusza, mimo całej tej słodkiej gadki i pracy, którą dziś wykonał, sam też miał coś w rodzaju przerwy. Nieobserwowanie Jamesa i Regulusa walczących o życie czy ocierających się o śmierć zdziałało cuda dla jego nerwów. To jak mały haust powietrza po duszeniu się, którego rozpaczliwie potrzebował. Wciąż jest cholernie przerażony przez cały czas, ale ta przerwa pozwoliła mu rozkoszować się brakiem stresu zbyt wysokiego, by dało się go znieść.

 

Igrzyska oczywiście wciąż trwają, ale niewiele się dzieje. Nikt nie zginął, a organizatorzy kończą dzień wcześniej niż zwykle, obniżając temperaturę jeszcze przed zachodem słońca.

 

Zmusza to śmierciożerców do powrotu za rzekę, Juniper do wykopania sobie kryjówki, a pozostałych do osiedlenia się w jaskini. Regulus i James tym razem nie znaleźli jaskini, więc rozbijają obóz na zewnątrz, obok wielkiego głazu. Miejsce jest w miarę odosobnione, ale oznacza to, że nie będą mogli rozpalić ognia na zbyt długo w nocy, nie ryzykując, że ktoś lub coś ich znajdzie, co zmusza ich do przytulenia się do siebie dla ciepła. Mimo wszystko, mogłoby być znacznie gorzej, a oni są tak blisko sojuszników, którzy wciąż mają nadzieję na powrót Jamesa.

 

Syriusz jest zaskoczony, widząc wyłączony ekran, gdy wchodzi do środka, bo zwykle Remus czeka na niego, by razem oglądać. Słyszy odległe głosy dochodzące z kuchni, więc podąża za nimi z ostrożnością.

 

— A oto i on — mówi ciepło Pandora, gdy tylko wchodzi. Rozpromienia się w uśmiechu i odsuwa od blatu, przy którym ona i Remus zdają się być w trakcie robienia... formy brownies? Pandora podchodzi i natychmiast otacza Syriusza ciasnym uściskiem. — Czekaliśmy na ciebie.

 

— Tęskniłem za tobą — odpowiada cicho Syriusz, odwzajemniając uścisk, jednocześnie zerkając na holograficzny ekran w rogu pomieszczenia. Pandora najwyraźniej przygotowała go dla nich, by nie musieli oglądać w salonie. Na ekranie James i Regulus w kompletnej ciszy podają sobie nawzajem wodę, szykując się do odpoczynku. Syriusz odrywa wzrok i odchyla się, by spojrzeć na Pandorę. — Jak się czuje twój ojciec?

 

Pandora zaciska usta w wąską linię.

 

— Szczerze mówiąc, nie jest z nim najlepiej. Upiera się jednak, że wszystko będzie dobrze, więc wyrzucił mnie i kazał wracać do pracy. Wie, jak bardzo się o ciebie martwiłam.

 

— Przykro mi, Pandora — szepcze Syriusz, przełykając z trudem. Jej ojciec jest bardzo chory, i to już od zeszłego roku; zwykle zostawałaby u Syriusza przez cały czas trwania igrzysk, ale wie, jak ważne było dla niej, by pojechać i sprawdzić, co z nim.

 

— Nie — zapewnia go Pandora. — To... cóż, opiekun radzi sobie z nim całkiem dobrze. Jestem opiekunką dla ciebie, dla naszych trybutów, więc powinnam być tutaj.

 

Syriusz marszczy brwi.

 

— Jeśli potrzebujesz…

 

— Przestań, Syriusz. Chcę tu być. Naprawdę, wszystko w porządku — mówi Pandora z ciężkim westchnieniem.

 

— Cóż, jeśli to sprawi, że poczujesz się lepiej, cieszę się, że tu jesteś — oznajmia Syriusz szczerze, pochylając się, by pocałować ją w policzek, zadowolony, gdy widzi jej uśmiech.

 

Pandora rozpromienia się.

 

— Remus piecze mi brownie za moje starania i troski.

 

— Naprawdę? — Syriusz przenosi spojrzenie na Remusa, który posyła mu delikatny uśmiech, mieszając ciasto na brownie.

 

— Pomagam — dodaje radośnie Pandora. Remus kręci głową za jej plecami, ale w jego oczach widać rozbawienie.

 

Syriusz chichocze.

 

— Ja też pomogę.

 

Więc właśnie to robią. Wszyscy razem przygotowują blachę brownie, wspólnie zmywają naczynia, których używają, a gdy ciasto jest gotowe, jedzą ciepłe brownie z gałką lodów. Syriusz nie kończy swojej porcji, ponieważ boleśnie, wręcz fizycznie uświadamia sobie, że Regulus i James w tej chwili nie mają dostępu do takich luksusów. W rzeczywistości, przez cały ten czas, James i Regulus pojawiają się na ekranie kilka razy (niezbyt często, bo nie są "rozrywkowi") i zawsze siedzą po prostu w milczeniu.

 

Syriusz wpatruje się w swoje brownie i lody, życząc sobie z całego serca, żeby mógł po prostu... przekazać je im. Więc tak, jego apetyt praktycznie znika i nie kończy swojej porcji.

 

Mimo to Syriusz czuje, jak jego serce jednocześnie ściska się i rozgrzewa na myśl, że James i Regulus są teraz w pewien sposób przy nim, nawet jeśli oni sami o tym nie wiedzą. Są tak bezpieczni, jak to tylko możliwe w arenie, przynajmniej na razie, więc Syriusz może odetchnąć nieco swobodniej. Oczywiście, oglądanie ich na ekranie to nie to samo, co ich rzeczywista obecność, ale... zawsze to lepsze niż nic.

 

Gdyby jednak tu byli, Syriusz trącałby Regulusa raz, drugi, a potem trzeci, aż ten w końcu spojrzałby na niego z pełnym rezygnacji westchnieniem. Syriusz zezowałby i poruszał brwiami, żeby wywołać uśmiech na twarzy Regulusa, tak jak robił to, gdy byli dziećmi, a Regulus starałby się z całych sił z tym walczyć, ale i tak uśmiech rozlałby się po jego twarzy.

 

A James. Och, James byłby sercem i duszą całej tej radości i śmiechu, gdyby tu był. Z uśmiechem na twarzy, ciepłem w głosie, kręciłby się wokół, sprawiając, że wszyscy wybuchaliby śmiechem i przekomarzali się ze sobą. Pociągałby za jeden z loków Regulusa, jak to robił, gdy byli młodsi, kiedy myślał, że Syriusz tego nie zauważa, co wywoływało u Regulusa raczej grymas niezadowolenia niż rumieniec, jak to bywało w dzieciństwie. Paplałby bez końca do Remusa, zabawiając go niekończącymi się ciekawostkami, sprawiając, że Remus powoli otwierałby się, jeden ciepły śmiech po drugim. Drażniłby się z Pandorą, podkradając jej brownie, gdy nie patrzy, udając niewinnego, gdy ta podejrzliwie mrużyłaby oczy. Oddychałby w idealnym rytmie z Syriuszem, bo zawsze tak robili, zawsze oddychali w tym samym tempie; nawet teraz, za każdym razem, gdy James wdycha i wydycha powietrze na ekranie, Syriusz dostosowuje się do niego.

 

To dzieje się, gdy zaczyna sprzątać razem z Pandorą i Remusem. Owija brownie pojedynczo, żeby mogli je po prostu brać i jeść, kiedy tylko zechcą, a także po to, by Pandora i Remus mogli umyć blachę. Walczy z cienką folią spożywczą, gdy widzi, jak Regulus unosi palec, dając Jamesowi znać, żeby poczekał chwilę, zanim faktycznie zwinął się z nim razem pod kocem.

 

Ich obóz jest już rozstawiony. Mają miejsce na szybkie rozpalenie ognia, gdyby zrobiło im się zbyt zimno, wszystkie narzędzia w zasięgu ręki i gotowe do użycia. Mieli wodę, ale będą musieli uzupełnić zapasy jutro, gdy znajdą jej źródło. Jedli już - wcześniej królika, a także jagody, które James dla nich zebrał. Są więc bezpieczni i mieli stosunkowo spokojny dzień w porównaniu do wszystkich poprzednich.

 

Regulus najwyraźniej wychodzi, by obejść teren i upewnić się, że są tak odizolowani, jak to tylko możliwe - to ostatni obchód, który traktuje poważnie, bo trzyma sztylet w dłoni. Syriusz wie, że to wynika z paranoi; jeśli jednak pomoże mu to zasnąć tej nocy, Syriusz nie może mieć mu tego za złe. Na zewnątrz jest wyraźnie zimno, bo oddech Regulusa unosi się przed nim w białej chmurce, gdy porusza się bezszelestnie.

 

Kamera nagle pokazuje Jamesa, który ma głowę odchyloną do tyłu, wpatrując się w gwiazdy i szepcząc:

 

— Syriusz, mam nadzieję, że miałeś lepszy dzień niż ja.

 

Na dźwięk głosu Jamesa w kuchni zapada cisza. Syriusz szybko zawija ostatnie brownie i poświęca Jamesowi całą swoją uwagę, czując, jak serce ściska mu się w piersi.

 

— To, ech... cóż, nawet nie wiem, czy to widzisz, czy oni ci to pokazują, ale ja po prostu... — James przełyka ciężko i szybko mruga, wpatrując się w niebo. — Tęsknię za tobą, wiesz. Może to samolubne z mojej strony, ale chciałbym, żebyś tu był. Nie tutaj tutaj; po prostu żebyś był, żebym mógł z tobą porozmawiać. Ja... naprawdę chciałbym... — Zatrzymuje się, odchrząkując, a potem jego głos staje się cichszy. — Pamiętasz, kiedy...? To znaczy, pamiętasz wszystko, co ci powiedziałem? To wszystko było prawdą, musisz to wiedzieć, ale ja... czuję się jak hipokryta, bo to... to jest o wiele cięższe, niż kiedykolwiek mogłem sobie wyobrazić. Ja, um, teraz to rozumiem.

 

Syriusz jest niemal pewien, że jego serce właśnie pęka. Musi oprzeć dłonie o blat, by nie ugiąć się pod ciężarem emocji, bo rozumie, co James próbuje powiedzieć. A raczej to, czego nie mówi wprost. Jak trudne jest to wszystko, jak wielki ciężar na tobie spoczywa; teraz to pojmuje. Syriusz nie potrafi wyobrazić sobie niczego bardziej tragicznego.

 

James wypuszcza słaby śmiech, pociągając nosem.

 

— Tak, teraz to rozumiem. Jesteś tak... jesteś najsilniejszą osobą, jaką kiedykolwiek poznałem, Syriusz, i tak cholernie mi przykro, że musiałeś taki być. Mówisz... zawsze mówiłeś, że mnie podziwiasz, ale naprawdę nie wiesz, jak bardzo ja zawsze podziwiałem ciebie, zwłaszcza teraz. — Bierze głęboki oddech, powoli go wypuszczając. — Ale wszystko... wszystko będzie dobrze. Naprawdę będzie. Wciąż w to wchodzę, jasne? Plan pozostaje bez zmian. Po prostu... po prostu miałem małe załamanie, ale będę próbował dalej. Nie poddaję się. On też nie. Wciąż w to wchodzimy; wciąż tu jesteśmy.

 

Powieki Syriusza opadają, a te słowa obmywają go jak balsam dla duszy. To jak delikatne porażenie prądem, czułe wybudzenie ze snu - tyle sensu i ulgi, że coś w jego wnętrzu zaczyna wibrować. Czuje się jednocześnie zmotywowany i ukojony. Kiedy znów otwiera oczy, James uśmiecha się bardziej szczerze.

 

— Naprawdę, naprawdę mam nadzieję, że coś dziś jadłeś. Coś tak... dobrego. Tak rozpływającego się w ustach — mówi James, po czym cicho jęczy. — Mam teraz nieprzyzwoite myśli o cieście i nie możesz mnie za to oceniać, bo mam do tego pełne prawo. Widziałeś, co ja dziś jadłem? Pieprzonego królika.

 

Syriusz nie zdaje sobie sprawy, że płacze, dopóki mokry śmiech nie wyrywa się z jego ust, nieco zdławiony i urywany, a jego ramiona pochylają się, gdy unosi grzbiet dłoni do ust. To dziwne, jak nagle uświadamia sobie łzy spływające z oczu, mimo że prawdopodobnie czuje się teraz najlepiej od wielu dni. Akceptowalne łzy. James zawsze sprawia, że wszystko staje się lepsze.

 

— Po prostu uroczy, mały króliczek, który żył sobie swoim życiem — mówi James poważnym tonem, wzdychając ciężko. — Ale nic nie szkodzi. To jest…

 

— James, do cholery, z kim ty rozmawiasz? — warczy Regulus ściszonym głosem, nagle wychodząc zza głazu.

 

James podskakuje, przykładając dłoń do piersi.

 

— Kurwa, Regulus, nie rób tak. Prawie się przez ciebie posikałem ze strachu.

 

— Cóż, gdybyś był bardziej czujny, to by się nie zdarzyło — mówi Regulus chłodnym tonem. — Dlaczego w ogóle rozmawiasz? Zamknij się.

 

— Jeśli już musisz wiedzieć — mruczy James — rozmawiałem z Syriuszem.

 

Regulus unosi brew.

 

— O czym?

 

— Eee, głównie o cieście — mamrocze James, wyraźnie zawstydzony.

 

— Cieście — powtarza Regulus beznamiętnie.

 

James odchrząkuje.

 

— Zjadłbym teraz kawałek ciasta. A ty?

 

— Przestań gadać, James — mówi ostro Regulus, podchodząc bliżej, by złapać koc i wślizgnąć się pod niego.

 

— Cholera, Reg, jesteś lodowaty. Chodź tu, kochanie.

 

Nie dotykaj mnie.

 

— Trochę, kurwa, trudno to zrobić, kiedy się przytulamy, ty kompletny draniu. Przestań być taki uparty i... ał! Hej, uważaj.

 

Ty uważaj.

 

— To gdzie mam położyć ręce? — narzeka James, gdy ich ciała poruszają się pod kocem, a Regulus wyraźnie walczy, by nie być blisko Jamesa, mimo że jednocześnie musi być blisko niego, żeby się ogrzać.

 

Regulus prycha.

 

— Wsadź je sobie w spodnie, co mnie to obchodzi.

 

Następuje chwila ciszy, po czym James mówi:

 

— Albo mógłbym...

 

Nie waż się — warczy Regulus.

 

— Mówię tylko, że może bardziej byś to docenił, gdybym wsadził je w twoje spodnie zamiast w swoje — żartuje James.

 

— Jeszcze jedno słowo, a wsadzę moje ręce w twoje spodnie tylko po to, żeby oderwać ci tego pieprzonego kutasa — syczy Regulus, po czym wydaje z siebie niski odgłos wściekłości, gdy praktycznie wtula się w Jamesa tak blisko, jak tylko może, ewidentnie wściekły na okoliczności, w których się znalazł.

 

James milknie po tej groźbie, jak każdy rozsądny człowiek by zrobił, ale wydaje się być w dużej mierze usatysfakcjonowany faktem, że teraz trzyma Regulusa w ramionach. Syriusz powoli wypuszcza powietrze z ulgą, bo tak, właśnie tak.

 

Tak, nadal w tym tkwią. Nadal tu są. Nadal próbują. Jakoś się podniosą i będą iść dalej, a to jest pierwszy krok. Pozostają w ciszy, a Syriusz obserwuje, jak jego brat powoli, niespokojnie zasypia w ramionach jego najlepszego przyjaciela.

 

Na razie są bezpieczni i to wystarczy.

 

Nie mija dużo czasu, zanim kamera pokazuje po kolei wszystkich pozostałych trybutów, a na ekranie pojawia się Rita. Pandora natychmiast podchodzi, by wyłączyć hologram, wypuszczając głęboki oddech, gdy odwraca się z lekkim uśmiechem.

 

— Wszystko w porządku? — pyta go Pandora.

 

— Tak — szepcze Syriusz, zaskoczony odkryciem, że przynajmniej na tę noc jest to w większości prawda. — Tak, wszystko w porządku.

 

Pandora kiwa głową.

 

— Dobrze. Cóż, rozpaczliwie potrzebuję prysznica i trochę snu. Brownie były pyszne, Remus, dziękuję. Syriusz, zobaczymy się rano, tak?

 

— Oczywiście — odpowiada Syriusz.

 

— Dobranoc, Pandora — mruczy Remus, gdy Pandora zbiera swój projektor hologramów i odwzajemnia życzenia, wychodząc z pokoju z machnięciem ręki.

 

Syriusz oddycha przez chwilę, po czym odwraca się i widzi Remusa opierającego się o blat za nim, z dłońmi spoczywającymi przy biodrach, co sprawia, że jego tors pozostaje całkowicie odsłonięty.

 

Syriusz rzuca się na niego.

 

W najmniej gwałtowny sposób, jaki można sobie wyobrazić, Syriusz wpada na klatkę piersiową Remusa i niemal rozpływa się przy nim z głębokim westchnieniem, zamykając oczy. Remus nie potrzebuje czasu, by zrozumieć sytuację; w ciągu kilku sekund obejmuje Syriusza ramionami, trzymając go, jakby urodził się właśnie po to. Przez długi czas po prostu trwają w uścisku i oddychają.

 

Syriusz nie płacze. Czuje się... dobrze. Tak dobrze, jak to tylko możliwe w jego sytuacji. Wie, że to nie potrwa długo, więc chce wykorzystać ten moment jak najlepiej. Po prostu... teraz, tej nocy, przepełnia go ulga i nadzieja, i pragnie zatrzymać to uczucie. Pragnie trzymać Remusa i być przez niego trzymanym, więc pozwala, by to się działo. Pozwala sobie na to.

 

— Cześć — szepcze Remus.

 

— Cześć — odszeptuje Syriusz.

 

— W porządku? — pyta Remus, a jego usta poruszają się przy skroni Syriusza, gdy mówi.

 

— Skąd zawsze wiesz? — szepcze Syriusz, przybliżając twarz, z nadzieją, że poczuje więcej ust Remusa. Ostatnim razem całował go w skroń i policzek, a Syriusz pragnie tego ponownie. Pragnie tego i czegoś więcej.

 

— Zakładam, że pozwalasz sobie na to, czego pragniesz, bo jesteś w nieco lepszym nastroju — wyjaśnia Remus, bo jest taki mądry i już zdążył Syriusza całkowicie rozgryźć. Jak mu się to udało, Syriusz nie ma pojęcia.

 

— Mniej więcej tak — przyznaje Syriusz, bo teraz jest najlepsza pora. W tej chwili nie czuje wyrzutów sumienia. Żadnego stresu. Może to czyni go słabym, ale chce się w tym rozkoszować tak długo, jak tylko może. A może to po prostu czyni go człowiekiem. Czasami zapomina, że nim jest.

 

Ponieważ Remus zawsze, zawsze wie, delikatnie składa pocałunki wzdłuż twarzy Syriusza. Oddech Syriusza bezwiednie się załamuje, serce bije mu ciężko w piersi, a całe ciało mrowi, gdy usta Remusa muskają jego szczękę. Remus powoli się odsuwa, patrząc na niego, studiując go. Syriusz widzi, jak jego wzrok przesuwa się w dół na jego usta, a potem natychmiast z powrotem w górę.

 

Syriusz kołysze się do przodu jak ryba złapana na haczyk.

 

Usta Remusa drgają.

 

— Potrzebujesz umyć zęby? — droczy się Remus, unosząc dłoń, by delikatnie przeczesać włosy Syriusza, gdy się nachyla.

 

— Zamknij się. Spanikowałem, dobra? — mamrocze Syriusz, nieco bez tchu z powodu bliskości Remusa. — Czy ty... to znaczy, czy zamierzasz mnie pocałować? Czy to dozwolone?

 

— Czy to... — Remus dławi się śmiechem i odchyla się, by spojrzeć na niego, jakby był czymś niezwykłym. — Syriusz, co? Co to w ogóle znaczy? „Czy to dozwolone"?

 

— Właśnie do mnie dotarło, z dużym opóźnieniem, że to, co powiedziałem, mogło zabrzmieć nieco absurdalnie…

 

Nieco?

 

— …ale, na swoją obronę, chwilowo zapomniałem, że to dosłownie nie jest ci dozwolone, biorąc pod uwagę twoją pozycję, ale jednocześnie całkowicie akceptowalne, gdy jesteś w apartamencie, gdybyś tylko chciał — kontynuuje Syriusz, plącząc się w wyjaśnieniach. — Nie żebyś musiał, oczywiście, ale jeśli... jeśli to coś, czego... chciałbyś, to jasne, że mógłbyś. Po prostu... to znaczy…

 

— Syriusz — mówi Remus z rozbawieniem.

 

— To... miałem na myśli tylko to, że to twoja decyzja, czy chcesz to zrobić, czy nie. Nie... nie mówię... no wiesz, masz tutaj taką swobodę. Z kimkolwiek. — Syriusz przerywa na moment. — Zaraz.

 

Remus podwija wargi.

 

— Tak, kontynuuj. Z przyjemnością posłucham, jak się z tego wytłumaczysz.

 

— Eee — mówi Syriusz, marszcząc brwi. — Cóż.

 

— Czekam — przypomina mu Remus.

 

Syriusz marszczy brwi jeszcze bardziej.

 

— Nie podoba mi się to.

 

— Nie? — Remus unosi brew. — A więc moja wolność nie wykracza poza granice tego, co tobie się podoba? Mogę żyć tylko w obrębie tego, co ciebie zadowala, tak to wygląda?

 

— Ja... nie, oczywiście, że nie. Możesz robić, co tylko zechcesz, jak już wielokrotnie mówiłem — mamrocze Syriusz — ale powinienem cię uprzedzić, że jeśli pocałujesz kogokolwiek innego poza mną, będę okropnie zazdrosny.

 

Brwi Remusa wędrują w górę.

 

— Och, prosto do sedna. Żadnego owijania w bawełnę. Nawet nie zdążyłem się z tobą porządnie podroczyć.

 

— Uczę się.

 

— Jestem dziwnie dumny?

 

— Czy to... — Syriusz przerywa, przygryzając wewnętrzną stronę wargi, po czym wypuszcza głęboko powietrze. — Czy to... nie za wiele? Czuć... być takim, kiedy my... kiedy to jest... — Znów milknie na moment, a jego brwi zbliżają się do siebie. — Szczerze mówiąc, sam nawet nie wiem, czym to jest. Czym my jesteśmy.

 

— Czym jesteśmy — powtarza Remus, a jego głos łagodnieje. — Powiedziałbym, że jesteśmy tragicznie nieuniknieni i żałośnie bezsensowni.

 

Syriusz czuje się, jakby właśnie oberwał. Jakby to Remus go właśnie uderzył. Cholera, to zabolało bardziej, niż się spodziewał. Och, wpadł po uszy, prawda?

 

— Bezsensowni. Jesteśmy... bezsensowni?

 

— Rzeczywistość nigdy nie czuła potrzeby, by być łaskawą — mówi łagodnie Remus, wyglądając na bardzo smutnego. — Syriusz, bez wątpienia pędzimy na złamanie karku w stronę czegoś, ale nie możemy nigdzie dotrzeć. Nie zajdziemy nigdzie. Powiedz mi, że to rozumiesz.

 

— Nie rozumiem tego — chrypi Syriusz.

 

Remus wzdycha.

 

— To jest moje życie, Syriusz. Moja służba w Hallow jest... to moja przyszłość. Nie mogę zaoferować ci nic więcej i nie będę udawał, że jest inaczej. Za mniej niż tydzień opuścisz Hallow, by wrócić do domu, a ja nadal tu będę.

 

— Ja... wiedziałem o tym — przyznaje Syriusz, nawet jeśli tak naprawdę nie pozwalał sobie o tym myśleć. Miał już wystarczająco dużo powodów, żeby być cholernie zdenerwowanym, czyż nie?

 

— Wszystko, co tu robimy, ma znaczenie. Nasz nieunikniony koniec tego nie przekreśla — szepcze Remus, cofając dłoń, by objąć nią policzek Syriusza. — Jesteśmy czymś, ale nie możemy być wszystkim. Ja... chciałbym, żebyśmy mogli. Albo przynajmniej, żebyśmy mogli spróbować. Jeśli wolisz, żebyśmy byli niczym, bo nie możemy być wszystkim, to zrozumiem.

 

Syriusz oddycha przez chwilę, po czym mówi:

 

— Nie sądzę, żebym potrafił być z tobą niczym.

 

— Czyżby? — pyta Remus, a jego głos jest tak miękki, że brzmi niemal jak pieszczota.

 

— Czuję zbyt wiele — wyznaje Syriusz szeptem. Wypuszcza powietrze drżącym oddechem. — Ja... wiesz, że muszę wracać tu każdego roku. Mogę przekupić odpowiednie osoby, żebyś był przydzielany do mojego apartamentu co roku, Remus. Jeśli... jeśli to coś, czego byś chciał.

 

Remus waha się przez dłuższą chwilę, jego usta się rozchylają, a potem na jego twarzy pojawia się wyraz bólu.

 

— Nie mogę o to prosić, ani nawet tego oczekiwać. Syriusz, możesz... możesz mieć życie, którego ja nie jestem w stanie ci zapewnić. Możesz mieć kogoś, kto nie należy już do innych sił, na które nie mamy wpływu. Kogoś, kogo będziesz widywał częściej niż przez kilka tygodni w roku. Ja nie mogę dać ci wszystkiego, ale ktoś inny może.

 

— Wolę być czymś z tobą niż wszystkim z kimkolwiek innym — wyznaje mu Syriusz.

 

— Och, dlaczego właściwie to mówisz? — Remus wypuszcza powietrze, jakby ktoś właśnie uderzył go w brzuch.

 

— Po prostu mówię prawdę — odpowiada cicho Syriusz.

 

— Mówiłem, żebyś mnie ostrzegł — szepcze Remus, po czym przesuwa dłoń niżej, by ująć szczękę Syriusza, dając mu tylko tyle ostrzeżenia, zanim pochyla się i całuje go.

 

Tak po prostu, Remus go całuje.

 

Jest to niepewny, powolny pocałunek, wcale nie głęboki. Remus jest ostrożny, a umysł Syriusza kompletnie opustoszał. Wszystkie myśli gwałtownie się zatrzymały, a on sam zastygł w bezruchu, niezdolny do jakiejkolwiek reakcji. Nie może nic na to poradzić, bo Remus go całuje. Każda komórka jego ciała drży z częstotliwością, która jest właściwie nieco niepokojąca, jakby miał za chwilę spontanicznie spłonąć. Jego nerwy, wszystkie naraz, przesyłają impulsy, rozświetlają się i zalewają go przytłaczającym poczuciem wszystkiego.

 

Syriusz nie odwzajemnia pocałunku, głównie dlatego, że cały świat zdaje się na moment zatrzymać, a on nie ma najmniejszego, cholernego pojęcia, co powinien z tym zrobić. Ostatni raz, kiedy kogoś pocałował albo był przez kogoś całowany, miał miejsce dziesięć lat temu. Nie pamięta, czy czuł się wtedy tak samo; właściwie w ogóle tego nie pamięta, bo jego pamięć jest do niczego.

 

Remus odsuwa się ostrożnie, a Syriusz nie pamięta, kiedy zamknął oczy, ale teraz je otwiera i widzi, jak Remus patrzy na niego z niepewnością.

 

— Czy nie powinienem był tego robić?

 

— Nie — chrypi Syriusz. Wypuszcza drżący oddech, nie będąc do końca pewnym, czy w tej chwili wystarczająco dużo tlenu dociera do jego mózgu. Trochę się obawia, że za sekundę straci przytomność. — Jeśli... to znaczy, jeśli chcesz, to... to mógłbyś zrobić to jeszcze raz.

 

Najwyraźniej Remus by chciał, bo po krótkiej chwili znów to robi. Po prostu pochyla się i całuje go drugi raz, równie delikatnie jak za pierwszym razem. Syriusz jest teraz nieco lepiej przygotowany, więc unosi twarz, pozwalając, by zalała go świadomość, jak bardzo mu się to podoba. O tak, naprawdę mu się to podoba. Usta Remusa są miękkie, a on sam przesuwa jedną dłoń z policzka Syriusza na bok jego szyi, ciepłymi palcami muskając bardzo wrażliwą skórę. Syriusz zastanawia się przelotnie, czy Remus wyczuwa gwałtowne pulsowanie tętnicy w jego gardle; jego serce pędzi.

 

Remus tym razem się nie odsuwa, a Syriusz w końcu odwzajemnia pocałunek, wciąż absurdalnie uległy, lecz bezradnie spragniony więcej. Przez chwilę to tylko delikatne muśnięcie ust, ciepły nacisk, który narasta, potem słabnie, by zaraz powrócić. To niemal jak drażnienie się, a Syriusz chętnie poddaje się pocałunkowi, bezwiednie wyciągając rękę, by położyć ją na boku Remusa. Dotyka go lekko, starając się ze wszystkich sił nie zrobić niczego, czego nie powinien.

 

Potem dłoń Remusa, wciąż spoczywająca na jego policzku, wsuwa się w jego włosy, a na ustach Syriusza pojawia się pierwszy ślad języka, tylko małe, gorące muśnięcie wzdłuż dolnej wargi, i wszystkie myśli Syriusza o zachowaniu ostrożności natychmiast wyparowują. Jego ręka zaciska się na boku Remusa, palce lekko wbijają się w ciało, gdy bezwiednie pochyla się do przodu, pragnąc więcej. Wydaje się to podobać Remusowi, bo wydaje z siebie cichy pomruk aprobaty przy ustach Syriusza i całuje go głębiej, teraz z dodatkowym atutem w postaci języka, co Syriusz bardzo, bardzo popiera.

 

Stopniowo, Remus przechodzi od całowania go do prawdziwego całowania, a Syriusz nie potrafi właściwie opisać różnicy między jednym a drugim, ale czuje tę zmianę. Jest więcej języka, po pierwsze, a cały nastrój uległ przemianie. To instynktowne, jak obaj przysuwają się do siebie coraz bliżej, przyciągani naturalnie, gdy świat wokół nich zanika - wraz z przyczyną każdego dystansu, którego dotąd między sobą przestrzegali. Zniknął, ot tak, a Syriusz ani trochę nie żałuje jego odejścia.

 

To tak, jakby coś w Syriuszu po prostu… pękło. Albo może wskoczyło na swoje miejsce. A może jedno i drugie, złamanie, które musi zostać nastawione, granica roztrzaskująca się tylko po to, by zostać zbudowaną na nowo gdzie indziej. Cokolwiek to jest, Syriusz drży na całym ciele i nie potrafi powstrzymać się od wtulenia w Remusa, przesuwając drżącymi dłońmi po jego piersi, by opleść ramionami jego barki, przyciskając ich do siebie tak blisko, jak to tylko możliwe. Remus reaguje podobnie, całując go mocniej, głębiej, z większą desperacją.

 

Ale tempo znów zwalnia. Z wysiłkiem. Głównie za sprawą Remusa, bo Syriusz jest obecnie nieobecny na wszystkich poziomach. Remus odsuwa się, pozwalając im się uspokoić, gdy opiera swoje czoło o jego.

 

Tak, Syriusz już nigdy nie będzie taki sam. Jest zgubiony. Całe to zamartwianie się, że to on się załamie, a okazuje się, że to Remus. Jeśli ktokolwiek jest w rozsypce, to właśnie Syriusz. I to tylko po jednym pocałunku. Jednym skosztowaniu.

 

Oczy Syriusza uchylają się, by mógł spojrzeć na Remusa, i myśli: czy to zbyt wcześnie, by być pewnym, że cię kocham?

 

— To, czym jesteśmy... — Remus odsuwa się lekko i przesuwa dłoń, by objąć nią szczękę Syriusza, delikatnie przesuwając kciukiem po jego dolnej wardze. — To, czym jesteśmy, to coś. Jesteśmy czymś, Syriusz.

 

— Byleby nie być niczym — szepcze Syriusz.

 

— Nie, nigdy tym — szepcze w odpowiedzi Remus, uspokajając go, i pozwala Syriuszowi przyciągnąć się z powrotem w swoje ramiona. W ciszy wtulają się w siebie i trwają tak, trzymając się nawzajem.

 

Mija dużo czasu, zanim się od siebie odrywają.

Chapter 18: Pełne koło

Chapter Text

Remus puka do drzwi Syriusza bez chwili wahania.

 

Po prostu unosi rękę, z własnej woli, i puka. Bez strachu, bez zmartwień, bez zahamowań. Jego wewnętrzne ograniczenia zostały odcięte i czuje się z tym naprawdę, naprawdę dobrze.

 

Nie mija dużo czasu, zanim Syriusz otwiera drzwi, a potem już tam stoi, z błyszczącymi oczami i wilgotnymi włosami. Wygląda na bardziej wypoczętego niż przez ostatnie dni, choć sińce pod oczami spowodowane ogólnym niedoborem snu wciąż pozostają, nawet jeśli nieco zbladły przez noc. Jest oczywiście przepiękny, a pierwszą myślą, jaka przychodzi Remusowi do głowy, jest to, że chciałby go pocałować.

 

To jest... szczerze mówiąc, prawdopodobnie niegrzeczne, ale myśl i tak nie ustępuje, dzika, buntownicza i pełna pragnienia. Żadnego "cześć"? Ogarnij się, Lupin, myśli, ale na swoją obronę ma to, że teraz wie, jak to jest czuć usta Syriusza na swoich. Jego wargi są tak niewiarygodnie miękkie. Remus jest już nimi zauroczony, po zaledwie jednym pocałunku.

 

— Cześć — wzdycha Syriusz, bezwiednie bawiąc się klamką, patrząc prosto na Remusa, podczas gdy na jego policzkach stopniowo pojawia się rumieniec.

 

— Cześć — odpowiada Remus, a jego usta wyginają się w uśmiechu.

 

— Ja właśnie... to znaczy, już wstałem. Nie spałem. Właśnie brałem prysznic. Nie unikałem cię — wypala Syriusz.

 

Remus unosi brew.

 

— Nie sądziłem, że mnie unikasz. Dlaczego miałbyś to robić?

 

— Pamiętasz, co się stało wczoraj wieczorem? — pyta Syriusz napiętym głosem.

 

— Hmm — mruczy Remus, a kąciki jego ust znów drgają. — Wczoraj wieczorem... Wczoraj wieczorem... Oglądaliśmy igrzyska, potem robiliśmy brownie... Tak, pamiętam.

 

To nie wywołuje u Syriusza uśmiechu ani rumieńca, jak Remus się spodziewał. Zamiast tego wygląda na... skrępowanego, a może niespokojnego i lekko zdenerwowanego, albo wszystko naraz.

 

— Remus, ty... um, po prostu nie... nie żartuj sobie ze mnie na temat... wspomnień. Mam ten... mam problemy z pamięcią, więc to jest... skomplikowane.

 

— Problemy z pamięcią — powtarza Remus, a fala poczucia winy natychmiast w nim narasta, bo przecież faktycznie nabijał się z Syriusza. Założył, że reakcja Syriusza wczoraj i w dniu rozpoczęcia igrzysk była czymś w rodzaju odpowiedzi na traumę. Nie zdawał sobie sprawy, że to częste zjawisko, powtarzający się problem w codziennym życiu, nawet w dobre dni. Albo w dni, które są w większości dobre.

 

— To nie jest... — Syriusz wydaje z siebie zmęczone westchnienie. — To nie pochodzi z mojego pobytu na arenie. Znaczy, pochodzi, ale nie fizycznie. Nie jest to skutek urazu głowy czy czegoś takiego. Po prostu mam wiele różnych problemów, które nagromadziły się podczas pobytu na arenie, a większość z nich wpływa bardziej na mój umysł niż na ciało. Po prostu... czasami jakby... znikam, tak to czuję, i nie mogę sobie przypomnieć niczego, co się działo, gdy mnie nie było. Moje ciało funkcjonuje dalej, ale ja nie jestem obecny, naprawdę. Jak powiedziałeś, kiedy wydawało się, że zniknąłem na chwilę; to dlatego, że faktycznie mnie nie było.

 

— Och — mówi cicho Remus, czując ucisk w sercu. Wiedział, a przynajmniej się domyślał, ale wcześniej nie znał wszystkich szczegółów. — Czy to... czy istnieją jakieś czynniki, które to wywołują?

 

— Czasami tak — przyznaje Syriusz. — To może być rodzaj mechanizmu obronnego, jak sądzę, bo zdarza się, gdy jestem... naprawdę zdenerwowany, zły albo zestresowany. Zbyt wiele tego wszystkiego do udźwignięcia i mój mózg po prostu... odcina się od tego. Ale czasem nie, po prostu się dzieje. Szczerze mówiąc, nie mogę z tym nic zrobić. Kiedyś, gdy byłem młodszy, było znacznie gorzej, więc teraz łatwiej mi z tym żyć, ale to wciąż... cóż, nigdy nie zniknie.

 

— Nie odzyskujesz tych wspomnień? — pyta Remus.

 

— Nie. Nigdy — odpowiada mu cicho Syriusz. Bierze drżący oddech i zaczyna nerwowo bawić się koszulą. — Moja pamięć jest do bani. Jest bardzo fragmentaryczna, zwłaszcza jeśli chodzi o czas przed igrzyskami, a pierwszy rok po igrzyskach pamiętam ledwo co. Same igrzyska - oczywiście, że je pamiętam, każdą cholerną sekundę, co jest po prostu... — prycha. — Jedyna rzecz, którą chciałbym zapomnieć, i właśnie to pamiętam najlepiej.

 

Remus krzywi się.

 

— To jest…

 

— Popieprzone? Pechowe? Tak, wiem. — Syriusz unosi rękę w geście frustracji, wyglądając na podenerwowanego, i ma do tego pełne prawo. — W każdym razie, pamięć to dla mnie skomplikowana, delikatna sprawa, więc... Cóż, czasami mam naprawdę szczęśliwe wspomnienia, które nie są... one nie są prawdziwe, albo nie mogę mieć pewności, że są, albo są bardzo niespójne i pomieszane. Kto wie, co do cholery wyprawia mój mózg, szczerze mówiąc? Więc jeśli... jeśli mam naprawdę, naprawdę dobre wspomnienia, które wydają się zbyt piękne, by były prawdziwe, to... mam tendencję, by w nie wątpić.

 

— Rozumiem — mówi cicho Remus, czując ból na myśl o człowieku stojącym naprzeciwko. Człowieku, który na to nie zasłużył. Nikt na to nie zasługuje, ale Syriusz... Och, to łamie Remusowi serce. Sprawia, że chciałby dopaść każdego, kto przyczynił się do skrzywdzenia Syriusza i po prostu... rozszarpać ich na strzępy.

 

Syriusz odchrząkuje.

 

— Dobra, więc mam takie naprawdę bardzo dobre wspomnienie z wczorajszej nocy, które - mam nadzieję - nie jest tylko wytworem mojej wyobraźni. Proszę, powiedz mi, że naprawdę się pocałowaliśmy.

 

— Tak, pocałowaliśmy się. To było cudowne — odpowiada mu Remus, a napięcie natychmiast opuszcza ramiona Syriusza. Jego oczy dosłownie rozbłyskują, a potem pojawia się ten jego uśmiech, ten sam, który za każdym razem niemal zamienia Remusa w kałużę. Choć to smutne, że Syriusz musiał o to zapytać, jest coś słodkiego w tym, że może cieszyć się tym po raz drugi. Za pierwszym razem również był tak wyraźnie szczęśliwy.

 

— Wspaniale! — oznajmia Syriusz z autentyczną radością, jakby naprawdę był postronnym widzem, którego ekscytująca teoria właśnie się potwierdziła i który jest bezgranicznie zadowolony, że miał rację. Remus nigdy nie widział czegoś, co byłoby jednocześnie tak tragiczne i urocze. Syriusz posyła mu figlarnie zmysłowe spojrzenie i choć jego "uwodzicielski wzrok" ma być zapewne żartem, wygląda... niesprawiedliwie dobrze, tak naprawdę. — Czy było tak dobre, jak pamiętam?

 

— Było dokładnie tak dobre, jak pamiętasz — zapewnia go Remus, rozbawiony, gdy Syriusz uśmiecha się jeszcze szerzej i udaje, że się kłania.

 

— Dziękuję, dziękuję — mówi Syriusz z wielką pompą, jakby odbierał nagrodę i wygłaszał mowę dziękczynną. — Chciałbym podziękować Mary Macdonald, mojej poduszce, wierzchowi mojej dłoni oraz policzku Jamesa Pottera, którego polizałem, gdy miałem trzynaście lat, żeby zaznaczyć swoją dominację i roszczenia, kiedy Zachary Zilloway ośmielił się nazwać Jamesa swoim najlepszym przyjacielem.

 

Och, naprawdę wygłosił mowę dziękczynną. Co za idiota. Remus parska słabym śmiechem i zakrywa twarz dłonią, tak beznadziejnie zakochany, że aż żałosne.

 

— Ty go polizałeś?

 

— Jak pies, prosto po boku jego twarzy, a potem wpatrywałem się prosto w oczy Zillowaya, aż poczuł się tak niekomfortowo, że dosłownie po prostu sobie poszedł — mówi Syriusz radośnie.

 

— A co James miał do powiedzenia na ten temat? — pyta rozbawiony Remus, opuszczając dłoń.

 

Syriusz chichocze.

 

— Uznał to za przezabawne.

 

— Oczywiście, że tak — mówi Remus. — Obaj jesteście niedorzeczni.

 

— Jego dokładne słowa brzmiały: och, następnym razem po prostu na mnie nasikaj, co? A ja mu odpowiedziałem, żeby mnie nie prowokował, bo absolutnie bym to zrobił. Potem rzucił mi wyzwanie, żebym zrobił to następnym razem, i zrobiłbym to, uwierz mi, ale Zilloway znalazł sobie nowego najlepszego przyjaciela tydzień później. James twierdzi, że był niewierny, ale ja wolę myśleć, że wiedział, iż go pokonałem — wyjaśnia Syriusz, wzruszając ramionami.

 

— Czemu mnie to wcale nie dziwi? — mruczy Remus.

 

— Na swoją obronę powiem, że miałem tylko trzynaście lat — uśmiech Syriusza nieco blednie, a jego brwi się marszczą. Potem się krzywi. — Chyba. A może dwanaście? Nie bardzo... to znaczy, wiem, że byliśmy młodzi. To akurat pamiętam. Ale to nieważne, naprawdę. Rozumiesz, o co mi chodzi.

 

Remus posyła mu łagodny uśmiech.

 

— Rozumiem, tak. — Milknie na chwilę, po czym bierze głęboki oddech. — Czy mogę... zapytać? Jeśli nie chcesz o tym rozmawiać, oczywiście nie musimy. Po prostu…

 

— Nie, w porządku. — Syriusz odchrząkuje. — Pytaj śmiało.

 

— Po prostu... — Remus milknie, próbując znaleźć odpowiednie słowa. — Cóż, co chciałbyś, żebym zrobił? Kiedy to się dzieje, mam na myśli. Ty po prostu... zachowujesz się jak zwykle, więc chyba pytam, jak mógłbym ci pomóc.

 

Syriusz mruga.

 

— Och. Cóż, szczerze mówiąc, nie wiem. To znaczy, przed tobą nikt nigdy nie zauważył, że... odpływam. Ponieważ, jak sam powiedziałeś, po prostu funkcjonuję dalej, więc trudno to dostrzec.

 

— W porządku — mówi Remus. — Jeśli jest coś, czego nie chciałbyś, żebym robił, też możesz mi o tym powiedzieć. To znaczy, i tak bym niczego nie zrobił, naprawdę, ale rozumiesz, o co mi chodzi.

 

— Tak, wiem. To mi nie przeszkadza — mówi mu Syriusz. — To znaczy, oczywiście przeszkadza mi, że ciągle mimowolnie zapominam różne rzeczy, ale nie to miałem na myśli. Po prostu nie przeszkadza mi, że dzieje się to przy tobie, ani jak na to reagujesz. Ufam ci.

 

Mówi to tak lekko, tak swobodnie, jakby była to niepodważalna prawda, którą wszyscy powinni już znać, nic wielkiego. On najwyraźniej wcale nie uważa tego za coś istotnego, nawet nie mrugnąwszy okiem, jakby wiedział o tym od zawsze.

 

Remus czuje, jak jego serce pęcznieje, aż niemal go boli, jakby miało zaraz eksplodować. Nie jest świadomy, jak odpowie, dopóki słowa nie wylewają się z jego ust w bezdechu.

 

— Błagam, powiedz mi, że umyłeś już zęby, bo bardzo chciałbym cię znowu pocałować.

 

Syriusz rozpromienia się w uśmiechu, tłumiąc śmiech, po czym wyciąga rękę, chwyta Remusa za kołnierz i powoli, och, tak bardzo powoli, przyciąga go do siebie. Droczy się:

 

— Masz szczęście; moje zęby są, faktycznie, umyte — a następnie przyciąga Remusa do pocałunku, by to udowodnić.

 

Tym razem nie ma wahania. Syriusz rzuca się w to z zapałem, jakby pragnął tego równie mocno jak Remus. Obejmuje dłonią szczękę Remusa, a drugą ręką wplata się w jego włosy, całując go i całując, i całując tak głęboko, że Remus traci rachubę... właściwie wszystkiego. Cokolwiek, co nie jest Syriuszem w jego ramionach i ustami Syriusza przy jego własnych, po prostu nie ma znaczenia.

 

Remus przyciąga Syriusza bliżej, by lepiej go poczuć, a on jest tak... cholera, po prostu idealny. Wszystko w nim jest cudowne; żar jego ust, miękkie włosy, kształt jego ciała, gdy pochyla się, by przycisnąć ich do siebie jeszcze mocniej. Czuje delikatny dotyk języka Syriusza, badawczy, a potem Syriusz wydaje z siebie cichy dźwięk w trakcie pocałunku, gdy bezwiednie obraca się, by przycisnąć Remusa do drzwi. Remus poddaje się temu chętnie, już rozproszony własną dłonią we włosach Syriusza i uczuciem zębów Syriusza muskających jego dolną wargę, testujących, odkrywających.

 

To prawie jakby... nowicjowskie? Jakby nie był do końca pewien, co robi, co mu się podoba, a czego nie... więc to wszystko odkrywa. Remus wątpi, by to była prawda, ale musi przyznać, że podoba mu się, jak dokładny jest Syriusz, poświęcający czas, by pocałunek był naprawdę, naprawdę dobry. Jest oszałamiająco dobry, więc jego starania nie idą na marne. Im dłużej to trwa, tym bardziej Syriusz się w tym odnajduje, a Remus jest więcej niż szczęśliwy, mogąc zostać dokładnie tutaj i pozwolić Syriuszowi na spokojne robienie wszystkiego, na co ma ochotę.

 

Jednak dolna warga Syriusza staje się w końcu zbyt kusząca, by ją ignorować, i Remus po prostu musi poczuć ją między swoimi zębami. Właściwie, musi zrobić wiele rzeczy i zabiera się do nich, bo Syriusz mu na to pozwala. Co więcej, wydaje się być całkowicie za, jeśli można tak wnioskować z cichego jęku, który mu się wymyka, i sposobu, w jaki wtula się w pocałunek. Jest tak bardzo, bardzo wrażliwy; reaguje na wszystko, jakby nigdy wcześniej tego nie czuł, jakby to Remus wprowadzał go w świat przyjemności. Remus wie, że to niemożliwe, ale i tak rozkoszuje się tym uczuciem.

 

Pocałunek przerywa się, gdy Syriusz nabiera głęboki oddech, jego palce zaciskają się we włosach Remusa, a przez ciało przebiega mu dreszcz, kiedy na moment zatrzymuje się, by zaczerpnąć powietrza. Dyszy. Remus chichocze, nisko i ciepło, po czym pochyla głowę i muska ustami linię szczęki Syriusza, kierując się prosto ku jego szyi.

 

— Och, to jest... mmm, to naprawdę... — Syriusz urywa, wydając z siebie zduszony dźwięk, a jego głowa odchyla się do tyłu, gdy Remus najwyraźniej trafia na wrażliwe miejsce. Syriuszowi musi się to naprawdę podobać, bo wygina się w jego stronę z przytłumionym jękiem.

 

Remus odsuwa się nieznacznie, wykazując się naprawdę imponującą cierpliwością.

 

— Nie powinienem tego za bardzo robić. Tak łatwo zostawiają ci się siniaki.

 

— Nie obchodzi mnie to. Rób to — szepcze Syriusz, pociągając za włosy Remusa.

 

— Ludzie zobaczą — ostrzega Remus. — Wyciągną własne wnioski i zaczną snuć domysły…

 

— Niech patrzą — przerywa mu Syriusz, z trudem łapiąc oddech. — Nie obchodzi mnie, co ktokolwiek sobie pomyśli, gdy na mnie spojrzy. Nie pozwól, by to cię powstrzymało, bo mnie to na pewno nie powstrzyma.

 

— Nikt się nie dowie. Spojrzą na ciebie i pomyślą, że poszedłeś do łóżka z jakimś sponsorem; zobaczą te ślady i będą zazdrościć jakiejś wymyślonej bogatej osobie w swojej głowie. Niektórzy nawet będą twierdzić, że to oni, ale nikt nie będzie wiedział. Nikt oprócz ciebie, gdy spojrzysz w lustro — mruczy Remus, poddając się i ponownie przyciskając usta do szyi Syriusza. Zaczyna powoli, wydając z siebie pomruk, gdy Syriusz niemal drży przy nim. — I mnie. Ja też będę wiedział.

 

— Tak, tak, tak — powtarza Syriusz jak mantrę, jego głos jest wysoki i brzmi, jakby właśnie usłyszał najlepszą wiadomość w swoim życiu. W tej chwili Remus myśli, że mógłby nakłonić Syriusza do absolutnie wszystkiego. Jest taki chętny. Taki szczery.

 

Remus robi to celowo, i robi to z konkretnym zamiarem. Z pełnym skupieniem. Zostawia ślady na gardle Syriusza, w górę i w dół, wysoko i nisko. Przez cały czas Syriusz oddycha ciężko, wciąga powietrze i syczy przez zaciśnięte zęby, a Remus zamyka oczy, by rozkoszować się tymi pięknymi dźwiękami. Syriusz wierci się przy nim, pociągając niespokojnie za jego włosy, więc Remus opuszcza obie dłonie na jego biodra, by utrzymać go w miejscu.

 

Syriusz zaczyna przeklinać pod nosem i uderza wolną ręką w drzwi tuż obok głowy Remusa, nad jego ramieniem. Remus odruchowo podskakuje i odsuwa się, by upewnić się, że z Syriuszem wszystko w porządku. Syriusz jęczy i mówi:

 

— Przepraszam, przepraszam, ja... cholera, przepraszam. To było... po prostu nie spodziewałem się, że to będzie tak dobre. Przepraszam. Nie... nie musisz przestawać, wszystko w porządku. Jestem absolutnie w porządku w tej chwili, Remus.

 

— Dobrze — mówi Remus, tłumiąc śmiech. Figlarnie marszczy nos i pochyla się, by zetknąć go z nosem Syriusza, wywołując u niego cichy, rozbawiony pomruk. — Tylko nie złam drzwi. Ani swojej ręki.

 

— Postaram się — mamrocze Syriusz, brzmiąc na zdyszanego.

 

Remus uśmiecha się do niego szeroko i droczy się:

 

— Co, żaden dawny kochanek nigdy nie sprawił, że było ci tak dobrze?

 

— Um. — Syriusz odchrząkuje. Jego źrenice są rozszerzone, a twarz już zaczerwieniona, ale Remus potrafi rozpoznać, kiedy Syriusz rumieni się z zażenowania, a nie z podniecenia. Syriusz porusza się niespokojnie i posyła Remusowi niepewny uśmiech. — Cóż, właśnie o to chodzi. Nigdy nie miałem dawnych kochanków. Ja... nigdy z nikim nie byłem.

 

— Ty... — Remus mruga, szczerze zaskoczony. — Co?

 

Syriusz marszczy brwi.

 

— Wiem, że moja reputacja sugeruje coś innego, ale myślałem, że mówiłeś, że nie wierzysz w te wszystkie bzdury.

 

— Nie wierzę — mówi szybko Remus, szeroko otwierając oczy. — Po prostu założyłem... to znaczy, może w domu? Albo może jakaś przelotna przygoda tu i ówdzie, po prostu nie aż tyle, ile mówią. Co byłoby... to byłoby w porządku, Syriusz.

 

Syriusz prycha.

 

— Cóż, nie, nie miałem. Jedyne, co kiedykolwiek zrobiłem, to pocałowałem Mary Macdonald, gdy miałem szesnaście lat, i nic więcej od tamtej pory. Wierz lub nie, stanie się obiektem seksualnym dla Hallow skutecznie zniechęca do seksu.

 

— W porządku, to... to jest w porządku, Syriusz — mruczy Remus, utrzymując jego spojrzenie. — To znaczy, właściwie nie, to nie jest w porządku. To okropne i przykro mi, że musiałeś przez to przechodzić. Ale mam na myśli, że jest w porządku w sensie... nie musimy nic robić.

 

— No... świetnie — warczy Syriusz, wyraźnie w defensywie. Najwyraźniej Remus go uraził, zdenerwował, albo jedno i drugie. Syriusz odsuwa się, wcale nie wyglądając na zadowolonego. — Świetnie, bo i tak nic nie zrobimy.

 

Remus unosi ręce w geście poddania.

 

— Oczywiście.

 

Syriusz marszczy na niego brwi jeszcze bardziej i stoją tak przez kilka minut w niemal duszącym milczeniu, a potem Syriusz znów jest tuż przy nim, jakby nigdy się nie oddalił. W ciągu kilku sekund znów całuje Remusa, praktycznie przyszpilając go do drzwi swoim entuzjazmem, jęcząc w pocałunku jak człowiek odkrywający cud. Remus śmieje się bez tchu, nie mogąc się powstrzymać, a Syriusz mamrocze zadufany drań przy jego ustach, po czym w zasadzie wpycha swój język do ust Remusa, dając mu coś innego do roboty niż śmianie się. Remus przyjmuje to jak dar, którym jest.

 

Wciąż są zajęci sobą (i to dość intensywnie), gdy pisk sprawia, że obaj odskakują od siebie, by zobaczyć Pandorę, która zasłania oczy dłonią, odwracając się na wpół.

 

— Och! Nie chciałam... Przyszłam tylko obudzić Syriusza. Przepraszam.

 

— Nic się nie stało. — Remus odchrząkuje i prostuje się. — Naprawdę, Pandora, wszystko w porządku.

 

— Zrobiłam śniadanie — mówi słabo Pandora, wciąż nie odsłaniając oczu. Jej usta wyginają się w uśmiechu. — Przepraszam za przerwanie. Nie wiedziałam, że wy dwaj... doszliście już do tego etapu.

 

— To coś nowego — mamrocze Syriusz.

 

— No cóż, to cudownie — oznajmia radośnie Pandora. — W takim razie już sobie pójdę. Zostawię was z waszym... rozwojem sytuacji. Tak. Przepraszam za najście.

 

— Dziękuję za przygotowanie śniadania! — woła za nią z wdzięcznością Remus, a Pandora jedynie macha ręką przez ramię, cicho chichocząc, gdy znika w głębi korytarza.

 

Syriusz jęczy i opiera czoło o ramię Remusa, delikatnie uderzając w nie głową.

 

— Nawet nie słyszałem, jak nadchodzi.

 

— Jeśli to cię jakoś pocieszy, ja też jej nie słyszałem — mówi Remus, unosząc dłoń i przeczesując palcami włosy Syriusza, po czym delikatnie nakłania go, by uniósł twarz. Syriusz spełnia prośbę, a Remus pochyla się, by obdarzyć go słodkim, krótkim pocałunkiem, który sprawia, że Syriusz cicho wzdycha, gdy ten się odsuwa. Remus uśmiecha się. — Chodź. Czeka cię długi dzień, a ty potrzebujesz śniadania.

 

— Racja — mówi Syriusz. — Tak. Właśnie to.

 

Chichocząc, Remus sięga w dół, by chwycić dłoń Syriusza i spleść ich palce, po czym ciągnie go w górę korytarza. Syriusz podąża za nim z krzywym, triumfalnym uśmiechem.

 

~•~

 

James wie, gdzie znajdują się on i Regulus, ale stara się o tym nie wspominać. Planuje po prostu nonszalancko zauważyć: "O, spójrz na tę dogodną jaskinię tam", a następnie wciągnąć Regulusa do środka, zanim ten zacznie cokolwiek podejrzewać. Z pewnością ten plan się powiedzie.

 

Minęło pięć dni. Jedenastu trybutów wciąż pozostaje przy życiu. Nikt nie zginął od czasu Mulcibera, a fakt, że grupa ludzi przetrwała w jaskini niewykryta i bezpieczna przez tak długi czas sprawia, że James niemal gorączkowo pragnie zaprowadzić tam Regulusa. Choćby na dzień lub dwa, co najmniej. W ten sposób będą też mieli przewagę liczebną nad śmierciożercami, a ponieważ on i Regulus zabili trzech z siedmiu ich członków, uważa, że w ich najlepszym interesie jest znalezienie miejsca, gdzie nie zostaną łatwo odkryci. Potrzebują więcej czasu.

 

Poprzedni dzień był... zły. Bardzo, bardzo cholernie zły. Cóż, szczerze mówiąc, wszystkie dni były złe, ale mimo to. James i Regulus spędzili poprzedni dzień nie odzywając się do siebie ani nie patrząc na siebie, obaj zbyt zagubieni we własnych myślach, zmagający się z własnym bólem, żalem i gniewem.

 

To uczucie przeniosło się na dzisiejszy dzień. Wyruszyli późno, ponieważ obaj budzili się z koszmarów, więc żaden z nich tak naprawdę nie przespał nocy. Regulus znów milczy, a James jest tak cholernie wyczerpany, że ma ochotę również pogrążyć się w ciszy. Nagle żartowanie i szukanie tematów do rozmowy wydaje się najtrudniejszą rzeczą na świecie; Regulus się zamknął w sobie, a James przysiągłby, że jakaś wewnętrzna iskra w nim samym zgasła.

 

Mimo wszystko, James naprawdę miał na myśli to, co powiedział Syriuszowi zeszłej nocy. Wciąż tu są, wciąż walczą, a plan pozostaje bez zmian. James przeprowadzi Regulusa przez to wszystko i nic go nie powstrzyma. W tym momencie nie istnieje siła, która mogłaby go powstrzymać. Tak naprawdę to jego największa motywacja, szczególnie wewnątrz areny. To jedyna rzecz, która popycha go naprzód, gdy ma ochotę po prostu usiąść i... rozpłakać się.

 

W pewien sposób James chciałby podziękować Regulusowi, bo nawet teraz - nawet tutaj - odnajduje w nim pocieszenie. Cel. Nadzieję. Nie zdając sobie z tego sprawy, Regulus daje mu powód, by żyć, by walczyć, po prostu przez sam fakt, że oddycha.

 

Już samo to, a także doświadczenie areny, sprawia, że James zaczyna odkrywać rzeczy o sobie, nad którymi nigdy wcześniej się nie zastanawiał.

 

Przede wszystkim, jest opiekunem. Lubi troszczyć się o innych. To, że sprawia, by inni czuli się lepiej, poprawia samopoczucie jemu samemu, a zazwyczaj wie, jak to robić. Przychodzi mu to naturalnie i daje poczucie spełnienia. Czasem bywa to męczące, czasem wyczerpujące, czasem zapomina, że on też potrzebuje opieki, ale ogólnie rzecz biorąc - to najbardziej satysfakcjonująca rzecz, jakiej kiedykolwiek doświadczył w życiu.

 

Kolejna rzecz - jest nieco zbyt przywiązany do swoich zasad moralnych. Myśli, że gdyby Regulusa tu z nim nie było, miałby problem z walką taką, jaką prowadzi. Posiadanie celu, na którym może się skupić, zadania, które przewyższa to, co jest gotów zrobić dla własnego przetrwania, może być właśnie tym, co pomogło mu przeżyć tak długo. Zabił ludzi. Dosłownie odebrał życia. Nie jest pewien, czy byłby w stanie to zrobić, gdyby nie walczył dla czegoś - a dokładniej dla kogoś - bo wątpi, by był skłonny przedkładać wagę własnego przetrwania nad czyjekolwiek inne, w którym to przypadku byłby już martwy.

 

Wreszcie, jest o wiele bardziej odporny, niż kiedykolwiek przypuszczał. Doświadczył już rzeczy, które wcześniej znał tylko z opowieści najbliższych, i szczerze mówiąc, nigdy nie sądził, że będzie wystarczająco silny, by sobie z nimi poradzić, a jednak jest. Jakoś daje radę. Jakoś, mimo wszystko, wciąż idzie naprzód.

 

Po prostu idzie dalej.

 

To coś znaczy dla Jamesa. To jest dla niego ważne. Może to czyni go optymistą, nie jest pewien, ale naprawdę wierzy w to, co powiedział Regulusowi. Kim jest, kim naprawdę są - to należy do nich; nikt nie może im tego odebrać. Może to zostać zmienione, może zostać ukształtowane nie do poznania, ale to, z czego są stworzeni, to, co stanowi o nich jako o ludziach, nie może zostać wymazane. I James wciąż się tego trzyma, odmawiając kiedykolwiek, przenigdy puszczenia. Będzie sobą aż do ostatniego tchu.

 

Więc James rozważa te wszystkie rzeczy przez pierwszą godzinę poranka, kiedy on i Regulus szykują się i wyruszają w milczeniu. Szczerze mówiąc, to dla niego swego rodzaju moment autorefleksji, który uspokaja go bardziej, niż się spodziewał. Oczywiście, świadomość, że wciąż mają przed sobą długą drogę i wiele wyzwań, również pomaga mu wziąć się w garść, na tyle, na ile jest w stanie.

 

Następny jest sam Regulus, który z pewnością stał się tak zdystansowany, jak to tylko możliwe, mimo że wciąż podróżuje z Jamesem. To niepokojąco podobne do tego, jaki był w wieku piętnastu lat - jak po prostu się oddala, odmawiając komukolwiek zbliżenia się do siebie. Strata Evana była dla niego ogromnym ciosem.

 

Szczerze mówiąc, James jest poruszony śmiercią Evana, bo ten był miły, pomocny i zabawny, a śmierć zawsze jest przygnębiająca, ale nie dotknęło go to tak mocno jak Regulusa, który najwyraźniej przypadkiem zbliżył się do Evana. Oczywiście nigdy nie zrobiłby tego celowo, właśnie po to, by uniknąć dokładnie tego, co teraz czuje, ale to była jedna z tych rzeczy, które po prostu się wydarzyły. Nawet nie zamierzając, zaprzyjaźnił się z kimś, komu zaufał, a potem go stracił. Serce Jamesa boli na myśl o tym, co przeżywa Regulus.

 

James nie wie, co z tym zrobić. Jak pomóc. Nie jest nawet pewien, czy może pomóc, bo to jedna z tych sytuacji, w których Regulusowi należy się prawo do odczuwania bólu. Powinien mieć możliwość przeżywania żałoby w taki sposób, jakiego sam potrzebuje.

 

Problem w tym, że znajdują się w Głodowych Igrzyskach i nie mogą sobie pozwolić na takie luksusy. Regulus nie może zwolnić, by przeżywać żałobę. Nie może się wyłączyć i wycofać w głąb siebie. Nie może robić wszystkich tych rzeczy, na które powinien mieć prawo po stracie przyjaciela, ponieważ jeśli to zrobi, sam również może zginąć.

 

James spędza dużo czasu próbując wymyślić najlepszy sposób, by pomóc, ale szczerze mówiąc, nie potrafi znaleźć ani jednej rzeczy, którą mógłby zrobić czy powiedzieć, co dziwnym trafem wywołuje u niego niepokój. Wtedy, zupełnie niespodziewanie, Regulus gwałtownie zmienia kierunek, oddalając się od jaskini, w której przebywają pozostali, a James dostrzega swoją szansę.

 

— Czekaj, czekaj, dokąd idziesz? — wypala James, przyspieszając kroku, by znaleźć się przed nim i zagrodzić mu drogę.

 

Regulus mruga, z pustym spojrzeniem. To niepokojące.

 

— W... tamtą stronę?

 

— Dlaczego? — pyta James, zdezorientowany.

 

— Bo nie możemy dalej iść w tamtym kierunku — mówi powoli Regulus, jakby tłumaczył coś idiocie. Wskazuje na drogę, którą właśnie szli, tę, którą James naprawdę chce kontynuować, bo są już tak blisko. — To nierozsądne. Po prostu zatoczymy koło i w końcu wpadniemy na śmierciożerców, jeśli będziemy tak dalej iść.

 

James zaciska wargi.

 

— Nie możesz być tego pewien.

 

— Owszem, mogę. To miejsce to okrąg, James. Las otacza wszystko pierścieniem.

 

— Skąd to wiesz? Obeszedłeś już całą arenę?

 

— Ja... — Regulus prycha, wyglądając na urażonego. — Nie, ale nie muszę. Szkarłatna rzeka opływa jaskinię, a cały las otacza szkarłatną rzekę. To po prostu logiczne.

 

— Myślisz, że jesteś taki mądry, co? — pyta James, opierając ręce na biodrach.

 

Regulus mruży oczy.

 

— W rzeczy samej, jestem.

 

— Tak? — James sugestywnie przechyla głowę w kierunku, w którym chce iść. — Udowodnij to.

 

— Nie muszę niczego udowadniać — warczy Regulus. — Nie ma potrzeby, żebym udowadniał, że mam rację. Po prostu, kurwa, mam rację. A teraz zamknij się i idź.

 

— Myślę, że tym razem jednak musisz to udowodnić — mówi ostrożnie James. Wie, że przegina, ale... cóż, rozpaczliwe czasy wymagają rozpaczliwych środków. Unosi brwi. — Tym razem wydaje mi się, że się mylisz.

 

To działa jak zaklęcie. Oczy Regulusa rozpalają się. Owszem, z wściekłości, ale jednak się rozpalają. James bierze, co może, w tej sytuacji.

 

Przez następne co najmniej dwadzieścia minut James pogrąża się w długiej, zaciętej kłótni z Regulusem o jego zmysł orientacji, z którym James tak naprawdę nie ma problemu w rzeczywistości, ale jeśli jest coś, czego James nauczył się w ciągu ostatniej dekady, to jak działać Regulusowi na nerwy. Prawdę mówiąc, James jest niezmiernie dumny z faktu, że nikt nie irytuje Regulusa tak jak on.

 

W pewnym momencie James przyznaje przed sobą, że pozwolił tyradzie Regulusa nieco odpłynąć w tło, ale to naprawdę nie jego wina. Nie można go za to winić. Regulus ma rumieńce na policzkach, a jego oczy są jaśniejsze niż kiedykolwiek od trzeciej nocy, i jest po prostu... jest tak piękny. Nawet tutaj, po czterech dniach bez mydła i prysznica, mając do dyspozycji jedynie wodę do szybkiego obmycia się, wciąż pokryty zaschniętą krwią i beztrosko, machinalnie obracający sztylet w palcach - nawet właśnie tutaj, w takim stanie, jest tak cholernie piękny.

 

Szczerze mówiąc, James ma myśli balansujące na granicy niestosowności, co prowadzi go do wniosku, że jest poważnie wygłodzony emocjonalnie i spragniony czułości. Czuje, że oszaleje, jeśli nie będzie mógł kogoś dotknąć w sposób, w jaki swędzą go palce. Nawet nie w sensie seksualnym; chce po prostu... trącić kogoś ramieniem albo usiąść tak, by jego udo przylegało do czyjegoś, a prawdopodobnie padłby, gdyby ktoś przypadkiem przytulił go w tej chwili. Cholera jasna, jest spragniony dotyku. Dosłownie wygłodniały fizycznego kontaktu.

 

Trzymanie się Regulusa w nocy szczerze mówiąc może być jedyną rzeczą, która do tej pory utrzymała go przy zdrowych zmysłach, ale James jest aż nazbyt świadomy, że Regulus nie chce być dotykany, zwłaszcza ostatnio. Oczywiście, były między nimi te delikatne dotknięcia, gdy używali maści, ale to działo się w następstwie przemocy. Jest tak wiele przemocy, a James pragnie... Cóż, pragnie czułości dla samej czułości.

 

Szczerze mówiąc, tęskni za Syriuszem. Zawsze byli wobec siebie czuli, odkąd byli dziećmi. Regulus, znacznie mniej, nawet gdy był dzieckiem, choć czasem pozwalał Syriuszowi być wyjątkiem. Nawet gdy Regulus był w nim zadurzony, nigdy nie zabiegał o dotyk Jamesa; pozwalał Jamesowi się dotykać, nawet wydawał się onieśmielony i zadowolony za każdym razem, gdy James to robił, ale oczywiście James uznawał to za oczywistość i nie robił tego zbyt często. Kiedy w końcu zaczął tego pragnąć, było już za późno.

 

James zastanawia się, ile dni, ile tygodni, miesięcy, lat Regulus spędził, po prostu mając nadzieję, że James go dotknie, a teraz James pragnie zrobić dokładnie to tak bardzo, że jego dłonie wręcz bolą z tęsknoty, tylko po to, by Regulus pozostawał wiecznie poza jego zasięgiem, nawet gdy James mógłby po prostu wyciągnąć rękę i go dotknąć. Nie jest to jednak pożądane, a to stanowi całą różnicę.

 

— …to tylko podstawowy obwód, a jaskinia jest środkiem średnicy — peroruje Regulus, zupełnie nieświadomy, jak bardzo James pragnie go teraz objąć.

 

Mrugając gwałtownie, James odchrząkuje i mówi:

 

— Och, tak, kontynuuj te matematyczne wywody. Nie ma absolutnie nic bardziej pociągającego. Jesteś kujonem. Jeśli powiesz mi, czym jest mitochondrium, nie jestem pewien, czy zdołam się powstrzymać.

 

— Mitochondrium to elektrownia komórki — mamrocze Regulus, po czym marszczy brwi. — Po pierwsze, to nauki przyrodnicze, to nawet nie jest bliskie matematyce. Po drugie, nie jestem kujonem.

 

— Jesteś absolutnym kujonem — odpowiada James z prychnięciem. — Zawsze byłeś małym maniakiem nauki, o czym ty w ogóle mówisz? Nie myśl, że zapomniałem o twoich dziennikach, o tym całym pisaniu, którym się zajmowałeś, o twojej obsesji na punkcie smętnej poezji. Och, pamiętam to wszystko.

 

Regulus posyła mu gniewne spojrzenie.

 

— Smętna poezja? Odwal się.

 

— Mały Black i jego dzienniczki z kwiatkami zasuszonymi między stronami — droczy się James, bezradnie czuły. Szczerze mówiąc, zawsze uważał to za niewypowiedzianie urocze. — Wiesz co, założę się, że pisałeś kiedyś o mnie, prawda?

 

Regulus marszczy brwi jeszcze mocniej, a jego twarz staje się jeszcze bardziej czerwona niż dotychczas, i bardzo stanowczo nie udziela odpowiedzi.

 

James dławi się zaskoczonym śmiechem.

 

— Czekaj, naprawdę? Pisałeś o mnie?

 

Odpierdol się, James — cedzi przez zęby Regulus.

 

— Nie, zamknij się, to jest urocze — oznajmia James bez tchu, bardziej zachwycony niż był od dni. — Podkochiwałeś się we mnie i pisałeś o tym w swoich dziennikach. To jest takie... Nie możesz sobie wyobrazić, jak bardzo mnie to cieszy. No dalej, co tam napisałeś?

 

— Niby czemu miałbym to pamiętać? — burczy Regulus. — Oczywiście, że nie napisałem o tobie ani słowa przez ostatnie dziesięć lat.

 

— Nie? — pyta James, dziwnie rozczarowany, bo nawet gdyby Regulus pisał tylko o tym, jak bardzo go nienawidzi, to przynajmniej wciąż by o nim pisał. — No cóż, ale... na pewno czytałeś swoje stare dzienniki, Regulus.

 

Unosząc brew, Regulus odpowiada:

 

— Nie, nie czytałem, bo je spaliłem.

 

— Ty... — James czuje się niewytłumaczalnie zdradzony. — Co, dlaczego?

 

— Bo kiedy jesteś piętnastoletnim chłopcem, właśnie tak próbujesz zapomnieć o swoim pierwszym... — Regulus urywa, a to niedokończone zdanie zawisa w dźwięczącej ciszy po tym, jak gwałtownie zamyka usta, aż jego zęby uderzają o siebie.

 

James unosi brwi.

 

— Pierwszym...?

 

— Zauroczeniu — dokańcza Regulus, jakby wyrywano mu zęby. Właściwie James jest niemal pewien, że Regulus wolałby wyrwać sobie zęby jeden po drugim, niż przyznać na głos, że kiedyś się w nim podkochiwał. — Kiedy masz piętnaście lat i próbujesz zapomnieć o swoim pierwszym zauroczeniu, palisz wszystkie dzienniki zawierające jakiekolwiek wstydliwe, obciążające dowody na istnienie tego zauroczenia, więc co najmniej cztery lata dzienników zamieniły się w popiół dzięki tobie.

 

— To naprawdę... Nie wiem, kochanie, to chyba trochę przesada, nie sądzisz? Moim zdaniem wygląda to tak, jakby wypływało z głębokiego uczucia.

 

— Nie pytałem cię o zdanie.

 

— Cóż, ja tylko mówię — mamrocze James, przechylając głowę na bok. — Naprawdę szkoda tych dzienników. Może gdybyś je przeczytał ponownie, przypomniałbyś sobie, co ci się we mnie podobało.

 

— Och, nigdy nie zapomniałem — mówi Regulus. — Po prostu nauczyłem się tego nienawidzić.

 

Usta Jamesa drgają.

 

— Więc co właściwie ci się we mnie podobało? Co zacząłeś nienawidzić, Regulus?

 

Regulus patrzy na niego przez dłuższą chwilę i James początkowo myśli, że nie otrzyma odpowiedzi, ale wtedy - ku jego zaskoczeniu - Regulus szepcze:

 

— Sprawiałeś, że coś czułem.

 

— Co takiego czułeś? — pyta James, a jego serce przyspiesza.

 

Tym razem Regulus nie odpowiada. Po prostu odwraca się i zaczyna odchodzić, zostawiając Jamesa, który patrzy za nim, a jego umysł próbuje rozpaczliwie zrozumieć, co dokładnie sprawiło, że Regulus coś poczuł, i jak mógłby to powtórzyć.

 

Choć tak naprawdę nie ma sensu próbować. James wie, jak to się skończy, więc każda chwila, która wydaje się czymś ważnym, czymś wyjątkowym, nie może prowadzić donikąd. James po prostu gubi się w tym raz za razem, kompulsywnie tego szukając, bo nie może nic poradzić na to, co czuje. Dla niego jest w tym wszystko - w tym, co mogą mieć, w każdej interakcji i skradzionych kawałkach czasu, które im jeszcze pozostały.

 

To kolejna rzecz, którą James odkrywa. Jego miłość jest bardzo podobna do przetrwania. Po prostu trwa, bez względu na wszystko. Przetrwanie to brzydki proces, a oni wciąż są tu, tak potwornie żywi; podobnie James wciąż jest potwornie zakochany.

 

— Nie, naprawdę, co czułeś? — nalega James, spiesząc, by go dogonić, dosłownie zdesperowany, by się dowiedzieć.

 

Regulus nadal go ignoruje, najwyraźniej osiągnąwszy dzienny limit zwierzeń. James wie, że nic więcej z niego nie wyciągnie, przynajmniej nie teraz, więc wzdycha i mentalnie odkłada tę sprawę na później. Z pewnością jeszcze do tego wróci.

 

Na razie celem jest nie zdradzić Regulusowi, że zmierzają z powrotem w kierunku, w którym James pierwotnie chciał go poprowadzić. Jeszcze dwadzieścia minut marszu i dotrą do pozostałych. Szczerze mówiąc, James najbardziej nie może się doczekać spotkania z Vanity. Martwił się o nią podczas zimnych nocy. Miło będzie też zobaczyć Petera, Irene i Mathias.

 

Zaczyna się lekko denerwować, gdy zbliżają się do celu, bo po prostu... zakłada, że tamci wciąż tam są. Z tego, co wie, mogli się przenieść już kilka dni temu. Jamesa nie było od rana drugiego dnia. Nie jest całkowicie pewien, czy organizatorzy igrzysk po prostu... zostawiliby ich w spokoju, ale jednocześnie w ciągu ostatnich kilku dni było tyle zamieszania z nimi i śmierciożercami, że może organizatorzy nie czuli potrzeby zajmowania się kimkolwiek innym.

 

Widzowie mogą śledzić tylko kilka rzeczy naraz. Organizatorzy igrzysk nie chcieliby przytłoczyć ich zbyt wieloma wydarzeniami w jednym czasie. Syriusz wspomniał o tym fakcie i o tym, jak można by to wykorzystać na ich korzyść, więc James ma nadzieję, że pozostali są obecnie bezpieczni i wciąż tam, gdzie ich zostawił.

 

Gdy zbliżają się do celu, James naprawdę ma nadzieję, że tak właśnie jest, bo nagle słychać szelest dochodzący z pobliskich krzaków, który sprawia, że on i Regulus zastygają w bezruchu. W mgnieniu oka obaj mają broń uniesioną i gotową do użycia, zawsze teraz nieco spięci, z tą nieustępliwą paranoją i gotowością do walki.

 

Regulus jest najbliżej krzaków i zbliża się do nich jeszcze bardziej w całkowitej ciszy, trzymając sztylet w dłoni. Krzaki szeleścą mocniej, po czym wyłania się z nich jakaś postać, na co Regulus reaguje natychmiast. W ciągu kilku sekund powala intruza na ziemię i przykuca, przykładając mu sztylet do gardła, ucinając jego ostry okrzyk.

 

— Peter? — James mruga ze zdziwieniem, po czym jego twarz rozjaśnia się. — Peter!

 

— James? — pyta Peter drżącym głosem.

 

— Hej! — woła James radośnie, podbiegając i promieniejąc nad nim uśmiechem. Po obu stronach Petera leżą porzucone sterty futra, które - jak James jest niemal pewien - trzymał wcześniej w rękach; zwierzęta z pułapek, bez wątpienia. — Och, zbierasz jedzenie?

 

Peter wydaje z siebie cichy odgłos czystego przerażenia.

 

— Ach, tak.

 

— Wszystko w porządku? — pyta James, marszcząc brwi, po czym z opóźnieniem dociera do niego, że Regulus wciąż przyciska Petera do ziemi z ostrzem przy jego gardle. Oczy Jamesa rozszerzają się i rzuca się do przodu, by szybko odciągnąć jego rękę. — Na litość boską, Reg, to tylko Peter.

 

— Dziękuję — wycharcza Peter, chwiejnie podnosząc się na nogi. Mruga, patrząc na nich i bierze głęboki oddech, unosząc drżące palce do gardła. — Eee, pomijając fakt, że prawie zginąłem, wspaniale cię widzieć, James. Martwiliśmy się o ciebie.

 

— Mówiłem ci, że wrócę — oznajmia James z uśmiechem. Właściwie nie pamięta, czy rzeczywiście to obiecał, czy nie, bo wydaje mu się, że minęły całe wieki - ale cóż, brzmi to jak coś, co mógłby powiedzieć. — Czy Irene i Mathias są tutaj? Wysłałem ich w tę stronę.

 

— Tak, są tutaj — potwierdza Peter, kiwając głową i sięgając po rzeczy, które upuścił.

 

Nagle Regulus zrywa się na nogi i odchodzi bez słowa, sprawiając, że James odprowadza go wzrokiem. Peter mruga, po czym spogląda na Jamesa z wyraźnym zmieszaniem.

 

— Po prostu, eee, dajcie nam chwilę — mamrocze James.

 

— Małe spięcie domowe? — pyta Peter z przekąsem.

 

James wzdycha ciężko.

 

— Nie masz pojęcia.

 

~•~

 

Regulus zamierza zabić Jamesa. Biorąc pod uwagę obecne miejsce i sytuację, nie jest to pusta groźba. Od dłuższego czasu nie słyszał wystrzału armaty i jakaś część jego jestestwa wręcz tego pragnie, bo to znak, że zbliża się koniec. Śmierć Jamesa oznaczałaby jeden krok bliżej do celu.

 

Och, Regulus z pewnością go zamorduje. Po prostu… po prostu wyjmie swój sztylet, przyłoży mu go do gardła, obserwując, jak pojawia się to spojrzenie w jego oczach, które zawsze się tam pojawia. Ten błysk. Iskierka. Ta arogancka, pewna siebie postawa, którą Regulus mógłby zdusić, powoli, tak powoli, przesuwając ostrze po jego gardle, aż krew zacznie się sączyć, a może oddech Jamesa by się załamał, może by jęknął…

 

— Och, jestem popieprzony — mruczy Regulus pod nosem, kompletnie wściekły. Cudownie, całkowicie mu odbiło. Jest tak przesiąknięty przemocą, że zaczyna mu się to mieszać nawet z seksem.

 

Warcząc pod nosem, Regulus odchodzi dalej w głąb lasu, czując nieprzyjemne mrowienie w całym ciele. Jest wściekły, owszem, ale też niechętnie pod wrażeniem, że James zdołał go tu zwabić wyłącznie dlatego, że zna go tak dobrze, wie dokładnie, które guziki nacisnąć. Och, Regulus nienawidzi tego, że dał się na to nabrać. James cholernie go wykiwał. Manipulacyjny dupek.

 

Regulus zatrzymuje się, bierze głęboki wdech, po czym powoli wypuszcza powietrze, trzymając sztylet w dłoni i wytężając słuch, nasłuchując jakichkolwiek oznak zbliżania się kogokolwiek. Odruchowo spogląda w górę, lustrując korony drzew. Teraz zawsze pamięta, by patrzeć także w górę.

 

Evana nigdy tam nie ma.

 

Przez chwilę Regulus pozwala swoim oczom się zamknąć. Ostatnio wszystko było... trudne. Od śmierci Evana, od kiedy James zabił Mulcibera, czuje się, jakby poruszał się pod wodą. Kłótnia z Jamesem wcześniej była jak... wynurzenie się na moment, czego zupełnie się nie spodziewał. Myślał, że docenia to przytłumienie wszystkiego, jakby wszystko docierało do niego z oddali, a on sam pozostawał w stanie otępienia.

 

Funkcjonował na autopilocie, ale tylko w takim sensie, że samolot rozbijał się w zwolnionym tempie. Wyłączenie się, jak się okazuje, nie jest wcale takie proste, gdy jest aż nazbyt świadomy, że mogłoby go to zabić. To tak, jakby jego instynkt przetrwania toczył wojnę z poczuciem, że wewnątrz już jest martwy.

 

Więc nie, nie spodziewał się, że po prostu... bycie sobą przez chwilę będzie się tak dobrze czuć. Jakby wynurzył się po powietrze, którego rozpaczliwie potrzebował, choć nawet nie wiedział, że na to liczył. Samo usłyszenie dźwięku własnego głosu, życia w nim, sprawiło, że poczuł się mniej zdezorientowany. Usłyszenie głosu Jamesa, zobaczenie jego uśmiechu, poczucie ciepła jego spojrzenia... Cóż, dziwnym trafem okazało się to najbardziej kojącą rzeczą, jaka przydarzyła mu się od dłuższego czasu.

 

Co jest szkodą, bo Regulus zamierza zabić Jamesa.

 

Za chwilę. Gdy tylko go dogoni.

 

Regulus nie wątpi, że James podąży za nim, nawet mając swoich głupich sojuszników w zasięgu. Jednak bycie samemu przez kilka minut jest w pewien sposób przyjemne. Przez ostatnie dni przebywał z Jamesem w tak bliskiej przestrzeni, prawie bez przerwy, i nie był w stanie się od niego oddalić nawet na chwilę - przynajmniej nie w sytuacjach, które nie wiązały się z ucieczką i walką o życie. A to... To było duszące na swój sposób, co jest zaskakujące, bo jak to możliwe, że James jest jednocześnie powiewem świeżego powietrza i uczuciem bycia przytłoczonym?

 

Regulus po prostu... po prostu potrzebuje jednej chwili.

 

Dostaje ją.

 

Przez dłuższą chwilę, nawet dłuższą niż dwie, Regulus pozostaje całkowicie, absolutnie sam. Początkowo jest to dobre uczucie. Oddycha. Poświęca czas po prostu na to, by oddychać, wciągając powietrze głęboko i wydychając je powoli. Jego umysł jest pusty, oczyszczony, i przez moment jest całkowicie spokojny. Po prostu jakby... istnieje, nic więcej.

 

A potem Regulus rozgląda się dookoła. Robi to ostrożnie, nie wydając żadnego dźwięku, gdy obraca się w miejscu, szukając czegoś. Zajmuje mu zawstydzająco długą chwilę, by zdać sobie sprawę, że nie, wcale nie szuka czegoś, ale raczej kogoś. Jamesa. Nie minęła nawet minuta bez niego, a już go wypatruje.

 

Przez Regulusa pełznie narastające zwątpienie, że może James wcale nie zamierza za nim podążyć. Znalazł przecież swoich sojuszników, czyż nie? Może ma już dość wszystkiego, przez co Regulus pośrednio (a czasem bezpośrednio), lecz niewątpliwie, zmusił go do przejścia. Szczerze mówiąc, gdyby Regulus mógł się uwolnić i uciec, zrobiłby to przy pierwszej nadarzającej się okazji z krzyżykiem na drogę.

 

Przełykając ślinę, Regulus stoi w miejscu i czuje się absurdalnie mały. Jak zagubione dziecko, które nie wie, jak znaleźć drogę do domu. Jak ktoś błądzący po omacku, rozpaczliwie szukający choćby odrobiny światła.

 

Wtedy, niczym żywe ucieleśnienie słońca, James wyłania się spośród drzew z toporem w dłoni i ostrożnym, lecz zdecydowanym wyrazem twarzy. Regulus słyszy cichy, ledwo słyszalny oddech ulgi, który wyrywa się z jego własnych ust, i nienawidzi się za to.

 

James oczywiście wyraźnie spodziewa się kłótni, ale widać po jego postawie, że jest gotów podjąć walkę. Regulus, rzecz jasna, zamierza się z nim sprzeczać, jak tylko pozbędzie się przemożnej chęci, by podejść, wtulić się w jego ramiona i nigdy, przenigdy ich już nie opuszczać.

 

Dlaczego jego serce właśnie teraz zaczyna tak trzepotać? James przecież nic nie zrobił! Po prostu... tam jest.

 

Tak, Regulus będzie musiał go zabić.

 

— Zabiję cię — oznajmia Regulus.

 

— Posłuchaj...

 

— Nie. Absolutnie nie.

 

— Wysłuchaj mnie tylko, dobrze? — mówi James napiętym głosem. Zbliża się niemal ostrożnie. — Pamiętasz, jak powiedziałeś, że zastanowisz się nad tym?

 

Regulus mierzy go gniewnym spojrzeniem.

 

— Nie miałem zbytnio czasu, żeby się nad tym zastanawiać, prawda?

 

— Nie, może nie miałeś, ale wcale nie musisz — odpowiada James. — Reg, oni są ukryci i bezpieczni. Z nimi będzie nas więcej niż tych czterech pozostałych śmierciożerców i może faktycznie coś z tym zrobimy. Śmierciożercy mają gdzie wracać i poruszają się w grupie, prawda? Bo tak jest mądrzej.

 

— Tak, i spójrz, dokąd ich to zaprowadziło, James.

 

— To nie przez liczebność i posiadanie bazy stracili już trzech. My jesteśmy tego powodem, więc nawet nie próbuj tego argumentu.

 

— Wiem — mruczy Regulus, bo doskonale zdaje sobie sprawę z tego, co zrobili razem z Jamesem. Ma to wyryte w pamięci. — Po prostu…

 

— Jest tam stałe źródło wody, a pułapki, które zastawili, naprawdę coś łapią — kontynuuje James pospiesznie, kręcąc głową. — Ocieplili jaskinię, żeby było w niej cieplej, przynajmniej tak twierdzi Pete, i można tam rozpalić ogień bez zwracania na siebie uwagi. Irene i Mathias całkiem nieźle walczą, a nawet Peter potrafi przyłożyć, więc nie są bezbronni. Nawet Vanity jest gotowa spuścić komuś łomot, jeśli zajdzie taka potrzeba. Widziałem to. Naprawdę porządnie się wzięła za Petera, kiedy się tu pojawiliśmy, wiesz? I... i przetrwali tu przez kilka dni, Regulus. Kilka dni. Więc my też damy radę.

 

— James…

 

— I wiem, że martwisz się śmierciożercami, bo bez wątpienia nas szukają i mają broń, ale podobno pozostali pracują nad sposobem zdobycia broni dla siebie, a ja uważam, że powinniśmy im pomóc.

 

— Ja im nie ufam — warczy Regulus.

 

James waha się, po czym ciężko wzdycha.

 

— Dobrze, w porządku, nie ufasz im. Nie proszę, żebyś im zaufał. Ufasz mnie, prawda?

 

— Nie — mruczy Regulus.

 

— Że... co? Nie? — James jąka się z niedowierzaniem. — Lepiej, żebyś kłamał, Regulus Black. Jeśli nie ufasz mi po tym wszystkim, co razem przeszliśmy i zrobiliśmy, to... to…

 

Regulus unosi brew.

 

Nie ufam ci. Nikomu nie ufam. Tak jest lepiej.

 

To nieprawda, szepcze złowieszczy głos w jego głowie, powodując, że w gardle tworzy mu się gula. Ten głos ma rację, bo Regulus zaufał Evanowi, a to doprowadziło do jego śmierci. Regulus mu zaufał, a teraz on nie żyje. Odszedł. Regulus go zabił. Regulus…

 

— Na litość boską — mówi James z wyraźną irytacją. Unosi rękę i przeczesuje nią swoje wiecznie rozczochrane włosy. — To bzdura i obaj o tym wiemy. Ale jasne, w porządku, trzymaj się tego, co ci pasuje. Najwyraźniej nie musisz ufać ludziom, żeby ich tolerować, zważywszy na to, że spędziłeś ze mną ostatnie kilka dni, więc po prostu zrób to samo z pozostałymi. Oni naprawdę mają plan zdobycia broni i będą potrzebować pomocy, więc uważam, że powinniśmy im pomóc. Śmierciożerców będzie łatwiej powstrzymać, jeśli będziemy mieć wsparcie, Regulus, i nie możesz temu zaprzeczyć.

 

— Nie zaprzeczam temu. Pytam - a co potem? — oznajmia Regulus, unosząc brwi i patrząc na Jamesa, który milknie. — No dalej, James. Co będzie następne, hm? Powiedzmy, że poradzimy sobie ze wszystkimi śmierciożercami, a potem zostaniemy tylko my i Juniper, gdziekolwiek ona jest. Czego się spodziewasz? Że wszyscy będziemy udawać pacyfistów, dopóki... co?

 

James milczy. Przełyka ślinę, a napięcie wokół jego oczu zdradza, że jest zdenerwowany. Regulus doskonale to widzi.

 

— Zwracanie się przeciwko sobie nawzajem nie jest czymś, co znają tylko śmierciożercy — kontynuuje stanowczo Regulus, nie zamierzając ustąpić w tej kwestii. Może to brutalne, ale taka jest rzeczywistość. — Jak myślisz, co się stanie, gdy z tej małej grupy zostaniemy tylko my, zwłaszcza jeśli będą mieli broń?

 

— Oni nie są...

 

— Wiem, że uważasz się za dobrego znawcę ludzi, James, ale naprawdę nim nie jesteś. Po prostu dostrzegasz w ludziach to, co najlepsze, a tutaj? To nic nie znaczy.

 

— No, może ty widzisz w ludziach to, co najgorsze — odpala James, wyraźnie zdenerwowany całym tematem.

 

— A może to konieczne w miejscu, gdzie najgorsze cechy wychodzą z ludzi bez względu na to, jak bardzo z tym walczą — odpowiada spokojnie Regulus, wykonując gest obejmujący całą arenę. James rozumie, o co mu chodzi. — Po prostu... chcę, żebyś to przemyślał, dobrze? Naprawdę, porządnie to przemyślał. Najlepszy scenariusz: pomagamy im zdobyć broń, a oni pomagają nam rozprawić się ze śmierciożercami; powiedzmy, że jakimś cudem wszyscy przeżyjemy. I co dalej? Ile czasu upłynie, zanim wszystkie źródła wody wyschną i znikną wszystkie zwierzęta, więc nie będziemy mieli innego sposobu na przetrwanie niż walka?

 

James zaciska usta w wąską linię.

 

— Regulus…

 

— Wiem, że tego nienawidzisz — mówi Regulus łagodniejszym głosem, bo nie potrafi inaczej. — Potrzebuję tylko, żebyś naprawdę to przemyślał. Tak, może to ma sens w odniesieniu do obecnej sytuacji, ale co z przyszłością? To ryzyko. Naprawdę duże ryzyko.

 

— Wiem o tym, dobra? Naprawdę wiem, ale po prostu... — James wzdycha ciężko, a jego ramiona opadają. — Może to przez moje zbyt miękkie serce, ale zależy mi na nich. Ja... chcę im pomóc, a jeśli oni przy okazji pomogą nam, to świetnie. Znajdźmy... kompromis.

 

— Kompromis — zastanawia się Regulus, unosząc obie brwi.

 

— Tak, wiesz, znajdujemy rozwiązanie pośrodku, takie, z którym obaj możemy czuć się komfortowo — wyjaśnia James, jakby Regulus mógł nie znać znaczenia tego słowa. Regulus zna je, nawet jeśli nigdy faktycznie tego nie praktykował. — Moi rodzice robią to cały czas.

 

Regulus zaciska usta.

 

— Tak, cóż, oni są małżeństwem, James.

 

— Cóż, w innym życiu…

 

— Nie rób tego.

 

James uśmiecha się szeroko, a jego oczy błyszczą.

 

— I tak już wiesz, więc nawet nie muszę tego mówić. To co, kompromis?

 

— Chyba nie jestem zbyt dobry w zawieraniu kompromisów.

 

— Czy ty w ogóle kiedykolwiek to robiłeś?

 

— Nie.

 

— Dlaczego mnie to wcale nie dziwi?

 

Regulus przewraca oczami.

 

— Zamknij się. Moje rozwiązanie jest takie, że idziemy stąd i nie zatrzymujemy się.

 

— To nawet nie jest bliskie kompromisowi — mamrocze James, wyglądając na oszołomionego. — Regulus, to nie... nie. Po prostu... nie. Słuchaj, co powiesz na to? Pomożemy im, tak? Mają jakiś plan, więc myślę, że warto przynajmniej zobaczyć, o co chodzi. A jeśli są gotowi pomóc w sprawie śmierciożerców, pozwólmy im na to. Ale nie musimy zostawać. Dwa dni, maksymalnie. I tyle.

 

— A co potem? — wyzywająco pyta Regulus, po raz kolejny. — Bo jeśli to zrobimy, będą mieli broń. Co oznacza, że staną się zagrożeniem. Myślisz, że tylko dlatego, że są twoimi przyjaciółmi, nie zabiją cię? Bo zrobią to.

 

— Nikt nikogo nie zabije — mówi James ze znużeniem.

 

— Jesteśmy dosłownie na arenie, która służy właśnie do tego — przypomina mu Regulus, a widok zmęczonej twarzy Jamesa na te słowa ściska mu serce. — Co zamierzasz zrobić? Pytam poważnie, James, co ty, do cholery, zrobisz? Co się stanie, gdy któreś z nich postanowi cię zabić, bo nie chcesz walczyć i uznają cię za łatwy cel?

 

— Nie zrobią tego — szepcze James.

 

— Tak mówisz, ale ty tego nie wiesz — upiera się Regulus. — Co zrobisz, gdy tylko oni pozostaną? Pozwolisz im się zabić?

 

James odwraca wzrok, marszcząc brwi.

 

Nagły i przeszywający strach spływa po kręgosłupie Regulusa na samą myśl o tym, i nie wie, co zamierza powiedzieć, dopóki słowa nie wylewają się z jego ust, stanowcze i pewne:

 

— Zabiję ich, jeśli spróbują. Zabiję ich wszystkich, zanim ktokolwiek z nich będzie miał szansę cię tknąć.

 

Wzrok Jamesa gwałtownie kieruje się na niego, zaskakująco intensywny i pełen zdumienia. Jest w nim też zaskoczenie, ale nie tak duże, jak powinno być, zważywszy na to, że Regulus jest naprawdę cholernie zszokowany swoim oświadczeniem, a także zaniepokojony. Mózg Regulusa próbuje to jakoś zrozumieć, ale tak naprawdę nie potrafi. Co za niewiarygodnie niedorzeczna i brutalna rzecz do powiedzenia. Nawet nie wie, czy naprawdę to miał na myśli, ale z pewnością brzmiał, jakby tak było. Szczerze mówiąc, przez chwilę brzmiał całkiem niebezpiecznie.

 

James wypuszcza z siebie zdumiony śmiech, unosząc dłoń, by przetrzeć nią uśmiech, po czym odwraca wzrok i spogląda na swoje buty. Kiedy opuszcza rękę, wciąż się uśmiecha, a gdy ponownie podnosi wzrok, jego oczy lśnią radością.

 

— Jasne, kochanie, jak sobie życzysz. W porządku. Oto nasz kompromis, tak? Jeśli ktoś spróbuje mnie zabić, zrobisz, co będzie trzeba. Czy to wystarczy?

 

— Mogę się na to zgodzić — przyznaje Regulus.

 

— Wspaniale — ćwierka James, klaszcząc w dłonie i podskakując na palcach. — W takim razie chodźmy.

 

Regulus wzdycha ciężko, ale rzeczywiście idzie za nim.

Chapter 19: Most

Chapter Text

Regulus rozumie, dlaczego inni zdołali przetrwać w tej jaskini. Jest niezwykle trudna do znalezienia i nawet przy jego spostrzegawczości nie zauważa jej, dopóki James faktycznie mu jej nie wskazuje. Przed wejściem umieszczono trochę roślinności, by dodatkowo je zamaskować, a James informuje go, że to nowy element.

 

Gdy tylko wchodzą do środka, Vanity zrywa się na równe nogi i krzyczy:

 

— James! Jesteś tutaj, wróciłeś!

 

Regulus obserwuje, jak dziewczyna rzuca się do przodu, by uściskać Jamesa, który przyjmuje to ze śmiechem i odwzajemnia uścisk. Wyglądają, jakby ściskali się tak mocno, że mogłoby to boleć, ale żadne z nich zdaje się tym nie przejmować. Vanity jest komicznie niższa i drobniejsza od Jamesa, ale on udaje, że zaraz go przewróci, żartując, że jest taka silna. Z boku, przy gotującej się wodzie, Peter przygląda się temu z łagodnym uśmiechem.

 

Irene i Mathias również wymieniają serdeczne uśmiechy, ale zajmują się teraz jedzeniem - a raczej tym, co będzie jedzeniem - więc nie poświęca im zbyt wiele uwagi. Na tym etapie widział już wystarczająco dużo krwi i śmierci, by starczyło mu na całe życie.

 

— Co to takiego? To coś nowego — mówi James, sięgając, by delikatnie przesunąć dłonią po kunsztownie upiętych włosach na czubku głowy Vanity.

 

— Mathias to dla mnie zrobili — Vanity promiennie uśmiecha się do niego. — Naprawdę dobrze się spisali, prawda? Ładnie to wygląda, nie sądzisz?

 

— Tak, bardzo ładnie — mówi jej James z czymś, co Regulus rozpoznaje jako szczerą serdeczność.

 

— Naprawdę się o ciebie martwiłam — oznajmia Vanity, po czym uderza go w ramię. — Myślałam, że już nie wrócisz.

 

James pociera ramię z grymasem.

 

— Nie, wracałem. Obiecuję, że wracałem. Po prostu musiałem, eee... — Zerka na Regulusa, po czym odchrząkuje i posyła Vanity krzywy uśmiech. — Cóż, musiałem go znaleźć i przyprowadzić ze sobą. Trochę mnie to wyprowadziło z kursu.

 

— Ach, no tak, Regulus — mówi śpiewnie Vanity, posyłając Jamesowi drwiące spojrzenie, które wywołuje u niego prychnięcie. Dźga go palcem w brzuch, a jej oczy błyszczą śmiechem. Jest w niej coś - w jej młodości i słodyczy - co sprawia, że Regulus rozluźnia się i nieco uspokaja, stając się odrobinę mniej spięty. — Musiałeś iść po swojego chłopaka.

 

Cudownie. Nawet tutaj Regulus nie może uciec przed tym założeniem. Przynajmniej nikt nie nazywa go kochasiem. Choć na tę myśl czuje, jak jego serce opada. Tylko jedna osoba kiedykolwiek go tak nazywała. Chodziłby z tym przydomkiem wypisanym na czole, gdyby oznaczało to, że Evan wciąż żyje i może go tak nazywać.

 

— Hej, Regulus? — woła z entuzjazmem Mathias, zrywając się na nogi i podchodząc z nadzieją w oczach. — Mogę ukraść sztylet? Czekaj, to źle zabrzmiało. Mam na myśli, um. Po prostu... obdzieram wiewiórkę ze skóry, a to naprawdę trudne bez czegoś ostrego. Mam... cóż, mam odłupane kamienie, ale sztylet znacznie by to ułatwił i byłoby mniej bałaganu, więc gdybym mogło pożyczyć sztylet - o to mi chodziło, pożyczyć, nie ukraść, oczywiście, bo absolutnie oddam go z powro…

 

— Nie — mówi Regulus, a Mathias natychmiast zamyka usta, wytrzeszczając oczy. W jaskini zapada niezręczna cisza, więc Regulus wzdycha. — Po prostu... pomogę ci.

 

Mathias natychmiast rozpromienia się.

 

— Świetnie. Chodź więc. Irene tak dobrze sobie z tym radzi, ale ja absolutnie nienawidzę tej części. Właściwie to aż odbiera mi apetyt, naprawdę, ale... z drugiej strony nie chcę umrzeć z głodu, więc...

 

Z niechęcią Regulus podąża za Mathias w stronę bocznej części jaskini, gdzie Irene już pilnie pracuje. Przechodząc obok Jamesa, posyła mu pełne dezaprobaty spojrzenie spod zmrużonych powiek, ale ten tylko szczerzy się w odpowiedzi. Bezgłośnie artykułuje bądź miły, na co Regulus pokazuje mu środkowy palec, co z kolei wywołuje u Jamesa stłumiony śmiech, zanim ten ponownie skupia się na Vanity, by ostatecznie przejść do rozmowy również z Peterem.

 

— Przyprowadziłoś posiłki, co? — pyta Irene z pomrukiem, gdy Mathias i Regulus kucają obok niej.

 

— Ma sztylet, którego jest gotów użyć, żeby pomóc — mówi radośnie Mathias.

 

Irene parska.

 

— To najmniej, co może zrobić, skoro zjawia się, żeby z nami zjeść. — Unosi brwi, gdy posyła jej ponure spojrzenie. — Nie patrz tak. Chcesz jeść? Zasłuż na to. Z tego, co widzę, masz dwa sztylety. — Wyciąga rękę i nie odwraca wzroku. — Nie ma sensu nie pozwalać komuś innemu użyć drugiego. Im szybciej to skończymy, tym szybciej zjemy.

 

— Wolałbym umrzeć z głodu — mówi sztywno Regulus.

 

— Dupek — stwierdza Irene bez ogródek.

 

Mathias odchrząkuje.

 

— Dobra! Po prostu... zróbmy to, co? Nie musisz oddawać jednej ze swoich broni, Regulus, w porządku. Rozumiemy to. Też nie byłobym skore do tego. Dzięki jednak za pomoc. Doceniamy to, prawda, Irene?

 

Irene milczy. Najwyraźniej nie docenia pomocy. Przez chwilę wszyscy pogrążają się w ciszy, choć Regulus pomaga, używając własnego sztyletu, bo przynajmniej na to jest gotów. W końcu ciszę przerywa głos.

 

— Mogę jednak zapytać, jak właściwie je zdobyłeś? — pyta Mathias, zerkając na niego z ciekawością. — Chodzi mi o te sztylety. Wiemy, że rzeka zamarza w nocy, ale śmierciożercy zawsze tam są, a ty miałeś je już drugiego dnia. Jeśli istnieje jakiś sposób, żeby się przedostać…

 

— Nie ma — mruczy Regulus, skupiając się na swoich dłoniach i tym, co robią. — Cóż, nie ma sposobu, który naprawdę działa. Wspiąłem się z... — Zatrzymuje się, głos mu się załamuje, po czym zmusza się, by kontynuować, bo zarówno Irene, jak i Mathias przestają pracować i gapią się na niego, wyraźnie wyczuwając emocje w jego głosie. Pozbywa się ich, odchrząkując. — Rosier i ja wspięliśmy się na drzewo i użyliśmy jednej z gałęzi nad rzeką, żeby się przerzucić na drugą stronę. Było to ryzykowne, ale udało nam się, tyle że nie zadziałało to tak dobrze przy powrocie. Gałąź się złamała i utknąłem po drugiej stronie. Nie polecam.

 

— Przyjęte do wiadomości — mamrocze Mathias.

 

— A ten, eee... pająk? — pyta Irene, gdy wstrząs przechodzi przez jej ciało. Najwyraźniej nie przepada za pająkami, a Regulus może z czystym sumieniem powiedzieć, że po tamtym on również nie. — Jakim cudem udało ci się przeżyć spotkanie z tym czymś?

 

Regulus wzdycha.

 

— Zwabiłem go nad rzekę, a potem podstępem sprawiłem, że wpadł do wody.

 

— Och, to jest genialne — mówi Mathias, gapiąc się na niego z niedowierzaniem, a ich oczy są szeroko otwarte z czystego zdumienia. — Ta bestia była przerażająca.

 

— Śnią mi się koszmary o tym dosłownie każdej nocy — narzeka Irene, a jej twarz wykrzywia się w grymasie. Wierci się niespokojnie, po czym wydaje sfrustrowany odgłos i upuszcza to, co trzymała w dłoniach, by gorączkowo obmacywać swoje ramiona.

 

Mathias pochyla się i szepcze:

 

— Ona panicznie boi się pająków.

 

— Tak, zauważyłem — odpowiada Regulus.

 

— Zamknij się, Mathias. To ty boisz się ciemności — warczy Irene, a Mathias natychmiast zaczyna się jąkać i zaprzeczać.

 

Regulus milknie, wsłuchując się w ich przekomarzanie, które w dziwny sposób działa na niego kojąco. Przypomina mu to... Cóż, szczerze mówiąc, jego i Syriusza, z czasów gdy byli młodsi i kłócili się o najmniejsze drobiazgi. Zwykli walczyć jak kot z psem, i Regulus, o dziwo, łapie się na tym, że tęskni za tym. Najwyraźniej Irene i Mathias mają taką samą dynamikę, przy czym Mathias bez wysiłku wchodzi w rolę młodszego rodzeństwa, bo faktycznie młodsze, podczas gdy Irene z łatwością odnajduje się w roli starszej siostry.

 

W kącie James wciąż przebywa z Peterem i Vanity, co Regulus mimowolnie obserwuje. Szczerze mówiąc, nie robi tego celowo, ale jego wzrok co chwila wędruje w ich stronę, śledząc, jak James śmieje się i wygląda na bardziej zrelaksowanego niż przez ostatnie dni. James zawsze błyszczał w sytuacjach towarzyskich, był typem osoby, która czerpie energię z otoczenia, zamiast być przez nie wyczerpaną. Pod tym względem Regulus znajduje się na kompletnie przeciwnym końcu spektrum i zawsze tak było. Według niego nie ma nic bardziej wyczerpującego niż przebywanie w grupie ludzi.

 

— Hej, możesz mi pomóc to rozciąć, skoro nie chcesz oddać swojego sztyletu? — pyta Irene, ponownie przyciągając jego uwagę.

 

— W porządku — mruczy Regulus bez cienia irytacji w głosie, bo i w jej tonie jej nie było. Może jej nie lubi, ale nie ma zamiaru jej prowokować. Pomaga jej bez słowa.

 

W pewnym momencie James podchodzi, kuca za nim i zaczyna grzebać w torbie, mówiąc:

 

— Wezmę manierkę, żeby ją napełnić. Dzięki temu wszyscy będziemy mogli się podzielić, zamiast ciągle gotować wodę. Zwolni też miejsce przy ognisku na przygotowanie jedzenia.

 

Regulus nie odpowiada, ale też nie protestuje, a gdy James odchodzi, Irene mruczy pod nosem:

 

— Och, więc jemu wolno pożyczać twoje rzeczy. — Regulus rzuca jej gniewne spojrzenie, a ona odpowiada szerokim uśmiechem. — Nie winię cię, Regulus. Też pozwoliłabym mu wziąć, cokolwiek by chciał.

 

— Irene — wzdycha Mathias.

 

— Co? — pyta Irene ze śmiechem. — Naprawdę bym mu pozwoliła.

 

Mathias przewraca oczami, po czym posyła Regulusowi figlarny uśmiech, kręcąc głową.

 

— Proszę, nie zabijaj jej we śnie. Wiem, że tego po sobie nie pokazuje, ale tak naprawdę jest dobrą osobą. — Wybucha śmiechem, gdy Irene natychmiast uderza go w głowę. — Ej, uważaj na włosy! Jeśli ubrudzisz moje włosy krwią, Irene, przysięgam, że ja...

 

— Co? Co zrobisz, Mathias? Hm? — Irene rechocze i rzuca się do przodu z wyciągniętymi rękami, próbując wplątać palce we włosy Mathias, podczas gdy oni piszczą i cofają się gwałtownie, śmiejąc się razem z nią.

 

To trochę tak, jakby wkraczał do zupełnie innego świata - takiego, w którym jeszcze kilka dni temu nie czułby się nie na miejscu, przynajmniej nie tak, jak czuje się teraz. Świata, w którym widok krwi nie przywołuje obrazu pulsującej rany na gardle Avery'ego, zakrwawionych palców Evana czy rozpłatanej klatki piersiowej Mulcibera. Świata, w którym głośne wrzaski nie sprawiają, że instynktownie się spina, myśląc o krzyku Jamesa, gdy wpadł w pułapkę na niedźwiedzie, albo o wrzasku Mulcibera, gdy Regulus odciął mu rękę. Świata, w którym żart o morderstwie jest tylko żartem, a nie bardzo realną możliwością, z którą Regulus musi po prostu... żyć.

 

Irene i Mathias w końcu przestają się wygłupiać i z pomocą Regulusa kończą przygotowania, więc jedzenie jest gotowe do gotowania. Cała trójka dołącza do pozostałych. Vanity opowiada Jamesowi, jak jako najmniejsza osoba w jaskini radziła sobie, by nie zamarznąć każdej nocy.

 

Nie tylko dzięki pomocy ognia czy nawet ciepłu ciał Irene i Mathias, którzy się wokół niej gromadzili, ale podobno znalazła kolonię ognistych mrówek. Są one wytworem Hallow i mogą być śmiertelnie niebezpieczne, jeśli zostanie się pogryzionym przez zbyt wiele z nich. Jednak Vanity odkryła je w lesie i zdołała je złapać, a następnie rozgniotła je i zagotowała w wodzie, po czym piła małe, skoncentrowane porcje przez całą noc, aby podnieść temperaturę swojego ciała. Powodowało to u niej wymioty i wysypkę (którą z podekscytowaniem pokazuje Jamesowi, podwijając rękawy), ale to właśnie utrzymało ją przy życiu.

 

Jest absolutnie zafascynowana tymi mrówkami, oczywiście, a James próbuje ukryć swoje przerażenie tym, do czego się posunęła, ale Regulus i tak to dostrzega. Nawet Peter, Irene i Mathias - którzy wszyscy już o tym wiedzą - wydają się nieswojo czuć z powodu całej tej gehenny. Regulus uważa, że to sprytne, patrząc z intelektualnego punktu widzenia, ale z ludzkiej perspektywy, to jest po prostu cholernie okropne. Ona ma piętnaście lat. Nie powinna musieć ryzykować picia śmiertelnie niebezpiecznego mrówczanego wywaru tylko po to, by nie zamarznąć na śmierć.

 

— Mamy koc — oznajmia Regulus dość nagle, całkowicie przerywając Vanity w połowie zdania. Wszyscy milkną i wpatrują się w niego. — Możesz go użyć.

 

Vanity mruga, patrząc na niego.

 

— Ale przecież mam swój mrówczany wywar.

 

— Będziesz używać koca — oświadcza stanowczo Peter, wskazując na nią i unosząc brwi. — Koniec z mrówczanym wywarem.

 

— Ale…

 

— Nie.

 

— Peter — mamrocze Vanity — to jest przecież takie fascynujące. Ten sposób, w jaki jad wpływa na...

 

Peter macha ręką w powietrzu, wyglądając na zirytowanego.

 

— Nie, koniec z mrówczanym wywarem. Koniec z gadaniem o mrówczanym wywarze. Regulus jest na tyle uprzejmy, że pozwala ci użyć koca, więc będziesz używać koca. James, powiedz jej.

 

— To bardzo dobry koc — potwierdza James łagodnym głosem. Gdy Regulus zerka na niego, James patrzy prosto na niego z czułym uśmiechem, od którego Regulus szybko odwraca wzrok, czując się jak zawsze niezręcznie i niegodnie. — Będzie cię wystarczająco ogrzewał, żebyś przetrwała noc.

 

Vanity prycha.

 

— Ale mój mrówczany wywar był…

 

Koniec z mrówczanym wywarem — oznajmiają jednocześnie Peter, Irene i Mathias, co wywołuje grymas niezadowolenia na twarzy Vanity. Peter parska słabym śmiechem i kręci głową. — Od teraz używasz tylko koca, jasne? Podziękuj Regulusowi.

 

— Nie mam pięciu lat — warczy Vanity. — Odwalcie się. Będę pić mój mrówczany wywar, jeśli będę chciała pić mój mrówczany wywar.

 

— Przynajmniej dopóki nie zniszczy twoich narządów wewnętrznych do tego stopnia, że zaczną odmawiać posłuszeństwa jeden po drugim, prowadząc do powolnej, agonalnej śmierci — mówi Regulus, a Vanity ponownie mruga, patrząc na niego, a jej usta wykrzywiają się w dół. — Ale jasne, pij swój mrówczany wywar, jeśli chcesz. Ja zatrzymam swój koc.

 

Zapada długa, ciężka cisza.

 

— Nie, ja... ja użyję tego koca — mamrocze Vanity. — Dzięki.

 

Regulus jedynie mruczy coś w nieokreślonym potwierdzeniu i wraca do leniwego obracania sztyletu w dłoniach, zajmując się tym zamiast włączać się w rozmowy, z wyjątkiem tamtej jednej chwili. Mija trochę czasu, zanim dyskusja znów się ożywia, ale w końcu tak się dzieje.

 

Jest mniej więcej południe, więc zostało im jeszcze kilka godzin dnia, zanim zacznie robić się chłodno. Wnętrze jaskini jest wyraźnie schronieniem, a pozostali uczynili je tak bezpiecznym i wygodnym, jak to tylko możliwe. Rozłożyli wyściółkę z liści i pnączy do spania, a także pozatykali liśćmi i błotem wszelkie szczeliny, przez które mógłby wdzierać się wiatr, izolując ściany w podobny sposób. Poza tylną częścią ściany, po której sączy się woda.

 

Regulus musi niechętnie przyznać, że to dobry pokaz umiejętności przetrwania z ich strony. Są bezpieczni, odizolowani i tak rozgrzani, jak tylko mogą być w tych warunkach.

 

Pożywienie z zastawionych dziś pułapek jest podobno najobfitsze, jakie udało im się dotąd zdobyć. James ma garść jagód w misce, którą wyjęli z torby Evana, i bez wahania rozdziela je między wszystkich. Regulus kręci głową, gdy James oferuje mu trochę, zadowalając się swoją porcją pieczonego mięsa, która i tak jest więcej niż wystarczająca.

 

Uderza go nagle, że nie pomyślał o zabraniu zapasów z ciała Evana ani nawet o podniesieniu włóczni Quinn. Z punktu widzenia przetrwania to ogromne niedopatrzenie i chwila głupoty; ale z drugiej strony, z ludzkiego punktu widzenia, sama myśl o zrobieniu czegoś takiego budzi w nim dyskomfort. To w pewien sposób pocieszające, że ich człowieczeństwo nie umknęło w pustkę, którą igrzyska tak desperacko próbują w nich wszystkich otworzyć.

 

— Więc — oznajmia Peter w środku posiłku — myślałem, żebyśmy wyruszyli, gdy już wszyscy skończymy jeść. Regulus, byłeś po drugiej stronie rzeki, jak mówili Irene i Mathias; czy w ogóle mają tam jakieś jedzenie?

 

— W zapasach, bez wątpienia — odpowiada Regulus. — W moich była suszona wołowina i baton zbożowy. Nie wróciłem tam, żeby dokładnie sprawdzić, ale założę się, że śmierciożercy trzymają całe jedzenie w jednym miejscu dla łatwego dostępu. Prawdopodobnie mają też żywność przysłaną im przez sponsorów.

 

— Marzy mi się teraz coś słodkiego — mówi im Mathias z tęsknym westchnieniem. — No wiecie, choćby kawałek ciasta.

 

— Tak! — wykrzykuje James, absolutnie zachwycony. — Czytasz w moich myślach, Mathias. Myślę o cieście już od wczorajszego wieczoru.

 

— Słodki, słodziutki lukier — mówi Mathias rozmarzonym tonem.

 

— Miękkie, puszyste ciasto — przytakuje James.

 

— Oczywiście byłoby warstwowe — kontynuuje Mathias. — Przynajmniej cztery warstwy, a każda z nich…

 

— …ma inny smak — kończy za nich James, po czym wydaje z siebie naprawdę nieprzyzwoity jęk. — Och, to brzmi tak cudownie. Zaraz się, kurwa, rozpłaczę.

 

— Proszę, przestańcie rozmawiać o cieście — mówi żałośnie Vanity, marszcząc brwi nad swoim kawałkiem mięsa. — To mnie zasmuca.

 

— Dobra, koniec gadania o cieście. Nawet nie przepadam za ciastem, a teraz mam na nie ochotę — mamrocze Peter z westchnieniem. — Więc głosuję za tym, żebyśmy zdobyli broń, a potem obrabowali śmierciożerców ze wszystkich ich zapasów.

 

— Kto jest za — ogłasza Irene, po czym unosi rękę. Mathias i Peter natychmiast dołączają, co skłania Vanity i Jamesa do zrobienia tego samego.

 

Wszyscy patrzą na Regulusa, a on wzdycha.

 

— Jasne, ale jak dokładnie zamierzacie to zrobić?

 

— Most — informuje go Mathias. Regulus po prostu się na nich gapi. — Budowaliśmy most, żeby przedostać się przez rzekę.

 

— Jak tylko dotknie wody, cokolwiek jest w tej rzece, natychmiast wciągnie to pod powierzchnię — mówi Regulus.

 

Peter kiwa głową.

 

— Tak, pomyśleliśmy o tym, dlatego zrobiliśmy podwyższony most. Jego końce wznoszą się jak rampy. Jest dość duży, więc stoi na zewnątrz, ale trzy osoby mogą go przenieść.

 

— Nie możemy przeprawić się w nocy, bo śmierciożercy tam są, ale ledwo dajemy radę przetrwać bez zapasów i broni — dodaje Irene. — W ciągu dnia ich nie ma, więc to nasza najlepsza opcja.

 

— A co, jeśli natkną się na nas po drodze? — pyta Regulus.

 

— No i właśnie tu wkraczacie ty i James — mówi Vanity, słodko się uśmiechając, gdy Regulus unosi brew. James zastyga z kęsem w ustach, wpatrując się w nią szeroko otwartymi oczami. — Wy dwaj macie broń, więc oczywiście będziecie naszą siłą uderzeniową.

 

— Taki dobry mięsień też — zamyśla się Irene, szczerząc zęby do Jamesa, który zachłystuje się kęsem i zaczyna się dławić. Regulus przewraca oczami tak mocno, że prawie widzi własny mózg.

 

— Żartujemy — mówi im Vanity, chichocząc. — Oczywiście, że o tym pomyśleliśmy. Właściwie to Peter to wymyślił.

 

— Tak właśnie zrobiłem — potwierdza Peter, nachylając się, by poklepać Jamesa po plecach i podać mu wodę. James przyjmuje ją, słabo unosząc kciuk w górę. — Plan jest taki, żeby rozpalić serię dużych ognisk, które odciągną ich uwagę i nie pozwolą im wrócić do jaskini na tyle długo, by wszyscy zdążyli wejść i wyjść, zanim w ogóle zorientują się, że tam byliśmy. Cóż, w końcu się dowiedzą, ale nas już dawno tam nie będzie.

 

Regulus mruży oczy.

 

— Kto będzie rozpalał te ogniska?

 

— To będę ja — mówi Peter, biorąc głęboki oddech. Lekko się krzywi. — To był mój plan, więc powinienem... to zrobić, jak sądzę. Byłem już z Irene, żeby wszystko przygotować, więc teraz muszę tylko je podpalić i uciekać.

 

James patrzy wyczekująco na Regulusa i jest cholernie irytujące, że Regulus od razu wie, czego on chce. Z westchnieniem Regulus mamrocze:

 

— Mam zapałki, których możesz użyć. Zostało tylko sześć, więc nie zmarnuj żadnej.

 

James promienieje w jego stronę.

 

— Och, to by się bardzo przydało, dziękuję — odpowiada mu Peter z szerokim uśmiechem. — Na pewno da mi to więcej czasu na ucieczkę.

 

— Wiesz, Pete — zaczyna James — jeśli nie chcesz…

 

— Zamknij się, James — wtrąca Regulus, rzucając mu gniewne spojrzenie, a James milknie. Wyraźnie nie jest z tego zadowolony, ale posłusznie zamyka usta.

 

Peter wygląda na nieco rozczarowanego, że nie uda mu się z tego wywinąć, ale mimo to mówi:

 

— Nie, wszystko będzie dobrze. Jestem pewien, że będzie dobrze.

 

— Tak, wszystko będzie dobrze — potwierdza James, jakby samą siłą wiary mógł to sprawić.

 

Powinien już wiedzieć, że to tak nie działa.

 

~•~

 

James musi przyznać, że most jest małym inżynieryjnym arcydziełem. Długie, cienkie gałęzie zostały splecione i ułożone warstwami, z dwiema pochylniami na końcach, które utrzymają drewno ponad powierzchnią wody. Mathias wykonali większość pracy z pomocą pozostałych, a zajęło im to dwa dni.

 

Umowa, którą wszyscy zawarli podczas transportowania mostu przez las, zakładała, że Regulus i James będą się wymieniali przy noszeniu konstrukcji z pozostałymi, tak aby jeden z nich zawsze był gotowy z bronią, a pozostała trójka miała zmieniać się, gdy tylko poczuje zmęczenie. James bierze pierwszą zmianę razem z Vanity i Irene, podczas gdy Regulus i Mathias idą za nimi, rozmawiając. Właściwie to Mathias prowadzi większość rozmowy, ale Regulusowi najwyraźniej to nie przeszkadza, bo jeszcze nie kazał im się zamknąć, a James wie, że zrobiłby to, gdyby faktycznie mu to przeszkadzało.

 

Peter już wyruszył, by dotrzeć do pierwszego punktu ogniowego, a James skłamałby, gdyby powiedział, że nie martwi się o niego. Jego żołądek skręca się z niepokoju. Naprawdę chciał zaproponować, że pójdzie zamiast niego, ale Regulus jasno dał do zrozumienia, że na to nie pozwoli, a James... rozumie dlaczego. Niemal słyszał w głowie wrzeszczącego Syriusza: nawet się nie waż, James; weź ten kompleks bohatera, który ci dałem, i wsadź go sobie.

 

Tak więc James, tym razem wyjątkowo, nie naciskał w tej sprawie. Jednym z głównych powodów, poza faktem, że czuje się zobowiązany słuchać zarówno Syriusza żyjącego w jego głowie, jak i stojącego przed nim Regulusa, jest to, że nie ma ochoty spuszczać Regulusa z oczu.

 

— Daj spokój, Vanity, zrób sobie przerwę — woła cicho Mathias, utrzymując głos na niskim poziomie.

 

— Naprawdę nie jest aż tak ciężki — mruczy Vanity, ale posłusznie puszcza, gdy Mathias podchodzi, by ją zastąpić.

 

— Mów za siebie — skarży się Irene.

 

Regulus praktycznie pojawia się przy ramieniu Jamesa. Nie mówi nawet słowa; po prostu chowa swoje sztylety i trąca dłoń Jamesa, dając mu znak, że powinien puścić. Kąciki ust Jamesa mimowolnie drgają, a on sam czuje bezgraniczną sympatię. Zamieniają się miejscami bez słowa i James cofa się, dołączając do Vanity.

 

— Naprawdę jest mi przykro z powodu mojego mrówczanego wywaru — mówi mu Vanity. Jamesowi również jest przykro z powodu jej mrówczanego wywaru, ale z zupełnie innego powodu niż jej, więc zachowuje to dla siebie. — Nie żebym nie była wdzięczna, że twój chłopak zaoferował wasz mały kocyk miłości; jestem, naprawdę jestem wdzięczna, ale…

 

— Nasz mały kocyk miłości — powtarza James, mrugając szybko.

 

Vanity unosi ręce w geście kapitulacji.

 

— Słuchaj, nie oceniam, okej? Po prostu nie zdradzaj mi szczegółów, żebym nie musiała o tym myśleć, kiedy będę z niego korzystać. Trudne czasy i te sprawy.

 

— Ja... — James patrzy na nią z osłupieniem. — Vanity, nie ma żadnych szczegółów. Używaliśmy go, żeby się ogrzać.

 

Jasne, James — mówi Vanity, a jej oczy błyszczą rozbawieniem.

 

Chichocząc, James kręci głową.

 

— Jesteś istnym utrapieniem.

 

— Myślę, że to urocze, naprawdę — rozmyśla Vanity z namysłem, z uśmiechem błąkającym się na ustach. — Ty i Regulus, mam na myśli. W taki sposób „przeciwieństwa się przyciągają, na granicy absurdu, ale jednocześnie to wszystko ma sens". No i w stylu „brat najlepszego przyjaciela, tajemnicza historia, zakazana miłość".

 

— Dzięki... chyba? — mówi James.

 

Vanity mruczy pod nosem.

 

— Czytam mnóstwo romansów. Wciąż czekam, aż mój książę przybędzie mnie uratować, wiesz?

 

— Och, naprawdę? — droczy się James. — Masz już kogoś na oku?

 

— Nie — mamrocze Vanity, ale James od razu wie, że kłamie, bo spuszcza głowę i zaczyna kopać czubkiem buta w ziemię.

 

James parska śmiechem.

 

— Jasne, że masz. No dalej, nikomu nie powiem.

 

— Obiecujesz?

 

— Zabiorę to ze sobą do grobu.

 

— Nie wie o tym — szepcze Vanity, sięgając pod rękaw, by w roztargnieniu podrapać swoją wysypkę, nerwowo przygryzając wargę. — Ja, um. No wiesz, Hodge...?

 

— Hodge? — pyta słabo James, czując, jak serce mu się ściska. — Ten, który został wylosowany razem z tobą? Ten Hodge?

 

Błagam, niech to nie będzie ten Hodge, myśli James, ale oczywiście Vanity wzdycha i mówi:

 

— Tak, ten Hodge. Jesteśmy przyjaciółmi. Poniekąd. To znaczy, chodzimy na niektóre zajęcia razem, bo dzieli nas tylko kilka miesięcy. On... właściwie jutro kończy piętnaście lat. Może Marlene przekona któregoś ze sponsorów, żeby przysłał mu coś, jakąś przekąskę, chociaż tyle.

 

— Może — mówi cicho James, czując ucisk w sercu. Nie wie, co więcej powiedzieć.

 

— Ale tak czy inaczej, rozumiem — mruczy Vanity, wskazując gestem między Jamesa a Regulusa. — No, poniekąd. To znaczy, tylko trochę. Nie dorastaliśmy razem ani nic, ale zawsze był dla mnie miły w szkole, kiedy już rozmawialiśmy. Tak naprawdę nie podobał mi się, dopóki tu nie trafiliśmy. Po prostu był dla mnie bardzo, bardzo dobry. Znalazł mnie gdy płakałam, i usiadł, żeby ze mną porozmawiać, i ja po prostu... Wiem, że to głupie, ale myślałam o tym, że nigdy nawet nie miałam swojego pierwszego pocałunku i prawdopodobnie nigdy nie będę miała. Potem pomyślałam, że byłoby miło, gdyby to on był moim pierwszym pocałunkiem, ale to też nigdy się nie wydarzy.

 

James przełyka z trudem, porażony tym, jak absolutnie druzgocące to jest. Ona nigdy nawet nie miała swojego pierwszego pocałunku. Cholera.

 

— Przepraszam, Vanity. To... to naprawdę okropne. Tak mi przykro.

 

— Całowałeś się już z kimś, prawda? — pyta Vanity.

 

— Eee, tak — przyznaje James.

 

Vanity marszczy brwi, patrząc na niego.

 

— Czy coś mnie ominęło?

 

— Absolutnie nic — odpowiada natychmiast James, wysyłając w myślach przeprosiny do wszystkich, których kiedykolwiek całował, zwłaszcza do Ravi. Ravi całowali genialnie. Jeśli teraz ogląda, James ma nadzieję, że zrozumie, dlaczego to mówi. — To głównie jest po prostu... mokre.

 

— Mokre — powtarza z obrzydzeniem Vanity, krzywiąc się.

 

James kiwa głową.

 

— W zasadzie tak. Uwierz mi, nic cię nie omija.

 

— A co z miłością? — pyta Vanity, mrugając na niego.

 

— Eee — odpowiada niezręcznie James. Przez chwilę zastanawia się, jak w ogóle znalazł się w tej sytuacji i wyobraża sobie, że Syriusz pewnie teraz pęka ze śmiechu. Odchrząkując, zaczyna kłamać, jakby zależało od tego jego życie. — Wiesz, tak naprawdę i w tej kwestii nic cię nie omija.

 

Vanity unosi brew.

 

— To bzdura.

 

— Nie, naprawdę, to... to nawet nie jest takie... wspaniałe — James stara się nie skrzywić. To przeczy wszystkiemu, kim jest jako osoba, ale żeby ją pocieszyć, zrobi to, co trzeba. — To nie jest jak w książkach, wiesz? Najczęściej to po prostu... cierpienie.

 

— Cierpienie — powtarza Vanity, marszcząc brwi.

 

— Tak — mamrocze James, jego wzrok bezwiednie wędruje w stronę Regulusa. W gardle tworzy mu się gula. — Przez większość czasu to po prostu boli. Kiedy myślisz, że już nie może boleć bardziej niż dotychczas, znajdzie nowe sposoby, by zabolało jeszcze mocniej.

 

— Więc... dlaczego? — mamrocze Vanity, brzmiąc na kompletnie zdezorientowaną, i nie rozwija swojej myśli, ale nie musi. Dlaczego wszyscy są tak obsesyjnie zakochani w miłości? Dlaczego wszyscy jej pragną? Jeśli tak cholernie boli, po co w ogóle kochać?

 

James wpatruje się jak zakochany idiota w Regulusa stojącego przed nim, po czym wzdycha i mówi cicho:

 

— No właśnie, Vanity. To nie jest coś, przed czym można uciec. Gdy już się pojawi, potrzeba wiele, by odeszło, a czasem nigdy nie odchodzi. Miłość pod tym względem przypomina chorobę.

 

— A seks? — pyta Vanity.

 

— Ja... co? — James gwałtownie odwraca głowę w jej stronę, momentalnie wyrwany ze swoich rozterek.

 

Vanity unosi brwi.

 

— A co z seksem?

 

— I koniec — oznajmia James, wyciągając rękę, by delikatnie puknąć ją płaską częścią toporka w czubek głowy. — Żadnych więcej pytań od ciebie.

 

— Znowu przypominam, mam piętnaście lat, nie pięć — mruczy Vanity, odtrącając jego rękę. — Po prostu mówię...

 

— A ja po prostu mówię nie — wtrąca James. — Masz, potrzymaj mój toporek. Poczuj się fajnie. Ooo, spójrz, coś błyszczącego.

 

— To nie jest... — Vanity nagle milknie, rozproszona czymś z boku, za co James jest początkowo wdzięczny, ale potem dziewczyna odwraca się i odchodzi.

 

— Vanity? Vanity! — syczy James, unosząc wolną rękę w geście frustracji, po czym wzdycha ciężko i rusza za nią. Na szczęście nie oddala się zbytnio, tylko podchodzi do drzewa oddalonego o kilka kroków. Gdy ją dogania, dziewczyna już kuca przed nim. — Hej, nie odchodź tak po prostu, dobra? Musimy trzymać się za resztą. Chodźmy...

 

— Cicho bądź, spójrz na to — mówi Vanity z podekscytowaniem, brzmiąc na zachwyconą w ten szczególny sposób, który pojawia się tylko gdy chodzi o owady. Unosi rękę, machając na niego natarczywie. — James, patrz.

 

James cmoka z dezaprobatą, ale podchodzi i kuca obok niej, mrugając na widok owada, który powoli pełznie po korze drzewa. Wygląda jak jakiś rodzaj pszczoły, tylko naprawdę dużej; na końcu jej ciała znajduje się jasna bulwa, która połyskuje w zagłębieniu, jakby po rozbiciu miała się rozlać w neonową kałużę zielonego brokatu. Zapewne wytwór Hallow, jak przypuszcza.

 

James przechyla głowę.

 

— Co to jest?

 

— Szerszeń horkruksowy — wydusza z siebie Vanity, podekscytowana. Wyciąga rękę i zaciska ją na ramieniu Jamesa. — Stworzony przez Hallow. Są niesamowite, James. Praktycznie niezniszczalne, a ich jad odnawia się w nienaturalnie szybkim tempie. Muszę go zdobyć.

 

— Mam wrażenie, że wcale nie musisz tego robić — mówi James. — Nieśmiertelny owad brzmi jak kiepski pomysł, Vanity.

 

— Och, tak, jest śmiertelnie niebezpieczny — przyznaje Vanity. — Jedno użądlenie powoduje niewyobrażalny ból, ale śmierć przychodzi szybko. Mniej niż minuta.

 

— Dobra. Idziemy — oznajmia James, sięgając po jej ramię.

 

— Nie, nie, wszystko w porządku — protestuje Vanity z zapałem. — Obiecuję, że nic się nie stanie, James. Szerszenie horkruksowe reagują tylko na strach. Nie zaatakują, dopóki się nie boisz. Więc, wiesz, po prostu się nie bój, dobrze? Są całkowicie nieszkodliwe, dopóki się nie boisz, naprawdę.

 

— Właśnie się dowiedziałem, że jedno użądlenie mnie zabije, więc można powiedzieć, że jestem trochę przerażony — mamrocze James.

 

Vanity prycha z niezadowoleniem.

 

— W takim razie cofnij się. Poradzę sobie. — Kręci głową i ostrożnie wyciąga rękę, podstawiając dłoń przed szerszenia horkruksowego bez chwili wahania. — Pomyśleć tylko, dorosły mężczyzna, a boi się owadów. Żenujące.

 

— Ja... wiesz co? — wykrztusza James, urażony. — Po pierwsze, strach przed owadami, które mogą cię zabić, jest całkowicie uzasadniony. Po drugie, po co ci w ogóle to cholerstwo?

 

— Bo możemy wykorzystać ich jad, oczywiście — mruczy Vanity, delikatnie wyciągając rękę, by popchnąć spód szerszenia horkruksowego, zachęcając go do wejścia na jej dłoń. — To naprawdę leniwe stworzenia. Nie lubią za bardzo latać, bo ich skrzydła są tak wrażliwe, że każdy lot sprawia im ból, ale zrobią to, jeśli będą chciały cię użądlić. Mrówki szatańskiej pożogi są ich jedynymi drapieżnikami; to jedyna rzecz, która może je zabić, bo praktycznie spalają się od środka, jeśli zostaną przez nie ugryzione. Ale cokolwiek innego? Nie działa. Przetnij je na pół, a po prostu odrosną. Zmiażdż je, a odtworzą się. To fascynujące, nie sądzisz?

 

James krzywi się.

 

— Jasne. Fascynujące.

 

— Boisz się? Zostanę z tyłu, jeśli się boisz — mówi Vanity, powoli wstając i przyciskając szerszenia horkruksowego do piersi, jakby był czymś cennym.

 

— Nie powiedziałbym, że się nie boję — mówi James. Unosi brew, patrząc na niego, a on wykrzywia usta w słabym uśmiechu. — Jestem raczej ostrożny.

 

— Lepiej dmuchać na zimne — mruczy Vanity, unosząc dłoń. — Och, wygląda na zmęczoną. Musiała niedawno latać.

 

— Ona? — pyta James.

 

Vanity nuci pod nosem.

 

— Tak, można to poznać po tym, że ma większy woreczek. Samce mają mniejsze. Jak powinnam ją nazwać?

 

— Um, Vanity, może nie powinnaś…

 

— A może Vespa? Trochę oczywiste, ale…

 

— Vespa? — pyta James.

 

— Bo to szerszeń — wyjaśnia Vanity, spoglądając na niego. Widząc jego zdezorientowaną minę, przewraca oczami. — Jestem teraz tak rozczarowana. Vespa, James. To naukowa nazwa szerszeni. Jak możesz tego nie wiedzieć?

 

James otwiera usta, zamyka je, po czym bezradnie wzrusza ramionami i mamrocze:

 

— Przepraszam? Vespa to świetne imię. Naprawdę... pasuje do niej.

 

— Rzeczywiście pasuje, prawda? — zgadza się Vanity, chichocząc. Następnie unosi dłoń i delikatnie zrzuca... Vespę na swoje ramię, wyglądając na zadowoloną. — No już, kochana. Siedź sobie tutaj, Vespa, zdrzemnij się trochę. Dobra, James, chodźmy.

 

— Jasne — mruczy James, kręcąc głową w mieszaninie niedowierzania i zdumienia. Chwilę później są już z powrotem na ścieżce, doganiając pozostałych.

 

— Muszę powiedzieć o tym Regulusowi — mówi Vanity, wyglądając na cholernie podekscytowaną. — Założę się, że będzie chciał zanurzyć swoje sztylety w jadzie Vespy. Jeśli zostanie połknięty albo dostanie się do krwiobiegu, to koniec. Wiem, że on się nie przestraszy.

 

— Nigdy mi tego nie zapomnisz, prawda?

 

— Nigdy.

 

James potrząsa głową z delikatnym, czułym uśmiechem, gdy Vanity szczerzy się do niego, po czym pędzi, by praktycznie odciągnąć Irene od miejsca, gdzie ta trzymała się mostu, i zacząć podekscytowanie paplać do Regulusa, który mruga zaskoczony, ale mimo wszystko słucha uważnie. Irene cofa się, dołączając do Jamesa.

 

— Pozwoliłeś jej zdobyć jakiegoś robala? — pyta beznamiętnie Irene. — Śmiertelnie niebezpiecznego robala?

 

— Próbowałem ją powstrzymać — przyznaje James ze znużeniem. — Wiesz, jak ona szaleje na punkcie robaków, Irene. Powinno być w porządku, jak sądzę, o ile się nie przestraszymy.

 

Irene parska.

 

— Och, jasne, bo wcale nie jesteśmy na arenie, która została stworzona specjalnie po to, żeby stawiać nas w przerażających sytuacjach, skąd taki pomysł.

 

James się krzywi.

 

— Możliwe, że masz rację.

 

— Jak mamy jej to odebrać?

 

— Nie bój się tego.

 

— Nie udało się z pierwszym krokiem — mamrocze Irene. — Możemy to zabić?

 

— Jest praktycznie niezniszczalny — mówi James.

 

— Cudownie — Irene wzdycha ciężko i krzyżuje ramiona, powoli kręcąc głową. — Tak, w porządku. Po prostu... miejmy nadzieję na najlepsze. Może później przekonasz Regulusa, żeby jej to odebrał. On nie wygląda na przestraszonego, a ja nie chcę tego czegoś w jaskini z nami na noc. Złamie jej to serce, ale...

 

— Przykre, ale konieczne zło — James nie może się nie zgodzić. Jeden koszmar i Vespa przejdzie do ataku. — Porozmawiam z Regulusem, ale niczego nie mogę zagwarantować. On robi tylko to, na co ma ochotę.

 

Irene mruczy pod nosem, nachylając się, by żartobliwie trącić go ramieniem, z figlarnym uśmiechem na twarzy.

 

— Nie wiem. Myślę, że jeśli ktokolwiek ma szansę go przekonać, to właśnie ty.

 

— Jesteś kompletnie niedoinformowana — mówi James z prychnięciem, po czym odchrząkuje. — Um, Irene?

 

— Tak?

 

— Po prostu... chciałem przeprosić, jeśli uraziłem twoje uczucia. W moim wywiadzie, znaczy się. Ja... nie miałem nic złego na myśli, wiesz. Jesteś uroczą kobietą, ale ja…

 

— Och, o to chodzi? — Irene mruga, po czym chichocze, machając ręką, jakby odganiała muchę. — Nie, wszystko w porządku. Nie przejmuj się tym. Tak naprawdę chciałam się tylko z tobą przespać.

 

James mruga.

 

— Och.

 

— No wiesz, potencjalna śmierć i te sprawy... — Irene wzrusza ramionami. — Chciałam poczuć się dobrze przed tym wszystkim, a ty jesteś bardzo, bardzo przystojnym mężczyzną. Założyłam, że dobrze byśmy się razem bawili.

 

— Jestem pewien, że byłoby świetnie — droczy się James, nie mogąc się powstrzymać, a Irene posyła mu szeroki uśmiech. — Przykro mi, że nie miałaś okazji się zabawić.

 

— Żartujesz sobie? Absolutnie się zabawiłam — informuje go Irene z parsknięciem. Porusza znacząco brwiami. — Powiem ci, że Dylan i Peter są bardzo starannymi kochankami.

 

Co takiego? — sapie James, wybałuszając oczy. — Ty i... czekaj. Czekaj, czy wy... czy wy wszyscy razem...

 

Uśmiech Irene jest wprost nieprzyzwoity.

 

— Tak, zrobiliśmy to. We trójkę naraz. Tak spędziłam swoją ostatnią noc i ani trochę tego nie żałuję. Szkoda tylko Dylana, wiesz. On był... Cóż, fakt, że był dobry w łóżku, nie jest tak ważny jak to, że był dobrym człowiekiem, ale naprawdę był dobry w łóżku.

 

— Mam tak wiele pytań — przyznaje James. — To znaczy, jak wy troje w ogóle...?

 

— Cóż, istnieje wiele różnych pozycji, jeśli chcesz…

 

— Nie! Nie, mam na myśli, jak wasza trójka w ogóle się spotkała?

 

— Och, przemyciłam ich do mojego apartamentu — mówi Irene, znowu niedbale machając ręką. — Mathias pomogli, bo są genialni. Odwrócili uwagę Franka, naszego mentora. Podejrzewam, że właśnie się o tym dowiaduje. — Rozgląda się z uśmiechem. — Przepraszam, Frank.

 

— Dobra, ale wy po prostu... zdecydowaliście się uprawiać seks? — pyta James, marszcząc brwi. — Znaczy, um, czy to... czy to coś znaczyło?

 

— Nie, oczywiście, że nie — odpowiada Irene. — To znaczy, było cudownie, nie zrozum mnie źle, ale to było raczej... Cóż, po prostu wszyscy wiedzieliśmy, że możemy zginąć, więc równie dobrze mogliśmy się sobą nacieszyć, prawda? Seks nie musi nic znaczyć, James. Nie dla każdego.

 

James czuje, jak jego ramiona opadają.

 

— Jasne.

 

— Och. Och — wzdycha Irene, a jej oczy są szeroko otwarte, gdy James zerka w jej stronę. — James, czy ty i Regulus uprawialiście seks podczas waszej ostatniej nocy?

 

— Co? Nie — wypala James szybko, natychmiast czując niepokój, bo to technicznie nie jest kłamstwo (prezent na pożegnanie miał miejsce rankiem następnego dnia), ale jest na tyle bliskie kłamstwu, że już kompletnie panikuje. — Nie, oczywiście, że nie.

 

Irene mruży oczy, patrząc na niego w sposób, który dziwnie przypomina, jakby mogła zajrzeć do jego umysłu.

 

— Ale byłeś z nim tej ostatniej nocy, tak?

 

— Ja... — James gorączkowo szuka sposobu, by nie odpowiadać na to pytanie, próbując wymyślić przekonujące kłamstwo, naprawdę pocąc się w tym momencie. Jest jednak za późno. Twarz Irene rozjaśnia się i widać, że wie, więc oczywiście James natychmiast się poddaje. — To nie było tak, dobra? My po prostu... spaliśmy razem. Nie w sensie seksualnym, oczywiście. My, um. My...

 

— Przytulaliście się? — droczy się Irene.

 

— To znaczy, trochę — mamrocze James, czochrając włosy i czując się absurdalnie zmieszanym na samo wspomnienie. To zupełnie coś innego niż trzymanie Regulusa w ramionach każdej nocy tutaj, bo wie, że to wynika z konieczności. Ale tamta noc? Regulus zrobił to z własnej woli, bo tego chciał.

 

— Wow — Irene kręci głową. — Naprawdę nie potrafię sobie nawet wyobrazić Regulusa przytulającego się do kogoś. James, musisz mi powiedzieć, i wszystkim ludziom tam w domu. To kluczowa informacja. Był dużą łyżeczką czy małą łyżeczką?

 

James zaciska usta i udaje, że zamyka je na zamek błyskawiczny.

 

Irene jęczy i żartobliwie go trąca, a oboje śmieją się, kołysząc się w przód i w tył.

 

— Jesteś strasznie nudny.

 

— Przestań łowić szczegóły — mówi James. — Znienawidziłby mnie, gdybym cokolwiek powiedział. Cóż, już mnie nienawidzi, ale znienawidziłby mnie jeszcze bardziej.

 

— Wcale nie sądzę, żeby cię nienawidził — odpowiada Irene.

 

James wzdycha.

 

— Nie, nienawidzi mnie. To... znaczy, przypuszczam, że teraz to już nie jest tajemnica, ale on zdecydowanie mnie nienawidzi.

 

— Mm, nie — mówi po prostu Irene. — Myślę, że tak naprawdę cię lubi. Właściwie jestem całkiem pewna, że szaleje za tobą tak samo, jak ty za nim. Zaufaj mi, to nie jest sytuacja nieodwzajemnionej miłości.

 

— Nie, jednak jest nieodwzajemniona — mamrocze James żałośnie.

 

Irene uśmiecha się do niego.

 

— Naprawdę? Bo obejrzał się na nas co najmniej pięć razy, a biedaczek jest tak zazdrosny, że ledwo może iść prosto. Jestem pewna, że w tej chwili wyobraża sobie, jak wbija mi sztylet między żebra. To nawet trochę zabawne, jeśli mam być szczera.

 

— Co, naprawdę? — wypala James, gwałtownie podnosząc głowę, by spojrzeć na Regulusa, który wcale nie patrzy w jego stronę. Jest zajęty rozmową z Mathias. — Irene, skłamałaś. To okrutne.

 

— Spójrz na jego dłonie — szepcze Irene, przysuwając się bliżej i wsuwając rękę pod ramię Jamesa. — Ściska poręcz mostu tak mocno, jakby próbował ją złamać. Poczekaj, aż znowu się obejrzy i zobacz, jak wściekły się stanie, gdy zobaczy, że cię dotykam.

 

James widzi, że Irene nie kłamie o dłoniach Regulusa. Trzyma się poręczy mostu tak mocno, że jego kłykcie są białe, całkowicie pozbawione krwi. Mimo to James stwierdza:

 

— Naprawdę nie sądzę, żeby go to obchodziło.

 

— Może zakład? — pyta Irene.

 

— Warunki?

 

— Zakładam się, że Regulus obejrzy się, zobaczy nas w tej pozycji, a potem zawoła cię, żebyś pomógł mu nieść most, byle tylko odciągnąć cię ode mnie. Jeśli tego nie zrobi, to ja będę tą, która powie Vanity, że musi pozbyć się Vespy. Jeśli to zrobi, to ty będziesz musiał złamać jej serce.

 

— Och, na pewno tego nie zrobi — mówi jej James z prychnięciem. — Zgoda, zakład stoi.

 

Irene chichocze i przytula się do niego jeszcze mocniej, opierając głowę na jego ramieniu.

 

— Zobaczymy. A tymczasem, czy chcesz posłuchać o tym, jak utalentowane są usta Petera?

 

— Wiesz, właściwie to naprawdę chcę — mruczy James. — To powstrzymałoby mnie od zamartwiania się o niego.

 

— Hej — mówi cicho Irene, ściskając jego ramię — ja też się martwię, ale Peter jest sprytny. Ma w sobie ogromną wolę przetrwania. Poradzi sobie.

 

— Tak, ale przetrwanie tutaj jest trudne — szepcze James.

 

— Wiem — szepcze Irene. Pogrążają się w ciężkiej ciszy, spacerując razem, i naprawdę miło jest czuć, jak opiera się o jego bok. To tylko przyjacielski kontakt, ale wcale przez to nie mniej kojący. James już nie odczuwa takiego głodu dotyku jak wcześniej. — Dobra, nadchodzi. Regulus zaraz się obejrzy.

 

— Skąd możesz to wiedzieć? — pyta zdumiony James.

 

— Zaciska palce, a minęło już jakieś czterdzieści pięć sekund, odkąd ostatnio się obejrzał — wyjaśnia Irene.

 

James prycha.

 

— Mierzysz mu czas?

 

— Co mogę powiedzieć? Wkurzanie go to niezła zabawa. Gdyby tak bardzo mnie nie nie lubił, też bym próbowała się z nim przespać. Z tobą i z nim. Och, to dopiero byłaby frajda — oznajmia Irene z tęsknym westchnieniem.

 

— Tak, nie, to nigdy by nie zadziałało.

 

— Bo jest zazdrosny?

 

— Bo to ja jestem zazdrosny — poprawia James.

 

Irene wydaje z siebie ciche hmm, jakby była lekko zaskoczona, ale jednocześnie wcale nie.

 

— Wiesz, w twoim przypadku to ma sens. Cóż, przynajmniej oboje do siebie pasujecie. — Mruczy i przytula się bliżej. — No i się ogląda.

 

Rzeczywiście, Regulus ogląda się za siebie, dokładnie tak, jak zapowiedziała Irene. Patrzy gniewnie, ale on zawsze tak patrzy, to jego normalny stan. James nie potrafi stwierdzić, czy jest zazdrosny, czy nie. Szczerze mówiąc, Regulus nie miałby absolutnie żadnego powodu do zazdrości, bo James naprawdę zapomina o istnieniu innych ludzi, gdy Regulus jest w pobliżu, i szczerze? James przez ostatnie dziesięć lat był w nim tak zadurzony, że to z pewnością się teraz nie zmieni, a Regulus wie o tym, więc nie ma mowy, żeby był…

 

— James — woła Regulus, zatrzymując się tak gwałtownie, że szarpie za most, przez co Mathias i Vanity niemal się potykają. — Przestań się wygłupiać. Zamiana. Teraz.

 

— A nie mówiłam — mruczy Irene pod nosem.

 

— Niech mnie diabli — wydusza z siebie James, zdumiony.

 

— A nie mówiłam?

 

— Mówiłaś. Absolutnie, miałaś całkowitą rację.

 

— Nigdy więcej we mnie nie wątp.

 

— Dobra, ale... to znaczy, może on wcale nie jest zazdrosny. Może...

 

James — warczy Regulus.

 

Irene tłumi śmiech.

 

— Och, aż się gotuje z zazdrości, spójrz tylko na niego. Prawie mi go żal. Prawie. Założę się, że gdybym teraz pocałowała cię w policzek, jego głowa by eksplodowała.

 

— Nie przyjmuję tego zakładu — mówi James.

 

— Bo mam rację co do jego zazdrości?

 

— Bo nie chcę ryzykować, że jego głowa naprawdę eksploduje. Całkiem lubię, gdy jest porządnie przytwierdzona do reszty ciała.

 

— Jeśli tak jest, to może powinieneś się z nim zamienić. Prawie widzę, jak mu para z uszu bucha — mówi Irene, brzmiąc na całkowicie rozbawioną.

 

James odchrząkuje.

 

— Dobra, tak, ja po prostu…

 

— Pamiętaj, musisz powiedzieć Vanity — przypomina mu Irene, gdy się odsuwa. — Taki był układ.

 

— Cudownie — mruczy James z grymasem, ale posłusznie kiwa głową, zanim rusza w stronę mostu.

 

Regulus nawet się do niego nie odzywa. Po prostu nadal wpatruje się w niego gniewnie, po czym wyciąga swoje sztylety i podchodzi, by iść obok Irene. James dołącza do Vanity i Mathias, pomagając nieść most. Za każdym razem, gdy spogląda za siebie, Regulus zaciska palce na rękojeściach sztyletów, jakby chciał ich użyć, a Irene uśmiecha się szeroko, jakby doskonale zdawała sobie z tego sprawę.

 

James prycha zdumiony i idzie dalej.

 

~•~

 

Regulus nie jest do końca pewien, czy ten most zadziała. Nie chodzi o to, że jest źle wykonany, bo jest solidny. Jest wytrzymały, mimo że niezbyt szeroki - wystarczający tylko dla jednej linii osób idących gęsiego, nic więcej. Ale nie to jest problemem.

 

Problem, jak obawia się Regulus, polega na tym, że most może nie być wystarczająco długi. Rzeka nie jest zbyt szeroka, ma mniej więcej długość trzech dorosłych mężczyzn ułożonych jeden za drugim, od głowy do stóp. To samo w sobie sprawi, że przerzucenie mostu nad wodą będzie trudne, ale jeśli okaże się za krótki, to wszystko pójdzie na marne, a Peter naraża tam swoje życie bez powodu.

 

Gdy docierają na pole, z którego wszyscy wyruszyli pięć dni temu, Regulus zdaje sobie sprawę, że są nieco spóźnieni. Peter zdążył już rozpalić pierwszy ogień, którego dym widać na niebie. Drugi jeszcze nie płonie, więc nie są aż tak bardzo opóźnieni, ale zdecydowanie przyspiesza to ich tempo.

 

— Dobra, musimy to zrobić ostrożnie — mówi Mathias, gdy docierają do brzegu rzeki. Postawili most pionowo, a James, stojąc po drugiej stronie, przytrzymuje go w miejscu. Most jest całkiem wysoki, co dobrze wróży. — James, opuszczamy go powoli, najdalej jak się da. Nie upuść go, bo rampa po drugiej stronie może się złamać. Gotowy?

 

— Gotowy — zapewnia ich James, kiwając głową.

 

— Spokojnie teraz — mruczy Mathias, sapiąc z wysiłku, gdy zaczynają powoli opuszczać most w dół.

 

To dość niezręczny proces, jakby przewracali coś bardzo wysokiego, starając się upewnić, że upada w zwolnionym tempie. Wymaga to sporo równowagi i siły, ale to zadanie tylko dla dwóch osób, więc nikt nie może im pomóc. Regulus może jedynie stać z boku i wpatrywać się w żyły na przedramionach Jamesa, lekko pokrytych ciemnymi włoskami, i w napięte mięśnie, widoczne przez wysiłek. Dlaczego podwinął rękawy? Opuść je, do cholery, myśli Regulus niemal rozpaczliwie, nie mogąc oderwać wzroku.

 

Jest taka chwila, gdy wydaje się, że most nie sięgnie na drugą stronę, ale wtedy Mathias i James unoszą go i pchają, a konstrukcja uderza z cichym łoskotem. Trochę się chwieje, ale jest już na miejscu, ot tak. Wznosi się nad wodą, tworząc wyraźną platformę, po której mogą przejść. Żadne ręce nie wyłaniają się ze szkarłatnej rzeki, ale wszyscy zdają się na to czekać.

 

Nic się nie dzieje.

 

— Wspaniale — oznajmia James z entuzjazmem.

 

— Wciąż musimy się przedostać na drugą stronę — zauważa Mathias. Biorą głęboki oddech i prostują ramiona. — Dobra, cóż, to był mój pomysł, więc ja... ja pójdę najpierw.

 

— Mathias — odzywa się ostrożnie Irene, występując naprzód. — Może ja pójdę pierwsza, co? Po prostu... po prostu mi pozwól.

 

Mathias posyła jej delikatny uśmiech, po czym kręci głową.

 

— Wszystko w porządku, Irene. Wierzę w mój most. Poczekajcie, aż przejdę na drugą stronę, zanim ruszycie za mną, i przechodźcie pojedynczo. Nie ma potrzeby testować ograniczeń wagowych. Vanity zaraz po mnie, jeśli to zadziała.

 

Powiedziawszy to, Mathias odwraca się i zaczyna wchodzić na most, stawiając ostrożnie krok za krokiem. Widać, że są odważni, bo nawet przechodząc nad wodą, nie waha się ani trochę. Wszyscy wstrzymują oddech, ale żadne blade dłonie nie wyłaniają się z toni, a Mathias bezpiecznie dociera na drugą stronę.

 

Regulus czuje niewspółmierną ulgę, że to zadziałało.

 

— W porządku, Vanity — mruczy Irene, przywołując ją gestem. — Ostrożnie teraz. Nie patrz w dół i nie zatrzymuj się.

 

Vanity sięga, by delikatnie przytulić Vespę, po czym również rusza przez most. Ona też jest odważna i najwyraźniej nie czuje ani odrobiny strachu, bo Vespa jej nie żądli. Dociera na drugą stronę i odwraca się z szerokim uśmiechem, wyraźnie zadowolona. Przybija piątkę z Mathias, którzy również nie kryją radości.

 

— Dalej, Irene — woła Mathias.

 

— Czas zobaczyć, jak żyje się po drugiej stronie — żartuje Irene, po czym salutuje Jamesowi i Regulusowi, puszczając im oko, zanim rusza przez most bez najmniejszego zawahania.

 

— Twoja kolej — mówi James.

 

Regulus posyła mu spojrzenie, ale James tylko się do niego uśmiecha. To słodki, chłopięcy uśmiech, który sprawia, że Regulus ma ochotę położyć dłoń na policzku Jamesa i stanowczo odwrócić jego twarz. Z prychnięciem Regulus odwraca się gwałtownie i jako następny rusza przez most. Konstrukcja jest przynajmniej stabilna i tylko lekko się trzęsie. Przechodzi bezpiecznie na drugą stronę.

 

Marszcząc brwi, Regulus odwraca się i niecierpliwie czeka, aż James za nim podąży. Jak zawsze, ten to robi. Gdy tylko James bezpiecznie staje na ziemi, Regulus odwraca się i rusza w kierunku jaskini.

 

Śmierciożercy zdecydowanie zmienili wiele. Zgodnie z przewidywaniami Regulusa, trzymają wszystkie zapasy i żywność w jednym kącie, łatwo dostępne, wystawione na widok z arogancką pewnością siebie. Uczciwie mówiąc, nikt i tak nie mógłby się do nich dostać w ciągu dnia, a w nocy zawsze ktoś ich pilnuje, więc nikt nie zdołałby ich zabrać - a przynajmniej tak myśleli. Ich błąd jest powodem, dla którego teraz są okradani. Cholerni idioci.

 

Broń w większości znajduje się w tym samym miejscu. Widać jednak, że śmierciożercy grzebali wśród niej, bo większość jest porozrzucana wszędzie dookoła albo pozostawiona na stołach.

 

Mathias natychmiast sięga po kuszę, a Irene w ciągu kilku sekund ma już miecz w dłoni. Vanity omija całą broń i kieruje się prosto do zapasów, przeszukując je, aż w końcu wydaje z siebie radosny okrzyk, gdy znajduje to, co wygląda na parę pęsety i małą, pustą szklaną fiolkę.

 

James podchodzi, by do niej dołączyć, chwytając torbę i zaczynając napełniać ją różnymi rzeczami. Regulus robi to samo, niekomfortowo świadomy faktu, że Irene i Mathias wciąż przeszukują broń. Na wszelki wypadek trzyma sztylet w dłoni.

 

— Jak myślicie, jaką broń będzie chciał Peter? — pyta zamyślona Irene. — Mamy włócznię, buławę i jeszcze jeden miecz.

 

— Włócznię — odpowiada James. — Daje mu trochę zasięgu, ale wciąż może jej używać w walce wręcz, a w razie potrzeby może ją rzucić.

 

Regulus zaciska powieki, ale nawet to nie wymazuje sprzed jego oczu widoku włóczni Quinn wbitej w brzuch Evana. Bierze cichy, drżący oddech i przełyka gulę w gardle, mrugając szybko i gwałtownie.

 

— Hej, Regulus — szepcze Vanity, przysuwając się bliżej z nadzieją w oczach. — Możesz mi pomóc?

 

— Z czym? — mruczy Regulus.

 

Vanity unosi Vespę, którą trzyma zaciśniętą między końcami pęsety.

 

— Potrzebuję, żebyś ją naciął.

 

Regulus mruga ze zdziwieniem.

 

— Naciąć... Vespę?

 

— Tak, proszę — mówi Vanity. — Spokojnie, to jej nie zaboli. Widzisz ten woreczek tutaj, z zieloną substancją w środku? To jej jad. Nie ma tam żadnych zakończeń nerwowych, więc nic nie poczuje.

 

— Nie będzie... zdenerwowana?

 

— Nie. Nic jej to nie będzie przeszkadzać, dopóki my sami nie będziemy przestraszeni.

 

— No, chyba mogę? — mówi powoli Regulus, marszcząc brwi. Vanity promiennie się do niego uśmiecha, wyraźnie zadowolona, więc po prostu się zgadza. Wie, że nigdy nie zrobiłaby niczego, co niepotrzebnie zaszkodziłoby jakiemukolwiek owadowi, a już zwłaszcza szerszeniowi horkruksowemu, którego najwyraźniej uczyniła swoim pupilem.

 

— Dobrze. Nie musi to być duże nacięcie. Wystarczy małe. Dokładnie na jej woreczku, śmiało — instruuje Vanity, trzymając Vespę w górze.

 

Regulus marszczy brwi, ale podchodzi bliżej i ostrożnie wbija czubek sztyletu w jaskrawozielony woreczek, aż go przebija. Czeka, czy coś się wydarzy, ale Vespa nie wykazuje żadnych oznak zdenerwowania. Vanity wydaje z siebie cichy pisk zachwytu i trzyma Vespę nad fiolką. Delikatnie ściska pęsetę, a jad powoli sączy się z małego nacięcia i kapie do fiolki. Regulus zerka na swój sztylet z ciekawością, ale w ten sposób żaden jad nie dostaje się na ostrze.

 

— Nie jest tego dużo — zauważa Regulus, bezwiednie zaciekawiony i, szczerze mówiąc, nieco zafascynowany całym procesem. Jad wypełnia fiolkę zaledwie do jednej czwartej.

 

— Tak, wiem, ale patrz — Vanity wypuszcza powietrze, więc Regulus obserwuje. Woreczek Vespy zaczyna się zasklepiać, a nowy jad wypełnia go w ciągu kilku sekund. Vanity znowu piszczy i podskakuje w miejscu, uśmiechając się do niego szeroko. — Prawda, że to super?

 

— Bardzo — odpowiada Regulus i wcale nie kłamie.

 

— Zrób to jeszcze raz — zachęca Vanity. — Chcę napełnić fiolkę.

 

Regulus waha się, po czym wzrusza ramionami. Robi to ponownie, lekko rozbawiony tym, jak podekscytowana jest Vanity za każdym razem. Przypomina mu to jego samego, gdy Syriusz po raz pierwszy zrobił dla niego sztylet. Kiedy byli sami, Regulus nie miał oporów przed okazywaniem swojego podekscytowania, przynajmniej nie w tamtym wieku. Nie doświadczył takiej dziecięcej ekscytacji, odkąd sam był w wieku Vanity. Coś czułego rozpala się w jego piersi na jej widok.

 

Powtarzają ten proces jeszcze dwukrotnie, aż fiolka jest niemal pełna. Vespa pozostaje całkowicie niewzruszona podczas całej procedury, a Vanity od czasu do czasu informuje ją, że radzi sobie świetnie. Kąciki ust Regulusa mimowolnie unoszą się w uśmiechu.

 

— O, co do cholery? — wykrzykuje James, gdy podchodzi zobaczyć, czym się zajmują. Brzmi na przerażonego. — Dlaczego dźgamy Vespę? Możemy przestać dźgać Vespę?

 

— Jeśli zamierzasz się tak dziecinnie zachowywać, możesz sobie iść — oznajmia Vanity z niemałą dozą bezczelności.

 

Regulus mruczy pod nosem, zerkając na Jamesa z uśmiechem.

 

— Tak, jeśli zamierzasz zachowywać się jak wielkie dziecko, James, możesz sobie iść.

 

— Ja... — James zaciska usta, kładąc dłonie na biodrach i mrużąc oczy, spoglądając to na jedno, to na drugie. — Nie, wcale mi się to nie podoba. Kilka rozmów z Regulusem i już robisz się złośliwa, Vanity. On ma na ciebie zły wpływ. Nie słuchaj go. Pozostań miła.

 

— Jestem miła tylko wtedy, gdy mi to odpowiada — odpowiada Vanity lekceważąco.

 

— Mądra dziewczyna — chwali ją Regulus, a Vanity posyła mu szeroki uśmiech.

 

James przygryza wargę, wyraźnie walcząc z uśmiechem, a jego oczy są tak bardzo, bardzo łagodne. Odchrząkuje.

 

— Nie, serio, czy ktoś może mi wyjaśnić, dlaczego Vespa jest dźgana i dlaczego ona po prostu... godzi się na to? Nawet nie drgnęła.

 

— Ona nie wie, że to się dzieje — wyjaśnia Vanity z cierpiętniczym westchnieniem, jakby była śmiertelnie zmęczona otaczaniem się ludźmi, którzy nie znają się na owadach tak jak ona. — Pobieramy tylko jej jad. To jej nie boli.

 

— Czyli jednak maczasz swój sztylet w jadzie? — pyta James, zerkając na Regulusa z lekkim zmarszczeniem brwi.

 

Prychnąwszy, Vanity potrząsa głową, zanim Regulus zdąży odpowiedzieć.

 

— Nie, wcale nie. Zbiorniczek jadowy Vespy jest zbyt gruby, żeby to zadziałało w ten sposób, a on nie wbija się wystarczająco głęboko. Nic się nie dzieje, zajmiemy się tym później, kiedy będziemy mieć więcej czasu.

 

— Vanity, jaką broń chcesz? — woła Mathias.

 

— Mam swoją broń tuż tutaj — odkrzykuje Vanity. — Vespa jest moją bronią i tylko jej potrzebuję.

 

— James — mówi stanowczo Irene.

 

Wypuszczając głęboki oddech, James skupia się na Vanity, która patrzy na niego z niezadowoleniem.

 

— Vanity, przykro mi, naprawdę, ale nie możesz zatrzymać Vespy. Musisz się jej pozbyć.

 

— Nie pozbędę się jej — protestuje Vanity, mrużąc oczy. Delikatnie umieszcza Vespę na swojej dłoni i odkłada pęsetę, by móc zamknąć fiolkę, którą wciąż trzyma w ręku.

 

— Musisz się jej pozbyć — mówi James przepraszającym tonem. — Jest zdecydowanie zbyt niebezpieczna, żeby ją trzymać, a nie możemy zabrać jej ze sobą do jaskini. W tej arenie jest zbyt wiele strachu i każde z nas mogłoby ucierpieć.

 

Vanity wygląda, jakby była gotowa do buntu.

 

— Ale potrzebujemy jej jadu.

 

— Naprawdę nie potrzebujemy — mówi James łagodnie. — Nikt nie zasługuje na śmierć w niewyobrażalnym bólu, nieważne jak szybko by to nastąpiło.

 

Na te słowa Vanity nieco opada z sił. Patrzy na Vespę ze smutkiem w oczach, jakby miała się zaraz rozpłakać. Regulus marszczy brwi, po czym kieruje to niezadowolone spojrzenie prosto na Jamesa, wyraźnie niezadowolony z niego w tej chwili. Łagodnieje jednak, bo James wygląda, jakby miał się rozpłakać razem z Vanity. Ona jest kompletnie załamana, ponieważ wie, że on ma rację, a on jest równie załamany co ona.

 

— Możesz zatrzymać jad, który już zebrałaś — proponuje James słabym głosem, marszcząc brwi. — W ten sposób zawsze będziesz miała przy sobie cząstkę Vespy. Wiem, że to nie to samo, ale…

 

— Czy nie mogę zatrzymać jej jeszcze przez chwilę? — pyta Vanity, patrząc na niego szeroko otwartymi, zaszklonymi oczami. — Teraz nikt się jej już nie boi. Po prostu zostawię ją, kiedy będziemy wychodzić. Może zajmie się śmierciożercami, nigdy nie wiadomo.

 

James natychmiast ustępuje, bo jego kręgosłup ma konsystencję przypieczonej pianki.

 

— Tak, w porządku. Zatrzymaj ją na razie, ale kiedy będziemy wychodzić, zostaje tutaj. Umowa stoi?

 

— W porządku — mamrocze Vanity, wzdychając ciężko, gdy delikatnie umieszcza Vespę na swoim ramieniu. Po czym odwraca się i odmaszerowuje, wyraźnie niezadowolona z całej sytuacji.

 

— Och, ona mnie nienawidzi — mówi James ze smutkiem.

 

— Nie tylko ona — odpowiada Regulus i natychmiast żałuje swoich słów, gdy James wygląda, jakby był jeszcze bliżej łez niż wcześniej. — Przestań. Ona cię nie nienawidzi. Może nienawidzi tego, że miałeś rację, ale miałeś rację. Zrobiłeś właściwą rzecz.

 

— Tak, ale jest na mnie zła — mamrocze James.

 

Regulus przewraca oczami.

 

— Ma piętnaście lat. Przejdzie jej.

 

— Tobie nie przeszło — mówi James.

 

— To było coś innego.

 

— Jak to?

 

— Nie byłeś jej pierwszym zauroczeniem — mówi mu Regulus, nienawidząc tego, jak to słowo brzmi w jego ustach. Zauroczenie. Tak nieadekwatne do tego, czym to naprawdę było, nawet w tak młodym wieku. Wie, czym to naprawdę było, ale prawdy nienawidzi jeszcze bardziej. — To nieco komplikuje sprawę.

 

James lustruje go od stóp do głów. Powoli. Następnie mówi:

 

— Tak, to oczywiste. Wracam do przekonania, że masz nierozwiązane uczucia.

 

— Ach, kolejne urojenia — mówi Regulus beznamiętnie.

 

— Masz obsesję na punkcie bycia dla mnie niemiłym — oznajmia James, jakby był to główny argument przemawiający na jego korzyść.

 

— Zadośćuczynienie — Regulus pstryka palcami. — Nic więcej.

 

Zadośćuczynienie? — wykrztusza James, śmiejąc się. — Za co, Reg? Bo trochę ci dokuczałem, gdy byliśmy dziećmi?

 

Bo odebrałeś mi brata, myśli Regulus, ale nie wypowiada tego na głos. Bo sprawiłeś, że moje serce zadrżało, i robisz to znowu, a ja cię nienawidzę, nienawidzę, nienawidzę, myśli, ale tego również nie mówi. Bo tak jest łatwiej; i tak umrzesz, a tak jest łatwiej, myśli, i nigdy nikomu tego nie powie. Ledwo pozwala sobie o tym myśleć, tłumiąc tę myśl, zamykając ją na klucz i ignorując ten niepokojący szept, który błaga go, by ją uwolnił i zgłębił. Nie. Nie ma sensu.

 

— Zadośćuczynienie za to, że muszę przebywać w twoim towarzystwie — odpowiada zamiast tego Regulus, co w pewnym sensie podsumowuje wszystkie jego myśli.

 

— Ach, tęskniłbyś za mną, gdyby mnie nie było — żartuje James, po czym jego uśmiech słabnie. Tylko na chwilę. Zaledwie cień przebiegający przez jego twarz. Regulus nie potrafi pojąć tej zmiany ani jej przyczyny, ale James i tak znów się uśmiecha. Jakby nic się nie stało. — Cóż, żart jest na twój koszt, kochanie. Dokuczanie jest złe i niewłaściwe, i nie powinno działać, ale kiedy ty to robisz…

 

James wydaje z siebie głupkowate mm mm mm, jakby smakował coś wybornego, po czym cmoka w palce, co sprawia, że Regulus przewraca oczami i mamrocze:

 

— Jesteś żałosny.

 

— Widzisz? O to właśnie chodzi. Cholera, to działa na mnie za każdym razem — mówi James z teatralnym dreszczem. — Och, tak, proszę, obrażaj mnie więcej. Jestem absolutnie uzależniony.

 

— Chciałbym, żeby to był sarkazm — mówi mu Regulus. — Naprawdę. Ale ty nie żartujesz. Gdzie podziało się twoje poczucie godności?

 

— Gdziekolwiek sobie życzysz — odpowiada James. — Jestem tylko człowiekiem, który uległ urokowi Regulusa Blacka.

 

Regulus parska.

 

— Wcale nie uważasz mnie za czarującego. Jestem najmniej czarującą osobą na planecie.

 

— Mm, będziemy musieli się zgodzić, że się nie zgadzamy w tej kwestii — informuje go James, podchodząc bliżej i opierając dłoń o stół z zapasami, by móc się przechylić w jego stronę, uśmiechając się tym swoim uśmiechem. Tym, na który trudno patrzeć. — Czasami zastanawiam się, jak by to było, gdybyś był miły. Szczerze miły, mam na myśli. A co, jeśli by mi się to nie spodobało? Czy to oznaczałoby, że mam problemy?

 

— I tak masz problemy — stwierdza Regulus.

 

James szczerzy się w uśmiechu.

 

— Tak, to się nigdy nie nudzi. Nawet nie wiesz, jak być dla mnie miłym, prawda?

 

— Jesteś taki zabawny, James. Zabawny i miły, i przystojny, i po prostu absolutnie najlepszy przez cały czas! Rozświetlasz każde pomieszczenie, do którego wchodzisz, ale to ma sens, bo jesteś słońcem — oznajmia Regulus przesadnie entuzjastycznym głosem, składając dłonie razem i podpierając nimi brodę, uśmiechając się słodko i trzepocząc rzęsami.

 

— Cholera, to było okropne — wyrzuca z siebie James, trzęsąc się ze śmiechu i przysuwając bliżej, wyraźnie rozbawiony. — Nawet się nie starasz, Reg.

 

Regulus przestaje się uśmiechać, opuszcza ręce i przewraca oczami.

 

— To masz za łowienie komplementów. Jeśli myślisz, że to ja będę głaskał twoje ego, to jesteś głupcem.

 

— No cóż, jeśli nie chcesz głaskać mojego ego — droczy się James — zawsze możesz spróbować pogłaskać mojego…

 

— Zaserwuję ci leczenie w stylu Vespy, James — wtrąca Regulus, sięgając do przodu i przykładając sam czubek swojego sztyletu do miękkiego brzucha Jamesa.

 

— Jak to mówią? Bez bólu nie ma zysku? — James unosi brwi i robi krok do przodu, napierając na ostrze, co zmusza Regulusa do cofnięcia się nieco, by naprawdę go nie dźgnąć. Fakt, że James po prostu mu ufa, że to zrobi, jest irytujący, a jeszcze bardziej to, że Regulus instynktownie to robi. — Zawsze jesteś o wiele milszy, gdy jestem ranny.

 

— No cóż, nie jestem potworem — mruczy Regulus pod nosem, gwałtownie odwracając się, by chwycić torbę i zająć czymś ręce. James stoi tak blisko, a Regulus nagle czuje się, jakby znów miał czternaście lat, co nie jest uczuciem, które go cieszy. Tak, czas ruszyć dalej. — Nie stój bezczynnie. Mamy tu pewne ograniczenie czasowe, pamiętasz?

 

— Hej, drugi ogień już płonie — woła Vanity od wejścia do jaskini, przyciągając ich uwagę.

 

— Ruszcie się, ludzie — oznajmia Irene. — Idziemy, gdy tylko dym z trzeciego ogniska pojawi się na niebie.

 

Regulus posyła Jamesowi wymowne spojrzenie.

 

— Słyszałeś ją. Bierz się do roboty. Nie chciałbyś chyba zawieść Irene, prawda?

 

James rozpromienia się w uśmiechu, co natychmiast działa Regulusowi na nerwy, ale ten nie mówi ani słowa. James tylko wypuszcza cichy, podekscytowany śmiech i chwyta swoją torbę, by zacząć zbierać zapasy. Nachyla się, przyciskając swoje ramię do ramienia Regulusa, a ten z całego serca pragnie, by miał w sobie dość siły, by się odsunąć.

 

Ale tego nie robi.

Chapter 20: Rzeź

Chapter Text

Syriusz od bardzo młodego wieku wiedział, że dobry plan zależy od trzech czynników. Przygotowania, wykonania i każdej pojedynczej zmiennej we wspomnianym planie. W dobrym planie nie ma czegoś takiego jak nieprzewidziane okoliczności, ale wszystkie zmienne w dobrym planie i tak są przygotowane na nieprzewidziane okoliczności, a plan jest realizowany pomimo nich.

 

To? To jest zły plan.

 

Przygotowania są dobre, bez wątpienia. Rozstawili ognie perfekcyjnie. Most jest solidnie zbudowany. Wszyscy znają swoje role, a także punkty zbiórki.

 

Nawet wykonanie idzie dobrze. James, Regulus, Vanity, Irene i Mathias faktycznie docierają do jaskini i postępują zgodnie z planem, doszczętnie eliminując zapasy śmierciożerców. Nawet Peter trzyma się planu, choć ze zdenerwowania nieco przyspieszył cały proces, zapalając ognie zbyt wcześnie i biegnąc zbyt szybko do kolejnego, co nie daje innym zbyt wiele czasu. Syriusz nie może go za to winić, naprawdę. Peter jest bez wątpienia przerażony tam na zewnątrz, sam, pragnąc jak najszybciej zakończyć całą sprawę.

 

Problem tkwi we wszystkich zmiennych. Nie wzięli ich wszystkich pod uwagę już od samego początku. Plan mógł zostać zniweczony, zanim w ogóle się rozpoczął, gdyby grupa zmierzająca do jaskini przypadkiem natknęła się na śmierciożerców. To był czysty fart, że do tego nie doszło, przynajmniej do momentu, gdy Peter zapalił pierwszy ogień, by zwrócić uwagę śmierciożerców.

 

Śmierciożercy są niezwykle istotną zmienną, a Syriusz martwi się, bo nikt tak naprawdę nie poświęcił im zbyt wiele uwagi w nieprzewidzianych okolicznościach ich pojawienia się. Wszyscy liczą na to, że śmierciożercy będą na tyle głupi i żądni krwi, by podążyć za ogniami, i na szczęście dla nich, wygląda na to, że faktycznie tak jest. Jakimś cudem plan działa, mimo że według jego standardów nie jest zbyt dobry.

 

— Syriusz, mój chłopcze — mówi Slughorn, zatrzymując się obok niego z szerokim uśmiechem. — Dobrze się bawimy podczas tegorocznych igrzysk, prawda?

 

Oczywiście, że nie, ty pieprzony idioto, myśli Syriusz, ale odrywa wzrok od ekranu, by uśmiechnąć się do Slughorna tak dyplomatycznie, jak tylko potrafi. Slughorn prawie nie opuszczał sali twórców igrzysk, więc Syriusz ledwo widywał go podczas przyjęć obserwacyjnych, ale wraz ze zmniejszającą się liczbą uczestników w arenie, ma on nieco mniej pracy. Mniej żyć do zniszczenia. Mniej chaosu do wywołania. Poza tym, ci w arenie najwyraźniej są dziś w stanie sami pakować się w kłopoty.

 

— W tym roku są zdecydowanie bardziej intensywne niż w poprzednim — odpowiada Syriusz, skłaniając głowę i unosząc kieliszek w niemym toaście do Slughorna, bo nie jest ponad schlebianiem mu trochę, jeśli miałoby to pomóc Jamesowi i Regulusowi.

 

Slughorn chichocze i zerka na ekran, wyraźnie zadowolony z pochwały i dumny ze swojej pracy.

 

— Muszę przyznać, że część dobrych recenzji zawdzięczam twoim trybutom, Syriusz. Ludzie są naprawdę zaangażowani w ich rozkwitający romans. Czy mogę zapytać, co o tym sądzisz?

 

— Ach — mówi cicho Syriusz, unosząc kieliszek, by ostrożnie upić łyk i zyskać na czasie. Musi stąpać tu ostrożnie, choć trudno to robić przy tak osobistych sprawach. Nie może po prostu powiedzieć, że tego nienawidzi, wyłącznie dlatego, że to nie jest sprawa wszystkich innych; James i Regulus zasługują przynajmniej na odrobinę prywatności, niezależnie od uczuć Syriusza w tej kwestii. Szczerze mówiąc, on nawet nie ma specjalnych uczuć w tej sprawie. Bardziej zależy mu na przetrwaniu Regulusa i Jamesa niż na ich życiu miłosnym. Mimo to, nie może tego powiedzieć, więc... — Cóż, najlepszy przyjaciel pragnie jedynie szczęścia dla swojego przyjaciela; rodzeństwo pragnie szczęścia dla swojego rodzeństwa. Nie mogę zaprzeczyć, że doceniam pocieszenie, jakie sobie nawzajem dają.

 

— Dobrze powiedziane, chłopcze — mruczy z namysłem Slughorn, obserwując ekran z delikatnym zachwytem. Po chwili spogląda na Syriusza. — Znasz swojego brata dobrze, Syriusz. Muszę zapytać, co go powstrzymuje? Jest bardzo oporny wobec Jamesa. Doszedłem do wniosku, że część tego wynika po prostu z jego osobowości, ale nigdy tak naprawdę nie przełamuje tych barier, które sobie postawił. Czasami wydaje się, że żywi uczucia do Jamesa, a innym razem sprawia wrażenie, jakby był gotów zabić Jamesa, byle tylko się od niego uwolnić. To bardzo dezorientujące dla widzów, wiesz.

 

Syriusz odchrząkuje. Znowu musi być ostrożny.

 

— Tak, to w dużej mierze po prostu osobowość Regulusa, jak pan wspomniał. Czy nie jest to jednak bardziej satysfakcjonujące w ten sposób? To całe zejdą się czy nie , które tak wszystkich wciąga. Utrzymuje ich... w napięciu.

 

— Mmm, tak, ale bez finału jest tylko rozczarowanie, Syriusz — mówi Slughorn z wyraźną dezaprobatą w głosie. — Nie zamierzam pozostawić żadnego widza rozczarowanego, więc zastanawiam się, co to takiego? Co będzie potrzebne, by przebić się do Regulusa? Jakiego bodźca on potrzebuje i jak możemy mu to ułatwić?

 

Syriusz przez chwilę wyobraża sobie, jak powoli i boleśnie wciska kieliszek do gardła Slughorna, nóżką do przodu. Pozwala sobie na tę gwałtowną fantazję przez moment, gdy jego palce drgają na szkle, po czym zmusza się do wydechu, odpędzając te obrazy. To po prostu obrzydliwe, jak swobodnie Slughorn mówi o kontrolowaniu cudzych żyć, wprost prosząc Syriusza o radę, jak lepiej manipulować jego bratem, by osiągnąć pożądane rezultaty. A Syriusz nie może po prostu spuścić Slughornowi łomotu za to, że ośmiela się uważać, że ma jakiekolwiek prawo do Regulusa, czy nawet Jamesa.

 

Jedyne, co może zrobić, to rozegrać to mądrze i starać się jak najlepiej ułatwić sprawę Regulusowi - i Jamesowi - ponieważ Horacy Slughorn nie posiada kilku kluczowych informacji, a mianowicie tego, że Regulus robi tylko to, na co sam ma ochotę. Jeśli jest coś, czego Syriusz jest absolutnie pewien w kwestii swojego brata, to właśnie to. Z tego, co może stwierdzić, istnieje bardzo niewiele rzeczy, które skłoniłyby Regulusa do zrobienia tego, czego Hallow od niego oczekuje, i szczerze mówiąc, ostatnią rzeczą, jakiej Syriusz pragnie, jest doprowadzenie do takiego punktu.

 

Syriusz odchrząkuje więc i mówi:

 

— Cóż, tym, czego Regulus naprawdę potrzebuje, jest...

 

Syriusz — syczy Marlene, nagle podbiegając, by stanąć obok niego i zacisnąć dłoń na jego ramieniu. Natychmiast zarówno Syriusz, jak i Slughorn skupiają wzrok z powrotem na ekranach, porzucając rozmowę na rzecz obserwowania wydarzeń.

 

Natychmiast staje się jasne, czym się niepokoi. Miniaturowa mapa w rogu, pokazująca pozycję każdego pozostałego uczestnika, cholernie wyraźnie wskazuje, że coś ma pójść bardzo, bardzo źle. Śmierciożercy mogą być żądni krwi, ale nie są aż tak głupi, jak trzeba by było, żeby ten plan był niezawodny. Peter właśnie dociera do trzeciego punktu zapalenia ognia, ale śmierciożercy są tuż za nim, podążają jego śladem i dzielą ich od niego zaledwie sekundy.

 

Owszem, dali się złapać w pułapkę, ale nie na tyle długo, by nie zorientować się, że zostali zwabieni. Problem z byciem przynętą jest taki, że cholernie łatwo zostać pożartym.

 

Syriusz czuje, jak serce podchodzi mu do gardła, gdy przenosi spojrzenie na ekran pokazujący Jamesa i Regulusa, którzy wciąż pomagają zbierać żywność i zapasy razem z Irene i Mathias. Vanity, w przypływie nastoletniego buntu i wściekłości, zbojkotowała pomoc przy całym tym plądrowaniu na rzecz siedzenia na zewnątrz ze swoim ukochanym owadem, wyraźnie przygnębiona faktem, że będzie musiała go zostawić. Cała piątka jest na razie bezpieczna, ale trzeci punkt zapalenia ognia nie znajduje się daleko od jaskini, więc jeśli Peter go nie zapali, nie będą wiedzieli, kiedy uciekać, a śmierciożercy mogą wrócić, zanim zdążą się stamtąd wydostać.

 

To będzie rzeź.

 

— No dalej, dalej, dalej — mamrocze Syriusz pod nosem, obserwując z desperacją, jak Peter nerwowo szuka jednej z zapałek, ciężko oddychając. Jego ręce drżą.

 

— Cholera — szepcze Marlene — nie uda mu się.

 

— Nie, rzeczywiście mu się nie uda — zgadza się Slughorn, brzmiąc na zachwyconego.

 

To prawda. Peter nie da rady, co staje się oczywiste w momencie, gdy śmierciożercy wypadają z impetem spomiędzy drzew, tak bardzo go przerażając, że potyka się, cofa i upuszcza zapałki, zanim zdąży choćby jedną zapalić.

 

Syriusz wstrzymuje oddech, czekając, aż Peter przynajmniej spróbuje rzucić się po zapałki, bo nawet jeśli ma zginąć, wciąż mógłby pomóc przyjaciołom. Gdyby to Syriusz znalazł się w takiej sytuacji, właśnie tak by postąpił. James też. Regulus...? Nie, on prawdopodobnie by uciekł, i szczerze mówiąc, Syriusz nie może go za to potępiać. Chodzi przecież o przetrwanie, prawda?

 

Okazuje się, że Peter w tym scenariuszu przypomina bardziej Regulusa, ponieważ odwraca się i ucieka bez chwili wahania. Syriusz wyciąga rękę i chwyta dłoń Marlene, oboje ściskają się mocno, obserwując wszystko w napiętym milczeniu. Może to niedorzeczne, ale Syriusz łapie się na myśli: biegnij, Peter, uciekaj. Ma nadzieję, że uda mu się zbiec, bo jeśli nie, czeka go niezwykle bolesna śmierć z rąk tych, którzy go ścigają.

 

Peter nie zdołał uciec. Willa trafia go strzałą w tył nogi, posyłając go z krzykiem na ziemię. Próbuje wyrwać strzałę i podnieść się, ale śmierciożercy dopadają go pierwsi.

 

Bernice dopada go w ciągu kilku sekund, rzucając się na niego i uderzając go w twarz z taką siłą, że ponownie upada na ziemię. Peter próbuje podnieść się na czworakach, po czym jęczy, gdy Axus kopie go w bok. Willa dołącza do nich, podobnie jak Bernice, i wszyscy zaczynają okładać Petera, wbijając go w ziemię, podczas gdy Hodge krąży na obrzeżach z nożem w ręku.

 

Syriusz widzi, jak twarz Marlene wykrzywia się na widok tej przemocy, ale sam zachowuje neutralny wyraz, zwłaszcza że Slughorn jest tak blisko. Obserwowanie tego jest, jak zawsze, groteskowe. Peter dostaje takie samo traktowanie, jakie spotkało Dylana na samym początku. Po prostu zostaje pobity na śmierć. Nawet mając broń, śmierciożercy, widząc łatwy cel, decydują się najpierw zadać ból. Wiedzą, jak zapewnić dobre widowisko; wiedzą, czego widzowie chcą.

 

Peter leży skulony na boku, jęcząc i płacząc, gdy Bernice nagle oznajmia:

 

— Dobra, dobra, wystarczy. Ja go zabiję. W końcu jest z mojego dystryktu.

 

— Bernice, proszę — wykrztusza Peter, z opuchniętą i zakrwawioną twarzą, unosząc drżącą dłoń i słabo próbując odczołgać się od niej. — Proszę, nie. Czekaj. Po prostu... po prostu poczekaj. Proszę, znasz mnie. Ty... ty...

 

— Bez urazy, Peter — mówi Bernice, obracając miecz w dłoni, gdy podchodzi bliżej. — Wybrałeś swoją stronę i za to zginiesz. Nie masz mi nic do zaoferowania.

 

— Nie, nie, proszę — błaga Peter, łapiąc z trudem oddech. — Przepraszam. Bern, przepraszam. Czego chcesz? Dam ci wszystko. Proszę.

 

Bernice parska śmiechem i unosi miecz.

 

— Jedyne, czego pragnę, to śmierci Regulusa Blacka i Jamesa Pottera, a ty z pewnością nie jesteś w stanie mi tego dać.

 

— Czekaj! — wykrzykuje Peter rozpaczliwie. — Czekaj, ja... ja mogę ci to dać! Wiem, gdzie oni są.

 

— Co takiego? — pyta Bernice, zatrzymując się, by na niego spojrzeć.

 

Serce Syriusza zamiera w piersi. Nie. Nie, tylko nie to. Peter, nie, nawet się nie waż, ty cholerny zdrajco , myśli, gdy panika natychmiast zalewa jego układ nerwowy, sprawiając, że zaczyna się trząść.

 

Peter milczy przez dłuższą chwilę, po czym przełyka ciężko i chrapliwie wyrzuca z siebie:

 

— Wiem, gdzie są James i Regulus. Mogę cię do nich zaprowadzić. Tylko... tylko proszę, nie zabijaj mnie.

 

Powoli Bernice opuszcza miecz.

 

— Wstawaj, Pettigrew. — Syriusz obserwuje, jak Peter z trudem, drżąc, podnosi się na nogi, ledwo stojąc prosto i utykając na zranioną nogę. Bernice kieruje w jego stronę ostrze. — Ruszaj się.

 

Syriusz z trudem łapie oddech, ponieważ Peter bez chwili wahania wykonuje polecenie. Zaczyna iść. Powoli, ale pewnie. Prowadząc ich prosto do Jamesa i Regulusa.

 

— No cóż — oznajmia Slughorn — zaraz zrobi się ciekawie.

 

~•~

 

— Nadal nie widać dymu? — pyta James, gdy Irene wraca od wejścia do jaskini.

 

— Jeszcze nie — odpowiada Irene. — Może próbuje dać nam więcej czasu?

 

James zerka na Regulusa, który zaciska usta w wąską linię. Wygląda na niespokojnego i James nie może oprzeć się podobnemu uczuciu. Wszyscy stracili poczucie czasu - między martwieniem się o Vanity, przeszukiwaniem jaskini, a także pakowaniem zapasów i żywności. Polegali na ogniskach Petera, które miały być dla nich sygnałem, a teraz zaczyna im się wydawać, że przekroczyli wyznaczony czas odrobinę za bardzo.

 

— A co z Vanity? — mamrocze James.

 

Irene wzdycha.

 

— Nadal siedzi na zewnątrz z Vespą. Jest cała, tylko trochę rozstrojona. Jestem pewna, że będzie gotowa do drogi, gdy wyniesiemy do niej torby.

 

— Nie damy rady tego wszystkiego unieść — oznajmia Mathias z grymasem, gdy przyglądają się wszystkim torbom wypełnionym po brzegi zapasami i żywnością.

 

James krzywi się, bo mają rację. Między piątką z nich mogą unieść może po dwie torby na osobę, jednocześnie zabierając ze sobą broń, a Regulus ma już własną torbę. W sumie jest piętnaście toreb, wliczając tę Regulusa, co oznacza, że będą musieli zostawić pięć toreb. To wystarczy, by śmierciożercy mogli przetrwać, co jest sprzeczne z ich zamierzeniami.

 

— Wrzucimy nadmiar do szkarłatnej rzeki — oznajmia Regulus, rozglądając się po wszystkich wyczekująco.

 

Mathias przygryza wargę.

 

— To takie marnotrawstwo.

 

— Tak, ale to lepsze niż zostawienie ich śmierciożercom do wykorzystania — zauważa Regulus.

 

— Nie wierzę, że to mówię — stwierdza Irene z przekąsem — ale w tej kwestii zgadzam się z Regulusem.

 

— A co, gdybyśmy zrobili dwa kursy? — pyta Mathias.

 

James potrząsa głową.

 

— Zbyt ryzykowne. Już teraz balansujemy na granicy. Myślę... martwię się, że przekraczamy limit czasu. Naprawdę sądzę, że musimy ruszać. Teraz.

 

— A co z Peterem? — domaga się Irene. — Nie zapalił ostatniego ogniska, James. Dlaczego by nie…

 

— Nie było wystrzału armaty, więc wciąż żyje — wtrąca Regulus, a James jest wdzięczny za jego racjonalne podejście w tej chwili, bo sam jest tak zaniepokojony i zdenerwowany, że czuje, jakby miał zwymiotować. — Coś mogło mu przeszkodzić w dotarciu do ostatniego ogniska, ale istnieje szansa, że nic mu nie jest. Może wrócił do jaskini, żeby się ukryć, co oznacza, że to na nas spada obowiązek, żeby się stąd, do cholery, wydostać.

 

— Regulus ma rację — przyznaje James. — Musimy stąd iść. Weźcie torby, które zabieramy, i…

 

James!

 

Przerażający krzyk Vanity z zewnątrz sprawia, że wszyscy zastygają w rozpaczy, bo brzmi ona jak ktoś śmiertelnie przerażony. Chwilę później wszyscy jednocześnie pędzą w stronę wejścia do jaskini, z bronią w dłoniach, zapominając o torbach.

 

James jest przerażony widokiem, który zastaje na zewnątrz. Willa ciągnie Vanity za włosy przez most, podczas gdy ta próbuje się wyrwać, a po drugiej stronie stoją pozostali śmierciożercy oraz pobity Peter. Leży na ziemi, na plecach, przygwożdżony butem Bernice na jego klatce piersiowej. Nie rusza się.

 

— Przestań się szarpać! — wrzeszczy Willa. — Kurwa! Jeśli... jeśli zrzucisz nas z tego pieprzonego mostu, to ja...

 

Puść mnie! — warczy Vanity.

 

Wszyscy biegną. Oczywiście, że biegną. Zdesperowani, by dotrzeć do Vanity, zanim Willa przeciągnie ją na drugą stronę mostu. Nie udaje im się zdążyć na czas. James obserwuje to, jakby działo się w zwolnionym tempie; Willa wlecze Vanity przez cały most i potyka się pod jej ciężarem, gdy ta walczy z całych sił, by się uwolnić. Willa wydaje z siebie cichy pisk, gdy znajduje się niebezpiecznie blisko rzeki. Brzmi na przestraszoną. Vespa musi też tak myśleć, bo nagle zrywa się z ramienia Vanity, gdzie dotąd spoczywała spokojnie, niemal potulnie, mimo że Vanity musi być teraz przerażona.

 

A jednak to nie Vanity zostaje użądlona przez Vespę. Zamiast tego, Vespa przelatuje prosto do Willi i żądli ją, co wywołuje tak przeraźliwy i pełen bólu wrzask, że James nie ma żadnych wątpliwości, iż Vanity nie kłamała o agonii, jaką powoduje jad szerszenia horkruksowego. Willa odruchowo próbuje zgnieść Vespę w miejscu, gdzie ta użądliła ją w ramię, jednocześnie zataczając się do tyłu. Upada, wciąż krzycząc, gdy wpada do rzeki z pluskiem, a ręce natychmiast wynurzają się, by wciągnąć ją i Vespę pod wodę, gwałtownie ucinając jej wrzask.

 

— Vespa! — krzyczy Vanity, rzucając się do przodu, tylko po to, by wydać z siebie okrzyk bólu, gdy Bernice odrywa się od Petera, chwyta ją za włosy i ciągnie dalej w tył.

 

Rozlega się huk armaty.

 

— Tak, właśnie tak, Black. Chodź i ją sobie zabierz — woła Bernice, po prostu odrzucając Vanity na bok, gdy Regulus pędzi przez most. Jest najszybszy. Oczywiście, że dociera tam pierwszy. Irene jest tuż za nim, a James zaraz za nią, z Mathias zamykającymi pochód.

 

Regulus ani przez moment się nie waha, gdy dociera na drugą stronę. Uderza w Bernice z taką siłą, że oboje w ciągu kilku sekund lądują na ziemi. Dosłownie ją miażdży, ale Bernice oddaje, walcząc nieczysto. Szarpie go za włosy, uderza pięściami, kopie i gryzie, a Regulus odpowiada z równą zaciętością.

 

Irene dociera tam jako następna i rzuca się prosto na Axus, którzy biegną, by pomóc Bernice. Ona również nie waha się ani chwili - tnie mieczem w poprzek ich nogi, co wywołuje krzyk i sprawia, że Axus chwieje się na bok. Axus błyskawicznie odwraca się z hakiem w dłoni i wykonuje precyzyjny zamach, łapiąc ostrze w zagięcie haka, po czym wykręca i szarpie, wyrywając miecz prosto z rąk Irene. Irene przyjmuje to bez zmieszania i po prostu rzuca się na przeciwnika całym ciałem, aż oboje toczą się po ziemi, wydając z siebie okrzyki i przekleństwa.

 

Rzecz w tym, że śmierciożercy są teraz w mniejszości. Zostali tylko Bernice i Axus, bo Hodge najwyraźniej nie zamierza nic robić. Przynajmniej tak zakłada James, pędząc przez most z sercem w gardle. Bo Hodge nigdy wcześniej nie zrobił niczego, więc James nawet nie pomyśli…

 

— Nie, nie, Hodge, proszę — wykrztusza Vanity, próbując się cofnąć, gdy Hodge pochyla się nad nią. Nawet z tej odległości James widzi, że jego oczy są szeroko otwarte ze strachu.

 

— Zabij ją! Kurwa, zabij ją! Zabiła Willę, a ciebie zabije następnego, Hodge! — ryczy Bernice, sapiąc, gdy z całej siły uderza głową Regulusa o ziemię.

 

— Nie! Hodge, nie rób tego! — krzyczy James, biegnąc ile sił w nogach, docierając na drugą stronę akurat w momencie, by zobaczyć, jak Hodge podcina gardło Vanity.

 

Vanity upada do tyłu, wydając z siebie okropny, bulgoczący dźwięk, a Hodge dyszy, zataczając się na bok i upuszczając nóż. James wpada na nich pędem, w końcu do nich docierając. Nie zamierza tego zrobić. To właśnie jest w tym najgorsze. Po prostu odpycha Hodge'a jeszcze dalej, nieświadomy własnej siły w stanie paniki, a... a Hodge jest taki drobny, ma tylko czternaście lat…

 

James nie zdaje sobie sprawy z tego, co zrobił, dopóki nie słyszy plusku. Odwraca gwałtownie głowę, gdy pada na kolana przy Vanity, i zdąża tylko przez ułamek sekundy dostrzec Hodge'a w wodzie, zanim ręce wciągają go w głębiny, dokładnie tak samo jak Willę. James wciąga ostro powietrze, oszołomiony tym widokiem i świadomością, że właśnie bezmyślnie zepchnął Hodge'a do rzeki.

 

Skończyłby piętnaście lat jutro.

 

Trwa to minutę, nawet dłużej niż w przypadku Willi - prawdopodobnie z powodu szybko działającej trucizny Vespy - ale w końcu rozlega się wystrzał z armaty, pozostawiając Hodge'a na zawsze czternastoletnim.

 

Kolejny zdławiony odgłos przyciąga uwagę Jamesa z powrotem do Vanity. Dziewczyna wpatruje się w niego z czystym przerażeniem, jej gardło jest pokryte krwią, która bąbelkami wypływa też z jej ust. James wydaje z siebie słaby dźwięk i drżącą dłonią obejmuje jej szyję, a jego oczy zachodzą łzami, gdy lekko unosi jej głowę, kładąc ją na swoich nogach. Vanity próbuje coś powiedzieć, ale z jej ust nie wydobywają się żadne słowa.

 

— Ciii, wszystko w porządku. Nic ci nie jest — szepcze James łamiącym się głosem. Wyrywa mu się urwany oddech, a jego klatka piersiowa zdaje się zapadać do środka. — Ty... ty będziesz…

 

Oczy Vanity zachodzą mgłą, a potem rozlega się wystrzał z armaty. Dziewczyna bezwładnie opada na niego, bez pulsu w gardle, bez oddechu, który unosiłby jej klatkę piersiową.

 

— Nie, nie, ja... przepraszam. Tak bardzo przepraszam. Vanity, ja... — James urywa, bo nie jest w stanie mówić przez własne łzy. Pochyla głowę, szlochając nad nią bezradnie.

 

Szlochając.

 

Szlochając.

 

Szlochając.

 

Nigdy nie doczekała się swojego pierwszego pocałunku.

 

Nigdy nie dane jej było się zakochać.

 

Nigdy nie dane jej było wrócić do domu.

 

Jej książę nigdy jej nie ocalił.

 

Jej książę ją zabił.

 

Jej książę nie żyje.

 

James czuje, jak coś w nim usycha i umiera razem z nią, jakby coś w jego wnętrzu pękło z ostrym trzaskiem i już nigdy nie zrośnie się prawidłowo. Przytula ją mocniej do siebie i płacze, łapiąc spazmatyczne oddechy, a świat wokół niego zdaje się tracić wszelkie znaczenie.

 

Vanity wciąż trzyma fiolkę z jadem, ostatnią cząstkę Vespy, którą dane jej było posiadać. Spoczywa ona na jej delikatnie zgiętej dłoni, jaskrawozielona i połyskująca. Drżącymi palcami James sięga, by ją od niej wziąć, bo to wszystko, co zostanie mu po Vanity. Ściska fiolkę palcami śliskimi od krwi, wtulając twarz w jej włosy, kołysząc się z nią w przód i w tył.

 

Szlochając.

 

Szlochając.

 

Szlochając.

 

~•~

 

Regulus wypluwa krew i zamachuje się łokciem na głowę Bernice, ale ona zdąża go złapać i przygwoździć jego ramię do ziemi. Drugim przedramieniem przyciska jego gardło, przez co charczy i dusi się, jednocześnie próbując wymacać swój sztylet i zrzucić ją z siebie.

 

To nie działa.

 

Bernice naciska mocniej, a im bardziej Regulus walczy, tym słabszy się czuje. Oddychanie staje się coraz trudniejsze, a jego wzrok zaczyna zawodzić - czarne plamy tańczą przed oczami, gdy świat traci ostrość. Odchyla głowę do tyłu, otwierając i zamykając usta, rozpaczliwie potrzebując tlenu, którego po prostu nie dostaje. W głowie mu pulsuje, dudni, a kończyny przestają być posłuszne. Czy to umieranie? Czy on…

 

Bez ostrzeżenia Bernice zostaje zerwana z niego, a Regulus natychmiast łapczywie wciąga powietrze. Dławi się nim, kaszląc i zwijając się na boku, jednocześnie sięgając dłonią do obolałego gardła. Przed sobą widzi swojego wybawcę.

 

Peter.

 

Szczerze mówiąc, Peter niewiele może zdziałać będąc tak poraniony, ale stawia dzielny opór. Uderza Bernice w twarz i udaje mu się uniknąć jednego z jej ciosów, jednak nie zajmuje jej dużo czasu, by zaatakować to, co wygląda na ranę na jego nodze. Z jękiem opada na kolano, co daje jej czas, by rzucić się po miecz, który wcześniej Regulus jej wytrącił.

 

Peter wyraźnie rozumie, co ona planuje, bo spieszy się, by stanąć na nogi i zaczyna kuśtykać w stronę lasu. Szczerze mówiąc, Regulus jest po prostu wdzięczny za czas, który Peter mu podarował. Pozwala mu to złapać oddech i powoli podnieść się z ziemi, wreszcie macając za swoimi sztyletami. Peter konsekwentnie zmierza prosto do lasu, a Bernice wydaje się na tyle rozdrażniona jego obecnością, że najwyraźniej nie może się zdecydować, czy bardziej kuszące jest podążenie za nim, czy pozostanie tutaj i kontynuowanie walki.

 

Bernice odwraca gwałtownie głowę, by spojrzeć na Regulusa, jej klatka piersiowa unosi się ciężko, a miecz trzyma mocno zaciśnięty. Regulus niemal widzi, jak trybiki w jej głowie pracują; są teraz poważnie przewyższeni liczebnie. To tylko ona i Regulus, bo Mathias i Irene zajmują się Axus. W tej chwili Regulus nie wie, gdzie jest James, nie widzi go z tej perspektywy, ale słyszał wystrzały i Jamesa krzyczącego imię Vanity. Może się domyślić. Nie pozwala sobie jeszcze o tym myśleć, nie teraz - ale wie.

 

Jeśli wsłucha się dostatecznie mocno, może usłyszeć płacz Jamesa, a ten dźwięk sprawia, że się wzdryga, więc przestaje nasłuchiwać.

 

— Axus, wycofaj się, idioto! — krzyczy Bernice, po czym obraca się gwałtownie i zaczyna biec w stronę lasu, w tym samym kierunku, w którym poszedł Peter, tyle że Peter już zniknął.

 

Regulus zastyga w bezruchu, mrużąc oczy i unosząc sztylet, śledząc ją, gdy biegnie zygzakiem. Jest to jednak mimo wszystko schemat, który potrafi przewidzieć, więc cofa rękę, gotów cisnąć sztyletem. Wie, że ją trafi. Jest pewien, że ją trafi, dlatego naprawdę doprowadza go do wściekłości, gdy rozprasza go przerażony okrzyk Mathias.

 

Zgrzytając zębami, Regulus pozwala Bernice uciec, wybierając zamiast tego gwałtowny obrót, by zobaczyć, co się dzieje. Axus i Irene idą na całość, a walka jest cholernie brutalna. Hak Axus jest wbity w bok Irene, ale ona ani myśli pozwolić, by ją to powstrzymało. Po prostu wyciąga go i niedbale odrzuca na bok, gdy znów rzuca się do przodu; rana nie jest głęboka ani śmiertelna, więc powinna być w porządku. Za Axus Mathias unosi kuszę.

 

Następujący ciąg wydarzeń to po prostu tragedia, której nikt nie zdąży zapobiec. Axus chwyta Irene i błyskawicznie obraca się, stawiając ją przed sobą dokładnie w momencie, gdy Mathias naciska spust kuszy.

 

Mathias nie chybia.

 

Bełt trafia dokładnie tam, gdzie mierzyli, tyle że to nie w Irene celowali, gdy oddawali strzał. To Irene wydaje z siebie zdławiony, świszczący dźwięk, gdy bełt zagłębia się w jej piersi. Oczy Mathias rozszerzają się, a kusza wypada im z rąk.

 

— Nie. Nie, czekaj — wydusza z siebie Mathias. — Irene? Ja... ja…

 

Klnąc, Regulus ciska swoim sztyletem prosto w Axus, trafiając ich w bok ramienia, co wywołuje skowyt i gwałtowne cofnięcie się. Irene zatacza się do przodu, prosto w ramiona Mathias, a Axus odwraca się gwałtownie, by spojrzeć na Regulusa. Podobnie jak Bernice, zdaje się rozumieć, w jakie gówno się wpakowali, i zaczyna powoli się cofać, patrząc na Regulusa z nieufnością. Zostawia sztylet wbity w swoje ramię i przyspiesza odwrót, gdy Regulus wyciąga swoją ostatnią broń i trzyma ją w gotowości.

 

— Pomocy. Regulus, pomóż mi — błaga Mathias, próbując utrzymać Irene w pionie, ze łzami w oczach. — Proszę. Ja... potrzebuję pomocy.

 

— Zabierz ją przez most, natychmiast — rozkazuje Regulus, podchodząc, by schylić się i podnieść jej nogi. Axus wciąż się cofa, obserwując sytuację, wyraźnie zaniepokojeni perspektywą pozostania samych.

 

Regulus zabije ich, jeśli będzie musiał, ale wszystko dzieje się tak szybko, a Irene jest teraz priorytetem. Bełt wystaje z jej piersi, a ona zaciska na nim zęby, ale mądrze nie wyciąga go, gdy szybko przenoszą ją przez most. Regulus wciąż trzyma sztylet w dłoni i co chwilę zerka za siebie; Axus jest bliżej lasu, w pewnej odległości, ale przestali się cofać. Patrzą w niebo, gdzie nad nimi przelatuje transportowiec Hallow, powodując kołysanie drzew i posyłając w ich stronę silny podmuch wiatru.

 

Irene zostaje delikatnie ułożona na ziemi, oparta o jeden ze słupów, gdy bierze krótkie, ciężkie oddechy i obejmuje dłońmi bełt, który ją przeszył. Regulus znów spogląda za siebie, by zobaczyć, dokąd zmierza transportowiec, a jego serce zamiera, gdy dostrzega Jamesa na ziemi z bezwładnie rozciągniętą na jego kolanach Vanity, którą trzyma w ramionach.

 

— Ja... tak bardzo przepraszam — wydusza z siebie Mathias, zwracając uwagę Regulusa z powrotem na bieżącą sytuację. — Irene, ja nie... przepraszam, ja... nigdy nie chciałom...

 

— W porządku. To... — Irene zaciska zęby i kręci głową, wyciągając drżącą dłoń, by wpleść palce we włosy Mathias, przyciągając ich głowę do siebie, aż stykają się czołami.

 

Oboje trwają tak przez chwilę, po czym Mathias odsuwa się. Między nimi a Irene przepływa spojrzenie, które - mimo wszystko - sprawia, że Irene obdarza ich drżącym uśmiechem.

 

— Nie — szepcze Mathias. — Proszę. Irene, błagam.

 

Irene kaszle.

 

— Nie... wiesz, że nie przeżyję, Mathias. Nawet z tymi wszystkimi zapasami tutaj, to nie... — Wydaje z siebie świszczący oddech, krzywiąc się. — To nie wystarczy.

 

— Nie chciałom tego — wyrzuca z siebie Mathias, gdy łzy spływają z ich oczu. Podnoszą dłoń, przyciskając jej grzbiet do ust, gdy załamują się, zanosząc płaczem.

 

— Wiem. Wiem — dyszy Irene, wyciągając rękę, by delikatnie przesunąć dłonią po ich włosach. — Wszystko w porządku. Będzie z tobą dobrze, Mathias. Czy możesz... zrobisz mi przysługę?

 

Mathias kiwa głową przez łzy.

 

— Nie patrz na tę część — szepcze Irene. — Zostanę tutaj z Regulusem, dobrze? Idź do jaskini, dopóki... dopóki nie usłyszysz wystrzału armaty. No już, idź.

 

— Irene — szepcze Mathias — ja…

 

Idź, Mathias — nakazuje stanowczo Irene, drżącą ręką popychając ich ramię.

 

Przepraszam — mówi Mathias i powtarza to jak mantrę, raz za razem, szlochając i podnosząc się na nogi, by zataczając się, rozpaczliwie ruszyć w kierunku jaskini.

 

— Hej! — woła za nimi Irene, a słowo grzechocze w jej piersi, wywołując u niej gwałtowny wdech, gdy wyciąga rękę, by zacisnąć dłoń na udzie Regulusa. Wygładza wyraz twarzy, gdy Mathias gwałtownie się odwraca, nawet udaje jej się uśmiechnąć. — Kocham cię, dzieciaku.

 

Twarz Mathias całkowicie się załamuje, ale posłusznie odpowiadają ochrypłym głosem:

 

— Ja ciebie też kocham — a potem znikają.

 

Irene opada z powrotem na słup z jękiem, jej palce zaciskają się na nodze Regulusa. Regulus może jej nie lubić, ale nie odsuwa się, gdy jej dłoń szuka jego ręki, ściskając ją tak mocno, że aż boli. Transportowiec jest już blisko i Regulus podąża za spojrzeniem Irene, by zobaczyć powoli opadające przez powietrze coś na kształt klatki-szponu przypominającego trumnę.

 

— Myślisz, że poczeka na mnie? — chrypi Irene.

 

— Prawdopodobnie — przyznaje cicho Regulus. Nie wie, czy słyszy go przez szum wiatru, czy nie.

 

— Więc, um. — Irene oblizuje wargi i zaciska powieki, a jej twarz wykrzywia się z bólu. — To... to zajmie trochę czasu, a ja naprawdę chciałabym mieć to już za sobą. — Wyciąga drugą rękę, jej palce drżą, gdy przesuwa nimi po jego dłoni, w której trzyma ostatni sztylet. Jej oczy uchylają się, by mogła na niego spojrzeć. — Okaż dziewczynie odrobinę miłosierdzia, co?

 

Regulusowi zajmuje chwilę zrozumienie, o co jej chodzi. Natychmiast czuje gulę w gardle.

 

— Chcesz, żebym ja…

 

— Dobił mnie? Tak — potwierdza Irene. — Niespodzianka, niespodzianka, ale to cholernie mocno boli i nie chcę musieć cierpieć, wyciągając to, żeby przyspieszyć proces. Więc, jeśli byłbyś tak uprzejmy...

 

— Irene — mówi cicho Regulus, marszcząc brwi.

 

— Im szybciej to zrobisz, tym szybciej będziesz mógł dotrzeć do Jamesa. On cię potrzebuje — Irene przełyka ślinę, gdy Regulus nie wykonuje żadnego ruchu, i ściska jego dłoń zaciśniętą na sztylecie. — Proszę, Regulus. To boli. Po prostu... proszę.

 

— W porządku — szepcze Regulus i ściska jej drugą dłoń, kiwając głową i biorąc głęboki oddech. Patrzy jej prosto w oczy, bo zasługuje przynajmniej na to. — Przepraszam.

 

— Nie przepraszaj — szepcze Irene. — Pomagasz mi, a muszę przyznać, że się tego nie spodziewałam. Nie... nie czuj się z tym źle, dobrze? Jestem... jestem naprawdę wdzięczna. Dziękuję.

 

Regulus przełyka ciężko ślinę, bo nagle nie potrafi sobie przypomnieć, dlaczego wcześniej jej nie lubił, a wszystko, co teraz do niej czuje, to mieszanka żalu i szacunku. Unosi sztylet i nie odwraca wzroku, spełniając jej prośbę. To szybkie, choć zapewne nie całkiem bezbolesne, skoro już wcześniej cierpiała, ale stara się, jak może. Jej oczy ani na moment nie opuszczają jego, a ona trzyma jego dłoń, dopóki jej własna nie opada bezwładnie i nie rozlega się huk armaty. Regulus zamyka oczy i pochyla głowę.

 

Axus!

 

Na okrzyk Mathias Regulus gwałtownie unosi głowę, zdążając dostrzec, jak przebiegają obok - w jednej dłoni z nożem, w drugiej z włócznią. Klnąc pod nosem, Regulus zrywa się na nogi i błyskawicznie odwraca.

 

— Mathias! Mathias, nie! — krzyczy Regulus, ruszając w pościg za nimi.

 

Serce Regulusa zamiera, gdy widzi, że Axus zwrócił uwagę na Jamesa, który wciąż trzyma ciało Vanity i zdaje się nawet nie dostrzegać, że transportowiec unosi się nad nim, wyraźnie czekając, by podnieść ciało Vanity, gdy tylko James je puści. To oczywiste, że Axus planuje wykorzystać jego żałobę, ale Mathias pragnie krwi, kierując się własnym bólem.

 

Problem w tym, że Axus znów jest blisko mostu, a Mathias pędzi na nich z pełną prędkością. Nie byłoby to problemem, gdyby Axus nie byli tego świadomi lub znajdowali się poza zasięgiem rzutu hakiem w stronę mostu. Wszystko dzieje się błyskawicznie; zaledwie trzema płynnymi ruchami Axus zatacza hakiem kręgi nad głową, po czym rzuca go, zaczepiając o krawędź mostu, gdy Mathias jest w trakcie przechodzenia, a następnie wykonuje gwałtowne szarpnięcie.

 

Koniec mostu po stronie brzegu przed Regulusem gwałtownie wysuwa się do przodu, zanurzając się w wodzie, przez co Mathias traci równowagę i zatacza się do tyłu. Nagle z wody wyłaniają się ręce, wciągając most pod powierzchnię i porywając ze sobą Mathias, pozostawiając Regulusa po raz kolejny samotnie uwięzionego po drugiej stronie.

 

— Kurwa. Kurwa! — krzyczy Regulus, chodząc w tę i z powrotem i przeczesując dłońmi włosy. Axus zwija swój hak i macha do niego z figlarnym uśmiechem, po czym odwraca się i rusza prosto na Jamesa, wymachując hakiem. — Nie. Nie, nie, nie. James! James!

 

Krzyk Regulusa wołającego jego imię zdołał przykuć uwagę Jamesa. Wydaje się, że nagle uświadomił sobie, co się dzieje, przynajmniej jeśli chodzi o transportowiec, co skłoniło go do delikatnego złożenia ciała Vanity na ziemi i odsunięcia się. Widać wyraźnie, że próbuje obserwować, jak jej ciało zostaje zabrane, ale niestety, nie ma na to czasu.

 

Dźwięk armaty obwieszczający śmierć Mathias zagłusza rozpaczliwe wołanie Regulusa, który krzyczy imię Jamesa. Axus jest już tak blisko.

 

James! — krzyczy ponownie Regulus, a jego serce zamiera, ponieważ…

 

Gdy tylko James się odwraca, Axus rzuca swoim hakiem, który wbija się w udo Jamesa tak głęboko, że przechodzi na wylot. Regulus czuje, jak powietrze ucieka mu z płuc, gdy rzuca się do przodu tak daleko, jak tylko może, zanim dociera do brzegu rzeki. Jednym brutalnym szarpnięciem Axus ściąga Jamesa z nóg.

 

James upada płasko na plecy, jęcząc i krzycząc z bólu, ale Axus nawet się nie waha. Owija linę wokół ramion, po czym ciągnie szamoczącego się i wrzeszczącego Jamesa przez pole w stronę lasu. Regulus może jedynie stać i patrzeć, uwięziony po drugiej stronie rzeki.

 

— Kurwa, kurwa, kurwa! — warczy Regulus. Krąży w tę i z powrotem jak zwierzę w klatce, a w jego głowie panuje istny chaos.

 

James. Mają Jamesa.

 

To wszystko... wszystko wydarzyło się tak szybko, i praktycznie wszyscy, do cholery, nie żyją, i... i...

 

Regulus nawet nie widział, jak wszyscy umierają. Mathias, Irene i Willa - tak. Ale Vanity i Hodge? Nie ma, kurwa, pojęcia, co się z nimi stało. Pięć osób martwych, ot tak, w mgnieniu oka. Ciało Irene wciąż leży za nim, jego sztylet nadal tkwi między jej żebrami, wbity prosto w serce. Śmierć tak błyskawiczna, jak tylko mógł zapewnić. Najwyżej czterdzieści pięć sekund.

 

Vanity została już zabrana, a transportowiec faktycznie nadlatuje, by zabrać Irene. Regulus szybko podchodzi, by odzyskać swój sztylet, a jego serce wali jak szalone. Delikatnie wyciąga ostrze, zabiera też bełt, starając się zatrzeć ślady przemocy, której doświadczyła. Nie powinna wrócić do domu z dowodami tego, jak zginęła. Regulus nie sądzi, by tego chciała.

 

— Przepraszam — chrypi Regulus po raz ostatni, po czym cofa się, by patrzeć, jak zabierają jej ciało. Może to głupie, ale w swoim oszołomieniu znajduje pewną nikłą pociechę w fakcie, że Vanity i Irene zostaną stąd zabrane razem.

 

To niewielka pociecha, ale zawsze coś.

 

Pięć osób nie żyje. Sześć pozostało przy życiu. Bernice, Peter, Axus, Juniper, James i sam Regulus. Regulus znajduje swoją torbę i czyści sztylet, podczas gdy jego umysł pracuje na najwyższych obrotach, a oczy nerwowo przeszukują linię drzew, wypatrując powrotu Jamesa. On zawsze…

 

Przełykając ślinę, Regulus bierze głęboki oddech i powoli go wypuszcza. James wciąż żyje. Gdziekolwiek Axus go zabiera, James wciąż żyje. Jeśli ma przy sobie toporek… zaraz, czy on ma…

 

Regulus rzuca się do przodu, by ponownie dotrzeć do samej rzeki, desperacko przeszukując wzrokiem przeciwległy brzeg. Zajmuje mu to chwilę i przez moment myśli, że James miał przy sobie swój toporek, co oznaczałoby, że dysponuje bronią do walki. Ale nie, toporek leży tam na ziemi, a ten widok niemal powala Regulusa na kolana.

 

W porządku, myśli Regulus, znów krążąc w miejscu i zaciskając palce na swoim ostatnim sztylecie. W porządku. To jest... wszystko jest w porządku, bo James wciąż żyje. Nie było wystrzału z armaty, a minęło już kilka minut, więc może Jamesowi udało się uciec. Może wyrwał hak i jakoś zdołał się ukryć, i to jedyny powód, dla którego jeszcze nie wrócił. Może Axus zatrzymali się, żeby go zabić - bo oczywiście by to zrobili - a James znalazł sposób, by pozbawić ich przytomności i uciec.

 

Przez głowę Regulusa przelatuje mnóstwo scenariuszy, ale żaden z nich nie ma znaczenia, bo nie rozległ się żaden wystrzał z armaty, co oznacza, że James wciąż żyje. Musi tylko przetrwać, dopóki ta przeklęta rzeka nie zamarznie, a wtedy Regulus go odnajdzie.

 

Regulus wciąż jest zdeterminowany, by wygrać igrzyska, ale nie może zaprzeczyć, że gdzieś w głębi duszy - choć nie tak głęboko, jak powinno to być - nie chce, by James zginął. To nie jest jakieś wielkie objawienie, naprawdę. Regulus w pewnym sensie już to wiedział, biorąc pod uwagę, jak daleko posunął się, by pomóc utrzymać Jamesa przy życiu. Zdaje sobie sprawę - naprawdę zdaje sobie sprawę - że James musi umrzeć. Musi umrzeć w którymś momencie. Tylko... tylko nie teraz. Jeszcze nie. Nie w ten sposób. Nie wtedy, gdy Regulus może temu zapobiec.

 

Nie wie, czy to wynik jego własnej głupoty, spowodowanej drżeniem serca i faktem, że zna Jamesa praktycznie całe swoje życie, czy może ma to jakiś związek z Syriuszem. Bo Regulus wie, że Syriusz będzie absolutnie, cholernie zdruzgotany, gdy James umrze, i jeśli jedyne, co może zrobić, to odwlec ten moment choć trochę, tylko odrobinę dłużej, to nie potrafi powstrzymać się od pragnienia, by to uczynić.

 

A szczerze mówiąc, Regulus nie jest gotowy, by zrobić to sam. Nie jest gotowy, by James go jeszcze opuścił. Nie jest... nie może…

 

Bum!

 

Na dźwięk wystrzału z armaty Regulus zastyga w bezruchu. Jakby cały świat na sekundę się zatrzymał, a w jego uszach zaczyna dzwonić, gdy ciśnienie w jego piersi narasta i narasta. Nagle nie może oddychać. Próbuje, ale nie potrafi, co sprawia, że kładzie dłoń na klatce piersiowej, by sprawdzić, czy rzeczywiście zapadła się tak, jak przed chwilą to poczuł. Unosi się i opada w szybkim tempie, ale to nie ma sensu, bo nie dostaje wystarczająco dużo tlenu. Przez moment zastanawia się, czy jakoś został ranny, nie wiedząc o tym, ale nie, nie, jest cały. To tylko powierzchowne obrażenia z walki z Bernice, więc co jest... co jest nie tak?

 

Coś jest nie tak. Nie może… czuje…

 

James, przemyka mu przez myśl.

 

— Nie — mówi Regulus na głos. To chłodne, stanowcze zaprzeczenie. Nie ma znaczenia, że to jedyne logiczne wytłumaczenie, bo tylko Axus i James byli razem, a James jest ranny, bez żadnej broni, i... i...

 

Regulus potrząsa głową, wydając z siebie ciężki, urywany oddech, niemal się nim dławiąc.

 

— Syriusz — chrypi. — To... to nie był on, prawda? Syriusz, to nie był James. To... to nie było... Syriusz? Syriusz, czy to był...

 

Oczywiście, Syriusz nie może mu odpowiedzieć. Syriusz prawdopodobnie nie byłby w stanie odpowiedzieć, nawet gdyby mógł, jeśli to był James, ponieważ byłby… byłby…

 

Bezradnie, Regulus osuwa się na ziemię, próbując z całych sił, do cholery, po prostu oddychać, ale nie potrafi. Nie wie jak. Atak paniki, podpowiada mu umysł z jakiejś mglistej oddali, co nie jest szczególnie pomocną informacją, gdy nie może przestać panikować.

 

James, myśli znowu Regulus. Zarywa dłonie we włosy, kołysząc się w przód i w tył, gdy walczy o oddech, tłumiąc urywane dźwięki wydobywające się z jego ust o zgięte kolana. Raz za razem, myśli tylko James, James, James.

 

James.

 

James.

 

James.

 

~•~

 

Muszę znaleźć sposób, żeby mu o tym powiedzieć — syczy Syriusz, zaczynając się cofać, ale Marlene łapie go za ramię.

 

— Syriusz, nie ma sposobu, żebyś mu o tym powiedział — szepcze Marlene, a jej głos staje się ciężki, gdy gwałtownie zatrzymuje go w miejscu. — Dokąd idziesz? Co zamierzasz zrobić?

 

Syriusz bierze głęboki oddech, próbując zachować jasność umysłu. W oczach Marlene widać łzy, a jej twarz jest opuchnięta. Była w rozsypce od momentu śmierci Vanity i Hodge'a, i Syriusz nie może zaprzeczyć, że to było cholernie przygnębiające. Wiedząc, że dziewczyna była zakochana w chłopaku, a on ją zabił…

 

James nie chciał go tam wepchnąć, Syriusz o tym wie, ale nadal trudno mu patrzeć Marlene prosto w oczy i widzieć jej żałobę. Jednocześnie James trzymał się Vanity, jakby tracąc ją, tracił część siebie, i to również sprawia, że trudno mu patrzeć na Marlene. Jest tyle bólu i straty między nimi, między wszystkimi.

 

Frank i Emmeline zaczynają się porządnie upijać. Śmierci Irene i Mathias były ciężkie do zniesienia. W tamtym momencie Frank przyznał, że docenia to, co Regulus zrobił dla Irene - zabójstwo z litości, tak konieczne, jak było, bo Frank i tak nie miałby sponsorów, by jej pomóc. Emmeline również straciła swoją ostatnią pozostałą trybutkę.

 

Armatni wystrzał był dla Juniper, nie dla Jamesa.

 

To mógł być James, gdyby nie Juniper. Axus rzeczywiście ciągnęli Jamesa przez las, tylko po to, by wpaść do dołu, choć trudno w to uwierzyć. Dołu, który Juniper wykopała w ramach przygotowań na nadchodzącą noc. To dało Jamesowi czas, by wyciągnąć hak ze swojej nogi i uciec, ale Axus zabili Juniper, choć nie bez tego, by ona najpierw porządnie ich nie pobiła. Niestety, Axus mieli broń, więc Juniper nie przeżyła.

 

James jednak uciekł. Teraz się ukrywa, bo jego noga jest w dość złym stanie, ale Axus nie wiedzą, dokąd się udał. Mogą go szukać, ale idą w złym kierunku, a wkrótce będą musieli się zatrzymać, by przygotować się na spadek temperatury. James jest sam w jaskini, w której nikt wcześniej nie był, odczuwa silny ból, ale żyje.

 

Problem w tym, że Regulus kompletnie panikuje.

 

Naprawdę, on kompletnie się rozsypuje. Syriusz nie sądzi, by kiedykolwiek widział Regulusa w takim stanie, ani razu w całym swoim życiu. Jest aż tak źle. Może nie jest to oczywiste dla większości, ale Syriusz zna swojego brata i widzi, że Regulus z trudem zachowuje pozory opanowania. Dopóki nie będzie miał pewności, że James żyje, będzie dalej tracił nad sobą wszelką kontrolę.

 

Syriusz musi mu to jakoś powiedzieć. Musi uspokoić Regulusa, bo Regulus potrzebuje jak najszybciej, do cholery, znaleźć Jamesa. To on jest kluczem do jego wyleczenia, bo żaden sponsor nie chce wysłać leków, dopóki Regulus i James się nie połączą - wszyscy pragną więcej romantyzmu między nimi, bo to jest dla nich ważniejsze niż ból Jamesa.

 

To sprawia, że Syriusz ma ochotę rozerwać świat na strzępy, potrząsnąć tymi ludźmi, wrzeszczeć im prosto w twarz, po prostu stracić nad sobą panowanie. Ci ludzie cieszą się z faktu, że Regulus wydaje się tak zdruzgotany myślą, że James nie żyje. Wszyscy są chorymi skurwysynami.

 

Syriusz stara się ze wszystkich sił, ale nikt nie chce nic zrobić tak szybko, nie dopóki nie zobaczą, co zamierza zrobić Regulus. Więc żeby pomóc Jamesowi i uspokoić Regulusa, Syriusz musi znaleźć jakiś sposób, by powiedzieć mu, co się dzieje.

 

Nie może tego zrobić przez sponsora. Nigdy by na to nie pozwolili.

 

Będzie musiało się to wydarzyć na arenie.

 

— Syriusz — mówi ostro Marlene, gdy ten się odsuwa.

 

— Muszę iść — oznajmia Syriusz. — Naprawdę... naprawdę przepraszam za Vanity i Hodge'a, Marlene. Naprawdę mi przykro. Po prostu... muszę iść, dobrze? Muszę spróbować.

 

Marlene przełyka ślinę.

 

— Bądź ostrożny. Nie rób niczego głupiego.

 

Syriusz nie odpowiada, bo jeśli potrzeba czegoś głupiego, by uratować życie jego najlepszego przyjaciela i pozbierać z rozpaczy jego brata, to zrobi to bez wahania.

 

Miejmy nadzieję, że nie będzie musiał tego robić.

Chapter 21: Nadzieja

Chapter Text

Horacy Slughorn wydaje się nieco zaskoczony, gdy Syriusz prosi go o rozmowę, ale posłusznie wychodzi z sali organizatorów igrzysk, zamykając za sobą drzwi. Syriusz przywdziewa swój najjaśniejszy uśmiech, jakby jego najlepszy przyjaciel nie był ranny, a młodszy brat nie tracił zmysłów.

 

— Syriusz, chłopcze, w czym mogę ci pomóc? — pyta Slughorn. — Muszę cię prosić, żebyś się streszczał, cokolwiek to jest, bo mamy mnóstwo pracy, rozumiesz.

 

Ciężko pracujecie nad niszczeniem ludzkich żyć, myśli Syriusz, ale tylko chichocze i mówi:

 

— Och, tak, nie wątpię. Niezły wynik, prawda? Sześcioro martwych w tak krótkim czasie. Nie widzieliśmy takiej akcji od... lat, szczerze mówiąc. Pozytywne recenzje jak dotąd?

 

— Zdecydowanie pozytywne — potwierdza Slughorn, dając Syriuszowi kolejny powód, by stracić wszelką wiarę w ludzkość. — Ponownie muszę ci podziękować. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się, że James i Regulus staną się w tym roku tak centralnym punktem, ale tylko o nich wszyscy mówią. Moment Jamesa z Vanity był szczególnie wzruszający, a teraz twój brat jest w rozsypce na myśl, że James nie żyje. Ich ponowne spotkanie będzie z pewnością magiczne.

 

— Och, gdyby tylko — mówi Syriusz, przybierając przepraszający wyraz twarzy, a brwi Slughorna marszczą się. — Po prostu... cóż, przyznaję, że Regulus prawdopodobnie odetchnie z ulgą, gdy odnajdzie Jamesa, ale przykro mi mówić, że nadal będzie dość wycofany. Obawiam się, że widzowie mogą być ostatecznie rozczarowani.

 

Slughorn wygląda na zaskoczonego.

 

— Z pewnością to wystarczy, by wydobyć uczucia chłopca na powierzchnię. Zasługuje to przynajmniej na pocałunek. Może nawet na wyznanie miłości?

 

— Regulus nie spojrzy na to w ten sposób — mruczy Syriusz, czując mdłości na myśl, że stoi tutaj, rozmawiając o życiu uczuciowym swojego młodszego brata, planując, jak wykorzystać to na swoją korzyść, jednocześnie udając, że pozwala Slughornowi wykorzystać to do własnych celów. — Widzi pan, pytał pan wcześniej, co byłoby potrzebne, żeby, ach, dotrzeć do Regulusa, jakiego bodźca potrzebuje, i przyszedłem, by panu to powiedzieć.

 

— Tak? — zachęca go Slughorn, obserwując go z wyczekiwaniem, skupiony.

 

Syriusz wyciąga rękę i delikatnie ściska ramię Slughorna, ściszając głos, jakby dzielił się sekretami.

 

— Nadzieja. Regulus potrzebuje nadziei.

 

— Nadzieja — powtarza Slughorn, odchylając się lekko, by spojrzeć na niego ze zdziwieniem.

 

— Mhm. — Syriusz kiwa głową i ponownie delikatnie ściska jego ramię. — Regulus nie jest typem osoby, która wierzy w powiedzenie: lepiej kochać i stracić, niż wcale nie kochać. W rzeczywistości zrobi wszystko, by uniknąć miłości, jeśli wie, że ostatecznie przegra, rozumie pan, ale gdyby miał nadzieję...

 

— Cóż, niestety i tak ostatecznie przegra, więc nie jestem pewien, co masz na myśli — mówi Slughorn.

 

— Rzecz w tym, że Regulus nie powstrzymywałby się dłużej, gdyby wiedział, że ma przed sobą przyszłość z Jamesem. Przyszłość, o którą warto walczyć — mówi mu Syriusz, czując, jak serce wali mu w piersi, podczas gdy stara się zachować zewnętrzny spokój. Jeśli to zadziała... Cholera, jeśli uda mu się to przeprowadzić... Sama myśl o tym sprawia, że jego dłonie drżą, ale dobrze to maskuje, a Slughorn niczego nie zauważa. — Podjąłby walkę jak nikt inny, gdyby miał tę nadzieję.

 

Slughorn milczy przez dłuższą chwilę, a Syriusz widzi, jak pomysł kształtuje się w jego oczach; Syriusz wie, o co chodzi, bo właśnie do tego naprowadza Slughorna. Musi tylko to wypowiedzieć, jakby to był jego pomysł, a Syriusz ogra go jak skrzypce. No dalej, dalej, prawie tam jesteś, myśli Syriusz.

 

— Przyszłość — rozważa Slughorn z namysłem, a Syriusz ponownie delikatnie ściska jego ramię - wzmacniając dobre zachowanie i aprobatę poprzez mowę ciała. Syriusz opanował to do perfekcji po latach bycia mentorem. — Jeśli mógłbym dać Regulusowi nadzieję, tak? Nadzieję na przyszłość? Taką, w której mógłby być z Jamesem, nawet... po zakończeniu igrzysk?

 

— To by wystarczyło, tak — zapewnia go Syriusz.

 

Slughorn mruczy z namysłem.

 

— To zapewniłoby wszystkie te właściwe romantyczne uniesienia, których wszyscy oczekują między nimi?

 

— Bez najmniejszych wątpliwości — potwierdza Syriusz.

 

— A więc... obietnica dwóch Zwycięzców — mówi cicho Slughorn. — Dwoje trybutów z tego samego dystryktu mogłoby zostać Zwycięzcami.

 

— Och, genialnie — wydycha Syriusz, promieniejąc i ponownie ściskając jego ramię. — Jesteś genialny. Najlepszy główny organizator, jakiego Głodowe Igrzyska kiedykolwiek widziały, bez wątpienia. Nigdy wcześniej tego nie zrobiono, wiesz? Byłbyś pierwszy. Przeszedłbyś do historii, a publiczność... och, widzowie by oszaleli. Byłbyś ich bohaterem!

 

— Spodobałoby im się to, prawda? — przytakuje Slughorn z chichotem, wyraźnie zadowolony, i oczywiście, że podoba mu się ta pochwała. Oczywiście, że podoba mu się myśl, że to był jego pomysł. To właśnie cały sens, bo Syriusz doskonale wie, co robi.

 

Syriusz nachyla się konfidencjonalnie.

 

— Wystawiliby ci pomniki, a ty nie tylko umożliwiłbyś romans, ale zapewniłbyś też dramaturgię. Peter i Bernice wciąż pozostają w grze, więc widzowie będą siedzieć jak na szpilkach, jeśli tamci postanowią się sprzymierzyć. Twój pomysł - jest dosłownie idealny. Słowo daję, mam nadzieję, że nie przeszkadza ci, gdy mówię, że twój umysł jest na poziomie, o którym ja mogę tylko marzyć.

 

— Och, to jest... — Slughorn przybiera lekko buraczkowy odcień, machając ręką, jakby od niechcenia odganiał słowa Syriusza, ale wyraźnie sprawia mu to przyjemność. Jest starszym mężczyzną bez dzieci i na tym etapie życia najwyraźniej pragnie wywierać wpływ na młodszych; być przez nich szanowanym; chwalonym. — Syriusz, drogi chłopcze, schlebiasz mi. Jestem pewien, że gdy osiągniesz mój wiek, będziesz równie mądry.

 

— Nigdy tak mądry jak ty — mówi Syriusz z serdecznym śmiechem, ponownie ściskając ramię Slughorna. — Przepraszam, że zajmuję twój czas. Pozwolę ci wrócić do pracy, dobrze?

 

Slughorn uśmiecha się.

 

— Tak będzie najlepiej. Mam mnóstwo pracy do wykonania.

 

~•~

 

Dorcas nie sądzi, by kiedykolwiek w życiu tak się spieszyła. Nie pokazywała się też nikomu w takim stanie od... Szczerze mówiąc, nie pamięta, kiedy ostatnio pozwoliła sobie na taki wygląd w miejscu publicznym. Ma na sobie dziurawą koszulkę, cienkie spodnie od piżamy w niebieskie koty, zielone kapcie, żadnej biżuterii ani makijażu, a na głowie czepek.

 

Dorcas od lat nie wyszła z domu bez pełnego stroju, ułożonych włosów, zrobionego makijażu, biżuterii i porządnych butów.

 

Nic z tego nie ma jednak znaczenia, tak naprawdę.

 

Nie teraz.

 

Nie teraz, gdy Vanity i Hodge nie żyją. Dorcas widziała, jak to się stało, była tak wstrząśnięta, że załamała się i rozpłakała, a gdy tylko odzyskała na tyle przytomność umysłu, by się uspokoić, zaczęła biec. Ledwo zatrzymała się, by włożyć buty.

 

Dorcas ciężko dyszy, gdy w końcu zatrzymuje się przed drzwiami, do których biegła jak szalona, nawet nie próbując złapać podwózki. Jej mieszkanie było na tyle blisko, że nie chciała tracić czasu na czekanie na transport. Zamiast tego po prostu biegła. Ani razu się nie zatrzymała.

 

A teraz stoi tutaj, łapiąc oddech i jest naprawdę wyczerpana, gdy unosi rękę i puka do drzwi. Próbuje złapać oddech, ale nie bardzo jej to wychodzi. Całe jej ciało krzyczy w proteście przeciwko tym niedorzecznym wyczynom, ale…

 

Ale gdy Marlene otwiera drzwi, wszystko okazuje się tego warte.

 

— Przy-przybiegłam najszybciej... najszybciej jak mogłam — wydusza z siebie Dorcas, trzymając się za bok, który pulsuje bólem po biegu.

 

W jednej chwili twarz Marlene załamuje się i dziewczyna niemal wypada z progu wprost w ramiona Dorcas. Dorcas unosi ręce, by mocno ją objąć, obejmując dłonią tył jej głowy, gdy Marlene tłumi rozdzierający serce szloch w jej ramieniu. Marlene kurczowo się jej trzyma, wbijając palce w plecy Dorcas niczym szpony, drżąc przy niej, jakby rozpadała się na kawałki. Dorcas przełyka z trudem i nie wypuszczając jej z objęć, prowadzi je obie do środka apartamentu.

 

Marlene pozwala się poprowadzić do środka, ufając Dorcas, że będzie nią kierować, choć wciąż kurczowo się jej trzyma, nie przejmując się potknięciami. Dorcas również się tym nie przejmuje; zamyka drzwi i przekręca zamek, po czym ostrożnie prowadzi Marlene do fotela, pociągając ją, by usiadła razem z nią. Marlene niemal zapada się w nią i płacze, wtulona w jej szyję, a Dorcas może jedynie obrócić twarz w jej włosy i cicho płakać razem z nią.

 

— Oni byli... oni byli tacy młodzi — wykrztusza Marlene.

 

— Wiem — szepcze Dorcas. — Wiem, Marlene. Tak mi przykro.

 

Mija sporo czasu, zanim Marlene uspokaja się na tyle, by przestać płakać, a nawet wtedy jej oddech wyrywa się z niej czkawką i wciąż pociąga nosem. Nie podnosi głowy z piersi Dorcas, oddychając cicho i powoli, z palcami bezwładnie spoczywającymi na ramieniu Dorcas. Dorcas delikatnie przeczesuje włosy Marlene, uważając, by ich nie pociągnąć.

 

— Zaszli tak daleko — chrypi w końcu Marlene. — Czy to było głupie z mojej strony, że miałam nadzieję, że chociaż jedno z nich wróci do domu?

 

— Nie — mruczy Dorcas. — Nie, to nie było głupie. Wierzyłaś w nich. Zależało ci na nich. To nigdy nie jest głupie.

 

Marlene bierze cichy, urywany oddech.

 

— Tak bardzo się starałam, Dorcas, a przez cały czas - nawet od samego początku - wiedziałam, że im się nie uda. Po prostu... naprawdę chciałam się mylić.

 

— Przepraszam — mówi Dorcas, czując gulę w gardle, bo naprawdę jest jej przykro. To nie jej wina, ale to nie powstrzymuje jej od życzenia sobie, by to nigdy się nie wydarzyło, by mogła to naprawić. Jest jej tak cholernie przykro, że ich już nie ma, że Marlene cierpi, bo to niesprawiedliwe. Nic z tego nie jest sprawiedliwe.

 

— Dlaczego on to zrobił? — szepcze Marlene, unosząc głowę, by spojrzeć na Dorcas zapuchniętymi oczami. — Hodge po prostu... zabił ją. Dlaczego on... jak on mógł…

 

— Myślę, że się bał — mówi Dorcas, biorąc głęboki oddech i wyciągając dłoń, by objąć policzek Marlene, ścierając kciukiem ślady łez. — Nie wiem. Ja... naprawdę nie potrafię powiedzieć, ale Bernice na niego krzyczała; jego druga przyjaciółka, Willa, właśnie zginęła; wszyscy walczyli, a James biegł prosto na niego. Do tamtej chwili tak naprawdę nikogo nie skrzywdził. Myślę, że to wszystko sprowadzało się do strachu.

 

— To po prostu pojebane — mówi Marlene. — Podkochiwała się w nim, a swoje ostatnie chwile spędziła ze świadomością, że to on ją zabił. I martwiąc się o Vespę, którą przed chwilą widziała wciąganą do rzeki, z tym że Vespa jest praktycznie nieśmiertelna, więc pewnie po prostu cierpi bez końca. — Marlene kręci głową. — Wiem, że to dokładnie o tym Vanity myślała, umierając. Och, no i o Jamesie. Przynajmniej miała przy sobie Jamesa.

 

— Ja, um. Cóż, nie widziałam wszystkiego, co się potem wydarzyło — przyznaje Dorcas. — Praktycznie od razu stamtąd odeszłam, więc nie mam pojęcia, co stało się z pozostałymi.

 

— Czy ty... czy ty tu przybiegłaś? — wykrztusza Marlene, wpatrując się w nią szeroko otwartymi, zaszklonymi oczami.

 

Dorcas kiwa głową.

 

— Jakieś sześć i pół kilometra, tak.

 

Marlene wpatruje się w nią przez dłuższą chwilę, po czym unosi się i chwyta poduszkę przy głowie Dorcas, by pochylić się i ją pocałować. To nie jest głęboki pocałunek, ani ostry, ani kąsający, ani namiętny. Jest delikatny. Tak delikatny i tak łagodny, ledwie muśnięcie ust, ciepłe i słodkie. Jak na kogoś, kto nie pamięta, jak być łagodnym, Marlene radzi sobie z tym zadziwiająco dobrze, traktując Dorcas, jakby była czymś cennym.

 

— Dziękuję — szepcze Marlene, odsuwając się.

 

— Oczywiście. P-powiedziałam ci, że też mi na nich zależy — mówi Dorcas ze słabym uśmiechem. — I zależy mi na tobie, jeśli nie było to oczywiste. Nie wychodzę z domu w takim stanie dla byle kogo, McKinnon. Wyglądam…

 

— Pięknie — przerywa jej Marlene, stanowczo, jakby to nie podlegało żadnej dyskusji. — Jesteś piękna, Dorcas, zawsze.

 

Dorcas wie, że piękno nie jest najważniejszą rzeczą na świecie - istnieją znacznie pilniejsze sprawy niż to, jak ktoś wygląda, czego zbyt wielu mieszkańców Hallow nie rozumie - ale to nie znaczy, że nie docenia komplementu. Nie powiedziałaby o sobie, że jest próżna czy niepewna siebie, ale dorastała w środowisku, gdzie piękno jest niemal walutą. Marlene sprawia, że czuje się bogata, choć tak naprawdę nigdy nie była w tej kwestii biedna.

 

Marlene kładzie głowę z powrotem na piersi Dorcas, a ta znów w milczeniu głaszcze jej włosy. Żadna z nich nie odzywa się przez dłuższy czas, i Dorcas wie, że obie myślą o Vanity i Hodge'u. Nie były jedynymi, którym na nich zależało, bo bez wątpienia mieli rodzinę, a Dorcas oglądała wystarczająco dużo z igrzysk, by zobaczyć, że James, Peter, Irene, Mathias, a nawet Regulus troszczyli się o Vanity. Najbliższą przyjaciółką Hodge'a była Willa, ze względu na podobny wiek, ale nawet to było nieco naciągane. Mimo wszystko, to za mało. Cały świat powinien się nimi przejmować, ale tak naprawdę niewielu to robiło.

 

Tak niewielu naprawdę przejmuje się którymkolwiek z tych ludzi. To tak, jakby z chwilą wejścia na arenę trybuci stawali się dla nich jedynie postaciami w widowisku, choć przecież chodzi tu o życie prawdziwych osób. Dla jednych to właśnie stawka przyciąga ich uwagę. Inni celowo ignorują rzeczywistość, która patrzy im prosto w twarz. Nie chcą jej dostrzegać, bo spojrzenie na nią oznaczałoby zobaczenie swojego udziału w tym wszystkim.

 

Pewnego dnia ci ludzie znajdą się w samym środku wojny - takiej, która właśnie narasta - i nawet nie zrozumieją dlaczego ani co się dzieje. Niektórzy dostrzegą to, czym naprawdę jest, a znajdą się nawet tacy, którzy postąpią właściwie.

 

Jak Gideon i Fabian. Nigdy nie byli nieświadomi, a Dorcas od razu wiedziała, że będą gotowi walczyć. Nie spodziewała się, że zginą za sprawę, zanim wojna w ogóle do nich dotrze. A teraz jest Molly, która właśnie jedzie pociągiem, by zobaczyć ciała swoich braci w siedzibie Feniksa, bo Zakon odzyskał je po tym, jak informator powiedział im, gdzie zostały porzucone. Odbędą się pogrzeby i Molly będzie mogła w nich uczestniczyć, ale Molly nigdy już nie wróci do domu. Kiedy wyjeżdżała, zostawiła wszystko, by walczyć w imieniu swoich braci w wojnie, która ledwo się zaczęła.

 

Jednym z największych żali Dorcas jest zwerbowanie Fabiana i Gideona Prewettów do Zakonu Feniksa. Wie, że to należało do jej obowiązków. To dosłownie jej praca, ale oni nie żyją, i nie może oprzeć się poczuciu, że częściowo ponosi za to winę. Ma wiele obowiązków w Zakonie ze względu na swoją pozycję w Hallow i zna ryzyko tak jak wszyscy, ale nigdy nie czuje się z tym dobrze, gdy widzi kolejną osobę wciągniętą w to wszystko i musi pogodzić się z faktem, że ta osoba może zginąć.

 

— Chcę spalić Hallow za to wszystko — chrypi Marlene, a Dorcas czuje, jak jej serce podskakuje. — Przepraszam, jeśli to obraźliwe, ale…

 

— Nie — mówi szybko Dorcas. — To... nie, w porządku. Ja też tego chcę.

 

— Gdybym mogła, rzuciłabym Hallow na kolana — oświadcza Marlene głosem, który brzmi wręcz niebezpiecznie. Dorcas przełyka ślinę, wpatrując się w sufit i nadal przeczesując palcami włosy Marlene.— Gdyby istniał jakiś sposób, oddałabym wszystko, żeby pokonać Riddle'a i zakończyć te igrzyska, by to, co spotkało Vanity i Hodge'a, nigdy więcej się nie powtórzyło.

 

Dorcas wstrzymuje oddech przez dłuższą chwilę. Ma wrażenie, jakby czuła na sobie przenikliwe spojrzenie Dumbledore'a, co jest absurdalne. Jest niczym cień w pokoju, czekający w kącie, górujący nad wszystkim ze swoimi wychudłymi dłońmi złożonymi z niezwykłą delikatnością. Dorcas wie, czego on chce; wie, co powinna zrobić w tej sytuacji.

 

Wypuszczając powoli powietrze, Dorcas opuszcza głowę, by spojrzeć na Marlene, która wciąż spoczywa głową na jej piersi. Ostrożnie, z czułością, która sprawia, że coś ściska ją w klatce piersiowej, Dorcas odgarnia włosy z jej twarzy i... nie może. Dorcas po prostu nie może tego zrobić. Wie, że powinna, że w oczach Dumbledore'a zrekompensowałoby to stratę Gideona i Fabiana, i nie jest tak, że Marlene nie byłaby znakomitym nabytkiem dla Zakonu.

 

Ale Dorcas nie potrafi tego zrobić. Bez względu na to, czy Marlene byłaby gotowa podjąć ryzyko czy nie, to Dorcas nie jest gotowa narażać jej. Nie jej. Nie Marlene, która troszczy się o dzieci, mimo że wiedziała, że nie może ich uratować. Nie Marlene, która ma szorstki uścisk i dobroć w sercu. Nie Marlene, która chce walczyć, ale zasługuje na odpoczynek. Ona zasługuje na bezpieczeństwo.

 

Dorcas mówi więc tylko:

 

— Tak, Marlene, ja też.

 

— Jakaś część mnie jest... — głos Marlene się załamuje, ale bierze oddech i znów się uspokaja. — Wiem, że to okropne, ale jakaś część mnie czuje ulgę. Po prostu ulgę, że to już koniec, że oni już nie cierpią. I ja też nie. Może to samolubne...

 

— Nie sądzę — mruczy Dorcas, zsuwając dłoń, by objąć nią szczękę Marlene i unieść jej twarz. — Myślę, że masz prawo czuć to, co czujesz. To nie jest... Cóż, sama wiesz, że ta sytuacja jest kompletnie popierdolona. Trudno, żebyśmy reagowały na nią w konwencjonalny sposób, prawda?

 

— Nie, chyba nie — odpowiada cicho Marlene.

 

— Jestem tutaj, dobrze? Jestem przy tobie — mówi Dorcas, po czym pochyla się i składa na jej ustach krótki, ciepły pocałunek, kierowana przede wszystkim potrzebą znalezienia ukojenia i pragnieniem, by je ofiarować.

 

Gdy Dorcas się odsuwa, Marlene mamrocze:

 

— Jesteś naprawdę dobrą…

 

— Przygodą na jedną noc? — podpowiada Dorcas, gdy Marlene najwyraźniej utknęła w pół zdania. Jej usta lekko drgają w uśmiechu, gdy Marlene odchrząkuje i zaciska wargi.

 

— Powiedziałabym, że jesteś już kimś więcej niż tylko przygodą na jedną noc — mówi Marlene, wymownie wskazując na swój obecny stan, dając jasno do zrozumienia, że jakaś przypadkowa osoba po jednonocnej przygodzie nie zobaczyłaby jej w takiej sytuacji - i Dorcas naprawdę to rozumie. To nie jest coś, czym dzielisz się z byle kim. Takie rzeczy mogą być nawet bardziej intymne niż seks. — Nie, myślę, że jesteś dobrą... przyjaciółką, Dorcas Meadowes.

 

— Dobrą przyjaciółką — powtarza cicho Dorcas, a jej usta mimowolnie wyginają się w uśmiechu, gdy Marlene unika jej spojrzenia. Rzecz w tym, że Dorcas nie może tak naprawdę zaoferować jej nic więcej, choć bardzo by chciała. Oczywiście, jakaś jej część pragnie powiedzieć: pieprzyć przyjaźń, bądźmy kimś więcej, ale to nie jest takie proste. Ma swoje obowiązki, a jej przetrwanie w tym świecie - w tej narastającej wojnie - nie jest gwarantowane. Szczerze mówiąc, im bardziej Marlene angażuje się w relację z nią, tym większemu niebezpieczeństwu się naraża i tym więcej ma do stracenia. O ile Dumbledore byłby skłonny prosić ją o podjęcie takiego ryzyka, Dorcas nie zamierza tego robić, więc mówi: — Cóż, jestem zaszczycona, że mogę być twoją dobrą przyjaciółką, Marlene McKinnon.

 

Marlene spotyka jej spojrzenie i wygląda na nieco rozczarowaną, ale ma teraz wiele powodów do rozczarowań, więc Dorcas jest pewna, że ona sama ledwie się w tym rankingu liczy. W każdym razie Marlene nie protestuje. Po prostu wykrzywia usta w lekkim uśmiechu i mruczy:

 

— Tak.

 

— Chodź tu — szepcze Dorcas, przyciągając ją do siebie ponownie.

 

— Zostaniesz na noc? — szepcze Marlene, wtulając się w nią ponownie.

 

— Oczywiście — odpowiada Dorcas i zostaje.

 

Po co są przyjaciółki, prawda?

 

~•~

 

Remus obserwuje, jak Regulus przechodzi przez pierwszy etap żałoby - zaprzeczenie - po czym wpada w gniew i utyka w nim, a może po prostu traci rozum. Przez cały ten czas Pandora mocno ściska jego dłoń.

 

Cokolwiek to jest, okropnie się na to patrzy.

 

Regulus porusza się jak człowiek z misją, przemierzając gniewnie drogę od jaskini do rzeki raz po raz, by wrzucić każdą broń i wszystkie torby z zapasami - z wyjątkiem własnych - do wody, gdzie zostają porwane przez blade, uzbrojone w szpony, kościste dłonie. Pozbywa się praktycznie wszystkiego: każdego narzędzia, każdego kawałka jedzenia i wody, każdej pojedynczej broni, która jeszcze nie zniknęła lub nie została zabrana. Zachowuje tylko swój sztylet i własną torbę z zapasami, nic więcej.

 

Remus jest całkiem pewien, że planem Regulusa jest wymordowanie wszystkich. Daje jasno do zrozumienia, że jedynym sposobem na przetrwanie będzie walka, a sądząc po widocznym, tłumionym wzburzeniu, wręcz nie może się doczekać, by z kimś się zmierzyć. Z tego, co Remus zdołał wywnioskować, Regulus zamierza z ofiary przemienić się w łowcę.

 

Robi się późno, temperatura wyraźnie spada, ale rzeka wciąż jeszcze nie zamarzła. Remus zastanawia się, czy to celowe, czy organizatorzy igrzysk specjalnie trzymają Regulusa w klatce. Chłopak krąży jak dzikie zwierzę, nie potrafi ustać w miejscu, jawnie wyczekując szansy, by ruszyć. Nikt wcześniej nie pozostawał na nogach, by polować na innych, choćby dlatego, że jest zbyt zimno - myśli Remus - ale jest niemal pewien, że Regulus będzie pierwszym. Jest tak żądny zemsty, że Remus szczerze wierzy, iż odnajdzie każdą pozostałą osobę, by ją zabić.

 

Nieświadomy tego wszystkiego James jest jednak bardzo żywy. Ukrywa się w małej jaskini, wyraźnie cierpiąc z bólu. Na szczęście opatrzył sobie nogę, ale widać, że sprawia mu to ogromny dyskomfort. Jednak to, co boli go bardziej - jak sądzi Remus - to utrata wszystkich przyjaciół za jednym zamachem. James rozpacza, nie da się temu zaprzeczyć; siedzi po prostu, płacząc i wpatrując się w fiolkę z jadem szerszenia horkruksowego, którą Vanity ściskała w dłoni, gdy umierała.

 

James leży bezwładnie w swojej jaskini, a ucieczka najwyraźniej wyczerpała go do cna, bo mimo żałoby zaczyna przysypiać. Jego powieki wyraźnie opadają i nie mija wiele czasu, zanim traci przytomność. Remus nie wie, czy to z powodu utraty krwi, czy bólu, ale i tak jest to niepokojące.

 

Remus jest zdenerwowany z wielu różnych powodów. Regulus i James znaleźli się w finałowej piątce, i obaj cierpią. Bernice i Axus wciąż gdzieś tam są. Jeszcze na siebie nie natrafili, każde z nich znalazło sobie osobne miejsce na noc, ale Remus wie, że to tylko kwestia czasu - jeśli Regulus nie dopadnie ich pierwszy. Peter również pozostaje w grze, ale jego pozycja jako sojusznika jest niepewna, przynajmniej w oczach Remusa. Owszem, pomógł powstrzymać Bernice przed zabiciem Regulusa, ale wcześniej wydał Jamesa i Regulusa Bernice; w pewnym sensie jest częściowo odpowiedzialny za śmierć tak wielu swoich sojuszników, ludzi, z którymi spędził czas i których zaczął cenić. Wynikało to ze strachu i desperackiej potrzeby przetrwania, Remus zdaje sobie z tego sprawę, ale wciąż go to wścieka, bo całej tej rzezi można było uniknąć, gdyby Peter nie zrobił tego, co zrobił.

 

— Uwaga, wszyscy trybuci — głos Slughorna rozbrzmiewa na arenie, głośny i wyraźny, a czworo trybutów jednocześnie podnosi wzrok, bo James jest nieprzytomny. Remus napina się, gdy Pandora mocniej ściska jego dłoń i wstrzymuje oddech. — Obecna zasada pozwalająca na tylko jednego Zwycięzcę zostaje oficjalnie zmieniona, by umożliwić dwóm trybutom z tego samego dystryktu zostać Zwycięzcami. To wszystko. Niech los zawsze wam sprzyja...

 

Gdy głos Slughorna cichnie, Remus czuje wstrząs przebiegający wzdłuż kręgosłupa, gdy dociera do niego znaczenie tych słów. Gwałtownie wciąga powietrze, a jego serce przyspiesza, ponieważ to oznacza… to oznacza, że James i Regulus mogą wygrać.

 

Oboje mogą przeżyć.

 

Na ekranie widać, że Regulus również zdaje sobie z tego sprawę, co najwyraźniej wyrywa go z gniewu, gdy unosi głowę ku niebu ze zmarszczonymi brwiami. Jego usta się rozchylają, coś zmienia się w jego spojrzeniu, a potem powoli obraca głowę, jakby pogrążony w głębokich myślach. Zajmuje mu to sekundę, kolejną, jeszcze jedną, a wtedy jego oczy dosłownie rozbłyskają jak cholera.

 

— James — wydusza z siebie Regulus, po czym zaczyna biec.

 

— Nie, nie, nie — wypala Remus, zrywając się do przodu, gdy ogarnia go panika. — Tylko nie... och, Regulus, ta rzeka...

 

To było blisko. Zbyt blisko. Regulus zdaje się przypomnieć sobie w ostatniej chwili, że nie może po prostu chodzić po wodzie, i z przekleństwem ślizga się po ziemi, próbując cofnąć się, gdy rozpęd pcha go do przodu. Jego but muska powierzchnię wody, a on wydaje z siebie okrzyk, gdy gorączkowo odsuwa się, a blada dłoń wystrzela z tafli, próbując go dosięgnąć. Regulus kopie ją z całej siły i odciąga się, dysząc ciężko, gdy udaje mu się znaleźć w bezpiecznej odległości. Remus w końcu wypuszcza wstrzymywane powietrze.

 

Co do Jamesa, ten wciąż pozostaje nieprzytomny. Najwyraźniej całkowicie przegapił ogłoszenie. Remus nie wątpi jednak, że Regulus poinformuje go o wszystkim, gdy tylko go znajdzie.

 

— Mogą wrócić do domu. Remus, oni obaj mogą wrócić do domu — chrypi Pandora, odwracając się na swoim miejscu, by spojrzeć na niego szeroko otwartymi oczami pełnymi łez, z promiennym uśmiechem na twarzy.

 

Wiem — zgadza się Remus, bez tchu, a potem oboje śmieją się i porywają się nawzajem w świąteczne uściski, ściskając się mocno i kołysząc w miejscu.

 

Być może to niedorzeczne, ale Remus czuje, jak jego serce rośnie, bo choć to smutne, że tak wielu ludzi zginęło, wciąż można znaleźć nadzieję. Osoby, na których mu zależy, na których naprawdę zależy mu po raz pierwszy od pięciu lat - one żyją i mogą wrócić do domu.

 

A Syriusz. Och, on musi być... cholera, Remus potrafi to sobie wyobrazić. Nadzieja jest czymś ożywczym, i nie ma znaczenia, że James i Regulus wciąż muszą pokonać troje ludzi, ponieważ szanse... Po raz pierwszy szanse są faktycznie po ich stronie. Są tak blisko, a Syriusz z pewnością będzie cholernie zachwycony.

 

Jeśli wcześniej Regulus był zdesperowany, by przeprawić się przez rzekę, to nic w porównaniu z tym, co czuje teraz. Wydaje się mniej żądny krwi, przynajmniej na razie, ale bardziej sfrustrowany niż kiedykolwiek. Organizatorzy igrzysk trzymają go jednak w tym miejscu, podczas gdy światło powoli gaśnie, a temperatura wyraźnie spada, o czym świadczą obłoczki pary wydobywające się z ust Regulusa. Mimo to rzeka nie zamarza.

 

Najpierw pojawiają się transparenty na niebie, oznajmiające wszystkich, którzy zginęli - co ma miejsce również dzisiejszej nocy. Jak każdego wieczoru, wyświetlane są w ustalonej kolejności.

 

Na początek pojawia się Willa. Bernice i Axus obserwują to ze swoich miejsc, a Remus dostrzega ponure wyrazy ich twarzy. W pewien sposób Willa była dla śmierciożerców tym, kim Vanity była dla pozostałych; nigdy nie był nim Hodge, który irytował ich wszystkich swoim brakiem umiejętności czy chęci do zabijania. Może właśnie dlatego zabił Vanity, w końcu załamując się pod presją, próbując po prostu sprawić, by ktokolwiek był z niego dumny. Był taki młody. Willa również.

 

Następny jest Hodge, co nie wywołuje takiej reakcji, jakiej można by się spodziewać, gdyby James wciąż był przytomny. Regulus odwraca wzrok, a Peter wyraźnie się krzywi, ale nikogo innego zdaje się to nie obchodzić. Bernice nawet prycha i przewraca oczami. To cholernie przygnębiające.

 

Po Hodge'u pojawia się Vanity. Regulus zamyka oczy i opuszcza głowę. Peter płacze. Remus krzywi się, czując ucisk w sercu, bo ta śmierć była naprawdę ciężka - i oczywiście James (mimo że jest nieprzytomny) i Peter są zdruzgotani; byli z Vanity od samego początku, a Peter spędził z nią nawet więcej czasu niż James. Świadomość, że obaj tak bardzo starali się ją chronić, a nie zdołali... Tak, Remus też by płakał.

 

Następna jest Irene, a ta śmierć wyraźnie mocno dotyka Regulusa. Wygląda na to, że w pewien sposób obwinia siebie. Może dlatego, że to jego sztylet uwolnił ją od cierpienia. Skrócił jej mękę. To było zabójstwo z litości, o które sama prosiła, ale najwyraźniej nie powstrzymuje to Regulusa przed poczuciem odpowiedzialności, mimo że i tak miała umrzeć.

 

Następni są Mathias, i ta śmierć również ich dotyka. Przyjaciele Petera. Przyjaciele Jamesa. Remus nie wie, czy Regulus uważał ich za przyjaciół, czy nie, ale wyraźnie odczuwa smutek z powodu całej tej sytuacji. Mathias zginęli w ślepej furii, zdesperowani, by pomścić śmierć Irene, a w tym wszystkim tkwi okrutna ironia, że zginęli na moście, który sami zbudowali.

 

A na końcu pojawia się Juniper.

 

Ta osoba wywołuje mieszane reakcje. Bernice zdaje się nie przejmować. Peter marszczy brwi i wygląda na zdezorientowanego, jego twarz wykrzywia się, jakby nawet nie pamiętał, kim ona była. Axus krzywi się i unosi dłoń, by dotknąć wszystkich siniaków, które zostawiła im Juniper, bo szczerze mówiąc, ta dziewczyna naprawdę porządnie ich pobiła, zanim ją zabili - jak dzikie, małe zwierzątko.

 

Regulus? On wydaje z siebie zdławiony dźwięk, a potem wybucha świszczącym śmiechem i przyciska twarz do kolan, biorąc głębokie oddechy. To ulga. Niepodważalna ulga. Nie może to być nic innego, bo to tak oczywiste, a Remus doskonale wie dlaczego. Regulus nie odczuwa ulgi z powodu śmierci Juniper; jest mu lżej, bo James nie zginął.

 

Jest potwierdzenie. Ogłoszenie zdawało się przekonać Regulusa, ale dowód przynosi mu wyraźną ulgę.

 

Mimo to, chwilę później, Regulus wciąż pozostaje uwięziony, a Pandora jęczy z frustracją, mówiąc:

 

— Och, oni go już po prostu torturują. Niech go wypuszczą, na litość boską.

 

Wydaje mi się, że rzeka zamarza każdej nocy mniej więcej o tej samej porze — przyznaje Remus z westchnieniem. — Już niedługo.

 

— Spójrz na niego — szepcze Pandora, obserwując Regulusa, który znów niespokojnie krąży po ekranie. — Myślę, że nie ma znaczenia, co naprawdę czuje do Jamesa. Tak bardzo pragnie sprowadzić ich obu do domu. A James…

 

— Utknął — mruczy Remus z grymasem, bo James rzeczywiście jest całkowicie unieruchomiony.

 

Ponownie, Remus czuje, jak przeszywa go niepokój. Syriusz wciąż nie wrócił, a do Jamesa nic nie zostało wysłane. Jeśli ta rana jest tak poważna, jak wygląda, istnieje wysokie ryzyko infekcji; jeśli rozwinie się sepsa, James umrze. Może to potrwać zaledwie trzy dni, o ile nikt wcześniej nie przyjdzie go zabić. Syriusz zdaje sobie z tego sprawę, więc Remus nie ma wątpliwości, że ten ciężko pracuje, aby…

 

— Remus! Remus, lód zaczyna się tworzyć — oznajmia Pandora z widocznym podekscytowaniem, podskakując w miejscu. Wyciąga rękę, by chwycić go za udo. — Prawie... Prawie... Pra…

 

Regulus wystrzeliwuje jak rakieta, zanim rzeka zdąży całkowicie zamarznąć, podążając wzdłuż lodu, który formuje się tuż przed nim. Każdy krok powoduje pękanie lodu pod jego stopami, ale zdaje się, że wcale go to nie obchodzi. Nie czeka nawet, aż ostatni skrawek zamarznie; po prostu rzuca się do przodu i biegnie, ledwie dotykając ziemi. W drodze do lasu chwyta toporek Jamesa, ale nawet to nie spowalnia jego tempa.

 

Tak! — wykrzykuje triumfalnie Pandora, podnosząc ręce w geście radości.

 

W tym dokładnie momencie drzwi do apartamentu otwierają się z hukiem.

 

To Syriusz. Wpada do środka, z błyszczącymi oczami, gdy drzwi zamykają się i zatrzaskują za nim. Jego klatka piersiowa unosi się gwałtownie, jakby przed chwilą biegł, a jego twarz jest zarumieniona. Jest coś absolutnie cudownego w jego wyrazie twarzy w tej chwili. Remus nie zdaje sobie sprawy, że wstał, dopóki nie zauważa, że przemieszcza się wzdłuż krawędzi mebli, by lepiej widzieć Syriusza.

 

Drży od stóp do głów, trzęsie się, jakby miał się rozpaść pod wpływem energii, która w nim buzuje. Dosłownie wibruje i wygląda, jakby chciał skakać po całym pokoju, odbijać się od ścian, biegać w kółko i wrzeszczeć z radości na całe gardło. Przypomina to Remusowi psy, które dostają szału radości, gdy w końcu zostają spuszczone ze smyczy i rozpaczliwie pragną po prostu, kurwa, biec.

 

Okazuje się, że to, co robi Syriusz, jest właściwie dość podobne. Zanim Remus zdąży otworzyć usta, by cokolwiek powiedzieć, Syriusz pędzi prosto na niego, przemierzając pokój w kilku susach, by rzucić się wprost w jego ramiona. Remus łapie go z jękiem, cofając się o krok czy dwa, ale w większości zachowuje równowagę. Syriusz zarzucił ręce na ramiona Remusa, podczas gdy ten obejmuje go w pasie, i Remus czuje, jak oszalałe bicie serca Syriusza odbija się echem w jego własnej piersi. Syriusz oddycha ciężko, jakby już wcześniej biegł.

 

— Zakładam, że słyszałeś ogłoszenie? — szepcze Remus, śmiejąc się cicho, gdy Syriusz mocniej go przytula.

 

Dłonie Syriusza unoszą się, by ująć twarz Remusa, a jego głos naprawdę drży, gdy wykrztusza:

 

— Ja... ja to zrobiłem. Remus, to byłem ja. To ja przekonałem Slughorna, żeby to zrobił. Jestem...

 

— Genialny — mówi Remus, tracąc oddech. — Jesteś cholernie genialny.

 

— Uratowałem ich. Uratuję ich. Oboje — powtarza Syriusz jak mantrę, a w tej chwili świeci jak pieprzona gwiazda.

 

— Tak, zrobiłeś to. Ty... — Remusowi przerywa Syriusz, całując go mocno, lecz radośnie. Pocałunek kończy się szybko, a Remus czuje, jakby jego serce miało eksplodować. — Tak, uratujesz. Odzyskasz ich. Oboje.

 

— Wrócą do domu — wykrztusza Syriusz i nagle płacze, choć jednocześnie się śmieje. Wciąż się trzęsie, ale Remus mocno go trzyma. — Oboje.

 

Syriusz jest wyraźnie oszołomiony ulgą i podekscytowaniem, co najwyraźniej skłania go do obsypywania ust Remusa krótkimi - ale żarliwymi - pocałunkami, przeplatanymi zduszonym śmiechem i strumieniem łez. Remus mu na to pozwala, wychodząc mu naprzeciw za każdym razem, czując, jak chwila narasta wokół nich, aż niemal nie może złapać tchu; ulga, nadzieja, czyste wytchnienie od wszystkiego, co było nie tak przez cały ten czas. To jak prześwit między ciemnymi chmurami, burza w końcu ustępuje.

 

Remus nie jest zaskoczony, że Syriusz w końcu zostaje przytłoczony emocjami. Pocałunki stopniowo ustają, aż Syriusz po prostu go obejmuje, wtulając twarz w zagłębienie jego szyi, i pozostaje tak przez tak długi czas, że Remus dochodzi do wniosku, iż prawdopodobnie nie puści go jako pierwszy. To w porządku. Może robić, co tylko zechce.

 

Ostrożnie, Remus odwraca głowę, by zerknąć na Pandorę. Daje im przestrzeń, obserwując zamiast tego Regulusa na ekranie, który rozpoczął swoje poszukiwania.

 

— Syriusz — odzywa się łagodnie Remus, a Syriusz powoli unosi głowę, sprawiając wrażenie spokojniejszego. — Regulus szuka Jamesa. Czy... to znaczy, czy nikt nie chciał go sponsorować?

 

Na te słowa część namacalnej radości Syriusza przygasa, ale tylko nieznacznie. Kręci głową.

 

— Nie, ludzie byli zdecydowanie gotowi sponsorować Jamesa, ale chcą... Cóż, zasadniczo chcą, żeby Reggie i James na to zapracowali. Oczywiście chcą widowiska.

 

— Czy nie zawsze tego chcą? — pyta z goryczą Pandora. — Zwierzęta, wszyscy co do jednego. Nie obchodzi ich James; obchodzi ich tylko to, jak może ich zabawić. Och, mogłabym po prostu...

 

— Tak, ja też — mówi Syriusz z łagodnym uśmiechem, obserwując, jak Pandora udaje, że kogoś dusi. Opiera głowę na ramieniu Remusa, nie odsuwając się od niego podczas rozmowy z nią. — Wszystko będzie dobrze, bo Regulus znajdzie Jamesa, a potem dopilnuję, żeby James został wyleczony, i wtedy zostanie tylko trójka. Tylko troje i będą w domu. Pandora...

 

— Wiem — wzdycha Pandora, odwracając się i wyciągając rękę ponad oparciem fotela. Syriusz odsuwa się od Remusa, by ją uchwycić, i wygląda na lekko zaskoczonego, gdy Pandora pochyla głowę nad jego dłonią i składa na niej pocałunek. Mruga, po czym zdaje się rozumieć, że w ten sposób okazuje mu swój podziw, i… rumieni się.

 

— Och, nie rób tego — mamrocze Syriusz, speszony. — Przestań, Pandora, jestem twoim przyjacielem.

 

Pandora unosi wzrok z uśmiechem.

 

— Owszem, jesteś, i jesteś jednym z najmądrzejszych ludzi, jakich kiedykolwiek poznałam. To zasługuje na podziw. Sprowadzisz ich do domu, Syriusz.

 

— Cóż, oni sami wrócą do domu — mówi Syriusz z zakłopotaniem — ale faktycznie, to ja sprawiłem, że stało się to możliwe.

 

— Niesamowite — mruczy Pandora, po czym składa bardziej figlarny pocałunek na wierzchu dłoni Syriusza, chichocząc, gdy ten czochra jej włosy, gdy tylko się odsuwa.

 

— Wciąż musimy się martwić o Petera, Bernice i Axus, ale myślę... — Syriusz bierze głęboki oddech i skupia wzrok na ekranie, krzyżując ramiona. — Naprawdę wierzę, że James i Regulus mają duże szanse, zwłaszcza gdy James dojdzie do siebie.

 

— Regulus musi tylko odnaleźć Jamesa — mówi Pandora.

 

Syriusz wzdycha ciężko.

 

— Czego nie zdoła zrobić dzisiejszej nocy. Niestety, poszedł w złym kierunku. Dobrą wiadomością jest to, że istnieje ślad, więc ostatecznie odnajdzie Jamesa, tylko nie wtedy, gdy jest zimno i ciemno. W końcu zatrzyma się na odpoczynek, zanim padnie z wyczerpania, a jutro zacznie od nowa. James powinien być bezpieczny tam, gdzie jest, dopóki Regulus do niego nie dotrze, o ile nikt inny nie znajdzie go pierwszy.

 

— Nie wydajesz się specjalnie zmartwiony — zauważa Remus, szczerze zaskoczony tym faktem, bo zazwyczaj Syriusz byłby znacznie bardziej zestresowany w takiej sytuacji.

 

— Nie jestem. — Syriusz lekko się krzywi. — Slughorn i praktycznie wszyscy widzowie desperacko pragną, żeby Regulus i James znów się spotkali i pokazali im romantyczne chwile, więc nie wątpię, że Slughorn zrobi wszystko, by do tego doprowadzić. Ludzie byliby bardzo rozczarowani, gdyby było inaczej, a on na to nie pozwoli. Czy to okropne? Tak, ale działa na naszą korzyść, więc to akceptuję.

 

— Możemy to wykorzystać — zgadza się Pandora. Poklepuje miejsce obok siebie. — No chodź. Usiądź i oglądaj z nami.

 

Syriusz wyciąga rękę do tyłu, by chwycić dłoń Remusa, pociągając go za sobą, i właśnie to wszyscy robią. Tak jak każdego innego wieczoru, wszyscy oglądają, ale tym razem jest w tym coś innego.

 

Oglądają z nadzieją.

 

~•~

 

Zgodnie z przewidywaniami, Regulus w końcu kładzie się spać. Syriusz wie, że brat jest wyczerpany, ledwo spał poprzedniej nocy, cierpiąc z powodu emocjonalnego i fizycznego wycieńczenia po dniu, jaki przeżył. James pozostaje nieprzytomny w swojej kryjówce, zmarznięty i samotny.

 

Mimo nie najlepszych (właściwie nawet nie do zaakceptowania) warunków, w jakich spędzą tę noc, Syriusz wcale nie czuje się źle. W rzeczywistości nie czuje się źle ani trochę. Czuje się cholernie fantastycznie, bo Regulus wkrótce wróci do Jamesa, a jeśli tylko Regulus zdoła ustalić, co jest potrzebne, by uzdrowić Jamesa, wszystko będzie dobrze. Regulus jest bystry; na pewno znajdzie rozwiązanie. A potem pozostanie im tylko przetrwać przez trzy osoby. Tylko trzy i zostaną stamtąd wyciągnięci, a następnie wyruszą w drogę do domu.

 

Syriusz czuje się naprawdę, naprawdę cholernie dobrze z tym wszystkim. Zdaje sobie oczywiście sprawę, że przedwczesne świętowanie nie jest najlepszym pomysłem. Wciąż może się wszystko posypać. Wie również, że to trochę popieprzone, że jest tak podekscytowany, gdy wszyscy jego przyjaciele mentorzy właśnie stracili swoich trybutów. Na domiar tego, wciąż istnieje mnóstwo problemów, które pojawią się, gdy James i Regulus faktycznie wrócą do domu; wszystkie te rzeczy, z którymi będą musieli się zmierzyć - żałoba, ból, strach i trauma - a także to, jak sobie z tym wszystkim poradzą.

 

Tak, Syriusz nie jest ślepy na to wszystko, ale przez jedną chwilę, tylko jeden dzień, chce się po prostu cieszyć z czegoś. Chce zatopić się w swojej nadziei i pozwolić sobie odczuć każdy cal tego, co mogłoby być. Trzymał się tego tak mocno wcześniej, że James i Regulus jakoś przeżyją, bo nie potrafił wyobrazić sobie niczego innego, i sprawił, że to się stało. Odzyska ich. Będzie mógł objąć ich obu ramionami i wiedzieć, że mu się udało; zrobił wszystko, co mógł, żeby ocalić ich obu, i to zadziałało.

 

Tak więc Syriusz jest w dobrym nastroju, mimo wszystkich negatywów, i odmawia poczucia się winnym z tego powodu. Cokolwiek nadejdzie, wszystkie sposoby, w jakie mogłoby pójść nie tak - Syriusz nie chce jeszcze tam istnieć. Chce istnieć tutaj, gdzie na razie ma coś, na co może czekać, coś, na co może naprawdę liczyć.

 

— Przetrwam jakoś występ Rity, żeby zobaczyć, jaka będzie reakcja na zmianę zasad — informuje ich Pandora, gdy obraz na ekranie zanika i pojawia się wspomniana kobieta.

 

Syriusz kiwa głową z wdzięcznością, wiedząc, że Pandora przekaże mu rano wszystkie istotne informacje. Wstaje i pociąga Remusa za rękę, zachęcając go, by zrobił to samo, jednocześnie spoglądając na Pandorę i mówiąc:

 

— Chyba się przebiorę i pójdę spać. To był cholernie długi dzień.

 

— Tak, jasne — mruczy Pandora. — Jeśli będę już w łóżku, zanim wyjdziesz, Remus, to dobranoc.

 

— Nawzajem — odpowiada Remus, pozwalając Syriuszowi pociągnąć się za sobą.

 

Rzeczywiście był to bardzo długi dzień, sprawiając, że poranek, kiedy to wyznał Remusowi o swoich problemach z pamięcią i pocałował go po raz drugi, wydaje się odległą przeszłością. Tak wiele wydarzyło się w tak krótkim czasie, a Syriusz pragnie jedynie, by wszystko się zatrzymało. Chce odsunąć wszystko na bok i po prostu... zapomnieć o tym wszystkim, choć na chwilę. Jako mentor, szczególnie tak ciężko pracujący nad utrzymaniem Jamesa i Regulusa przy życiu, nie ma tak naprawdę takiej możliwości, ale dzięki tej zmianie zasad, jest to najbliższe temu, na co może liczyć.

 

— Syriusz?

 

Mrugając, Syriusz odwraca się, gdy otwiera drzwi do swojego pokoju i pozwala Remusowi wejść do środka, po czym je zamyka.

 

— Co?

 

— Jest jakiś konkretny powód, dla którego mnie ze sobą zabrałeś? — pyta Remus, wyglądając na lekko rozbawionego. — Powiedziałeś, że idziesz spać, a choć bardzo chętnie bym ci towarzyszył... będę musiał niedługo wyjść.

 

— Och. Racja. — Syriusz znów szybko mruga, unosząc dłoń, by podrapać się z boku głowy. Szczerze mówiąc, nie wie, dlaczego zaciągnął tu Remusa; po prostu nie był jeszcze gotowy, by go puścić. Choć tak naprawdę nigdy nie jest. — Przepraszam, chyba trochę się zatraciłem w trzymaniu cię za rękę. Nie musiałeś... oczywiście nie musiałeś za mną iść. Um, kiedy musisz wyjść?

 

Remus zerka ponad jego ramieniem na zegar.

 

— Mm, nie muszę wychodzić jeszcze przez jakieś dwie godziny. Mogę zostać do tego czasu.

 

— Chcesz zostać? — upewnia się Syriusz. — Tutaj, mam na myśli. Ze mną.

 

— Nie, to istna tortura — żartuje Remus, po czym kręci głową, gdy Syriusz prycha słabym śmiechem i odwraca wzrok. — Tak, Syriusz, chciałbym zostać z tobą, dopóki nie będę musiał wyjść.

 

— Wspaniale — oznajmia Syriusz, czując, jak przeszywa go fala radości, i przy tych wszystkich dobrych wiadomościach może wreszcie w pełni docenić to uczucie. — Nie, tak, wspaniale. Mam teraz po prostu mnóstwo energii, więc czy masz coś przeciwko... to znaczy, czy nie będzie ci przeszkadzać, jeśli będę paplał bez przerwy, kiedy się przebieram? Bo szczerze, czuję, że zaraz wybuchnę. Nie musisz słuchać; możesz po prostu mnie ignorować i kiwać głową, a to wystarczy, żeby mnie zająć.

 

— Z przyjemnością posłucham — mówi Remus z rozbawieniem.

 

Syriusz prycha i podchodzi, by złapać Remusa za ramiona, prowadząc go do łóżka i delikatnie naciskając, żeby usiadł na nim twarzą do garderoby.

 

— Jeśli wytrzymasz pięć minut, nie wyłączając się, będę w szoku. Nikt tego nie potrafi, gdy już się rozkręcę, może z wyjątkiem Jamesa, ale on zwykle podąża za moim tokiem myślenia, więc to co innego.

 

— Lubię słuchać, gdy mówisz — mruczy Remus, przechylając głowę, by spojrzeć na niego, odsłaniając przy tym swoją długą szyję.

 

— Cóż, masz szczęście — odpowiada Syriusz z uśmiechem, po czym obraca się na pięcie, by otworzyć garderobę i wejść do środka.

 

Następne dwadzieścia minut upływa Syriuszowi na paplaninie w zawrotnym tempie, przerywaną poszukiwaniem czegoś do spania; chce czegoś ładnego, naprawdę ładnego, co sprawi, że poczuje się dobrze, coś w rodzaju nagrody za to, co dziś faktycznie osiągnął. Co jakiś czas wystawia głowę zza drzwi garderoby, by sprawdzić, czy Remus nadal słucha, i zawsze okazuje się, że tak.

 

Za każdym razem, gdy Syriusz wychyla się z garderoby, Remus siedzi cierpliwie na swoim miejscu z delikatnym uśmiechem na ustach. Jego spojrzenie zawsze jest pełne ciepła, czułości i sympatii, a serce Syriusza przyspiesza przy każdym ukradkowym spojrzeniu. Za każdym razem szybko się wycofuje, z rozpalonymi policzkami i ciałem... również rozpalonym.

 

Syriusz rzeczywiście spędza mnóstwo czasu, rozprawiając o tym, że zarówno Regulus, jak i James mogliby być w domu, oraz o tym, że pierwszą rzeczą, jaką zrobi, gdy tylko będzie miał okazję, będzie przytulenie ich i być może, prawdopodobnie, już nigdy więcej ich nie puszczenie. Wpada też w długą dygresję o ubraniach, gdy te odwracają jego uwagę, ponieważ w Hallow ma wybór.

 

— Nie zawsze czuję się na tyle dobrze, by faktycznie nosić sukienki w Hallow, ale powinieneś wiedzieć, Remus, że wyglądam w nich cholernie zjawiskowo — Syriusz czuje potrzebę, by to podkreślić.

 

Następuje chwila ciszy, a potem Remus mówi:

 

— Nie uwierzę, dopóki nie zobaczę tego na własne oczy.

 

— Po prostu chcesz mnie zobaczyć w sukience.

 

— Owszem, zdecydowanie chcę.

 

Syriusz szczerzy się i wychyla głowę zza drzwi garderoby, unosząc brwi w stronę Remusa.

 

— Powinieneś mnie zobaczyć, gdy zrobię sobie fryzurę i makijaż. A dopiero gdy założę szpilki? Minęła wieczność, odkąd je nosiłem, ale wszyscy łamią karki, gdy obok nich przechodzę.

 

— Nie wątpię w to — mówi Remus, odchrząkując. Syriusz wychyla się jeszcze bardziej, opierając jedno ramię o ścianę, z torsem wystawionym w drzwiach garderoby. Trzeba przyznać, że Remus dzielnie walczy, by zachować się jak dżentelmen, nie spuszczając wzroku z oczu Syriusza, by nie gapić się na niego bez koszuli. Syriusz jednak wyczuwa, że Remus jest kuszony; nie jest to nieprzyjemne, gdy to właśnie on.

 

— Naprawdę chcesz mnie zobaczyć w sukience? — pyta Syriusz.

 

Remus mruga.

 

— Jasne, jeśli chcesz.

 

— Chodź więc i wybierz jakąś — mówi Syriusz lekkim tonem, po czym wsuwa się z powrotem do garderoby, przygryzając wargi, by ukryć uśmiech.

 

— W garderobie? — woła Remus.

 

— Gdzie indziej?

 

— Po prostu... to znaczy, jesteś tam nagi?

 

Syriusz tłumi śmiech.

 

— Jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać, ale pytanie brzmi: czy odważysz się, Remus Lupin?

 

Znowu zapada cisza. Syriusz odwraca się i czeka, bo już wie, co zrobi Remus. Może zająć mu to chwilę, ale jest buntowniczym draniem, zawsze kuszonym przez kłopoty i psoty, znacznie odważniejszym, niż to okazuje, więc oczywiście za moment będzie tu z Syriuszem.

 

Rzeczywiście, zaledwie kilka chwil później Remus wślizguje się do garderoby, która nie jest aż tak mała, ale też niewystarczająco duża, by dwóch dorosłych mężczyzn mogło zachować między sobą więcej niż dwa kroki dystansu.

 

— Och, cześć, witaj — droczy się Syriusz.

 

— Cześć — odpowiada Remus, po czym przechyla głowę. — Nie jesteś nagi.

 

— Tak, wciąż mam na sobie spodnie. Rozczarowujące, prawda? — mówi Syriusz z udawanym westchnieniem.

 

— Absolutnie druzgocące — mruczy Remus, ale jest rozkojarzony, wyciągając rękę, by opuszkami palców prześledzić bliznę biegnącą w dół lewego biodra Syriusza, na jego brzuchu.

 

— Prawie mnie zabiła — komentuje Syriusz, spoglądając na nią. Dziesięć lat później, a zbladła tylko nieznacznie. — Zabiłaby, gdyby nie była ostatnią raną, którą dostałem przed wygraną. Wyciągnęli mnie i opatrzyli, zanim się wykrwawiłem, ale nie wszystkie rany można wyleczyć bez pozostawienia blizny.

 

— Tak, wiem — mówi cicho Remus. Ponownie delikatnie przesuwa palcami po bliźnie, a Syriusz czuje dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa pod wpływem jego dotyku. — Masz ich więcej, prawda? Wspominałeś o tym wcześniej.

 

— Mam jedną z tyłu łydki, tam gdzie trafiła mnie strzała — mówi mu Syriusz, po czym odwraca się. — I tę na plecach, gdzie zostałem cięty mieczem.

 

Remus mruczy i sięga, by prześledzić również tę bliznę. Ciągnie się ona od lewego ramienia Syriusza aż do dołu jego pleców.

 

— Boli, gdy robi się zimno, prawda?

 

— Tak, boli — mruczy Syriusz, marszcząc brwi. Remus mówi tak, jakby wiedział, jakby rozumiał, ale przecież wspominał, że sam ma blizny, prawda? — Mam jeszcze bliznę po oparzeniu na prawym kolanie. Ta jest paskudna. Nie jest zbyt duża, ale zagoiła się jeszcze na arenie, więc nic nie mogli z nią zrobić.

 

— Nigdy nie powinno do tego dojść — szepcze Remus.

 

Syriusz powoli odwraca się z powrotem.

 

— Na to już za późno. Ale wiesz, patrząc z lepszej strony, blizny są seksowne.

 

— Ja... — Remus mruga, po czym chichocze, a jego oczy łagodnieją, gdy na jego twarzy pojawia się szeroki uśmiech. — Czyżby?

 

— No nie możesz zaprzeczyć, że jestem przez to tylko bardziej atrakcyjny, prawda? — pyta Syriusz, poruszając znacząco brwiami i w tym momencie już otwarcie łowiąc komplementy. Chce ich. Chce, żeby Remus patrzył na niego i podobało mu się to, co widzi.

 

— Nie, nie mogę — przyznaje Remus, a Syriusz powstrzymuje się od triumfalnego wiercenia się. — Naprawdę, twoje ciało jest jak galaktyka, a blizny są jak gwiazdy.

 

Syriusz znowu zostaje zaskoczony i w ciągu kilku sekund traci pewność siebie. Wie, że się rumieni, nie tylko dlatego, że czuje gorąco na twarzy, ale także dlatego, że w oczach Remusa pojawia się ten czuły, zadowolony wyraz. Syriusz czuje się, jakby ktoś pozbawił go tchu, jakby Remus właśnie ukradł mu oddech, więc jego głos jest miękkim szeptem, gdy pyta:

 

— Masz ochotę na wycieczkę w kosmos?

 

— Nie ma nic, czego pragnąłbym bardziej — odpowiada Remus.

 

To wszystko, czego Syriusz potrzebuje, by pokonać dzielącą ich odległość, ale Remus jest szybszy i całuje go, zanim Syriusz zdąży to zrobić. Syriusz natychmiast daje się porwać, przyciskając się tak blisko, jak tylko może, i wplatając dłonie we włosy Remusa. Drży, gdy ręce Remusa dotykają jego nagiej skóry, wędrując wzdłuż boków i pleców.

 

Obaj oddychają nieco nierówno, ciężko i z zadyszką, gdy ich usta rozdzielają się i natychmiast łączą ponownie, raz za razem. Dłoń Remusa na dolnej części pleców Syriusza przesuwa się w górę, a druga opada, by mocno chwycić jego biodro, trzymając go stanowczo, gdy Remus zaczyna prowadzić Syriusza do tyłu.

 

Syriusz podąża tam, gdzie Remus go prowadzi, gotów zrobić wszystko i pójść wszędzie, czego tylko Remus zapragnie. W rezultacie uderza o drzwi garderoby, które z hałasem się zatrzęsły, stojąc im na drodze, ale Remus bezmyślnie odsuwa je na bok, ani na moment nie przerywając pocałunku. Odpycha je tak mocno, że trzeszczą, gdy się otwierają, a oddech Syriusza więźnie w gardle na ten dźwięk. Wypełnia on przestrzeń wokół nich poczuciem pilności, a Remus jest teraz tak bezgranicznie skupiony na nim, że Syriusz czuje, jakby jego kolana miały się zaraz ugiąć.

 

Remus popycha go do tyłu, nie pozwalając mu się potknąć, ale Syriusz w tej chwili nawet nie dba o swoją równowagę. Wszystko, co się dla niego liczy, to zmieniający świat żar ust Remusa i sposób, w jaki jedna z jego dłoni zanurza się we włosach Syriusza.

 

Remus robi coś absolutnie grzesznego swoim językiem, co wydobywa z gardła Syriusza niski jęk. Nigdy wcześniej nie słyszał, by wydawał z siebie taki dźwięk, nie z jakiegokolwiek powodu, i nie jest pewien, co o tym myśleć, bo brzmiało to potrzebująco i rozpaczliwie. Niezależnie od tego, czy jemu się to podoba czy nie, Remus zdecydowanie wydaje się być zadowolony. Jego palce zaciskają się we włosach Syriusza - nie na tyle, by sprawiać ból, ale wystarczająco, by zachęcić Syriusza do odchylenia głowy do tyłu, co też robi - i Remus odrywa się od pocałunku, by zamiast tego przyłożyć usta do gardła Syriusza. Syriusz nawet nie zamierza tego robić, ale wygina się ku niemu, zaciskając dłoń we włosach Remusa, które są miękkie między jego palcami i owijają się wokół jego knykci.

 

Uwaga, jaką Remus poświęca jego szyi, sprawia, że umysł Syriusza zasnuwa się mgłą, jakby znajdował się w stanie fugi, a jego świadomość tańczyła gdzieś poza zasięgiem. Czuje się słaby w całym ciele i okropnie rozedrgany, ale w dobry sposób? Naprawdę, naprawdę dobry sposób. Właściwie czuje, jakby miał zaraz po prostu... upaść, jakby miał się przewrócić na podłogę i potrzebować chwili, której może potrzebować, a może nie. Nie pragnie tego, ani trochę, ale jest tak przytłoczony, że czuje, jakby powinien się położyć.

 

Remus zdaje się tego nie zauważać, ale Syriusz nie może mieć mu tego za złe; jest całkowicie skupiony na tym, co robi, a Syriusz z pewnością nie zamierza być tym, który go powstrzyma. Czuje muśnięcie zębów na swojej szyi, bardziej badawcze ugryzienie niż cokolwiek innego, i znów słyszy, jak wydaje z siebie ten dźwięk. Wysoki i cienki jęk wydobywa się z jego gardła, prawdopodobnie zbyt głośno, ale znowu - nie może nic na to poradzić. Przynajmniej Remus wydaje się to lubić, co wyraźnie okazuje, przysuwając się jeszcze bliżej do Syriusza.

 

— Remus, twoja... te... mogę... chcę... — Syriusz nie jest w stanie formułować pełnych zdań w tej chwili, ale Remus i tak zdaje się rozumieć, o co prosi.

 

Bez wahania Remus odsuwa się i zrywa z siebie koszulę, niedbale przerzucając ją przez głowę. To ta sama, którą zawsze nosi, taka sama jak wszyscy służący - luźna, szara koszula z długimi rękawami. Bardzo niepozorna. Nic, co przyciągałoby wzrok czy zwracało uwagę. A jednocześnie to prawdziwa zbrodnia, bo to, co ukrywała pod spodem...

 

I spójrzcie, Syriusz miał już przywilej błądzenia dłońmi po klatce piersiowej i ramionach Remusa, więc wie, jak umięśniony jest Remus, ale zobaczenie tego to zupełnie co innego. Syriusz może jedynie wydać z siebie ochrypły dźwięk i wyciągnąć rękę, by go dotknąć, naprawdę czując lekką słabość w kolanach. Remus jest cholernie wysportowany.

 

— Kiedy się nudzę w mojej celi, ćwiczę — wyjaśnia Remus.

 

— Widzę to — chrypi Syriusz, brzmiąc, jakby za chwilę miał się rozpłakać. I tak właśnie się czuje. Czy kiedykolwiek widzieliście kogoś tak pięknego, że chcieliście płakać? Cóż, Syriusz oficjalnie już tak. — Remus, ty jesteś... cholera jasna, ty jesteś…

 

— Och, nie jestem taki nieskazitelny na całym ciele — mruczy Remus. — Spójrz na moje blizny. To chyba sprawiedliwe.

 

Syriusz mruga, gdy Remus odwraca się, a potem gwałtownie wciąga powietrze, bo kurwa mać. Och. Cóż, Remus ma zdecydowanie więcej blizn niż Syriusz, to pewne. Przemoc, która za nimi stoi, jest niepodważalna, a Syriuszowi robi się niedobrze na samą myśl o tym, jak Remus je zdobył.

 

Plecy Remusa są całkowicie pokryte cienkimi, nakładającymi się na siebie bliznami, które - jak Syriusz może sobie tylko wyobrazić - powstały od bata. Rozciągają się od górnej części ramion aż do samego dołu pleców. Kilka z nich zachodzi na boki, ale niezbyt wiele. Wszystkie skupiają się w jednym miejscu, a Syriusz wie, co to oznacza. To może być tylko jedno. Remus był biczowany wielokrotnie. To nie są blizny z jednego razu; niektóre z nich są starsze od innych, bardziej wyblakłe, podczas gdy inne przecinają się nawzajem na jego skórze.

 

— Hallow ci to zrobiło? — szepcze Syriusz.

 

— Właściwie nie — mówi cicho Remus. — Dostałem je na długo przed tym, jak trafiłem do Hallow. W moim dystrykcie nadal biczowano ludzi jako karę.

 

— Cholera, Remus — mamrocze Syriusz ciężkim głosem. Kręci głową i pochyla się, by złożyć pocałunek na jednej z blizn. Remus wypuszcza z siebie ciche westchnienie, więc Syriusz robi to ponownie, całując każde miejsce, do którego może dosięgnąć, stojąc za nim. Gdy się odsuwa, mówi: — Cóż, masz więcej gwiazd niż ja.

 

— Nie nazwałbym ich gwiazdami — mruczy Remus, odwracając się z powrotem. — Sposób, w jaki zostały wyryte w mojej skórze. To jest... sam nie wiem, trochę jak kratery.

 

— Jeśli trzymamy się kosmicznej tematyki, to przypominam, że księżyc ma kratery. To czyni cię księżycem. Moim księżycem — mówi Syriusz lekkim tonem, pochylając się, by pocałować go w szczękę.

 

Remus prycha słabym śmiechem.

 

— Twoim księżycem? Naprawdę?

 

— Cóż, wiesz, Syriusz jest jedną z najjaśniejszych gwiazd na niebie. Będę twoją gwiazdą, jeśli ty będziesz moim księżycem — rozmyśla Syriusz, mówiąc cicho pomiędzy muśnięciami szczęki Remusa, zmierzając w stronę boku jego szyi. — Już i tak jesteśmy czymś, więc równie dobrze możemy to jakoś nazwać. Nie da się ukraść księżyca, nie da się zatrzymać gwiazd, ale i tak mamy to szczęście, że je znamy. Czy to nie przypomina nas?

 

— Tak — szepcze Remus. — Tak, to właśnie my.

 

W następnej sekundzie Remus unosi twarz Syriusza, by pocałować go mocno, a Syriusz tłumi jęk w jego ustach. Ponownie, Remus zaczyna prowadzić go do tyłu i tym razem nie zatrzymuje się. Idzie dalej, aż obaj upadają, aż lądują na łóżku.

 

Lądują na łóżku z lekkim podskokiem, a głowa Syriusza wiruje, gdy Remus odwraca ich, zsuwając się nieco w dół, by przerwać pocałunek i zająć się jego szyją. Syriusz nie może powstrzymać się od wydania kolejnego pełnego pragnienia dźwięku, bo Remus bez wątpienia zostawia ślady, zupełnie jak dziś rano. A ludzie zauważyli. Ludzie patrzyli. Ludzie domyślali się, a Syriusz mógł jedynie czerpać tajemną przyjemność z faktu, że to właśnie Remus je tam zostawił. Teraz robi to ponownie, jednocześnie obracając ich tak, by leżeli na bokach, przyciągając ich ciała bliżej siebie, pełen żaru i desperacji.

 

Robiąc to, przysuwając się bliżej, Remus wsuwa nogę między uda Syriusza, co jest... cóż, to zdecydowanie coś. Z jednej strony, to trochę niepokojące, bo Syriusz nie jest odpowiednio ubrany na tę okazję. Jego spodnie są luźne i miękkie, mają wystarczająco dużo miejsca, by zawstydzająco łatwo było mu kołysać biodrami, przez co wiele zyskuje z tego prostego ruchu. Usta Syriusza rozchylają się, jego klatka piersiowa unosi się gwałtownie, podczas gdy Remus po prostu... kontynuuje.

 

— Dobra, dobra, to jest... Remus — wykrztusza Syriusz, a jego wolna ręka opada na łóżko, palce zaciskają się na prześcieradle. Znowu jego biodra poruszają się same z siebie, jego ciało bardzo jasno daje do zrozumienia, czego pragnie, nawet jeśli jego umysł jest w tej chwili w kompletnym chaosie. Z jego ust wydobywa się kolejny wysoki dźwięk, ciche skomlenie. To jest przyjemne. Bardzo przyjemne. Zbyt przyjemne. — Remus, ja... ja, um, nie mogę... nie zamierzam... to jest naprawdę...

 

Remus składa pocałunki wzdłuż jego gardła, wydając z siebie cichy dźwięk, jakby słuchał, ale Syriusz nie jest do końca pewien, czy rzeczywiście to robi. Nie w złośliwy sposób, po prostu wygląda na bardzo, bardzo rozkojarzonego w tej chwili. Staje się to coraz bardziej oczywiste, gdy znajduje nowe miejsce na szyi Syriusza, by się do niego przyssać, palące ciepło, gdy ssie, a biodra Syriusza znów drgają, wysyłając kolejną falę przyjemności przez każde jego zakończenie nerwowe. Syriusz nie zamierza tego robić, ale wyrywa mu się ciche przekleństwo i uderza dłonią o łóżko. To sprawia, że Remus podskakuje, jego usta odrywają się, gdy odsuwa się i patrzy na niego.

 

— Wszystko w porządku? — pyta Remus, mrugając szybko, jakby wychodził z transu.

 

— Tak. Nie. To znaczy... — Syriusz próbuje wziąć uspokajający oddech, ale trudno mu to zrobić, gdy jego biodra wciąż robią, co im się żywnie podoba. Stara się je powstrzymać, ale one najwyraźniej już wszystko rozgryzły, wiedząc, co sprawia przyjemność i jak dokładnie to osiągnąć. Kolejne kołysanie biodrami i Syriusz znów kwili, jego dłoń opada z włosów Remusa na jego ramię, chwytając się go kurczowo, jakby od tego zależało jego życie.

 

— Syriusz? — szepcze Remus, przeczesując dłonią jego włosy, jakby próbował go uspokoić, jakby w końcu zauważył, że Syriusz zmaga się z trudnościami. Syriusz jest wdzięczny, że to zrobił, a jednocześnie walczy ze sobą jeszcze bardziej, bo dłoń Remusa we włosach też jest przyjemna.

 

— Ja... to jest naprawdę przyjemne — wyrzuca z siebie Syriusz jak jakiś idiota, jakby nie było to już boleśnie oczywiste. Jego druga dłoń opada z włosów Remusa z powrotem na łóżko, gdzie kurczowo chwyta prześcieradło, szarpiąc je nieco gorączkowo.

 

Remus mruczy.

 

— No tak, właśnie o to chodzi. To... to chyba dobrze, prawda?

 

— Remus, Remus — wyrywa się z ust Syriusza, a on sam wije się już otwarcie pod Remusem. Słyszy, na jak zrozpaczony brzmi jego głos, pomieszany z jednoczesnym zachwytem, bo to jest dobre, ale...

 

— Syriusz — oznajmia stanowczo Remus, opuszczając jedną rękę, by zacisnąć ją na biodrze Syriusza, unieruchamiając go. Syriusz łapie powietrze, jakby rozpaczliwie go potrzebował, zaciskając palce na ramieniu Remusa i wbijając paznokcie w pościel. Dziwnym trafem zatrzymanie się jest niemal gorsze niż kontynuowanie, ale jednocześnie przynosi ulgę.

 

Syriusz próbuje się uspokoić, ale szczerze mówiąc, niezbyt mu to wychodzi. Patrzy na Remusa, jakby ten był bogiem, a jednocześnie przerażającą, przedwieczną istotą, która przyszła zrujnować jego życie. Jego twarz płonie, gdy przyznaje:

 

— Mam problem. Myślę... to znaczy, jestem prawie pewien, że byłem o krok od dojścia przy tobie.

 

Remus waha się, po czym spokojnie pyta:

 

— Dlaczego to miałby być problem?

 

— Bo ja... — Syriusz walczy ze słowami, próbując ubrać to w zdania, wciąż spięty i zdesperowany, by po prostu kontynuować. Jest teraz kłębkiem sprzeczności, w stanie wojny z samym sobą, i trochę tego nienawidzi. — Nigdy tego nie chciałem, dobra? Nigdy... nie wiedziałem, że to będzie takie... to znaczy…

 

— Syriusz — mówi łagodnie Remus — oddychaj.

 

Próbuję — syczy Syriusz, a twarz Remusa niespodziewanie łagodnieje, pełna czułości. — To problem, bo wygląda na to, że jestem dokładnie tym, za kogo mnie uważają. Bycie postrzeganym jako symbol seksu nie ma aż takiego znaczenia, gdy nie dochodzę i nie sprawia mi to przyjemności. Spójrz na mnie. Jestem gotowy błagać o więcej, a to jest... to jest...

 

— Dobrze, hej, po prostu... — Remus unosi jedną dłoń i robi coś, czego Syriusz nie spodziewał się, że będzie tak kojące. Przesuwa dłonią po jego czole, odgarniając włosy do tyłu. — Wszystko w porządku. Chyba teraz rozumiem. Twoja relacja z pożądaniem jest skomplikowana i to nie twoja wina. Ty... czy ty się wstydzisz? O to chodzi?

 

Syriusz przełyka ciężko ślinę.

 

— Tak.

 

— Nie musisz się wstydzić — mówi cicho Remus. — Syriusz, naprawdę, nie ma nic złego w tym, że coś sprawia ci przyjemność. Wolno ci czuć się dobrze i robić to, czego chcesz. A jeśli nie chcesz, to też nie ma w tym nic złego. Nie ma się czego wstydzić. Twoje pragnienia należą tylko do ciebie, nie do kogokolwiek innego.

 

— Byłem naprawdę głośny — mamrocze Syriusz, co pewnie brzmi głupio, ale szczerze mówiąc, jest mu z tego powodu autentycznie wstyd.

 

Remus otwiera usta, po czym je zamyka, odchrząkuje i kiwa głową.

 

— Tak, byłeś. — Syriusz jęczy, zaciskając powieki, ale Remus czeka, aż Syriusz na niego spojrzy, a potem się uśmiecha. — Nie ma w tym nic złego. Ja... cóż, jeśli to pomoże, podobało mi się to. Nie musisz być cicho, Syriusz.

 

— Jakbym udowadniał, że mają rację — szepcze Syriusz, zaciskając palce na prześcieradle. — Nie chcę udowadniać, że mają rację, Remus, ale to... to było takie przyjemne.

 

— To nie ma nic wspólnego z nimi — mówi cicho Remus. — Syriusz, to dotyczy tylko mnie i ciebie. To sprawa między nami, wyłącznie między nami, i możesz czerpać z tego przyjemność. Właściwie, jestem naprawdę wdzięczny, że ci się podobało, bo byłoby przykro, gdybym to wszystko zrobił, a tobie by się nie podobało. Ale nie musimy też niczego robić.

 

— Ale ja chcę — mówi mu Syriusz sfrustrowany. — Naprawdę bardzo chcę. A ty... to znaczy, czy ty chcesz?

 

— Ja... cóż, tak, ale nic się nie stanie, jeśli nie możesz albo nie jesteś gotowy i wolisz poczekać — mruczy Remus.

 

— Poczekać — powtarza Syriusz. — Możemy... możemy poczekać.

 

— Możemy — potwierdza Remus. — Dopóki nie będziesz gotowy, Syriusz, jeśli kiedykolwiek będziesz. A jeśli nie będziesz, to też w porządku.

 

Syriusz przesuwa językiem po wargach, powoli kiwając głową.

 

— W porządku, poczekamy. Po prostu chyba muszę się przyzwyczaić do tego, co czuję. Nigdy wcześniej tego nie doświadczyłem, wiesz, i to w pewien sposób... ułatwiało mi funkcjonowanie w Hallow. Wszyscy uważają mnie za dziwkę, a ja nawet nigdy wcześniej nie doszedłem.

 

— Ty... czekaj — mówi Remus, cofając się nieco. — Masz na myśli, że nawet... kiedy byłeś sam? Nigdy?

 

— Jak już mówiłem, bycie symbolem seksu dla tych drani skutecznie mnie do tego wszystkiego zniechęciło — przyznaje Syriusz z gorzkim uśmiechem. Potrząsa głową. — Miałem szesnaście lat, kiedy trafiłem do igrzysk, Remus. Przez lata po tym nawet nie odczuwałem podniecenia. Nawet nie sądziłem, że jestem w stanie. Kiedy pierwszy raz mi się to przydarzyło, byłem... nie wiem, chyba zniesmaczony? Nic z tym nie zrobiłem. Nigdy nic z tym nie robię. Sprawili, że czuję się tak, jakbym... nie mógł, bo inaczej stanę się tym, za kogo mnie uważają.

 

Remus wygląda na wstrząśniętego, a potem... gniewnego? Jego szczęka się napina, a on przesuwa dłoń, by stanowczo ująć podbródek Syriusza między palcami, przytrzymując go w miejscu, gdy patrzy na niego z zadziwiającą intensywnością.

 

— Odebrali ci prawo do czerpania przyjemności.

 

Na te słowa Syriusz czuje, jak jego serce się ściska. Ochryple wyznaje:

 

— Tak, odebrali.

 

— Chcesz to odzyskać? — pyta Remus.

 

— Tak — szepcze Syriusz.

 

— Możesz to mieć. Możesz to odzyskać. To należy do ciebie, Syriusz, i nikt nie ma prawa decydować, co o tym myślisz — oświadcza Remus. — Nie musimy nic robić, nigdy, ale jeśli chcesz, kiedy będziesz gotowy, masz prawo pozwolić sobie na odczuwanie przyjemności.

 

— Dobrze — wydusza z siebie Syriusz, czując suchość w ustach. Ponownie kieruje wzrok na usta Remusa. — Możemy... to znaczy, czy możemy nadal się całować? Podobało mi się to. Bardzo.

 

Remus chichocze, a jego spojrzenie jest ciepłe.

 

— Tak, dałeś mi to bardzo wyraźnie do zrozumienia. I tak się składa, że mi też się to podoba. Bardzo. Więc to właśnie będziemy robić. Tylko to.

 

Właśnie to robią, tylko to, a Syriusz zaciska prześcieradło w dłoniach i pozwala, by Remus powoli, och, tak powoli, wydobywał go z poczucia wstydu, pozostawiając go roztrzęsionego po kolejnych i kolejnych pocałunkach - a jedyne, o czym może myśleć, to księżyc i gwiazdy, o tym, że nie można ich ukraść ani zatrzymać, ale i tak warto je kochać.

 

To właśnie to, myśli.

 

To właśnie to.

 

To właśnie my.

Chapter 22: Poszukiwania

Chapter Text

James budzi się.

 

Po raz pierwszy w życiu doświadcza tego, jak to jest żałować, że się obudził.

 

Był czas, gdy James rozumiał to uczucie wyłącznie z perspektywy obserwatora, i już wtedy łamało mu to serce - widzieć, jak Syriusz budzi się i natychmiast żałuje, że musi. Czasami Syriusz wybudzał się z płaczem i po prostu płakał, płakał bez końca, a James nie mógł zrobić nic więcej, jak tylko siedzieć przy nim i czekać, aż łzy miną. Trzymać go. Głaskać po plecach. Szeptać ciche słowa otuchy i zapewnienia, których - James jest tego niemal pewien - Syriusz i tak nigdy nie słyszał. Ale mimo to je wypowiadał. Zawsze je wypowiadał.

 

Może to samolubne i irracjonalne, ale James jest wściekły, bo Syriusza nie ma tu, by zrobić dla niego to samo. W tej chwili, w tym momencie, jedyną osobą, której James pragnie, jest jego najlepszy przyjaciel, nikt inny.

 

Doprowadza go do szału, że Syriusza nie ma przy nim, kiedy James go potrzebuje, bo James zawsze, zawsze jest przy Syriuszu, gdy ten go potrzebuje. Rozumie, logicznie rzecz biorąc, że to nie wina Syriusza, a mimo to i tak jest na niego zły. James chce na niego wrzeszczeć, popchnąć go, szarpać, aż w końcu razem by się osunęli, żeby James mógł się przy nim skulić i wypłakać. James tęskni za nim tak bardzo, że czuje się, jakby ktoś rozrywał go na pół.

 

James nigdy wcześniej nie doświadczył, by budzenie się było bolesnym procesem, a teraz sądzi, że już nigdy o tym nie zapomni. Nie potrafi sobie nawet wyobrazić czasu, gdy przestanie to boleć. Jeśli ktoś cierpi wystarczająco długo, staje się to jedyną rzeczywistością, jaką zna.

 

Szczęście pozostawia po sobie jedynie wspomnienia, które mogą z czasem zblaknąć; ból zostawia blizny, które nigdy naprawdę nie znikają.

 

Nie pomaga fakt, że budzi się również z fizycznym bólem. Jego noga cholernie boli. To pierwsza fizyczna rzecz, której staje się świadomy - ogień i pulsujący ból w udzie. Spoglądając w dół, na miejsce, które owinął oderwanym kawałkiem swojej koszuli, widzi brązowe, czarne i czerwone plamy od brudu i krwi.

 

James odwraca wzrok, bo nawet nie chce na to patrzeć. Wie, że jest źle. W rzeczywistości cholernie źle. Zdaje sobie również sprawę, że to problem większy niż taki, z którym potrafiłby sobie poradzić.

 

Ludzie znają swoje ciała i wiedzą, kiedy coś jest nie tak. James? Cóż, on doskonale wyczuwa, że ta rana jest poważna. Nie tylko boli, ale wpływa na niego także w inny sposób, wykraczający poza samo miejsce zranienia. Jest rozpalony, czuje się zmęczony, a w głowie tętni mu okropny, przeszywający ból. Zimna noc spędzona samotnie, bez ognia czy koca, z pewnością nie pomogła, a teraz jednocześnie drży i się poci, co jest bardzo złym znakiem. On o tym wie. Wie, że coś jest nie tak.

 

Rzecz w tym, że tak naprawdę... wcale go to nie obchodzi.

 

Tak to już jest z budzeniem się i żałowaniem, że w ogóle się obudziłeś - przestaje cię obchodzić możliwość, że zaśniesz i już nigdy się nie obudzisz. James niemal wita tę myśl z ulgą, choć kiedy to Syriusz zmagał się z podobnym stanem, nic nie przerażało go bardziej. Gdy dotyczy to jego samego, wydaje się to prawie bez znaczenia.

 

Przebudzenie niesie ze sobą wspomnienia. Mimo koszmarów, które dręczyły go przez całą noc, nie dając wytchnienia nawet we śnie, bycie na jawie jest w jakiś sposób gorsze. Wszystkie wydarzenia z poprzedniego dnia wydają się bardziej rzeczywiste, gdy jest przytomny.

 

Hodge.

 

Vanity.

 

Irene.

 

Mathias.

 

Ciężar straty jest niemal nie do zniesienia. Boli bardziej niż jego noga. Boli bardziej niż samotność. Boli bardziej niż cokolwiek, czego kiedykolwiek doświadczył w swoim życiu.

 

Jest w nim tyle poczucia winy, tyle gniewu, a on nie wie, co z tym wszystkim zrobić. Nie może cofnąć czasu i wrócić, by powstrzymać to, co się stało; nie może uratować nikogo z nich. Jaki był w tym wszystkim sens? Poszli do tej jaskini i po co? James zdenerwował Vanity, ale dlaczego? Regulus obiecał jej koc, by przetrwała noc, a ona nawet nie dożyła, by z niego skorzystać. Więc jaki był w tym sens?

 

Jeśli arena czegokolwiek nauczyła Jamesa, to tego, jak wygląda rzeczywistość jednej bezsensownej śmierci następującej po drugiej. Bo właśnie tym to wszystko jest. Planami, które nie działają. Wyborami, które prowadzą do straty. Każdy ich ruch jest pozbawiony sensu, bo i tak od samego początku zmierzali tylko w jednym kierunku.

 

James jest wściekły na samego siebie, bo czego właściwie oczekiwał? Celem było przecież sprowadzenie Regulusa do domu, czyż nie? Zawsze wiedział, że wszyscy inni zginą, więc jakie ma prawo być teraz tym wstrząśnięty? Unikał spojrzenia prawdzie w oczy, nie potrafił w pełni stawić jej czoła, i to doprowadziło go do tego miejsca.

 

Jest szósty dzień, zostało pięć osób, a Jamesa to nie obchodzi. Jest przytomny, choć wolałby nie być. Trzyma w dłoni fiolkę z jadem Vespy i nie zamierza jej wypuścić. Odczuwa ból i nie pamięta już, jak to jest go nie czuć.

 

— Wszystkiego najlepszego, Hodge — szepcze James, po czym zamyka oczy, pozwalając sobie odpłynąć z powrotem w gorączkowy, niespokojny sen.

 

~•~

 

Regulus budzi się gwałtownie na dźwięk szeleszczącego w oddali krzaka. Jego oczy otwierają się szeroko, gdy zaciska palce na rękojeści sztyletu i zrywa się na równe nogi. Serce wali mu jak młotem, w jednej chwili jest całkowicie czujny.

 

To tylko lis wyskakujący z zarośli.

 

Wypuszczając powietrze, Regulus powoli opuszcza sztylet i czeka, aż jego serce się uspokoi. Wyciąga rękę, by potrząsnąć Jamesa i go obudzić, nie rozumiejąc, jak ten mógł przespać jego nagłe przebudzenie w panice, gdy nagle jego dłoń uderza o ziemię - bo Jamesa tam nie ma. Regulus gwałtownie odwraca głowę i wpatruje się w puste miejsce obok siebie, gdzie powinien leżeć James.

 

Och.

 

Racja.

 

W mgnieniu oka Regulus zrywa się na nogi, zwijając koc, by schować go z powrotem do torby. Nie traci ani chwili, ruszając w drogę, dziś o wiele bardziej trzeźwo myśląc niż poprzedniego dnia. W duchu przeklina swoją pochopność w próbie odnalezienia Jamesa zeszłej nocy, bo teraz musi zawrócić.

 

Zmiana zasad przemyka przez jego umysł, a samo wspomnienie sprawia, że jego serce podskakuje, dokładnie tak, jak on sam, gdy o tym usłyszał. W tamtym momencie jakaś jego część śmiała wierzyć, że James żyje, bo ta zasada - cóż, nie ma wątpliwości, że widzowie pragnęliby niczego bardziej, niż zobaczyć Jamesa i Regulusa wracających do domu. Większość ludzi woli szczęśliwe zakończenia swoich historii miłosnych. Osobiście Regulus nie wierzy w takie rzeczy, ale jest więcej niż gotów wykorzystać naiwność innych na swoją korzyść.

 

Jeśli chodzi o pozostałych, Regulus nie pozwala sobie o nich myśleć. Nie był tak blisko z Vanity, Irene i Mathias jak James, ale to nie znaczy, że ich śmierć wcale go nie dotknęła. Jednak jeśli strata Evana czegoś go nauczyła, to tego, że poddanie się żałobie w tej arenie albo cię zabije, albo sprawi, że będziesz życzył sobie śmierci - a oba te scenariusze są przepisem na katastrofę w miejscu, gdzie śmierć jest realną możliwością.

 

Zajmie się tym wszystkim, gdy już wygrają. Gdy im się uda. Gdy arena stanie się jedynie wspomnieniem. Nie może tego zrobić teraz, nie może usiąść i pozwolić, by ciężar tego wszystkiego na nim spoczął, bo obawia się, że mógłby go zmiażdżyć i sprawić, że podniesienie się byłoby niemal niemożliwe. Ale tutaj? Nie mogą sobie na to pozwolić, nie jeśli chcą przetrwać, a Regulus jest zdeterminowany, by przetrwać.

 

Od samego początku był zdeterminowany, ale teraz to uczucie jest znacznie silniejsze. Być może dlatego, że będzie walczył nie tylko o siebie.

 

Najpierw musi, do cholery, odnaleźć Jamesa.

 

Regulus jest zmęczony. Funkcjonuje na bardzo niewielkiej ilości snu, a do tego zmaga się z siniakami i bólem po wczorajszej walce z Bernice, ale nie pozwala, by go to powstrzymało. Idzie dalej, kierując się w stronę, gdzie - jak wie - Axus wciągnęli Jamesa w głąb lasu.

 

Gdy zapadł zmrok, Regulus po prostu wybrał kierunek i podążał za ślepą nadzieją, że po prostu natknie się na Jamesa, ale oczywiście nie mogło być tak prosto. Teraz, w świetle dnia, gdy dociera do tej części lasu, przez którą Axus ciągnęli Jamesa, widzi, że poszedł w złą stronę.

 

Ponieważ ciągnięcie dorosłego mężczyzny przez las zwykle pozostawia ślad. I to całkiem wyraźny.

 

Biorąc głęboki oddech, Regulus zaczyna podążać tym śladem.

 

~•~

 

Kiedy James budzi się ponownie, czuje pragnienie. Nie pamięta, kiedy ostatnio coś pił. Wczoraj? Wtedy, gdy wszyscy razem zjedli posiłek, prawda?

 

James żałuje, że nie zostali wszyscy w tej jaskini. Może mogliby zrobić coś innego. Może zamiast mostu mogliby zbudować pułapki, a gdy śmierciożercy podeszliby zbyt blisko, zostaliby unieszkodliwieni. Mogliby wrócić po pułapkę na niedźwiedzie, jeśli wciąż tam była. Mogliby zbudować sieci i po prostu wypuścić Vespę, żeby zajęła się każdym, kto by w nie wpadł. Mogliby... cóż, mogliby zrobić tak wiele innych rzeczy niż to, co faktycznie zrobili.

 

Jak to mówią o mądrości po szkodzie?

 

A co potem? - pyta Regulus w jego głowie.

 

Racja, to. Ten drobny, dręczący problem. Koniec ze śmierciożercami, więc co nastąpiłoby później w tym koszmarnym scenariuszu? Jak powiedział Regulus, nie mogli wszyscy wiecznie udawać pacyfistów. Nie mogliby po prostu osiąść w jaskini i spędzić reszty swoich dni w idealnej harmonii. Organizatorzy igrzysk by na to nie pozwolili. Znaleźliby sposób, by zachęcić do przemocy i kolejnych śmierci. I znowu Regulus pyta: a co potem?

 

— Nie wiem — chrypi James. — Nie wiedziałem wtedy i nadal nie wiem teraz. Nie mam odpowiedzi. Przepraszam, ale nigdy ich nie miałem. Jedyne, czego byłem pewien, to ty.

 

A teraz? pyta Regulus. Co teraz, James?

 

Zamykając ponownie oczy, James szepcze:

 

— Tego też nie wiem. Nie wiem już nic.

 

~•~

 

Regulus natyka się na zapadnięty otwór w ziemi, przypominający tunel. Wokół niego widać zaschniętą kałużę krwi i kopce ziemi z odciskami pazurów, jakby ktoś rozpaczliwie próbował wydostać się z dziury. Leżą tam również kępki włosów, a gdy Regulus podnosi jedną z nich, uświadamia sobie, że należy do Axus.

 

Regulus mruga. Kto, do cholery, wyrwał Axus włosy? Może jedynie przypuszczać, że Axus wpadli do tej dziury i wdali się w walkę - brutalną, sądząc po wyglądzie miejsca. Czy to James? Szczerze mówiąc, nie ma to większego sensu, bo Regulus nie jest do końca przekonany, czy James byłby w ogóle w stanie walczyć i wydostać się z powrotem z dziury, zwłaszcza jeśli Axus przeżyli. Z drugiej strony, ludzie dokonują niemal niemożliwych rzeczy, gdy walczą o przetrwanie, więc... może?

 

Po dokładniejszym zbadaniu, Regulus dostrzega ślady walki oraz trop prowadzący w oddali. Wydaje mu się, że widzi trzy pary śladów stóp, co oznacza, że ktoś jeszcze tu był.

 

Nagle przypomina mu się obraz Juniper, która każdego dnia dosłownie demolowała manekina treningowego w sali ćwiczeń. Jego brwi wędrują w górę, gdy powoli rozgląda się dookoła, i nie może powstrzymać mieszaniny podziwu i lekkiego niepokoju. Sądząc po wyglądzie tego miejsca, Juniper kompletnie rozłożyła Axus na łopatki.

 

Mimo wszystko przegrała. Axus zdobyli broń, gdy tylko James uwolnił się i uciekł, więc ostatecznie mieli przewagę. Juniper miała zaledwie szesnaście lat i była dość drobną dziewczyną, podczas gdy Axus byli od niej starsi o co najmniej pięć lat i lepiej rozwinięci fizycznie. Nawet przy swojej niewielkiej posturze i wzroście zdołali zaciągnąć Jamesa tak daleko w głąb lasu, najwyraźniej bez większego wysiłku.

 

— Walczyłaś do końca, prawda? — mruczy Regulus, obracając sztylet w palcach z przytłumionym westchnieniem. Spogląda na zaschniętą plamę krwi i krzywi się. — Axus mają wiele do wytłumaczenia. I odpowiedzą za to, obiecuję ci.

 

To naprawdę jedyna pociecha, jaką Regulus może teraz zaoferować. Dla wszystkich, którzy odeszli, dla wszystkich rodzin cierpiących po stracie - to jedyna rzecz, na którą mogą jeszcze liczyć. Zemsta.

 

Regulus nie sądzi, że zabił Quinn, by pomścić Evana. To był po prostu... instynkt. Natychmiastowa reakcja. Zaatakowała go, więc odpowiedział i ją zabił. Zastanawia się, czy jej rodzina chciałaby widzieć go martwym za to, że ją zabił. A co z rodziną Avery'ego? A Irene? Czy obwiniają go? Nie może pozbyć się poczucia winy za śmierć Irene, mimo że sama o to prosiła.

 

Przełykając ślinę, Regulus odsuwa od siebie te myśli. Żadnego rozmyślania o Irene, Quinn czy Averym. Żadnego myślenia o Evanie, bo to wciąż boli najbardziej, nawet teraz. Najważniejsze jest dotarcie do Jamesa, więc podnosi się na nogi.

 

Na boku widać wyraźną ścieżkę, którą - jak Regulus jest niemal pewien - zostawił James. Po pierwsze, ślad jest nierówny, jakby osoba, która go zostawiła, nie mogła poruszać się stabilnie. Po drugie, na liściach i drzewach widać smugi krwi, a także niewielkie strużki, które bez wątpienia spływały po jego nodze. Z pewnością Axus mogli podążyć tym tropem.

 

Cóż, być może nie byliby w stanie go śledzić, gdyby Juniper zajmowała ich uwagę w pułapce. James w swoim przerażeniu prawdopodobnie nawet nie wiedział, że Juniper tam była, bo nawet oszołomiony i ranny, bez wątpienia próbowałby jej pomóc. Nie, musiał wyrwać hak ze swojej nogi, gdy tylko Axus wpadli do dołu, potem podniósł się chwiejnie i uciekł, na ile pozwalała mu zraniona noga. Regulus zakłada, że w pewnym momencie James znalazł jakąś kryjówkę, gdzie Axus nie mogli go odnaleźć.

 

Regulus to zrobi. Przeszuka każdy zakamarek tego lasu, jeśli będzie trzeba, i właśnie to zaczyna robić, podążając za śladem. Po drodze, mimo że James prawdopodobnie nie byłby w stanie się wspinać, Regulus nie zapomina spoglądać w górę.

 

Evan byłby z niego dumny, tak przynajmniej sądzi.

 

~•~

 

Kiedy James odzyskuje przytomność, czuje się znacznie gorzej niż wcześniej. Jego noga boli tak bardzo, że nawet oddychanie nasila ból, a gdy raz popełnia błąd, delikatnie naciskając miejsce nad raną, gdzie hak przebił jego nogę, przez zaciśnięte zęby wydobywa się z jego ust jęk. Jedno lekkie dotknięcie palcami wystarcza, by w oczach pojawiły się łzy.

 

— Syriusz — szepcze James, ciężko oddychając i odchylając głowę do tyłu, spoglądając niewyraźnie na sklepienie jaskini. — Proszę.

 

James nie może zrozumieć, dlaczego Syriusz jeszcze mu nie pomógł. Jedyne wyjaśnienie, jakie przychodzi mu do głowy, to brak pieniędzy na lekarstwo lub niechęć sponsorów do jego przesłania. Ból jest jednak tak silny, że James ze wstydem ucieka się do błagania. Jest kompletnie zdezorientowany, bo wie, że Syriusz zrobiłby wszystko, co konieczne, żeby mu teraz pomóc.

 

Nadal nic. James może jedynie siedzieć, zlany zimnym potem, drżąc i pojękując przy co drugim oddechu. To istna agonia. Taki rodzaj cierpienia, który sprawia, że wolałby po prostu odciąć sobie nogę, niż znosić ten pieprzony ból. Cholera, to tak boli.

 

Z powodu dyskomfortu James nie może ponownie zasnąć. Nie ma innego wyjścia, jak tylko znosić ból. Doskwiera mu też pragnienie; ma tak sucho w ustach. Przynajmniej nie jest głodny. Właściwie wątpi, czy byłby w stanie cokolwiek przełknąć. Apetyt całkowicie go opuścił, mimo że wie, iż jego ciało wykazuje oznaki potrzeby dostarczenia pożywienia, jednak sama myśl o jedzeniu wywołuje u niego jeszcze większe mdłości niż te, które już odczuwa.

 

Gdyby James miał wyobrazić sobie najgorszy koszmar, byłoby to dokładnie to. Pomiędzy samotnością, żalem i bólem, nie potrafi sobie wyobrazić niczego gorszego do zniesienia.

 

Nie, to nieprawda.

 

Umysł Jamesa jest prawdziwym koszmarem, bo z łatwością podsyła mu jeszcze gorsze scenariusze. Regulus martwy. Jego rodzice martwi. Syriusz martwy. Nie ma na świecie niczego gorszego niż to, a James zniósłby swoje obecne cierpienie przez całą wieczność, gdyby miało to zapewnić im życie i bezpieczeństwo.

 

Zdesperowany, by nie myśleć już o tym dłużej, bo sama myśl wywołuje u niego nadchodzący atak lęku, próbuje skupić się dosłownie na czymkolwiek innym. Oczywiście, to wtrąca go w spiralę rozmyślań o Vanity, Hodge'u, Irene i Mathias. Nawet o Willi i Juniper. Evanie. Mulciberze. Averym. Dylanie. Dziewiętnaście osób nie żyje. James własnoręcznie zabił troje z nich. Jak do tego doszło?

 

A co z Peterem? On wciąż żyje gdzieś tam, prawda? James pamięta, jak widział go pobitego i nieprzytomnego na ziemi, ale po tym, co stało się z Vanity, całkowicie odciął się od otoczenia i wszystkiego, co się działo. James nie wrócił do siebie, dopóki nie usłyszał Regulusa krzyczącego jego imię. Nawet nie wie, co stało się z Irene i Mathias. Może jedynie mieć nadzieję, że nie cierpieli.

 

Więc gdzie jest Peter? Czy wszystko z nim w porządku? James nie słyszał wystrzału z armaty, więc Peter wciąż żyje, ale czy jest ranny? Co się z nim stało? Nigdy nie wzniecił trzeciego pożaru, więc James jest pewien, że śmierciożercy znaleźli go, zanim zdążył to zrobić. Czy po prostu odkryli ich plan i zaciągnęli Petera, pobitego i zakrwawionego, ze sobą? Dlaczego go nie zabili? James jest tak bardzo wdzięczny, że go nie zabili.

 

Wciąż musi umrzeć - przypomina mu Regulus w jego głowie.

 

Po raz pierwszy w życiu James życzy sobie, żeby Regulus się zamknął. Tak, oczywiście wie, że Peter musi, do cholery, umrzeć, bo cel pozostaje ten sam. Nawet teraz najważniejsze jest sprowadzenie Regulusa do domu, co oznacza, że dwadzieścia trzy inne osoby muszą zginąć, włącznie z Peterem.

 

Włącznie z samym Jamesem.

 

Uświadomienie sobie tego przynosi Jamesowi dzikie, wyzwalające uczucie - w pewnym momencie nie będzie już musiał zmagać się z tym wszystkim. Tak czy inaczej, uwolni się od tej przeklętej areny, nawet jeśli przez śmierć. Z powodu bólu, cierpienia, żałoby i przytłaczającej depresji, której nie potrafi się pozbyć, James czuje tak wielką ulgę na tę myśl, że niemal wybucha płaczem.

 

Dźwięk cichego dzwonka sprawia, że James odwraca głowę, wyrwany ze swoich ponurych myśli. Mruga, nie będąc do końca pewnym, czy ma halucynacje, czy to, co widzi, jest rzeczywiste.

 

Srebrne pudełko wpływa przez wejście do jaskini, unosząc się na maleńkim spadochronie. Kołysze się i lawiruje w powietrzu, opadając coraz niżej, a James przełyka ślinę, obserwując, jak delikatnie ląduje obok niego. Pudełko osiada na ziemi z głuchym stukotem.

 

Ostrożnie, krzywiąc się z bólu, James sięga po sznurek spadochronu, przyciągając pudełko do siebie. Nie jest zbyt duże, ale też nie małe. Wieczko otwiera się bez trudu, a James ze zdziwieniem mruga, patrząc na zawartość. W środku znajduje się butelka wody i strzykawka z niewielką dawką jakiejś substancji.

 

W porządku, to... nie jest to, czego James się spodziewał, jeśli ma być szczery, ale niech będzie. Lekko potrząsa głową i najpierw wyciąga wodę, biorąc kilka ostrożnych łyków i przymykając oczy z ulgi. Cholera, ale dobra. Czysta i orzeźwiająca. Chciałby ją wychłeptać jednym haustem, ale nie wie, jak długo będzie tu uwięziony, więc planuje delektować się nią powoli.

 

Z wahaniem James sięga po strzykawkę, marszcząc brwi, gdy ją podnosi. To bardzo mała dawka w dużej strzykawce, zaledwie dwadzieścia miligramów, a igła jest niepokojąco długa. Cokolwiek to za lekarstwo, jest przezroczyste.

 

Z grymasem na twarzy James zagląda ponownie do pudełka i dostrzega na dnie białą karteczkę. Jego dłonie lekko drżą, gdy ją wyciąga, bo to od Syriusza. Wiadomość od Syriusza. Niepodważalne potwierdzenie, że obserwuje, że jest blisko, na swój własny sposób. James czuje, jak jego serce podskakuje, gdy czyta jej treść.

 

Do żyły w ramieniu. Na ból. Jestem tutaj.

 

To wszystko. Tylko tyle jest napisane, a James i tak zaczyna płakać. Prawie upuszcza strzykawkę, ale udaje mu się ją złapać i ostrożnie odłożyć na bok, po czym zakrywa twarz obiema dłońmi i po prostu szlocha. Nie może się powstrzymać.

 

— Tęsknię za tobą — wykrztusza James, opuszczając ręce, bo bardziej niż ból, to właśnie to dotyka go najmocniej. Syriusz może uśmierzyć ból, ale nie może naprawdę zmienić tego, że nie ma go tutaj, żeby James mógł wyciągnąć rękę i go dotknąć, porozmawiać z nim, ale te dwa słowa na końcu naprawiają coś w nim, przynajmniej trochę. Jestem tutaj. Tak naprawdę go nie ma, ale James wie, co ma na myśli. Obserwuje; słucha; jest przy Jamesie tak bardzo, jak tylko może być z miejsca, w którym naprawdę się znajduje. — Ja... tak bardzo za tobą tęsknię, Syriusz.

 

Oczywiście nie ma żadnej odpowiedzi, ale James może zamknąć oczy i wyobrazić sobie Syriusza. Wszystkie ich wspólne spojrzenia i prywatne żarty; sposób, w jaki potrafią praktycznie czytać w swoich myślach, wystarczy, że ich oczy się spotkają; jak mogą prowadzić całe rozmowy poprzez zwykły dotyk. Wciąż słyszy ostatnie słowa, jakie Syriusz kiedykolwiek do niego powiedział - niezmienne źródło pocieszenia, nawet teraz.

 

— Dziękuję — szepcze James, a jego dłonie drżą, gdy ponownie sięga po strzykawkę.

 

James tak naprawdę nie ma pojęcia, jak to zrobić, ale kiedyś pobierano mu krew, więc próbuje naśladować tamtą procedurę. Ostrożnie wysuwa jedną rękę z kurtki i mrużąc oczy, przygląda się zgięciu swojego łokcia. Cóż, albo się uda, albo nie.

 

Z ostrożnością James zaciska pięść i przykłada igłę do żyły, po czym wbija ją, aż czuje, że wystarczy, a następnie powoli naciska tłok. Gdy wyciąga igłę i odkłada strzykawkę na bok, pojawia się mała kropka krwi, którą wyciera. Mruga, ale nie czuje żadnej różnicy.

 

W porządku, może jednak to spieprzył. To jego wina. Przynajmniej Syriusz próbował, a tak naprawdę James jest po prostu wdzięczny, że mógł się z nim skontaktować. A na dodatek - jest woda.

 

James powoli wsuwa się z powrotem w kurtkę, zapina ją i chowa fiolkę do kieszeni, po czym sięga po wodę. Pije ją powoli, wrzuca strzykawkę do pudełka i odkłada je na bok, trzymając w dłoni kartkę, po której z namaszczeniem przesuwa kciukiem. Dotyka jej, jakby była skarbem.

 

Wciąż wpatruje się w nią, zatracony w tej czynności przez kilka minut, gdy nagle uświadamia sobie brak bólu. To sprawia, że mruga i unosi głowę, lekko zaskoczony tym odczuciem, bo cholera, nie zdawał sobie sprawy, jak rozpaczliwie tego potrzebował, dopóki tego nie doświadczył. Och, to jest... To naprawdę dobre.

 

— O cholera — szepcze James, a jego usta rozchylają się w cichym westchnieniu, gdy lekarstwo naprawdę zaczyna działać, i przechodzi od stanu bez bólu do uczucia absurdalnie wspaniałego.

 

Jakby unosił się w powietrzu.

 

Jakby był nieważki.

 

Jakby był utkany ze światła.

 

James otwiera oczy i odchyla głowę do tyłu, obserwując, jak sklepienie jaskini wiruje nad nim, dosłownie widząc gwiazdy. Och, Syriusz. James kocha Syriusza. To jego najlepszy przyjaciel. Najlepszy przyjaciel, o jakim ktokolwiek mógłby marzyć.

 

— Najlepszy. Jesteś najlepszy. Och, tak bardzo cię kocham — mamrocze James bez tchu, kołysząc głową na boki, chichocząc i pozwalając powiekom opaść.

 

Syriusza nie ma tu, by odpowiedzieć, ale James doskonale wie, jaka byłaby jego reakcja. Syriusz też go kocha. James nie ma co do tego żadnych wątpliwości, szczególnie teraz. Kiedy James ponownie zapada w sen, robi to z poczuciem, że jest bardzo kochany.

 

Jest też kompletnie naćpany.

 

~•~

 

Regulus zaczyna się niepokoić. Jest już po południu, zbliża się wieczór, a on za nic nie pozwoli sobie na to, by nie odnaleźć Jamesa przed zmrokiem. Jest gdzieś tam, bez możliwości rozpalenia ognia, bez koca, bez jedzenia i bez wody.

 

Cóż, nie, może to nieprawda. Być może Syriusz wysłał mu coś, ponieważ Regulus czuje głęboko w kościach, że Syriusz za nic nie pozwoli Jamesowi umrzeć, bez względu na wszystko, zwłaszcza po zmianie zasad. Mimo to Regulus poczułby się lepiej, gdyby na własne oczy przekonał się, że z Jamesem wszystko w porządku.

 

Podążanie za śladem zaprowadziło go tylko do pewnego momentu. James musiał w którymś momencie zatrzymać się, żeby opatrzyć nogę czy coś w tym rodzaju, bo ślad krwi w końcu się urwał, nawet jeśli mniej oczywiste oznaki czyjejś obecności pozostały. Połamane gałązki, przypadkowy odcisk stopy, tego typu rzeczy.

 

Niestety, ślad w końcu doprowadził go na polanę i to właśnie tam Axus musieli zgubić Jamesa, bo Regulusowi też się to przytrafiło. Nie może ponownie wpaść na trop, więc teraz po prostu błąka się po okolicy, szukając jakiegokolwiek miejsca, w którym James mógłby się ukryć. Jak dotąd nie znalazł nic.

 

Regulus wypatruje Axus, na wypadek gdyby postanowili ponownie szukać Jamesa, choć szczerze wątpi, by było to teraz ich priorytetem. Nie, postawiłby wiele na to, że Axus próbuje gdzieś tam odnaleźć Bernice. W końcu w grupie bezpieczniej. Dwoje ostatnich pozostałych śmierciożerców - tak, na pewno będą trzymać się razem.

 

Peter jest nieprzewidywalny. Regulus nie zakładałby, że Peter będzie współpracować ze śmierciożercami przed ogłoszeniem, ale Bernice pochodzi z jego dystryktu. Jeśli przeżyją, mogą wrócić do domu; dokładnie tak samo jak James i Regulus, a Regulus doskonale wie, jak kusząca jest ta myśl. Gdyby nie zmiana zasad, Regulus nawet nie rozważałby możliwości, że Peter może stać się problemem w przyszłości. Właściwie ośmieliłby się sądzić, że Peter ostatecznie pomógłby jemu i Jamesowi.

 

Teraz? Nie jest już tego taki pewien.

 

Wzdychając ciężko, Regulus ostrożnie zsuwa się po pochyłości i mamrocze pod nosem:

 

— James, gdzie ty, do cholery, jesteś?

 

Oczywiście, nie otrzymuje żadnej odpowiedzi, więc Regulus może jedynie kontynuować krążenie, ostrożnie badając obrzeża terenu i rozglądając się… właściwie wszędzie. Traci na to coraz więcej dziennego światła i narasta w nim frustracja. Szczerze obawia się, że nie znajdzie Jamesa przed zmrokiem, przynajmniej do momentu, gdy natrafia na odcisk stopy.

 

Regulus jest ostrożny, obserwując dosłownie wszystko bystrym wzrokiem, więc nie umyka mu ślad odciśnięty w ziemi. Na ten widok jego serce podskakuje, bo istnieje jedna szansa na cztery, że to James, a Regulus jest niemal pewien, że James znajduje się właśnie w tej okolicy.

 

Powoli podnosi głowę i rozgląda się dookoła, analizując otoczenie, gdy podąża w kierunku wskazywanym przez odcisk stopy. Niecałe pięć minut później Regulus dostrzega z boku wzniesienie, które wydaje się obiecujące, i wspina się po zboczu. Gdy dociera na szczyt, początkowo nie widzi nic szczególnego.

 

Ale tam. Ledwo zauważalny. Ukryty za skupiskiem drzew, znajduje się maleńki fragment jaskini, który jest w stanie dostrzec tylko dlatego, że tak intensywnie się wpatruje.

 

Regulus zsuwa się po zboczu wzniesienia i rusza naprzód ze sztyletem w dłoni. Na zewnątrz panuje cisza, nie licząc skrzypienia drzew i delikatnych odgłosów dzikiej przyrody, szczególnie śpiewających ptaków, które pogwizdują do siebie nawzajem. Kiedy był mały, zastanawiał się, o czym one rozmawiają.

 

Żaden dźwięk nie dobiega z jaskini, a wejście jest tak małe, że musi się schylić i ostrożnie przecisnąć do środka. Z ulgą prostuje się, gdy tylko sufit się podnosi, im dalej wchodzi w głąb. Wewnątrz jest półmrok, ale światło słoneczne wpada za jego plecami i czuje, jakby przeszedł przez niego elektryczny wstrząs, gdy tylko dostrzega Jamesa.

 

Jest tam.

 

Naprawdę tam jest.

 

— James — wypala Regulus, natychmiast ruszając do przodu, ogarnięty lekką paniką, gdy James nie reaguje, mimo że wyraźnie oddycha. Wygląda na wyczerpanego, a bandaż na jego nodze jest poplamiony krwią. W bezwładnej dłoni trzyma białą kartkę, a Regulus dostrzega pudełko od sponsora leżące obok jego biodra. Regulus odkłada sztylet i wyciąga ręce, by ująć twarz Jamesa, odwracając jego głowę i lekko poklepując go po policzku. — James. Hej, James, obudź się. James.

 

James otwiera oczy dopiero po kolejnej minucie i mocniejszym klepnięciu. Jest rozpalony w dotyku, nieco spocony, a jego oczy, ledwo uchylone, wydają się zamglone. Nagle uśmiecha się i mamrocze:

 

— Syriusz. Jesteś tutaj. Mówiłeś, że będziesz, mówiłeś…

 

Regulus mruga ze zdziwieniem. James nigdy, ani razu w życiu, w żadnych okolicznościach, nie pomylił Regulusa z Syriuszem.

 

— Co? Hej, spójrz na mnie, James. To ja, Regulus.

 

— Regulus — szepcze James, marszcząc brwi, ale w jego oczach nie ma śladu przytomności. — Syriusz, obiecałem. Nadal... zrobię to. Sprowadzę go do domu, dobrze? Dopilnuję, żeby Regulus wrócił do domu. Bez względu na wszystko.

 

Regulus czuje, jakby całe jego ciało nagle skuł lód. Jego dłonie ześlizgują się z twarzy Jamesa, a on sam odchyla się do tyłu, wpatrując się w niego, podczas gdy w uszach mu dzwoni. Przez długą chwilę Regulus nie oddycha, po prostu nie jest w stanie. Wpatruje się tylko w Jamesa, który powoli mruga i wygląda na tak szczerego, że aż boli. Nie. Nie... nie. To niemożliwe. Nie.

 

Nie.

 

To nieprawda.

 

To niemożliwe.

 

Regulus odmawia... nie. Kręci głową, bo to przecież niemożliwe. James powiedział... powiedział, że wróci do domu. Powiedział to, prawda? Powiedział...

 

Jedyne, co kiedykolwiek powiedział, to że zrobi to, co musi zrobić. Regulus założył, że chodziło o walkę o powrót do domu, bo to przecież logiczny wniosek, do cholery. Myśl, że James miał na myśli... możliwość, że przez cały ten czas on...

 

Nie.

 

Nie ma, kurwa, mowy.

 

Nie, Regulus w to nie wierzy. Odmawia nawet rozważania tej myśli, bo to najbardziej absurdalny przejaw głupoty, jaki mógłby sobie wyobrazić - a szczerze mówiąc, nigdy nawet o tym nie pomyślał, bo to aż tak niedorzeczne. Regulus wie, że James jest cholernym idiotą, ale nie ma opcji, żeby był aż tak beznadziejnie tępy i bezmyślny. Absolutnie nie.

 

Zaciskając szczęki, Regulus wyciąga rękę, by wyrwać białą kartkę z bezwładnych palców Jamesa. James wydaje z siebie poirytowany dźwięk i próbuje ją odzyskać, ale Regulus szybko ją odsuwa i uderza Jamesa w grzbiet dłoni, co sprawia, że ten wydaje z siebie cichy, żałosny odgłos, jak maszyna powoli tracąca moc. Patrzy na Regulusa wielkimi oczami pełnymi poczucia zdrady.

 

— Syriusz, to moje — mamrocze James naburmuszonym tonem.

 

Regulus ignoruje go i zerka na kartkę, czytając jej treść, po czym marszczy brwi i nachyla się nad kolanami Jamesa, by zajrzeć do pudełka. Odsuwa się gwałtownie i patrzy ze złością w sufit.

 

— Ty go, kurwa, odurzyłeś? Czy ty oszalałeś? Jest już wystarczająco bezbronny, a teraz jest naćpany jak szyszka na choince. Wysłałeś mu coś na ból, ale nic, co mogłoby go faktycznie wyleczyć?

 

— Na kogo ty wrzeszczysz? — pyta James, próbując niepostrzeżenie wyrwać kartkę z palców Regulusa. — Chyba nikogo tu nie ma.

 

— Och, po prostu... — Regulus prycha i pstryka kartką w stronę Jamesa, który rozpromienia się, gdy tylko znów trzyma ją w dłoniach. Kręcąc głową, Regulus ponownie pochyla się nad kolanami Jamesa, by chwycić butelkę wody, po czym zdejmuje swoją torbę i przeszukuje ją w poszukiwaniu szmatki. Gdy już ją znajduje, skupia się na Jamesie, który z zamkniętymi oczami uśmiecha się głupkowato, przesuwając brzeg kartki po swoim policzku. — James.

 

— Hmm?

 

— Obejrzę teraz twoją nogę, dobrze?

 

— Mhm.

 

— Może zaboleć.

 

James uchyla jedno oko i mówi:

 

— Nigdy byś mnie nie skrzywdził, Syriusz.

 

— Jasne — odpowiada Regulus beznamiętnie, biorąc głęboki oddech, po czym powoli go wypuszcza. Prycha gorzkim śmiechem, kręcąc głową, gdy przesuwa się w stronę nogi Jamesa. — Wspaniale. Nie sądziłem, że ta cała sytuacja może być jeszcze gorsza, a jednak jesteśmy w tym miejscu. James, zrób mi przysługę i po prostu... nie odzywaj się do mnie.

 

— Ale tęsknię za tobą — mówi mu James.

 

Regulus wzdycha.

 

~•~

 

James będzie musiał zweryfikować swoje niewzruszone przekonanie, że Syriusz nigdy by go nie skrzywdził, ponieważ Syriusz właśnie to robi. Wykonuje jakąś czynność przy nodze Jamesa, która bardzo boli, a w dodatku Syriusz nagle stał się wobec niego taki niemiły?

 

Nigdy wcześniej tego nie robił.

 

— Jesteś naprawdę niemiły — oznajmia James, na wypadek gdyby tamten nie zdawał sobie sprawy z tego, co robi.

 

Syriusz jedynie przewraca oczami, ale tak jakoś... złośliwie. Zupełnie do niego niepodobnie. Wygląda to naprawdę atrakcyjnie.

 

— Cóż, gdybyś tylko siedział spokojnie...

 

— Staram się, ale to boli.

 

— Mówiłem ci przecież, że będzie bolało. Przestań jęczeć.

 

— Kiedy zrobiłeś się taki opryskliwy? — wykrztusza James, wzdrygając się, gdy Syriusz znowu robi coś bolesnego z jego nogą. O rany, co on właściwie tam robi? James naprawdę ma nadzieję, że Syriusz wkrótce przestanie.

 

— Kiedy zrobiłeś się takim wielkim dzieckiem? — odparowuje Syriusz.

 

James parska słabym śmiechem i odchyla głowę do tyłu, patrząc na Syriusza z krzywym uśmiechem.

 

— Regulus mówi do mnie w ten sposób, wiesz. Nazwał mnie kiedyś kochanie, ale tak uroczo. Czy to nie słodkie? Cóż, może ty tak nie uważasz, ale to było naprawdę urocze. On jest naprawdę uroczy. Ja... och, musisz... musisz tu być, żeby mógł cię zobaczyć. Nie odchodź, dopóki cię nie zobaczy. Prawdopodobnie nie pokaże tego po sobie, ale tęskni za tobą tak samo, jak ty za nim.

 

— Zamknij się, wcale nie — mruczy Syriusz.

 

— Syriusz, to przecież ja — przypomina mu James z nutą irytacji. — Wiem, że za nim tęsknisz. Nic w tym złego, wiesz? To twój młodszy brat, to zupełnie naturalne. Ja też za nim tęsknię. Mam na myśli, w zupełnie inny sposób, ale rozumiesz, o co mi chodzi.

 

— Błagam cię, dosłownie cię błagam, żebyś przestał otwierać usta i wypluwać te nieskończone głupoty — mówi Syriusz napiętym głosem.

 

— To było naprawdę okrutne — mamrocze James.

 

Syriusz wzdycha.

 

— Tak, już o tym wspominałeś.

 

— Wiesz, kto jeszcze jest dla mnie naprawdę niemiły? Skoro już mówimy o twoim bracie — mówi James z tęsknym westchnieniem. Syriusz prycha cichym śmiechem, a James przez chwilę zastanawia się, kiedy zrobił się taki cichy. — Ale wiesz, to w porządku, kiedy on to robi. Właściwie to naprawdę lubię, gdy to robi, bo przynajmniej wtedy zwraca na mnie uwagę. Nie ignoruje mnie. To żałosne, prawda?

 

— Tak — potwierdza Syriusz bez ogródek.

 

— Ale on jest miły. Czasami. Na przykład, dał mi prezent na pożegnanie - nie tutaj na arenie, mam na myśli, i to było... — James urywa, gdy Syriusz zatyka mu usta stanowczym ruchem dłoni, uniemożliwiając mu kontynuowanie.

 

— Może zachowaj to dla siebie, co? — pyta Syriusz, po czym kaszle i powoli odsuwa rękę. James mruga, zdezorientowany, a Syriusz kręci głową. — To naprawdę sprawa tylko tych, których to dotyczy, James.

 

James patrzy na niego z niedowierzaniem.

 

— Ale ja mówię ci o wszystkim.

 

Poważnie? — wydusza z siebie Syriusz, jakby z obrzydzeniem. — To mój brat. Gdzieś trzeba postawić granicę.

 

— Cóż, nie powiedziałem ci. Nie zamierzałem, bo poszłem tutaj, a teraz czuję się winny z tego powodu — James przerywa, po czym zaciska usta. — Właściwie nie czuję się winny z powodu tego, co zrobiłem, tylko dlatego, że ci nie powiedziałem, albo raczej celowo postanowiłem ci nie mówić. To nie było... my tak naprawdę nic nie zrobiliśmy. No cóż...

 

— Dobra, James — przerywa ostro Syriusz, a James mruga, powoli zamykając usta. — Wystarczy. Nigdy więcej o tym nie rozmawiajmy, co? Naprawdę nie chcę o tym mówić.

 

— Masz rację co do tego, że to twój brat. Nawet nie chciałbyś znać szczegółów — mówi James, posyłając Syriuszowi wymowne spojrzenie. — Wystarczy, że zrozumiesz, że są jakieś szczegóły do opowiedzenia, bo coś się wydarzyło.

 

Syriusz prycha i mruczy:

 

— Prawie nic się nie wydarzyło, ale niech ci będzie. — Wzdycha ciężko i kręci głową, gdy podnosi wzrok i widzi, że James marszczy brwi. — Koniec rozmów o Regulusie, dobra?

 

— Ale ja za nim też tęsknię — mamrocze James.

 

— Na litość boską — oznajmia Syriusz z irytacją, po czym robi kolejną bolesną rzecz, która sprawia, że James jęczy i próbuje się od niej wyrwać.

 

— Cholera! — wydusza z siebie James. — Syriusz, jeśli zrobisz to jeszcze raz, przysięgam, że ja po prostu... ja…

 

— I co zrobisz? — pyta sarkastycznie Syriusz. — Co dokładnie możesz teraz zrobić, James? Nic. Więc zamknij się i przestań się ruszać. Prawie skończyłem to czyścić. To jest... znaczy, to naprawdę źle wygląda. Jest zainfekowane, co jest…

 

— Syriusz? — mruczy James, a jego gniew wyparowuje, gdy obserwuje, jak Syriusz przełyka ślinę z ponurym wyrazem twarzy. Wygląda na przygnębionego, a James nie może stać bezczynnie i nic z tym nie zrobić. — Hej, wszystko w porządku.

 

— Wcale nie jest — chrypi Syriusz, po czym odchyla głowę do tyłu. — Widzisz to? Ja nic z tym nie mogę zrobić. On potrzebuje pomocy. Faszerowanie go lekami niczego, kurwa, nie naprawi. Czy możesz po prostu... to znaczy, do cholery jasnej, na co jeszcze czekasz?

 

James podnosi wzrok, ale widzi tylko sklepienie swojej jaskini. Pochyla się i szepcze:

 

— Syriusz, z kim rozmawiasz? To... obiecuję, to tylko halucynacja. To nie jest prawdziwe.

 

— Co? — Syriusz posyła mu dziwne spojrzenie, ale wydaje się ostatecznie rozkojarzony, gdy odchyla się do tyłu i rozpina kurtkę. Sięga po swój sztylet… zaraz, czy to jest…

 

— Skąd masz sztylet Regulusa? — pyta James.

 

Syriusz ignoruje go, co jest do niego niepodobne i niezwykle niepokojące pod każdym względem, ale trzeba przyznać, że jest zajęty. Odcina dolną część swojej koszuli dookoła, na tyle dużą, że widać bliznę na jego boku. Zaraz, kiedy on zdobył bliznę na boku? Ma bliznę na brzuchu (i wiele innych w różnych miejscach), ale nie na boku.

 

James błyskawicznie wyciąga rękę i podciąga koszulę Syriusza jeszcze wyżej, szukając blizny, która - jak wie - tam jest, ale jej nie znajduje. Zdezorientowany podnosi wzrok i widzi zirytowanego Syriusza, który odtrąca jego dłoń i opuszcza koszulę. Ta nie opada całkowicie ze względu na fragment, który Syriusz odciął dookoła.

 

Mija chwila, zanim James uświadamia sobie, że włosy Syriusza są krótsze, niż powinny być. To... on nie jest... właściwy. Coś jest... nie tak. James mruga, potem mruga mocniej, wyciągając rękę, by delikatnie dotknąć boku głowy Syriusza, jego włosów, a ten podnosi wzrok, by spojrzeć Jamesowi w oczy, i och.

 

Och, to wcale nie jest Syriusz.

 

To nie są oczy Syriusza. Mimo podobieństw - niemal identycznego kształtu i koloru - te oczy należą tylko do jednej osoby. Cały świat rozmywa się i wyostrza na przemian, ale on jest tam, wyraźny jak dzwon. Regulus.

 

— Och, hej — mamrocze James. — Ty nie jesteś... ty nigdy nie byłeś Syriuszem. Jego tu nigdy nie było.

 

Regulus kręci głową i przez moment wygląda niemal przepraszająco, co może mieć związek z faktem, że James jest kompletnie załamany nieobecnością swojego najlepszego przyjaciela.

 

— Nie, James.

 

— Jestem... chyba jestem kompletnie naćpany — mówi James z powagą.

 

— Tak, ale jestem prawie pewien, że zaczyna ci przechodzić - a przynajmniej zaczyna — mruczy Regulus. — Postaraj się nie ruszać, dobrze? Znowu opatruję ci nogę.

 

— Mmm, dobra — mamrocze James.

 

Syriusza tu nie ma. Nigdy go tu nie było. Och, jak James za nim tęskni. Ale Regulus jest tutaj, prawda? Chyba że on też jest jakimś rodzajem halucynacji. W tym momencie James nie wykluczałby żadnej możliwości; to naprawdę, naprawdę dobre leki. Sprawiają nawet, że boli znacznie mniej niż bolałoby bez nich, gdy Regulus ponownie mocno owija jego nogę. Owszem, boli, ale nie jest to nieznośna, nie do wytrzymania agonia, która zmusiłaby go do krzyku. Co najwyżej sprawia, że jęczy i kurczy się, zaciskając zęby z bólu, a potem ból przemija jak fala rozbijająca się o brzeg, odpływając, gdy magiczne lekarstwo w końcu znów zaczyna działać.

 

— No, skończyłem cię na razie torturować. Wszystko w porządku. Będziesz w porządku — mówi łagodnie Regulus. — Po prostu... po prostu teraz odpocznij. Prześpij to, dobrze?

 

— Przyszedłeś po mnie — szepcze James, patrząc na niego przez mgłę, wyczerpany i wciąż zdezorientowany, ale sama myśl, że Regulus przyszedł go odnaleźć, napełnia go niewyobrażalną radością.

 

— Oczywiście, że przyszedłem — odszeptuje Regulus.

 

~•~

 

Co Syriusz sobie myślał? Odurzanie Jamesa? W samym środku cholernych igrzysk głodowych? To chyba najgłupszy pomysł, na jaki kiedykolwiek wpadł jego brat, a mowa tu o Syriuszu, więc to naprawdę wiele mówi. Syriusz kiedyś podrzucał papierosa w powietrze i próbował złapać go ustami, kiedy był zapalony, i robił to tak długo, aż nauczył się to robić za każdym razem, bez względu na to, jak bardzo się przy tym parzył.

 

Choć, gwoli sprawiedliwości, do dziś potrafi wykonać tę sztuczkę.

 

A, gwoli sprawiedliwości, Syriusz faktycznie dysponuje wiedzą o położeniu wszystkich w arenie, co nieco uspokaja Regulusa, bo wie, że jego brat nigdy nie naraziłby Jamesa na takie ryzyko pod wpływem substancji, gdy inni są w pobliżu. W każdym razie, rana Jamesa jest naprawdę poważna, więc Regulus nie wątpi, że James cierpiał z bólu. Nie ma mowy, żeby Syriusz mógł to zignorować i nic z tym nie zrobić.

 

Jedyną rzeczą, której Regulus nie rozumie, jest to, dlaczego Syriusz nie przysłał lekarstwa, które by go wyleczyło. Nie tylko uśmierzyło ból, ale naprawdę go uzdrowiło. Trochę tej maści, którą mieli wcześniej, z pewnością bardzo by teraz pomogła. Regulus wie, że musi być cholernie droga, ale Syriusz to Syriusz. Jeśli ktokolwiek może tego dokonać, to właśnie on, więc dlaczego jeszcze tego nie zrobił?

 

James nie czuje się dobrze. Od kilku godzin śpi niespokojnie, a działanie lekarstwa powoli słabnie. Na szczęście jeszcze się nie obudził, ale mamrocze i jęczy przez sen, z czołem zmarszczonym i twarzą wykrzywioną z bólu. Mimo że jest cały spocony, drży, jakby było mu zimno, i wyraźnie ma gorączkę. Rozpoczęła się infekcja.

 

Szczerze mówiąc, Regulus nie ma pojęcia, co robić. Nie posiada niczego, czym mógłby wyleczyć Jamesa, a z tego, czego dowiedział się w sali treningowej, James może z łatwością umrzeć w ciągu zaledwie trzech dni, jeśli rozwinie się sepsa - wszystko zależy od powagi rany. Minęły już dwadzieścia cztery godziny od momentu odniesienia obrażenia, więc sytuacja jest naprawdę poważna.

 

Regulus rozważa swoje możliwości. Zrobi wszystko, co konieczne, by zabrać Jamesa ze sobą do domu, bo jeśli ten umrze z powodu infekcji, gdy są tak blisko mety, Regulus wyrwie sobie włosy z głowy i prawdopodobnie nigdy nie wybaczy ani sobie, ani Jamesowi, ani nawet Syriuszowi. To nie wchodzi w grę. Regulus nie pozwoli, by do tego doszło, co oznacza, że albo musi znaleźć jakiś sposób, by wyleczyć Jamesa, albo musi wymyślić, jak zabrać go do domu, gdzie będzie mógł zostać uleczony w ciągu najbliższych dwóch dni.

 

Szczerze mówiąc, Regulus już wcześniej był gotów wyjść i pozabijać wszystkich, więc jeśli do tego dojdzie... Tak, może to zrobić. Zostali tylko Bernice, Axus i Peter. Mogą być wszyscy razem, albo osobno, albo dwójka z nich może trzymać się razem, a jeden być sam. Tak czy inaczej, Regulus jest prawie pewien, że da radę. Ma swój sztylet i toporek Jamesa. Jeśli będzie działał szybko i zaskoczy ich, może przezwycięży strach i wespnie się na drzewa, by zaatakować z góry…

 

Robi się już jednak późno. Nie jest jeszcze całkiem ciemno, ale słońce zaczyna zachodzić. Regulus będzie musiał poczekać do jutra. Na razie musi zostać tutaj i upewnić się, że James nie umrze w ciągu nocy. Ale potem Regulus się tym zajmie.

 

Regulus wychodzi z butelką na wodę Jamesa i własnym bidonem, by wrócić do najbliższego strumienia, który mijał w drodze tutaj. Jest niewielki i znajduje się około dwudziestu minut drogi stąd, więc cała wyprawa zajmie prawie godzinę. Po drodze zatrzymuje się, by zebrać drewno i podpałkę do rozpalenia małego ogniska w jaskini, choć szczerze mówiąc, jest zdenerwowany, będąc tak daleko od Jamesa, gdy ten jest w tak bezbronnym stanie. Nawet bez narkotyków w organizmie, James jest zagrożony. Nie może się poruszać ani walczyć.

 

Kiedy Regulus wraca, James ma się dobrze. W rzeczywistości jest już przytomny i najwyraźniej świadomy, ponieważ gwałtownie wciąga powietrze, gdy tylko Regulus wchodzi do jaskini z pełnymi rękami.

 

— Regulus — wydusza z siebie James.

 

Regulus ignoruje go i kuca przed jego wyciągniętymi nogami, powoli układając drewno na ognisko, którego nie ma czym rozpalić. Będzie musiał zrobić to ręcznie. Dobra, teraz żałuje, że wyrzucił wszystkie zapasy w przypływie dramatyzmu i morderczej wściekłości. Mógł przynajmniej zabrać zapałki, ale na swoją obronę - nie był wtedy w najlepszym stanie psychicznym.

 

Gdy odstawia wodę i przygotowuje drewno do późniejszego rozpalenia ogniska, Regulus w końcu podnosi wzrok i spogląda na Jamesa, który uważnie go obserwuje. Jest w nim coś innego, czego nie było widać, gdy znajdował się pod wpływem narkotyków; owszem, na jego twarzy maluje się ból spowodowany raną, ale tym, co naprawdę przebija, jest smutek w jego oczach i żal wyrzeźbiony w każdym rysie jego twarzy. Najbardziej niepokojący ze wszystkiego jest jednak całkowity brak tej iskry, którą James Potter zawsze, ale to zawsze miał w sobie, odkąd Regulus go poznał.

 

Nic nigdy nie zdołało stłumić tej iskry, bo James nigdy nie bał się być tym, który ma nadzieję. James nigdy nie waha się szukać pozytywów w każdej sytuacji. James wierzy w cel, w odnajdywanie sensu we wszystkim i po prostu nie poddaje się. Dlatego widok Jamesa w takim stanie sprawia, że serce Regulusa zamiera.

 

— James — mruczy Regulus, przesuwając się na bok, by znaleźć się bliżej Jamesa i z troską przyjrzeć się jego twarzy.

 

— Jesteś tutaj — mówi James, a jego głos się załamuje.

 

To załamanie głosu naprawdę porusza Regulusa. Nie może nic na to poradzić. Samo jego usłyszenie sprawia, że coś pęka w jego wnętrzu i od razu staje się oczywiste, że James jest teraz bardzo kruchy. Trzeba obchodzić się z nim ostrożnie.

 

— Tak, jestem tutaj.

 

James przełyka ciężko i wyciąga do niego ręce, więc Regulus bez sprzeciwu podchodzi bliżej, zmniejszając dystans, by James nie musiał zbytnio pochylać się do przodu, żeby objąć go ramionami i wtulić twarz w jego ramię. Regulus odwzajemnia uścisk, zaciskając powieki w momencie, gdy słyszy, jak James wydusza z siebie stłumiony szloch. James cały drży.

 

Nagle staje się niezmiernie trudno nie załamać się i nie rozpłakać razem z nim. Jest tak wiele powodów do płaczu. Krew pod powiekami, krew plamiąca jego dłonie, krew w ustach. Krzyki. Odgłosy armatnich wystrzałów. Śmierć, śmierć, tak wiele śmierci.

 

Regulus gwałtownie mruga i porusza szczęką, wypuszczając głęboki, drżący oddech. James trzyma się go kurczowo, jakby nie chciał puścić, ale jego noga nie daje mu w tej kwestii zbyt wielkiego wyboru. Wydaje z siebie cichy, bolesny jęk i odsuwa się z mokrymi śladami łez na twarzy.

 

— Jestem tu już od jakiegoś czasu — mruczy Regulus, a jego palce dosłownie swędzą z potrzeby otarcia łez, aż w końcu ulega i po prostu... robi to. James mu na to pozwala, pochylając się w stronę jego dłoni. — Pamiętasz?

 

— Nie — odpowiada James, marszcząc brwi. — Syriusz przysłał mi jakieś narkotyki. Miałem przez nie dziwne sny o nim i o tobie. Jakby... jakbyś był nim, ale był taki niewyraźny na krawędziach, że nie mogłem tego rozpoznać, a potem znów zmieniłeś się w siebie. To było naprawdę dziwne, Reg. Bardzo dezorientujące. Nie pamiętam wszystkiego, ale mogę z całą pewnością powiedzieć, że nie czułem wtedy takiego bólu, więc przynajmniej tyle.

 

Regulus postanawia, że teraz nie jest najlepszy moment, by wspomnieć, że to nie były dokładnie sny, ponieważ James był całkowicie przytomny i robił to wszystko w czasie rzeczywistym. Odchrząkuje.

 

— A teraz? Jak bardzo cię boli? Oczyściłem i zmieniłem opatrunek, ale to... to nie wygląda dobrze, James.

 

— Też nie czuję się najlepiej — mamrocze James ze zmęczeniem, zerkając na swoją nogę, po czym natychmiast odwraca wzrok. — Będzie dobrze. Prawdopodobnie. A może nie. Czy to w ogóle ma jakieś znaczenie?

 

— Co to niby ma znaczyć? — pyta ostro Regulus, czując przeszywający go dreszcz niepokoju. — Oczywiście, że to ma znaczenie. To może cię, kurwa, zabić.

 

James po prostu wpatruje się w niego, po czym prycha pozbawionym humoru śmiechem i kiwa głową, jakby był śmiertelnie zmęczony.

 

— Jasne, tylko nie udawaj, że to nie jest dla ciebie korzystne w dłuższej perspektywie. Jedna osoba mniej stojąca między tobą a domem, co nie?

 

Co takiego? — warczy Regulus. — Pierdol się, James. Jeśli myślisz, że nie zrobię wszystkiego, żeby zabrać cię ze sobą do domu, to ty…

 

— Co? — przerywa mu James, mrugając ze zdziwieniem.

 

Regulus milknie, po czym marszczy brwi.

 

— Ogłoszenie. Czy słyszałeś ogłoszenie?

 

— Jakie ogłoszenie? — pyta James, wyraźnie zdezorientowany.

 

— Och — Regulus wypuszcza powietrze, nieco opadając z sił, gdy patrzy na Jamesa z przerażeniem. Zastanawiał się, dlaczego James nie ma w sobie tej iskry, szczególnie po zmianie zasad, nawet mimo żałoby i bólu, który przeżywa. Bo gdyby James wiedział, że może wrócić do domu i znów zobaczyć swoich rodziców, znów zobaczyć Syriusza, i zabrać Regulusa ze sobą - on nie poddałby się. Nawet by o tym nie pomyślał. — Zasady zostały zmienione. Musiałeś to przegapić, ale dwie osoby z tego samego dystryktu mogą zostać Zwycięzcami. Możemy wrócić do domu, James. Obaj.

 

Głowa Jamesa przechyla się na bok, a jego twarz wykrzywia się w grymasie, gdy oczy natychmiast wypełniają się łzami. Chrapliwym głosem pyta:

 

— Nie. Czy to... czy ty... proszę, nie żartuj, Regulus. Jeśli... jeśli ty tylko...

 

— Nie, nie, przysięgam, że nie żartuję. To prawda. Obiecuję — mówi szybko Regulus ściszonym głosem, po czym wyciąga ręce, chwyta dłonie Jamesa i ściska je, jakby w ten sposób mógł lepiej przekazać swoją myśl. Warga Jamesa drży, a on sam wydaje z siebie urywany, chrapliwy oddech, mocno zaciskając palce na dłoniach Regulusa. — Możemy to zrobić. Ty i ja.

 

— O kurwa. Cholera — szepcze James, opuszczając głowę, gdy znów zaczyna płakać. Głębokie, urywane szlochy wstrząsają jego ciałem. Śmieje się też, jak człowiek odkrywający nadzieję po raz pierwszy w życiu. Jak ktoś zagubiony na pustyni, kto przypadkiem natknął się na źródło wody. Jak to pierwsze drżenie płomienia w głębokiej ciemności mroźnej Arktyki, który w końcu, w końcu rozpalił się, by dać ciepło.

 

— Wiem — szepcze Regulus, z trudem łapiąc oddech, i nie potrafi się powstrzymać, by nie przylgnąć twarzą do ramienia Jamesa, czując tę samą ulgę co on.

 

— Możemy wrócić do domu? — chrypi James, podnosząc głowę.

 

Regulus również unosi głowę, a ich twarze znajdują się tak blisko siebie, że widzi z idealną wyrazistością, że iskra Jamesa powróciła. Jest tam, w jego oczach, a serce Regulusa trzepocze na ten widok. Przełyka ślinę i odsuwa się nieco.

 

— Tak, James, możemy wrócić do domu.

 

~•~

 

Syriusz wzdycha ciężko, unosząc dłoń, by potrzeć skroń - ból głowy naprawdę zaczyna doskwierać. Regulus, ty emocjonalnie zahamowany gnojku, myśli. Nie może uwierzyć, że w ogóle się tym teraz przejmuje, ale co to, do cholery, miało być?

 

Regulus nie tylko całkowicie pominął jakąkolwiek intymność czy choćby sugestię dawnej intymności z Jamesem - tak, Syriusz może się domyślić, o jakim czymś między nimi wspominał James, choć wolałby tego nie robić - ale sprawił też, że było to najmniej romantyczne ponowne spotkanie w historii. Uścisk? To wszystko, na co go było stać? Nawet nie jakiś głupi pocałunek w czoło czy coś w tym stylu? No dajże spokój, Regulus jest przecież mądrzejszy; powinien umieć rozpoznać, czego ludzie oczekują.

 

"Ludzie", tak to ujmując, nie są w tej chwili zbyt zadowoleni. W rzeczywistości wszyscy są bardzo rozczarowani, że Regulus nie padł w ramiona Jamesa i nie wyznał mu natychmiast swojej nieśmiertelnej miłości. Oczywiście Syriusz wie, że Regulus nigdy w życiu by tego nie zrobił, ale ludzie tego nie wiedzą. Chcą tego, czego chcą, i James nie otrzyma żadnej pomocy, dopóki tego nie dostaną.

 

Szczerze mówiąc, Syriusz jest cholernie zmęczony i oficjalnie u kresu wytrzymałości. Powiedział Slughornowi, że tym, czego Regulus potrzebuje, jest nadzieja, i naprawdę myślał, że to zadziała. Nie dlatego, że Regulus faktycznie ma nadzieję na przyszłość z Jamesem, ale dlatego, że jest wystarczająco bystry, by zrozumieć, że wszyscy naprawdę, naprawdę chcą zobaczyć ich romans na tyle, że zależy im na szczęśliwym zakończeniu, co mógłby wykorzystać na swoją korzyść. Mógłby to wykorzystać na swoją korzyść właśnie teraz.

 

I, słuchajcie, Syriusz wcale nie chce, żeby Regulus znalazł się w sytuacji, w której jest zmuszany do robienia rzeczy, których nie pragnie. Właściwie, Syriusz cholernie tego nienawidzi. Sprawia to, że ma ochotę schować Regulusa za sobą, chronić go i trzymać z dala od spojrzeń, podczas gdy on sam wrzeszczy na każdego, kto ośmiela się czegokolwiek od jego brata wymagać. Ostatnią rzeczą, jakiej Syriusz pragnie, jest to, by Regulus skończył jak on. Ale jednocześnie, przetrwanie Jamesa zależy właśnie od tego.

 

W tak dramatycznych sytuacjach nie ma miejsca na niechęć do robienia tego, co konieczne, by przetrwać. Jeśli Regulus nie da im tego, czego chcą, zostanie za to ukarany. I nie tylko on, ale także James. Najgorsze jest to, że Syriusz wcale nie sądzi, by Regulus nie był skłonny tego zrobić. Jest niemal pewien, że Regulus po prostu zacisnąłby zęby i zrobił, co trzeba, gdyby tylko wiedział.

 

Tak więc, choć Syriusz szczerze tego nienawidzi, będzie musiał znaleźć sposób, by mu o tym powiedzieć. Bo Regulus musi wiedzieć. Bo Regulus musi to zrobić, jeśli chce, by obaj przeżyli.

 

Z westchnieniem Syriusz obraca się w miejscu, przywdziewa szeroki uśmiech i przemierza pokój, gruchając:

 

— Joffrey, kochany, chyba nadszedł czas, żebym skorzystał z twojej propozycji.

Chapter 23: Występ

Chapter Text

Regulus unosi fiolkę z jadem, który pomógł Vanity wydobyć z Vespy, czując, jak w jego gardle formuje się gula, gdy obraca ją między palcami. James siedzi obok niego w milczeniu, bawiąc się białą kartką, wodząc kciukiem po jej brzegu.

 

— Pamiętasz, jak mówiłeś, że nie chcesz, żebym się zmienił? — pyta cicho James.

 

— Tak — mruczy Regulus.

 

James kiwa głową w kierunku fiolki.

 

— To mnie zmieniło.

 

— Strata Vanity? — upewnia się Regulus.

 

— Tak — potwierdza James.

 

— A co z... — Regulus przełyka ślinę i spotyka jego spojrzenie, czując ucisk w sercu. — Mówiłeś, że to, kim jesteś, wszystko, z czego się składasz, nie może zostać zmienione. Co z tym?

 

— Wciąż jestem sobą — szepcze James. — Po prostu trochę mniej kompletnym, to wszystko.

 

Regulus odwraca wzrok, nagle czując, że przełykanie stało się niezwykle trudne. Naprawdę nie potrafi wyobrazić sobie niczego bardziej tragicznego. Może nienawidzić Jamesa Pottera całym sobą, nienawidzić wszystkiego, co go stanowi, ale nigdy, ani razu, nie życzył sobie, żeby Jamesa było mniej.

 

James jest zbyt wielki pod zbyt wieloma względami, by kiedykolwiek mógł się skurczyć. Był tak promienny, tak znaczący od momentu, gdy Regulus go poznał; to jedyna niezmienna rzecz, która nigdy się nie zmieniła, nawet gdy Syriusz i sam Regulus się zmienili. Nawet gdy Regulus zaczął tego nienawidzić, zawsze mógł na to liczyć. James nie zasługuje na to. Regulus bardziej niż Jamesa nienawidzi jego cierpienia.

 

— Zabiłem Irene — wyznaje nagle Regulus, wyciągając rękę, by włożyć fiolkę z powrotem do kieszeni Jamesa.

 

— Nie — odpowiada natychmiast James, a gdy Regulus na niego spogląda, widzi, jak ten kręci głową. Od razu widać, że James mu nie wierzy. Ten widok sprawia, że Regulus czuje, jakby miał się rozpłakać.

 

— Tak, zrobiłem to — chrypi Regulus, a James wpatruje się w niego, patrząc prosto w jego oczy. Po chwili twarz Jamesa rozluźnia się i Regulus wie, że dostrzegł prawdę w jego spojrzeniu. — To był... cóż, wspólny wysiłek mój, Mathias i Axus, jak sądzę. Jednak to ja zadałem śmiertelny cios. Mathias... nie zrobili tego celowo, mierzyli w Axus, ale trafili Irene w pierś swoją kuszą. Axus walczyli z Irene i obrócili ją prosto na strzał. My, um, zabraliśmy ją przez most i dlatego byłem po tamtej stronie, zamiast z tobą. Powinienem był być przy tobie, ale byłem zbyt zajęty zabijaniem jej.

 

James lekko potrząsa głową.

 

— Nie rozumiem. Ty... Regulus, ty nigdy byś nie…

 

— Poprosiła mnie o to. Cierpiała ogromny ból, James, i nie miała żadnych szans na przeżycie, więc chciała, żeby to było szybkie, żeby nie musiała się męczyć — wyjaśnia Regulus, a skóra wokół oczu Jamesa napina się. — Nie wiem, czy to było w porządku z jej strony, żeby mnie o to prosić, bo ja... wciąż czuję się winny.

 

— Dosłownie skróciłeś jej cierpienie, Regulus — mówi cicho James, wyciągając rękę, by przykryć dłoń Regulusa. Zahacza swoim małym palcem o palec Regulusa i głaszcze kciukiem wierzch jego kciuka. — To był akt miłosierdzia. Gdybyś to ty był w jej sytuacji, czy nie byłbyś wdzięczny?

 

— Może — to wszystko, co Regulus jest w stanie powiedzieć, bo trudno mu patrzeć na to w ten sposób, gdy wciąż namacalnie pamięta opór ciała Irene, kiedy wsuwał swój sztylet między jej żebra.

 

— A Mathias? — pyta James.

 

Regulus zaciska usta w wąską linię.

 

— Pochłonęła ich żądza zemsty. Bez wątpienia obwiniali Axus, więc gdy tylko usłyszeli wystrzał armaty oznaczający śmierć Irene, pobiegli za Axus, żeby... cóż, jestem pewien, że planowali go zabić. Axus dosłownie wyrwali most spod ich nóg, gdy byli w trakcie przechodzenia. Przybyłem zbyt późno, by temu zapobiec.

 

— Gdybym był bardziej uważny, mógłbym temu zapobiec — oznajmia James, odchylając głowę do tyłu, opierając ją o ścianę jaskini. Jego grdyka unosi się i opada przy ciężkim przełknięciu, a on zamyka oczy. — To ja zabiłem Hodge'a.

 

Pierwszym odruchem Regulusa jest zaprzeczenie, bo James nigdy nie zamordowałby dziecka, ale potem przypomina sobie, jak zareagował, gdy Quinn zaatakowała Evana. To był odruch. Zabił ją bez zastanowienia. Bernice krzyczała, żeby Hodge zabił Vanity, a jeśli rzeczywiście to zrobił... Cóż.

 

— Co się stało? — pyta cicho Regulus.

 

James otwiera oczy.

 

— Poderżnął Vanity gardło. Też było już za późno, żeby go powstrzymać, ale kiedy do nich dotarłem... Nawet nie chciałem tego zrobić. Czy to nie popierdolone? Mimo że właśnie zabił Vanity, nigdy nie zamierzałem, żeby to się tak potoczyło. Po prostu... odepchnąłem go. Odtrąciłem go od niej. Byliśmy tak blisko rzeki, tuż przy wodzie, a on...

 

— Wpadł do wody — kończy Regulus.

 

— Został wepchnięty — poprawia James. — Przeze mnie.

 

— James — mówi łagodnie Regulus — to był wypadek. Nie zabiłeś go celowo. Próbowałeś chronić Vanity.

 

— Dużo mi to pomogło — chrypi James z gorzkim śmiechem, opuszczając głowę. Krzywi się, gdy ruch powoduje lekkie szarpnięcie jego nogi. — Wiesz, dziś są jego urodziny.

 

— Hodge'a? — pyta Regulus. — Dzisiaj?

 

— Tak — James kiwa głową. — Vanity mi powiedziała. Skończyłby dziś piętnaście lat, a przeze mnie…

 

— Nie rób tego. Przestań, James — szepcze żarliwie Regulus, wyciągając rękę, by chwycić go za podbródek i odwrócić jego głowę. — Okrutna prawda jest taka, że to była parszywa sytuacja i teraz on nie żyje. Nie chciałeś tego zrobić. Nie jesteś... posłuchaj mnie, nie jesteś złym człowiekiem. Nie możesz powstrzymać złych rzeczy przed dzianiem się i przykro mi z tego powodu, ale sam kiedyś powiedziałeś, że jesteśmy tutaj i wciąż próbujemy, i że to się liczy w wielu sprawach. Tak jest. Nadal tak jest.

 

James bierze drżący oddech, mocno mrugając, po czym wykrztusza:

 

— Nie wiem, jak mam z tym żyć.

 

— Po prostu żyjesz dalej — mruczy Regulus, bo tylko tyle może powiedzieć. Nie sądzi, że istnieje jakaś tajemnica, która czyni takie rzeczy łatwiejszymi. Nigdy nie będzie łatwiej. Po prostu uczysz się, jak iść naprzód, mimo jak bardzo jest to trudne.

 

— Część mnie wcale tego nie chce — wyznaje James, a te słowa są cichsze niż oddech, lecz równie niszczycielskie jak głowice nuklearne wycelowane w cel. Pozostawiają w Regulusie wewnętrzne pustkowie.

 

Ostrożnie Regulus przesuwa dłoń z podbródka Jamesa na jego policzek, nie spuszczając z niego wzroku. Jego druga ręka wciąż spoczywa pod dłonią Jamesa, a on ściska jego mały palec swoim własnym. Śmiertelnie poważny, patrzy Jamesowi prosto w oczy i mówi:

 

— Trudno.

 

— Ja... — James mruga, wyraźnie wyrwany z nawału emocji, ponieważ najwyraźniej nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Przez chwilę patrzy na Regulusa, po czym wydobywa z siebie słaby śmiech. — Trudno?

 

— Tak — mówi po prostu Regulus. — To nie podlega dyskusji, James. Guzik mnie obchodzi, czego jakaś część ciebie może chcieć lub nie chcieć. Wiem, że to wszystko jest do dupy, ale wracamy do domu, nawet jeśli będę musiał przerzucić cię przez ramię i zanieść tam osobiście.

 

Kąciki ust Jamesa lekko drgają.

 

— Cóż, teraz będę bardzo rozczarowany, jeśli tego nie zrobisz.

 

— Podobałoby ci się to, prawda? — zastanawia się Regulus lekkim tonem, praktycznie prowokując Jamesa do flirtu, ponieważ naprawdę się o niego martwi. Nie może uwierzyć, że to myśli, ale właściwie wolałby, żeby James mówił bez przerwy i nieustannie z nim flirtował, niż żeby był w takim stanie.

 

— Tak — odpowiada tylko James i na tym poprzestaje. Nie drażni się dalej, zdaje się też nie mieć energii ani wewnętrznej radości, by zdobyć się na uśmiech, mrugnięcie okiem czy flirciarską uwagę.

 

Żołądek Regulusa się skręca, a on siedzi tam w ciszy przez dłuższy czas, nie mając pojęcia, co powiedzieć. Nie ma najmniejszego pieprzonego pojęcia, jak kogoś pocieszać, zwłaszcza Jamesa. To nie tak, że jest Syriuszem, do cholery. Dosłownie, Regulus jest najbardziej niezręczną, sztywną osobą na świecie, gdy chodzi o jakiekolwiek emocje, a szczególnie te, które określa jako odsłaniające słabość lub niewygodne.

 

Dziwne, jak bardzo Regulus czuje się z tym źle. On… cóż, to nie pierwszy raz w jego życiu, gdy znajduje się w sytuacji, w której musi pogodzić się z faktem, że nie jest jak większość ludzi. Zazwyczaj Regulusa to nie obchodzi, ale tym razem chciałby wiedzieć, jak być kimś, kim nigdy nie był, tylko po to, by móc zrobić cokolwiek, cokolwiek, żeby teraz pomóc Jamesowi.

 

Ostatecznie Regulus nie potrafi wymyślić, co powiedzieć, ale jeśli jest jedna rzecz, którą wie o Jamesie, to ta, że jest on osobą bardzo wrażliwą na dotyk. Dotyk - James go uwielbia, w każdej formie, w każdym miejscu, w każdy sposób. Jest go wręcz zachłanny, zarówno gdy go daje innym, jak i gdy go otrzymuje; wystarczy sam punkt kontaktu, by sprawić mu przyjemność.

 

Dlatego Regulus odsuwa się i, ponieważ robi się coraz ciemniej, wyciąga koc ze swojej torby, wstaje, przekracza Jamesa i siada po jego drugiej stronie. James mruga, wyraźnie nie rozumiejąc, co do cholery tamten wyprawia, ale nie protestuje, gdy Regulus ostrożnie podkłada koc pod jego zranioną nogę, naciągając go także na ramię. Następnie wstaje, znów przekracza Jamesa i siada przy nim tak ostrożnie, jak to tylko możliwe, starając się nim zbytnio nie potrząsać.

 

— Unieś się trochę — mruczy Regulus, a James wykonuje polecenie, choć nadal wygląda na zdezorientowanego.

 

Wyraz zdezorientowania na twarzy Jamesa przechodzi w krótkotrwałą radość, gdy Regulus obejmuje go ramieniem i delikatnie przyciąga do siebie. James jest praktycznie wtulony w jego bok, nieco zsunięty w dół z powodu swojej nogi, i ma możliwość oprzeć głowę na ramieniu Regulusa. Ten zachęca go do tego bez słów, unosząc obejmujące go ramię i zanurzając palce we włosach Jamesa, popychając jego głowę, jednocześnie masując jego skórę głowy. James niemal się rozpływa.

 

— Och — wzdycha James. — To... to naprawdę miłe.

 

Regulus nie odpowiada. Używa jedynie wolnej ręki, by podciągnąć koc, okrywając ich obu i podtykając go pod siebie, żeby było im tak przytulnie, jak to tylko możliwe. Nie przestaje przeczesywać palcami włosów Jamesa i spogląda w bok, jakby mógł zignorować to, co się dzieje, jeśli tylko nie będzie patrzył. Ani razu Regulus nie trzymał Jamesa w ramionach, nie w ten sposób. Pozwalał Jamesowi się obejmować i to wszystko, bo to jakoś co innego.

 

Ale jeśli to wszystko, co może zrobić, jeśli to jedyna forma pocieszenia, jaką może zaoferować, to właśnie tak postąpi. Nie wie, co powiedzieć, ale może wcale nie musi nic mówić.

 

To wyraźnie przynosi ukojenie, bo nie mija dużo czasu, zanim James opada bezwładnie na niego, zasypiając. Nadal nie czuje się dobrze, jest spocony i drży, ale wydaje się, że ułożył się w pozycji, która sprawia mu najmniej bólu. Regulus uznaje to za sukces i przesuwa dłoń z włosów Jamesa, by delikatnie musnąć palcami bok jego szyi. Zamyka oczy i opiera policzek na czubku głowy Jamesa. Nie przestaje gładzić jego skóry, poddając się uczuciu spokoju, jakiego nie zaznał od nie wiadomo jak dawna. I choć bez wątpienia nabawi się okropnego skurczu karku, a jego ramię na pewno zdrętwieje, nie zamierza się ruszać.

 

Regulus zamierza pozostać dokładnie w tej pozycji tak długo, jak tylko będzie mógł.

 

To sprawia, że coś w jego wnętrzu się uspokaja.

 

To sprawia, że jego serce zaczyna trzepotać.

 

Nie wie, jak długo tam siedzi, zanim słyszy delikatny dźwięk, przypominający wietrzne dzwonki, który sprawia, że momentalnie otwiera oczy. Unosząc głowę, podąża za źródłem dźwięku i obserwuje, jak paczka od sponsora opada przy wejściu do jaskini. Nareszcie, do cholery.

 

Regulus wypuszcza powietrze z ulgą, gdy ostrożnie wysuwa ramię spod Jamesa, co wywołuje jego niezadowolone mruknięcie. James próbuje mocniej przylgnąć do Regulusa, ale w końcu rozluźnia uścisk, budząc się, mamrocząc pytania i jęcząc z bólu. Regulus w większości go ignoruje i wyplątuje się z koca, drżąc z zimna, ale mimo to idzie dalej.

 

W jaskini jest zbyt ciemno, by dokładnie widzieć zawartość paczki, więc Regulus kuca i otwiera ją tuż przy wejściu, gdzie dociera przynajmniej światło sztucznego księżyca i gwiazd. Jest w pełni przekonany, że znajdzie w środku maść na nogę Jamesa.

 

Nie dzieje się tak.

 

Regulus znajduje to, co - jak zakładał - miało być maścią, ale zamiast tego jest to pojemnik z ciepłym bulionem, który, trzeba przyznać, pachnie tak dobrze, że aż ślinka cieknie. Jest też jedna plastikowa łyżka i małe pudełko zapałek. Regulus wpatruje się w to wszystko, czując dziwną pustkę. No dobra, dzięki, ale to nie jest to, czego potrzebują. Najważniejsza jest teraz medycyna, która wyleczy Jamesa, i nie ma opcji, żeby Syriusz o tym nie wiedział, więc co do cholery?

 

Sfrustrowany ponad wszelką miarę, Regulus wyciąga białą karteczkę z dna paczki i obraca ją w stronę wejścia do jaskini, pochylając się nad nią i mrużąc oczy, by odczytać słowa. Są tylko dwa. Na kartce widnieje:

 

Podziękuj mu.

 

Regulus powoli opuszcza karteczkę, trzymając ją odwróconą tekstem do dołu, i wpatruje się w przestrzeń, próbując rozszyfrować, co to, do cholery, może znaczyć. Podziękować mu. Podziękować komu? Jedyną osobą, z którą Regulus przebywa w tej chwili, jest James.

 

Marszcząc brwi, Regulus zerka na Jamesa, który mrużąc jedno oko, pociera drugim dłonią. Wydaje z siebie senny odgłos dezorientacji, wyraźnie próbując dostatecznie się rozbudzić, by zapytać, co przysłał Syriusz. Regulus po prostu się w niego wpatruje, próbując zrozumieć, za co miałby dziękować Jamesowi. Co James kiedykolwiek dla niego zro…

 

Uderza go to jak pieprzony pociąg. Wspomnienie Syriusza chwytającego go za ramię i mówiącego, że powinien dziękować Jamesowi za to, że uczynił go pożądanym. Bardzo świeże wspomnienie, tak naprawdę, choć wydaje się, jakby minęło całe życie. Dzień, w którym James Potter ogłosił całemu światu, że żywi uczucia do Regulusa Blacka, i dzień, w którym cały świat stwierdził, że im się to podoba.

 

Och.

 

Ha. No, cholera. Przez chwilę Regulus tak bardzo dał się ponieść myśli, że on i James będą mogli wrócić do domu, że zapomniał, co w ogóle to umożliwiło. Ich mała historia miłosna. To, co wszyscy przychodzą oglądać. Racja. To.

 

Regulus nagle uświadamia sobie dokładnie, dlaczego Syriusz nie przysłał lekarstwa dla Jamesa. On po prostu, kurwa, nie może, bo wszyscy czekają z niecierpliwością na widowisko. W arenie nie dostaje się niczego za darmo; na wszystko trzeba sobie zasłużyć, czy to dzięki pracy mentora, czy dzięki własnemu występowi. Najwyraźniej Syriusz zrobił już wszystko, co mógł, a teraz wszystko zależy od Regulusa - i Jamesa.

 

— Regulus? — mamrocze James. — Co jest na kartce?

 

— Nic dla ciebie — odpowiada sztywno Regulus, gniotąc kartkę w pięści i podnosząc pudełko, po czym podchodzi do miejsca na ognisko. Zapala zapałkę i roznieca ogień, do którego natychmiast wrzuca kartkę.

 

— Przysłał zapałki? — pyta James, marszcząc brwi, a pomarańczowa poświata tańczy z cieniami na jego twarzy.

 

— Tak, i jeszcze bulion, którym możemy się podzielić. Jest ciepły — mówi Regulus, starając się złagodzić ton głosu. Nie jest pewien, czy mu się to udaje. Ostrożnie unosi koc i siada pod jego brzegiem, kładąc bulion na kolanach.

 

James wpatruje się w to, najwyraźniej godząc się z faktem, że Syriusz nie przysłał lekarstwa. Przełyka ślinę i posyła Regulusowi wymuszony uśmiech.

 

— Nie jestem tak naprawdę głodny.

 

— Nie obchodzi mnie to. Będziesz jadł. Potrzebujesz tego, a poza tym cię rozgrzeje — oznajmia Regulus.

 

— Ale...

 

— James, nie sprzeczaj się ze mną.

 

— No dobra — mamrocze James, krzywiąc się, gdy podciąga się, by usiąść prościej. Zaczyna sięgać po bulion.

 

Regulus odsuwa to i kaszle, po czym spotyka spojrzenie Jamesa, mówiąc:

 

— Nie, pozwól, że ja to zrobię.

 

James mruga, po czym unosi obie brwi.

 

— Chcesz mnie... karmić?

 

— Tak — odpowiada Regulus, mając ochotę wydłubać sobie oko tą cholerną łyżką. Czuje, jak skóra mu cierpnie.

 

— Eee, jasne? — Twarz Jamesa drga, wyraźnie zbita z tropu, ale opuszcza ręce i natychmiast zaczyna się nimi bawić. Regulus zauważa, że robi tak, gdy jest niespokojny, zdenerwowany lub zdezorientowany, albo wszystko naraz - a szczególnie często, gdy się niepokoi.

 

Biorąc głęboki oddech, Regulus zanurza łyżkę i przysuwa się bliżej, by ostrożnie unieść ją do ust Jamesa. James marszczy brwi, ale posłusznie siorbie bulion, zerkając na Regulusa ponad krawędzią łyżki, jakby ten ostatecznie postradał zmysły. Tak, Regulus doskonale to rozumie.

 

Oboje milczą, gdy Regulus dosłownie karmi Jamesa bulionem, od czasu do czasu podjadając trochę dla siebie. Dobrą stroną jest to, że bulion go rozgrzewa i dobrze leży na żołądku, co jest miłe. Cała reszta? Cholernie okropna.

 

To zdecydowanie nie ma w sobie nic romantycznego. Regulus naprawdę, naprawdę kiepsko sobie radzi. Nie wie, od czego zacząć, bo zdaje sobie sprawę, że potrzeba czegoś naprawdę znaczącego, by James przyjął lekarstwo, a umysł Regulusa jest kompletnie pusty. Przydałaby mu się teraz pomoc Jamesa, ale bezpośrednie poproszenie go o wczucie się w udawaną romantyczną chwilę raczej mija się z celem. Może jednak James mógłby w pewnym sensie... przejąć inicjatywę?

 

— Myślę, że powinniśmy porozmawiać o nas — oznajmia Regulus.

 

— Nas — powtarza James, mrugając.

 

Regulus odchrząkuje.

 

— Naszą relację.

 

— Naszą... — James cofa się lekko. — Przepraszam, co? Mamy coś takiego?

 

— Oczywiście — cedzi przez zęby Regulus, zirytowany, że James jak zwykle nie korzysta natychmiast z nadarzającej się okazji. Owszem, przeszedł wiele, ale to jest kluczowe. Regulus potrzebuje, żeby James się pozbierał. — Każdy ma jakieś relacje, nawet jeśli to tylko dwoje obcych sobie ludzi. Bycie obcymi definiuje relację między nimi. A relacja między nami jest…

 

Brwi Jamesa urządzają sobie istną imprezę u szczytu jego czoła.

 

— Jest...?

 

— Skomplikowana — decyduje się w końcu Regulus.

 

— Tak, to dobre określenie — mamrocze James.

 

— Po prostu... myślę, że powinniśmy... o tym porozmawiać — nalega Regulus, z trudem powstrzymując grymas. Dosłownie wolałby wyrwać sobie paznokcie. — Bo wracamy do domu…

 

— Och! — James kiwa głową, jakby to miało sens. — Jasne, oczywiście będziemy współpracować, żeby wrócić do domu. Nie musisz się o to martwić. Będę przy tobie przez całą drogę.

 

Regulus niemal jęczy, ale w ostatniej chwili się powstrzymuje. Och, dlaczego James mu to robi?

 

— Nie, nie to miałem na myśli. Wiem o tym. Mówię o... nas.

 

— Nas — powtarza James po raz kolejny, znów zdezorientowany.

 

— Wiesz, uczucia — precyzuje Regulus. James wpatruje się w niego, jakby mówił w zupełnie innym języku. — Jak to, że miałem wobec ciebie bardzo silne, bardzo żenujące uczucia.

 

Usta Jamesa drgają lekko.

 

— Chcesz o tym porozmawiać?

 

Wolałbym umrzeć, ale to twoje życie jest zagrożone, nie moje, więc oto jesteśmy, myśli Regulus. Zmusza się, by wymamrotać:

 

— Cóż, i tak utknęliśmy tu na noc, więc czemu nie?

 

— To znaczy... jeśli chcesz — mówi powoli James. — Chociaż już wiem o twoich uczuciach do mnie z tamtego okresu.

 

— Nie do końca — odpowiada Regulus, biorąc głęboki oddech, gdy unosi się, by podać Jamesowi więcej bulionu. Kupuje sobie czas, biorąc kęs zaraz potem, po czym spuszcza wzrok na łyżkę. — Tak naprawdę wiesz tylko, że to trwało od dziesiątego do piętnastego roku życia.

 

— Pięć lat — mruczy James, brzmiąc tęsknie. — Zaledwie połowa czasu, przez który ja żywiłem uczucia do ciebie. Jesteśmy definicją „właściwa osoba, niewłaściwy czas".

 

Regulus podnosi wzrok i dostrzega smutny uśmiech na twarzy Jamesa, co sprawia, że jego serce jednocześnie trzepocze i ściska się boleśnie.

 

— Miałeś uczucia przez dziesięć lat? Przez cały ten czas?

 

— Zawsze chodziło o ciebie. — James mówi cicho, a jego spojrzenie spotyka się ze wzrokiem Regulusa, ciepłe i szczere. — I zawsze będzie chodziło o ciebie.

 

— Jasne — chrypi Regulus, odwracając wzrok, bo nie wie, jak patrzeć na Jamesa, gdy ten mówi takie... rzeczy. Przełyka ślinę. — Cóż, czego nie wiesz, to to, że ja...

 

— Ty...? — podpowiada James.

 

— Ja, um... byłem... — Regulus bierze głęboki oddech, po czym powoli wypuszcza powietrze i zmusza się do nawiązania kontaktu wzrokowego. James po prostu obserwuje go cierpliwie, wyglądając na absurdalnie czułego. — To znaczy, przepadłem od momentu, gdy cię zobaczyłem. Dosłownie od pierwszego spojrzenia, ja... byłem zauroczony, praktycznie rzecz biorąc. Pamiętam, jak Syriusz wyciągnął mnie na zewnątrz, żeby cię poznać, a ja nie... początkowo wcale nie cieszyłem się na to spotkanie…

 

James marszczy brwi.

 

— Co? Dlaczego?

 

— Bo nie chciałem, żeby Syriusz miał najlepszego przyjaciela. Bałem się, że on... — Regulus urywa i kręci głową, obserwując, jak twarz Jamesa łagodnieje. — Ale potem drzwi się otworzyły i tam byłeś ty. Pamiętam, że nawet wtedy, nawet mając dziesięć lat, pomyślałem, że masz najpiękniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widziałem. Mimo okularów i w ogóle. I tak po prostu, nagle bardzo się ucieszyłem, że Syriusz znalazł sobie najlepszego przyjaciela.

 

— Zaczerwieniłeś się w chwili, gdy się do ciebie uśmiechnąłem — mówi James, teraz z czułym uśmiechem. Mimo obrażeń i bólu, który z pewnością wciąż odczuwa, jego oczy błyszczą. Wydając z siebie cichy śmiech, szepcze: — Byłeś taki nieśmiały.

 

— Nie mogłem nic na to poradzić — odpowiada cicho Regulus.

 

— Wiem — mówi mu James głosem łagodnym, jakby próbował być teraz dobry dla tego małego chłopca z bezradnymi uczuciami, jakby mógł wynagrodzić fakt, że nie był taki wtedy.

 

Regulus wyrzuca z siebie ostry śmiech i nabiera kolejną porcję dla Jamesa, a potem dla siebie.

 

— Nie wiesz też, że zbierałem brązowe kamyki, jeśli przypominały mi kolor twoich oczu. Wyglądałem przez okno każdego dnia po szkole, czekając, aż pojawisz się na chodniku, żebym mógł przywitać cię przy drzwiach, zanim zrobi to Syriusz. Chyba zapisałem co najmniej dwa dzienniki o tobie, zanim skończyłem jedenaście lat. Nawet nie chcesz wiedzieć, ile ich spaliłem, gdy miałem piętnaście. Ja... James, myślałem o tobie dosłownie cały czas. Byłeś... ja byłem...

 

— Regulus — mówi James, a jego oczy są tak nieznośnie łagodne. Tak piękne, nawet do dziś. — Powiedziałeś... powiedziałeś mi, że to, co we mnie lubiłeś, co później zacząłeś nienawidzić, to to, że sprawiałem, że czułeś, ale czułeś co? Co jest dalej?

 

— Nic — przyznaje bezradnie Regulus. — To był koniec zdania. Sprawiałeś, że czułem. Wystarczyło, że byłeś blisko mnie, a ja czułem.

 

— Och. — James przełyka ślinę. — Ja... och.

 

— Nie byłeś moim pierwszym zauroczeniem, James — szepcze Regulus. — Byłeś moją pierwszą miłością.

 

Oczy Jamesa niespodziewanie wypełniają się smutkiem, w jego spojrzeniu jest tyle żalu, jakby był pogrążony w żałobie.

 

— Od miłości do nienawiści. Jedna wielka tragedia.

 

— James — chrypi Regulus, a jego ręce drżą tak mocno, że musi odstawić pojemnik z bulionem na bok.

 

— Chciałbym móc się cieszyć, słysząc to — mówi mu James, wyglądając na całkowicie, kompletnie pokonanego. — Ale jak mógłbym? Nadal mnie nienawidzisz, prawda? Nawet teraz. Nawet po tym wszystkim.

 

— Ja... James, ja... — Regulus waha się, bo wie, czego potrzeba. Wie, co wszyscy chcą usłyszeć, ale nie może tego powiedzieć, ponieważ on... ponieważ słowa go zawodzą i po prostu nie potrafi.

 

Regulus nie jest w stanie tego zrobić. Nie tutaj, nie w taki sposób, może nigdy. To jak rozerwać własną pierś i obnażyć duszę przed całym światem, co jest tylko nieznacznie mniej przerażające niż obnażenie jej przed Jamesem. Regulus nie potrafi tego zrobić, a jednocześnie nie może sobie pozwolić na porażkę w zdobyciu lekarstwa dla Jamesa.

 

Przez cały ten czas Regulus był nieugięty w przekonaniu, że nie pocałowałby Jamesa nawet dla ratowania własnego życia, ale najwyraźniej jest gotów to zrobić, by ocalić życie Jamesa.

 

Właśnie to robi. Nie potrafi mówić, więc zamiast tego działa. Regulus nie zdaje sobie sprawy, że to zrobi, dopóki nie pochyla się na kolanach i nie składa zamkniętymi ustami pocałunku na wargach Jamesa. Jest szybki, trwa mgnienie oka, niemal niezręczny, bo James w ogóle się tego nie spodziewa. To ledwie muśnięcie ust, a Regulus wie, gdy tylko się odsuwa, że to nie wystarczy. Rozpaczliwie pragnie, by było inaczej, bo jego serce już teraz wali w piersi, nawet po czymś tak ulotnym.

 

James wpatruje się w niego szeroko otwartymi oczami, wyraźnie zaskoczony, z rozchylonymi ustami. Wygląda na tak bardzo, bardzo zdezorientowanego - i to jest nie w porządku. To niewłaściwe, że Regulus mu to robi. Regulus nie ma jednak wyboru.

 

— Regulus? — chrypi James, a w jego głosie jest tyle nadziei, że to rozdzierające serce.

 

— Chcę, żebyś wrócił ze mną do domu, James. Zrobię wszystko — szepcze Regulus, nachylając się znowu tak blisko, że James może dostrzec każdy szczegół jego twarzy i oczu. Regulus musi sprawić, by James to pojął. Musi, by James zrozumiał, co się właśnie dzieje.

 

Brwi Jamesa marszczą się, gdy bada twarz Regulusa, a potem jego wzrok powoli przesuwa się na bulion, a następnie na ogień. Regulus potrafi dokładnie wskazać moment, w którym James pojmuje, co się dzieje, bo to właśnie w tej ułamkowej sekundzie Regulus niemal słyszy, jak serce Jamesa pęka. Jego oczy wyraźnie gasną i przez jedną sekundę - tylko jedną - wygląda na absolutnie zdruzgotanego.

 

Regulus wie, co to znaczy nienawidzić samego siebie - robił to przez lata - ale nigdy nie nienawidził się tak bardzo jak w tej chwili, a najgorsze jest to, że to nawet nie jego wina. To nie wina Jamesa. Żaden z tych bólów nie jest czymś, nad czym mają kontrolę, począwszy od śmierci, a skończywszy na pocałunku. Był czas, gdy Regulus nie pragnąłby niczego bardziej niż złamać serce Jamesa, tylko po to, by mógł wiedzieć, jak to jest, ale ten czas dawno minął. Regulus by tego nie zrobił, gdyby nie musiał.

 

— Oczywiście, że tak — mówi James, a jego głos się załamuje, co Regulus odczuwa bezpośrednio w swojej piersi. Delikatny, smutny uśmiech wykrzywia wargi Jamesa, gdy kiwa głową. Rozumie. Właśnie tak, Regulus wie, że on rozumie. — Bardzo szybko będziemy w domu, kochanie. Razem tam dotrzemy.

 

— Wiem — szepcze Regulus, wyciągając dłoń, by chwycić rękę Jamesa i ścisnąć ją. Czeka, aż James odwzajemni uścisk, zanim pochyli się, by pokonać ostatni dystans dzielący ich usta.

 

Tym razem Regulus całuje Jamesa tak, jakby naprawdę tego pragnął. Jakby nie mógł się powstrzymać. Jakby nigdy niczego bardziej nie chciał. Unosi obie dłonie i ujmuje twarz Jamesa, pochylając się ku niemu, by pocałować go powoli i czule, delektując się sposobem, w jaki jego usta rozchylają się z cichym westchnieniem. Gdy Regulus czuje łzę spływającą po policzku Jamesa, dotykającą jego palca, delikatnie ją ściera. To ich tajemnica. Nikt poza nimi nigdy się o tym nie dowie.

 

To druzgocące, że łza wylana w chwili złamanego serca jest jedyną rzeczą, którą mogą zachować tylko dla siebie, ale Regulus nie wie, czego innego mógłby oczekiwać. Tacy właśnie są.

 

Jedna wielka tragedia.

 

A mimo to pocałunek jest tak cholernie dobry, że już po kilku sekundach Regulusowi kręci się w głowie, nawet zanim odważy się go pogłębić. Ale robi to, powoli i ostrożnie, a jego serce uderza o żebra, jakby próbowało wzbić się w powietrze. Nagle Regulus naprawdę tego pragnie. Nie może się powstrzymać. Nigdy nie pragnął niczego bardziej niż tego. Och, właśnie tego.

 

James unosi dłoń, by chwycić kark Regulusa, wydając z siebie cichy, pełen pragnienia dźwięk prosto w jego usta, a Regulus jest tak zdesperowany, by go posmakować, że aż drży. Wnętrze ust Jamesa smakuje jak bulion i ciepło, ale przede wszystkim jak on sam, a ślizganie się jego języka o język Regulusa wydobywa z niego bezradny, złamany jęk. Gdyby czternastoletni Regulus wiedział, że kiedyś będzie to robił, uznałby, że każda chwila bólu prowadząca do tego momentu była tego warta. Regulus, w swoim obecnym wieku, z trudem mógłby się z tym nie zgodzić.

 

Dłoń, którą Regulus zna na pamięć, wsuwa się w jego włosy, i teraz to James go całuje, naprawdę całuje. Nie ma znaczenia, gdzie się znajdują, przez co przeszli, ani nawet w jakim są obecnie stanie. Arena mogłaby się na nich zawalić, a Regulus wątpi, czy by go to obchodziło.

 

James odsuwa się tylko na tyle, by zaczerpnąć ostry oddech, a potem rzuca się za ustami Regulusa jak człowiek opętany, jedną dłoń zanurzając w jego włosach, drugą chwytając go za bok, by przyciągnąć go bliżej. Regulus jest na to aż nazbyt chętny. Napiera do przodu, pragnąc więcej, pragnąc wszystkiego, czegokolwiek. Czuje… och, on czuje…

 

— Cholera — syczy James, gwałtownie odrywając się od Regulusa i odwracając głowę z grymasem bólu. Spogląda na swoją nogę z taką wściekłością, jakby rozważał jej amputację za to, że ośmieliła się im przerwać.

 

Regulus opiera dłoń o ścianę jaskini tuż obok głowy Jamesa, chowając twarz w jego ramieniu. Próbuje dyskretnie złapać oddech, nie chcąc, by ktokolwiek na świecie zobaczył, jak bardzo go to wszystko rozbiło.

 

Mija chwila. Dwie. Trzy. Regulus i James po prostu oddychają, nie poruszając się ani nie odzywając przez długi czas. W końcu, gdy Regulus jest już prawie pewien, że udało mu się opanować, unosi głowę i odchrząkuje. Jego głos brzmi nieco drętwo, jakby czytał kwestie z scenariusza, gdy mruczy:

 

— Cóż, to było trochę głupie robić coś takiego, kiedy jesteś ranny. Nie możemy tego robić, ani niczego innego, dopóki nie wyzdrowiejesz, James.

 

— Tak — mówi cicho James, spuszczając wzrok. — Tak będzie najlepiej. Ale to było... — waha się, po czym podnosi oczy, by spojrzeć na Regulusa, a Regulus wie, że to szczere. Cokolwiek zaraz powie, będzie to prawdą. — To była jedna z najszczęśliwszych chwil mojego życia, mimo bólu.

 

Przepraszam - pragnie powiedzieć Regulus.

 

— To był najlepszy pocałunek w moim życiu — mówi zamiast tego Regulus, bo skoro nie może przeprosić, może przynajmniej powiedzieć prawdę o tym.

 

Usta Jamesa wyginają się w krzywy uśmiech, który choć nie do końca dociera do jego oczu, jest równie szczery.

 

— Dobrze wiedzieć.

 

— Powinniśmy dokończyć ten bulion i się przespać — szepcze Regulus, sięgając po termos, by zrobić właśnie to. Karmienie Jamesa nie jest już niezręczne ani krępujące.

 

Z jakiegoś powodu, teraz jest to o wiele bardziej intymne.

 

~•~

 

Lekarstwo dla Jamesa przychodzi niedługo po tym, jak skończyli bulion, niecałą godzinę później. Wie, że powinien się z tego cieszyć, ale głównie pozostawia to w jego ustach gorzki posmak.

 

To, co było potrzebne, by je zdobyć…

 

James nawet nie chce o tym myśleć. Nigdy nie wyobrażał sobie sytuacji, w której mógłby dostać coś, czego pragnął tak długo, nie będąc nawet blisko rzeczywistego posiadania tego. To nie jest wina Regulusa, James o tym wie, ale to i tak cholernie boli.

 

Cóż, teraz James wie, że Regulus pocałowałby go, gdyby chodziło o uratowanie mu życia i gdyby dosłownie nie było innego wyjścia. Jakież to cholernie romantyczne.

 

To wszystko jest totalnie popieprzone. James nie chce być zawzięty, ale nie potrafi powstrzymać gniewu i bólu, które w nim narastają. Cierpi, czuje się jak śmierć na ciepło, a do tego otrzymał najlepszy pocałunek w swoim życiu od mężczyzny, którego pragnie tak bardzo, że nie może o nim zapomnieć - ale tylko po to, by uratować mu życie. Nigdy, przenigdy nie dostałby tego pocałunku w innych okolicznościach, a świadomość tego boli. Ich pierwszy pocałunek, a nawet nie może się nim naprawdę cieszyć. Prawie żałuje, że w ogóle do niego doszło.

 

Prawie.

 

Regulus cieszy się z lekarstwa bardziej niż James, ale trudno mu się cieszyć, gdy czuje, jakby płomienie lizały jego nogę od góry do dołu.

 

Syriusz przysłał więcej tej magicznej maści, która błyskawicznie leczy rany i neutralizuje infekcje; nie wiedzą, jak dobrze zadziała przy tak poważnym urazie, ale jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać, prawda? Nie ma jej zbyt wiele, ledwie wystarczająco na nogę Jamesa, co ma sens, bo Regulus nie ma żadnych otwartych ran. Ma kilka siniaków na twarzy i prawdopodobnie w innych miejscach, których James nie widzi, ale to wszystko.

 

Kartka zawiera tylko jedno słowo: Przepraszam. Na ten widok w gardle Jamesa tworzy się gula i wszystko w nim pragnie pocieszyć Syriusza, ale odkrywa, że nie potrafi. W tej chwili "przepraszam" nie wydaje się wystarczające, a to nawet nie jest wina Syriusza. Regulus również nie reaguje na wiadomość; po prostu wrzuca kartkę do ognia i odwraca wzrok, gdy ta płonie.

 

Regulus składa kawałek materiału i podaje go Jamesowi, żeby mógł go zagryźć, co James robi, a następnie rozprowadza maść na miejscach wejścia i wyjścia, gdzie hak przebił się przez jedną stronę jego uda i wyszedł po drugiej. Szczerze mówiąc, to nieznośny ból. James zaciska zęby na materiale, tłumiąc swój krzyk, i uderza pięścią w podłogę jaskini, jakby jakaś inna forma bólu mogła go rozproszyć.

 

— Przepraszam. Wiem, wiem, przepraszam — powtarza Regulus w autentycznym przerażeniu, brzmiąc na spiętego i roztrzęsionego. James wie, nawet w swoim cierpieniu, że Regulus po prostu mamrocze bez zastanowienia, co w jakiś sposób sprawia, że jest jednocześnie o wiele lepiej i o wiele gorzej, gdy Regulus chrypi: — Wszystko będzie dobrze. Obiecuję, że będzie dobrze. Już prawie koniec, kochanie. Zaraz się skończy. Ciii, wszystko w porządku.

 

Więc Regulus nie może przestać go nienawidzić, ale może nazywać go "kochaniem" i wpadać w panikę za każdym razem, gdy James odczuwa silny ból?

 

Cudownie. Po prostu zajebiście cudownie.

 

Mówiąc o szczytowych momentach bólu, ten jest tak silny, że James dosłownie traci przytomność. Nie wie, że to nadchodzi, dopóki ciemność nie zaczyna wkradać się na brzegi jego pola widzenia, a wtedy czuje tylko ulgę, bo przynajmniej nie musi już dłużej znosić tego cierpienia. Odpływa, podczas gdy Regulus wciąż zajmuje się jego nogą.

 

James śpi nieprzerwanie aż do rana, co uświadamia sobie, gdy się budzi. Pierwszą rzeczą, którą zauważa, jest to, że on i Regulus leżą przytuleni pod kocem, dokładnie tak jak przed pojawieniem się bulionu. Regulus obejmuje Jamesa nawet we śnie, jego palce spoczywają bezwładnie we włosach Jamesa, jakby głaskał je, zanim zasnął.

 

Następną rzeczą, którą James zauważa, jest wyraźny brak bólu w nodze. Wstrzymuje oddech, gdy unosi głowę i patrzy na nią, a jego serce bije mocno, gdy widzi, jak bardzo się poprawiła. Każda rana po przebiciu jest znacznie mniejsza, a jego noga nie jest już opuchnięta i zapalona. Nie jest całkowicie wyleczona, ale powinien być w stanie na niej chodzić, a sam James również czuje się znacznie lepiej.

 

James wypuszcza powietrze i odchyla głowę do tyłu, pozwalając sobie przez chwilę rozkoszować się tą ulgą. Czuje absurdalną chęć, by wybuchnąć histerycznym śmiechem, jednak powstrzymuje się, bo Regulus wciąż śpi. Ostrożnie odwraca głowę i przygląda mu się. W tym stanie twarz Regulusa jest rozluźniona i niewinna, nieznośnie słodka, jak u anioła, którym czasem udaje, że jest, choć z pewnością nim nie jest.

 

Powoli James unosi dłoń i delikatnie odgarnia włosy z twarzy Regulusa. Są nieco przylizane i przetłuszczone po tygodniu bez prysznica, ale James wie, że sam jest równie brudny w tej chwili. Obaj są pokryci potem, brudem i zaschniętą krwią. A jednak, jak zawsze, Regulus wciąż jest piękny.

 

Przez chwilę James czuje się, jakby tonął w świadomości, że obaj żyją i obaj mogą wrócić do domu. To niemal zbyt piękne, by mogło być prawdziwe, ale James czuje, jak nadzieja oplata jego kości, nie pozwalając mu się poddać. Są już tak blisko. James może znów zobaczyć swoich rodziców. James może znów zobaczyć Syriusza. Mogą to zrobić.

 

Determinacja i czyste poczucie celu, które ogarniają Jamesa, zapierają mu dech w piersiach. Cały żal i ból muszą poczekać, aż dotrze do domu, ponieważ w tej chwili James walczy o coś więcej niż tylko o Regulusa - po raz pierwszy przyznaje sobie przywilej walki również o siebie. Regulus wróci do domu bez względu na wszystko, ale teraz James ma to szczęście, że może mu towarzyszyć.

 

— Regulus, no dalej, obudź się — szepcze James, delikatnie przeczesując palcami włosy Regulusa.

 

Cichy, pełen niezadowolenia dźwięk wydobywa się z ust Regulusa, który przytula się mocniej do Jamesa. Wciąż śpi, wyraźnie próbując jednocześnie trzymać się snu i Jamesa. Z jego ust wydobywa się miękkie westchnienie, a serce Jamesa ściska się gwałtownie, gdy uświadamia sobie, co Regulus mówi. To tylko delikatny, zniekształcony przez sen dźwięk jego imienia na ustach Regulusa. Brzmi tak słodko, że James mógłby się rozpłakać.

 

Ponownie James przeczesuje palcami włosy Regulusa i lekko go trąca. Regulus znów mówi:

 

— James — tym razem brzmiąc na nieco oburzonego, gdy przytula się jeszcze mocniej.

 

— Wiem, kochanie, wiem — mamrocze James, wzdychając ciężko, gdy pochyla głowę, by przycisnąć policzek do ramienia Regulusa. On też jest wyczerpany. Jest tak bardzo, bardzo zmęczony. Chce wrócić do domu.

 

James daje Regulusowi jeszcze chwilę, zamykając oczy i pozwalając sobie na krótką przerwę. Po prostu oddycha. Nie myśli. To jedna chwila, którą kradnie dla nich obu, a potem otwiera oczy i bierze głęboki oddech, bo wciąż mają przed sobą kawał drogi. Zaczyna budzić Regulusa bardziej stanowczo.

 

Gdy Regulus w końcu się budzi, jest marudny w ten sposób, który James mimo wszystko uwielbia. Uczucie, jakie żywi do Regulusa, jest tak silne, że niemal go dusi, a po ich pocałunku to doznanie staje się wręcz bolesne. Trudno mu patrzeć na Regulusa, choć paradoksalnie, to jedyne, czego pragnie.

 

Mimo to muszą ruszać. Nie mogą zostać tu dłużej, bo Bernice i Axus z pewnością już węszą, niemal czując smak zwycięstwa, podobnie zresztą jak James i Regulus. Regulus z ulgą zauważa, że James może przynajmniej stać i chodzić, choć odczuwa pewien dyskomfort - nic jednak w porównaniu z tym, co było wcześniej, więc James jest w stanie znieść to bez narzekania.

 

Regulus ponownie zdejmuje na chwilę kurtkę, by odciąć kolejny fragment swojej koszuli dookoła, skracając ją nieco powyżej pępka i odsłaniając przy tym swoją szczupłą talię. Ten widok oraz odsłonięty dół pleców sprawiają, że Jamesowi zasycha w ustach; nie może powstrzymać się od patrzenia, a kiedy Regulus przyłapuje go na tym, nie mówi ani słowa. Po prostu zakłada z powrotem kurtkę - nie zapinając jej - i klęka przed Jamesem, by ponownie owinąć jego nogę. Jest ona już tak wyleczona, jak to tylko możliwe na ten moment, ale bandażowanie chroni ją przed czynnikami zewnętrznymi podczas przemierzania lasu.

 

Nie rozmawiają zbyt wiele podczas przygotowań do wyjścia, a James z całego serca pragnie, by nie było między nimi tego przytłaczającego napięcia. To sprawia, że jest zdenerwowany. Nie chce czuć złości ani rozdrażnienia, ale nie może nic na to poradzić.

 

Jednak nie mogą po prostu… wyruszyć bez planu, więc w końcu zaczynają rozmawiać o tym, co dalej. Z jakiegoś powodu łatwiej im dyskutować o kolejnych ruchach i przetrwaniu niż o czymkolwiek innym, więc właśnie to robią. Jest siódmy dzień, a tylko trzy osoby stoją między nimi a powrotem do domu, więc jaki dokładnie mają plan? Cóż, nie mijają nawet pełne pięć minut dyskusji, a już się sprzeczają.

 

— Nie — warczy James. — Nie wierzę w to.

 

— James — cedzi przez zęby Regulus — wiem, że to twój sojusznik…

 

— Peter jest moim przyjacielem — przerywa ostro James. — Jest moim przyjacielem, Regulus. Obiecuję ci, że nie sprzymierzy się z Bernice, jasne? Nie zrobiłby tego.

 

— Dlaczego? — prowokuje Regulus, zatrzymując się u wejścia do jaskini i wbijając w niego gniewne spojrzenie, z zaciśniętą szczęką. — Szansa na powrót do domu, na współpracę z kimś, kto pomoże ci wrócić - to zbyt dobra okazja, by ją przepuścić, James. Jeśli oni współpracują…

 

— Oni nie współpracują — sprzeciwia się James. — Peter nie jest pieprzonym śmierciożercą.

 

— Więc gdzie on jest? — żąda odpowiedzi Regulus.

 

James zaciska szczękę.

 

— Nie wiem, ale nie jest z nią. Ona chce nas martwych, tak samo jak Axus. Peter nie zdradziłby mnie w ten sposób.

 

— Jeśli przedkłada swoje przetrwanie ponad wszystko, to może tak zrobić — odpowiada Regulus, marszcząc brwi. — Odpowiedz mi na to, James. Co się stanie, gdy natkniemy się na niego, jeśli nie jest śmierciożercą, co?

 

Na to James nie ma odpowiedzi.

 

— On również stoi między nami a powrotem do domu — przypomina mu Regulus, nie spuszczając z niego wzroku. — Załóżmy, że jest sam i chce nam pomóc rozprawić się z Bernice i Axus. Co wtedy?

 

— Naprawdę mam już dość tego pytania — cedzi przez zęby James. — Nie wiem, do cholery, jasne?! Nie wiem!

 

— James — mówi Regulus, a jego głos łagodnieje — musisz…

 

— Zamknij się! — wybucha James. — Na litość boską, po prostu się zamknij.

 

Regulus cofa się lekko, zamykając usta tak gwałtownie, że jego zęby uderzają o siebie z trzaskiem. Wpatruje się w Jamesa, a James odwzajemnia spojrzenie, oddychając ciężko. Jest tak wściekły. Tak rozjuszony i sfrustrowany z powodu tylu rzeczy.

 

James czeka na wyrzuty sumienia, które wie, że powinien poczuć, ale one nie nadchodzą. Nie jest mu przykro. Nie chce przepraszać ani cofać swoich słów. Chce, żeby Regulus się zamknął, przestał mu wytykać, jak cholernie okropne jest wszystko, cały czas. Między nimi zapada cisza, a James jest zbyt wściekły, by się tym przejmować.

 

Regulus spuszcza wzrok i odwraca się, po czym bez słowa rusza w stronę wyjścia z jaskini. James podąża za nim, trzymając w dłoni toporek. To Regulus mu go przyniósł, a teraz James ściska mocno jego rękojeść.

 

Żaden z nich nie odzywa się ani nie patrzy na drugiego, gdy Regulus prowadzi ich do strumienia, by mogli uzupełnić zapasy wody. James wciąż czeka, aż poczuje się źle z powodu zranienia uczuć Regulusa, bo wie, że to zrobił; widział to w oczach Regulusa w momencie, gdy to się stało. James czeka, ale wyrzuty sumienia nie pojawiają się. Nawet gdy jego gniew przygasa, nie czuje się winny.

 

Nad strumieniem obaj znajdują czas, by porządnie zmoczyć włosy i wziąć prowizoryczne kąpiele, używając szmatki do wytarcia brudu i kurzu, który narastał przez kilka dni. To nawet nie umywa się do prysznica, ale James musi przyznać, że czuje się lepiej, będąc choć trochę czystszym niż wcześniej. Zostaje nawet uraczony widokiem talii i bioder Regulusa lśniących w słońcu od kropel wody, i to absurdalne, jak bardzo chce podejść i po prostu, cholera, ugryźć. Nie żaden figlarny gryzek, nie - James pragnie zatopić zęby w ciele Regulusa i zostawić głębokie ślady od jednej wystającej kości biodrowej do drugiej.

 

Ostatecznie James musi odwrócić wzrok, by opanować to pragnienie.

 

Opuszczają strumień bardziej nawodnieni i nieco czystsi, ale napięcie między nimi wcale nie zelżało. Nadal, nawet teraz, nie odzywają się do siebie. James zauważa, że Regulus zerka na niego ostrożnie co kilka minut, ale on sam idzie dalej, wpatrując się prosto przed siebie.

 

James nie ma pojęcia, dokąd zmierzają. Nigdy nie wyszli poza dyskusję o Peterze, więc po prostu idzie w tym samym kierunku co Regulus. W tym momencie odmawia nawet zapytania o to.

 

Jego noga wciąż boli, a tępy ból stopniowo daje o sobie znać coraz bardziej z każdym kolejnym krokiem. Wbrew własnej woli James nieco zwalnia. Regulus natychmiast dostosowuje swoje tempo, nie mówiąc ani słowa. Cisza jest tak głośna, że normalnie James nie mógłby jej znieść - ale wciąż jest zbyt wściekły, by się tym przejmować.

 

Idą zaledwie nieco ponad godzinę, gdy James nie ma innego wyjścia, jak tylko zrobić sobie przerwę. Zaczął utykać i musi na chwilę odpocząć, więc podchodzi, by oprzeć się o drzewo. Nie tłumaczy się Regulusowi, nawet nie woła go, ale Regulus i tak zatrzymuje się w tej samej chwili co on.

 

— Twoja noga? — pyta cicho Regulus, w końcu przerywając ciszę.

 

James tylko mruczy twierdząco.

 

Regulus przełyka ślinę, po czym odwraca się i odchodzi między drzewa. James obserwuje, jak odchodzi, nie odzywając się nawet wtedy, gdy traci go z oczu. Mija kilka chwil ciszy i echo obecności Regulusa, które po sobie zostawił, a potem James czuje, jak wraz ze zmęczeniem, rozdrażnieniem i bólem, wkrada się w niego niepokój.

 

James nie znosi sytuacji, gdy nie widzi Regulusa. To powoduje, że u podstawy jego karku tworzy się węzeł stresu; sprawia, że jest spięty. Nie ma co się łudzić, James wciąż jest wściekły z jakiegoś cholernego powodu, którego sam nie potrafi dokładnie określić - być może jest wściekły na wszystko - ale to nie znaczy, że chce, by Regulus odszedł.

 

Choć James naprawdę potrzebuje tej przerwy, zaczyna się podnosić, by podążyć za Regulusem, gdziekolwiek ten poszedł, bo taki już jest, prawda? Zawsze tak robi. To żałosne. Mimo to nie potrafi się powstrzymać, więc właśnie to zaczyna robić, zatrzymując się dopiero wtedy, gdy Regulus znów pojawia się w zasięgu wzroku.

 

Regulus trzyma w dłoniach sporą gałąź, dłuższą niż szerszą, i przynosi ją prosto do Jamesa. Wyciąga ją w jego kierunku i mamrocze:

 

— Żebyś mógł odciążyć nogę.

 

James nie odzywa się ani słowem, gdy wyciąga rękę i bierze gałąź. Po prostu odwraca wzrok i opiera się o drzewo. Ból w nodze powoli, lecz systematycznie słabnie.

 

— James — mówi cicho Regulus, nie będąc w stanie spojrzeć mu prosto w oczy, gdy ten na niego patrzy. — Przepraszam.

 

— W porządku — odpowiada krótko James, a jego ton wyraźnie wskazuje, że wcale nie jest w porządku, choć szczerze mówiąc, sam nie wie, o co właściwie jest zły.

 

— Jasne — szepcze Regulus. — Dobrze. Przepraszam.

 

Znów zapadają w milczenie, unikając swoich spojrzeń, a kilka minut później, gdy James czuje się na siłach, ruszają dalej. Kij bardzo pomaga, do tego stopnia, że James niemal chce podziękować Regulusowi za ten pomysł, ale słowa więzną mu w gardle, blokowane przez gęsty węzeł frustracji.

 

Kolejna godzina mija w dławiącej ciszy.

 

— W porządku? — pyta w końcu Regulus. — Z twoją nogą, mam na myśli.

 

— W porządku — odpowiada krótko James.

 

Regulus zatrzymuje się gwałtownie, przez co James go mija. James nie zatrzymuje się ani nie odwraca, po prostu idzie dalej, a wtedy Regulus chrapliwie wypowiada:

 

James.

 

Na to, jak Regulus wypowiada jego imię, James zatrzymuje się. Brzmi na tak zrozpaczonego. Autentycznie zranionego. Może nawet trochę przestraszonego. Mimo wszystko, słysząc Regulusa w takim stanie, James czuje, jak coś głęboko w nim drga, jakby zaczepiło się o jego duszę i wyciągnęło go z własnych emocji. Powoli odwraca się.

 

Przez moment Jamesa ogarnia tak ślepy gniew i kipiąca uraza, że niemal nie może oddychać, a nie potrafi określić ich źródła. To wszystko naraz, myśli. Nadchodzi z różnych kierunków, wszystko nagromadziło się zbyt wysoko i zaczyna się przewracać. To poczucie straty, ta arena, wspomnienie pocałunku, który nie był prawdziwy.

 

A jak Regulus śmie patrzeć na niego w ten sposób? Jakby też był zraniony. Jakby ostre krawędzie Jamesa wbijały się w niego, jakby nie był wykuty z kamienia. Jakby bardziej bał się gniewu Jamesa niż wtedy, gdy ktoś zagraża jego życiu.

 

— Wiesz, nie potrafisz znieść nawet ułamka tego, co sam dajesz — mówi mu James ostrym głosem.

 

— Wiem — mruczy Regulus, a jego ramiona opadają. — Zdaję sobie sprawę, że to moja wada.

 

— Więc jak to jest? — prowokuje James. — Hm? Dobrze się z tym czujesz, Regulus?

 

— Nie — mówi cicho Regulus — wcale nie.

 

James ostro kiwa głową.

 

— Może pomyśl o tym następnym razem, gdy zapomnisz przejmować się uczuciami innych ludzi. Wiesz, ja też je mam. Czy kiedykolwiek przyszło ci do głowy, że ja również się zmagam? Nie sądzisz, że to wszystko też na mnie wpływa? Wszystko? Ja tego nienawidzę, Regulus. Ja... — Przełyka ślinę, a jego klatka piersiowa zaciska się, gdy kłębowisko emocji wewnątrz niego zbija się w jedną masę i uderza o wnętrze jego żeber. — Potrzebuję czegoś dobrego, a nie mogę tego znaleźć. Ty nawet nie chcesz mi pomóc szukać.

 

— James — chrypi Regulus, a jego twarz wykrzywia się w wyrazie żalu.

 

Muszę wierzyć w coś dobrego — wykrztusza James, rozpaczliwie pragnąc, by Regulus zrozumiał. — Peter nie może być śmierciożercą, bo ja... ja potrzebuję, żeby nim nie był. Dlaczego próbujesz mi to odebrać?

 

Regulus obejmuje się ramionami w pasie, dłonie zaciskają się na rękawach kurtki, palce mocno ściskają materiał, wykręcając go.

 

— Po prostu... chciałem, żebyś był przygotowany. Nie chcę, żebyś został zraniony, James.

 

— Za późno na to, do cholery! — wybucha James. — Nie rozumiesz? Nie możesz mnie przed tym ochronić, bo ja już tu jestem! Jestem tu, kurwa, razem z tobą, a ty nie możesz oczekiwać, że będę kimś, kogo potrzebujesz dla własnego komfortu, a potem odwrócić się i zniszczyć mnie, gdy robię wszystko, co w mojej mocy, żeby nie zatracić samego siebie!

 

— Ja... przysięgam, że nie próbuję cię zniszczyć — zaczyna Regulus, ale James mu przerywa.

 

— Traktujesz mnie jak idiotę, bo ośmielam się dostrzegać dobro w ludziach, ale jeśli w nikim nie ma nic dobrego, to jaki to ma, kurwa, sens? — warczy James. — Nie wiem jak ty, ale ja muszę wierzyć, że na tym świecie istnieje dobro, bo inaczej o co w ogóle walczymy? Jaki jest sens życia, jeśli nie pozwalamy sobie mieć ku temu powodów? Nie każdy na tym świecie nas zawiedzie i nie jestem głupcem, oczekując od kogoś tego, co najlepsze, bo wszyscy tu jesteśmy, wszyscy się staramy, i to musi coś znaczyć. Potrzebuję, żeby to coś znaczyło.

 

— W porządku, James — szepcze Regulus. Przełyka ciężko ślinę i kiwa głową, a w jego oczach widać głęboki smutek. — W porządku.

 

James prycha.

 

— Nie zgadzasz się.

 

— Przepraszam — chrypi Regulus. — Chciałbym móc się zgodzić.

 

— Dlaczego nie możesz? — pyta James sfrustrowany. — Nie rozumiem. Przynajmniej ja próbuję. Ty nie... ty nawet nie spróbujesz, zdajesz sobie z tego sprawę? Dlaczego?

 

— Jedynym dobrem, jakie kiedykolwiek poznałem na tym świecie, byliście ty i Syriusz — wyznaje Regulus — a wy obaj mnie zawiedliście.

 

— Pieprz się, Regulus — syczy James, a jego dłonie drżą, gdy ogarnia go gniew. — Nawet wtedy, nawet jako piętnastolatek, byłem dokładnie taki sam. Próbowałem, i próbowałem, i próbowałem. Naprawdę się starałem, ale ty to utrudniałeś. Czy kiedykolwiek, choć raz, przyszło ci do głowy, że może... — Głos mu się załamuje, a gardło nagle wydaje się opuchnięte. — Może ja potrzebowałem...

 

— James — odzywa się Regulus.

 

— Może ja też potrzebowałem, żeby komuś zależało — chrypi James. — Czy to kiedykolwiek przyszło ci do głowy? To znaczy, ja... rozumiałem, wiesz? Naprawdę rozumiałem, że miałeś trudną sytuację, ale to było jakby... nie wiem. Jakbyś zapomniał, że w tym wszystkim nie tylko ty coś straciłeś. Miałem piętnaście lat, Regulus. Piętnaście lat i starałem się jak mogłem, a ty mnie odpychałeś.

 

Regulus odwraca wzrok.

 

— Wiem. Ja... chciałem.

 

— Chciałeś — powtarza James pustym głosem.

 

— Chyba zapomniałem, jak to jest pozwolić komuś być blisko — mówi Regulus. — Może to czyni mnie samolubnym, może to czyni mnie okrutnym…

 

— Nie, to nie... ja nie... — James bierze głęboki, uspokajający oddech i kręci głową. — Ty też miałeś piętnaście lat. Ledwo co. Byliśmy dziećmi, Reg. Żaden z nas nie wiedział, co robi, a szczerze mówiąc, nie mogę powiedzieć, że wiemy teraz. Ale nie obwiniam cię, rozumiesz? Nie... nie obwiniam nikogo z nas. To nie była nasza wina. Ani moja, ani twoja, ani Syriusza.

 

— A jednak jesteś na mnie o to zły — mruczy Regulus.

 

James zaciska szczękę, po czym sztywno mówi:

 

— Tak, jestem zły. Nie starałem się tylko dlatego, że taki już jestem, Regulus. Starałem się, bo cię potrzebowałem. Potrzebowałem cię, a tobie było wszystko jedno. Więc tak, jestem wściekły. Jestem wściekły, bo czasami czuję, że wszystko, co robię, to próbuję, tylko po to, by za każdym razem ponieść porażkę, a nie potrafię się poddać, więc tkwię w tym samym pieprzonym kręgu bez wyjścia. I oto jesteśmy - nadal próbuję, nadal nie odpuszczę, i doprowadza mnie to do szału, że wciąż cię potrzebuję, a tobie wciąż jest wszystko jedno.

 

— To nie jest sprawiedliwe — mówi cicho Regulus. — Nie mogę dać ci tego, czego potrzebujesz, jeśli mi przynajmniej nie powiesz, co to jest. Wtedy też tego nie zrobiłeś, James, czy zdajesz sobie z tego sprawę? Tak bardzo się starałeś, próbowałeś coś zrobić, gdy nie było nic, co mógłbyś zrobić, i po prostu nie chciałeś odpuścić, nawet gdy mówiłem ci wielokrotnie, że nie potrzebuję ani nie chcę, żebyś się mną opiekował. Ale ani razu nie powiedziałeś, że mnie potrzebujesz, aż do teraz.

 

— Nie wiedziałem, jak to powiedzieć — przyznaje James ochrypłym głosem. — Nawet nie zdawałem sobie z tego sprawy, dopóki nie było za późno. Czy to nie jest popierdolone? Nawet nie byłem świadomy, że cierpię, bo byłem zajęty ignorowaniem tego, bo... bo łatwiej było skupić się na twoim bólu niż pozwolić sobie poczuć własny. Ja... opiekuję się wszystkimi innymi, bo dzięki temu czuję się dobrze, ale robię to też po to, żeby nie musieć stawić czoła temu, że czasami ja też potrzebuję, żeby ktoś się mną zaopiekował.

 

Skóra wokół oczu Regulusa jest napięta, a James widzi własne żale odbite w jego spojrzeniu. Tyle historii, tyle bólu między nimi, i może to wszystko, co znają. Może właśnie tak przetrwali tak długo na arenie. To nie jest nic nowego. Cierpią już od lat.

 

— Czego ode mnie potrzebujesz? — pyta Regulus.

 

— Głównie ciebie — mówi James z gorzkim śmiechem, bo wie, że tego nie dostanie, nie naprawdę. — Ale zadowolę się tym, że pozwolisz mi dalej próbować. Nie chcę przygotowywać się na najgorsze, jednocześnie mając nadzieję na najlepsze; chcę wierzyć, że jest dobro na tym świecie i w ludziach, którzy na nim żyją, nawet jeśli się z tym nie zgadzasz.

 

Regulus bierze głęboki oddech, po czym kiwa głową.

 

— W porządku.

 

— W porządku — chrypi James, a węzeł w jego piersi rozluźnia się, gdy drżąco wypuszcza powietrze. — Po prostu... potrzebuję tego, Regulus. Naprawdę potrzebuję. Muszę wierzyć, że to wszystko ma jeszcze jakiś sens, bo ja... ja nie mogę…

 

— Jest — przerywa mu Regulus. — Zawsze jest jakiś sens, James, i gdziekolwiek go znajdujesz... cóż, nie ma znaczenia, kto się z tym zgadza, a kto nie. Każdy z nas ma coś, co pozwala mu iść dalej. Twoja rzecz jest piękna, wiesz? Naprawdę piękna.

 

James czuje, jak opada z sił, a jego oczy zachodzą łzami.

 

— Naprawdę jest?

 

— Tak — szepcze Regulus.

 

— A co jest twoją rzeczą? — mamrocze James.

 

Regulus wzdycha, posyłając mu zrezygnowany uśmiech.

 

— Głównie czysta złośliwość, ale też... Strach. Strach pozwala mi iść dalej, bo boję się tego, co się stanie, jeśli przestanę. Nie wiem, czy to czyni mnie tchórzem, ale wiem, że twoja determinacja, by brnąć naprzód, bo odmawiasz poddania się czy zaprzestania prób... Cóż, to wcale nie jest głupie. Jesteś odważny, James. Pięknie odważny.

 

James czuje, jakby to rozbiło go na kawałki. Dociera do niego wtedy, jak bardzo się boi, jak rozpaczliwie potrzebuje swojej nadziei i wytrwałości w ciągłych próbach, bez względu na porażki, bo przecież będzie żył dalej. Bo może wrócić do domu, a to oznacza, że musi nauczyć się żyć z tym, przez co przeszedł.

 

I właśnie dlatego jest tak wściekły. Jest zrozpaczony, bo nie może po prostu... uciec od koszmarów, które się tu wydarzyły, i musi dźwigać ich ciężar po tym, jak zniósł już tak wiele. To doprowadza go do szału. To druzgocące.

 

Ale to, co powiedział mu Regulus, łagodzi tę wściekłość, strach i poczucie porażki. Coś niewinnego i delikatnego budzi się w jego wnętrzu, w samej głębi duszy, i otula jego serce ciepłem i poczuciem bezpieczeństwa. Sprawia, że czuje, iż wszystko będzie dobrze. Daje mu poczucie bezpieczeństwa.

 

— Dziękuję — wydusza z siebie James.

 

— Powinniśmy już iść — mówi cicho Regulus, odwracając się, by ruszyć dalej, ale nagle zatrzymuje się i spogląda za siebie. — James?

 

— Tak? — szepcze James.

 

— Jeśli jest coś, czego to wszystko mnie nauczyło — mówi mu Regulus — to tego, że zawsze mi zależało.

 

James wciąga gwałtownie powietrze, wstrzymując je, gdy w jego piersi rozrasta się uczucie niczym balon, a serce zaczyna bić na nowo mocnym uderzeniem. Patrzy w oczy Regulusa, te oczy, które zna tak dobrze, i wie, że to prawda. Regulus mówi szczerze. To jest prawdziwe.

 

Zawsze mu zależało.

 

Och.

 

James mimowolnie się uśmiecha, czując się bardziej sobą niż kiedykolwiek, a kąciki ust Regulusa unoszą się na ten widok, zanim odwraca się i odchodzi.

 

Czując się znacznie lepiej, James z radością podąża za nim.

Chapter 24: Zawahanie

Chapter Text

— Eee, dokąd właściwie idziemy? — pyta w końcu James, gdy idą już od dłuższego czasu. Atmosfera między nimi się ustabilizowała, więc zdążyli przeprowadzić kilka luźnych rozmów o błahostkach, szczególnie podczas niezbędnych przerw, których potrzebował James.

 

— Szkarłatna rzeka. Jeśli pozostali jeszcze tam nie dotarli, to prędzej czy później się tam zjawią, szukając zapasów, których nie znajdą. Poza tym, jeśli uda nam się tam dotrzeć przed nimi, będziemy mieli dobrą pozycję, bo to miejsce otoczone jest otwartą przestrzenią, więc zobaczymy ich z daleka, gdy będą nadchodzić — wyjaśnia Regulus.

 

— Dlaczego nie znajdą tam zapasów?

 

— Wyrzuciłem je. Wszystkie.

 

— Więc, czekaj, dlaczego wyrzuciłeś wszystkie zapasy? — pyta zdezorientowany James, nie do końca rozumiejąc sens tego działania.

 

Twarz Regulusa wykonuje dziwny, nerwowy tik.

 

— Cóż, utknąłem tam i byłem sfrustrowany, więc ja…

 

— Dostałeś napadu złości? — pyta James, rozbawiony tą myślą.

 

— Coś w tym rodzaju — mruczy Regulus. — W każdym razie, wyszło to na dobre. Przynajmniej mamy pewność, że inni nie będą mogli z nich skorzystać. Peter nie ma broni ani zapasów. Axus ma tylko swój hak, a Bernice miecz, i to wszystko. Jasne, mogą przetrwać tam na zewnątrz, ale prędzej czy później zatęsknią za wygodą, jaką dają zapasy. To ich przyciągnie, o ile już tego nie zrobiło.

 

James mruczy w zamyśleniu.

 

— A co zrobimy, jeśli dotrzemy na miejsce i zastaniemy tam już czekających Bernice i Axus?

 

— Będą próbowali nas zabić, a zamiast tego to my zabijemy ich — odpowiada Regulus bez chwili wahania.

 

— Tak po prostu, co? — mruczy James.

 

— Nie podoba mi się to bardziej niż tobie, James — odpowiada cicho Regulus, obracając sztylet między palcami, z kącikami ust opuszczonymi w dół.

 

— Mam dość tej całej śmierci — przyznaje James, spoglądając na swój toporek, nie do końca pewien, kiedy zdążył się z nim tak oswoić, że jego dłoń czasem wydaje się dziwnie pusta bez jego ciężaru.

 

Regulus bierze głęboki oddech.

 

— Wiem, ja też, ale to wszystko wkrótce się skończy. Może nawet dzisiaj wieczorem. Moglibyśmy... James, moglibyśmy być w domu już jutro. Na tym musimy się skupić.

 

— A co potem? — pyta James, nie kryjąc satysfakcji, że może odwrócić słowa Regulusa przeciwko niemu.

 

— Co? — wypala Regulus, zerkając na niego. Gdy tylko ich spojrzenia się spotykają, jego twarz oblewa się jaskrawą czerwienią. Szybko odwraca wzrok, odchrząkując. — Przepraszam, co? To znaczy... co? Co masz na myśli mówiąc a co potem?

 

James unosi brwi ze zdziwienia, bo Regulus jest w tej chwili ewidentnie zakłopotany - może przez to pytanie? James nie jest pewien.

 

— Miałem na myśli dokładnie to, co powiedziałem. Wracamy do domu, tak? A co potem? Co dalej, Reg?

 

— Och. Cóż, na pierwszym miejscu mojej listy jest długi, gorący prysznic — mówi Regulus z nutą tęsknoty w głosie.

 

— Brzmi naprawdę dobrze — przyznaje James, bo faktycznie tak jest. Jego usta wyginają się w uśmiechu. — Wiesz, w trosce o oszczędzanie wody, moglibyśmy wziąć długi, gorący prysznic razem.

 

— Czy wyglądam, jakby obchodziło mnie oszczędzanie wody, James?

 

— Dobrze, w porządku, ale powinieneś się tym przejmować. Woda to ograniczony zasób, więc ważne jest, żeby jej nie marnować.

 

Regulus posyła mu wymowne spojrzenie.

 

— Och, tak, to jest jedyny powód, dla którego chcesz wziąć ze mną prysznic. Żaden inny nie przychodzi ci do głowy.

 

— Oczywiście — mówi James z niewinnym uśmiechem, bo jest w znacznie lepszym nastroju po ich wcześniejszej rozmowie, po tym jak dał upust swojej frustracji. Zapomniał już, jak dobrze jest po prostu... być szczęśliwym.

 

— Chciałbym też spać przez jakieś trzy dni, co najmniej — oświadcza Regulus, brzmiąc na całkowicie poważnego.

 

James parska śmiechem.

 

— Och, tak, to też jest wysoko na mojej liście.

 

— Nie zamierzasz zasugerować, żebyśmy spali razem w imię dzielenia się ciepłem ciała, czy... coś w tym rodzaju? — pyta Regulus.

 

— Właściwie, nie — mówi James z lekkim śmiechem. — Nie zrozum mnie źle, ale jeśli z kimkolwiek będę spał po powrocie, to zdecydowanie z Syriuszem.

 

— Wasza wzajemna zależność jest tak silna, że aż niepokojąca — zauważa Regulus. — Czy wy w ogóle kiedykolwiek macie siebie dość?

 

— Dosłownie nigdy — przyznaje James.

 

— To niemożliwe — mamrocze Regulus.

 

— Wiem, że trudno ci to pojąć, Reg, ale czasami ludzie po prostu lubią innych ludzi — żartuje James. Z jakiegoś powodu Regulus lekko się wzdryga, a uśmiech Jamesa znika. — Co? O co chodzi? Co powiedziałem?

 

Regulus odchrząkuje.

 

— Nie o ciebie chodzi. Po prostu... to coś, co Evan powiedział, zanim... zanim zginął, to wszystko.

 

— Och — mówi James cicho, natychmiast poważniejąc. Ostrożnie kołysze się w stronę Regulusa, trącając go ramieniem. — Chcesz o tym porozmawiać?

 

— Nie — odpowiada Regulus.

 

James pragnie go pocieszyć, ale teraz wie coś, czego nie wiedział w wieku piętnastu lat - zbyt natarczywe naciskanie na Regulusa nigdzie go nie zaprowadzi. Dlatego po prostu mówi:

 

— W porządku.

 

Część napięcia opuszcza ramiona Regulusa i obaj milkną. Jest to jednak komfortowa cisza, w której każdy z nich pozostaje ze swoimi myślami. Po prostu trwają obok siebie, dzieląc wspólną przestrzeń.

 

Idą dalej, robiąc przerwę niemal co godzinę z powodu nogi Jamesa, a słońce zaczyna już zachodzić. Zbierają jagody i jedzą je; dbają o nawodnienie i napełniają swoje bukłaki, gdy natrafiają na strumień; nie przestają iść.

 

Dotarcie na pole, na którym tydzień temu rozpoczynało dwadzieścia cztery osoby, a teraz pozostało tylko pięć, zajmuje im cały dzień. Noga Jamesa jest głównym powodem długości tej podróży, bo choć może na niej chodzić, jest w stanie poruszać się jedynie wolniejszym tempem, a ponieważ wciąż odczuwa pewien ból, przerwy są konieczne. Regulus nie narzeka, za co James jest wdzięczny.

 

Jednak w końcu przedzierają się przez linię drzew, a ich oczom ukazuje się szkarłatna rzeka i otaczająca ją jaskinia. Zatrzymują się na skraju lasu i wpatrują się w ten widok w całkowitej ciszy, żaden z nich nie wypowiada ani słowa.

 

Jest całkowicie opustoszałe.

 

~•~

 

Regulus i James muszą chwilę poczekać, aż szkarłatna rzeka zamarznie, by mogli ją przekroczyć. Niepokój Regulusa rzeczywiście narasta jeszcze bardziej, gdy omijają rozrzucone słupy i wchodzą do jaskini. Jest ona niepokojąco, złowieszczo pusta, co przywodzi na myśl wypatroszone, wydrążone rzeczy - odbicie tego, co ostatnio się tu wydarzyło. Regulusa przechodzą ciarki.

 

— Naprawdę dokładnie to miejsce opróżniłeś — mamrocze James, rozglądając się dookoła i nie widząc niczego, ponieważ Regulus dosłownie wyrzucił wszystko poza stołami i stojakami.

 

— Tak — to wszystko, co Regulus jest w stanie z siebie wydusić, zdejmując torbę i opadając bez gracji na ziemię z westchnieniem.

 

Jest wyczerpany. Dzisiejszy dzień był wyjątkowo męczący. Tak naprawdę nic szczególnego się nie wydarzyło; po prostu emocjonalnie wykończył go fakt, że James był na niego naprawdę, autentycznie zły. Porządnie wściekły, a nie tylko przekomarzający się czy lekko sfrustrowany. James nigdy wcześniej nie złościł się na niego - na wszystko naraz - w taki sposób. Regulus postanowił, że chciałby już nigdy więcej przez to nie przechodzić, ponieważ to było...

 

Cóż, szczerze mówiąc, naprawdę zraniło to jego uczucia, co było zaskakujące. Bardzo szybko zrozumiał, że faktycznie zależy mu na tym, co James o nim myśli. Jest to nieco niepokojące, ale Regulus zdecydowanie nie lubi, gdy James jest na niego zły.

 

Regulus uważa, że całkiem nieźle radzi sobie z tą sprawą "przejmowania się Jamesem Potterem". Właściwie to trochę się tego domyślał, bo na tym etapie jest to dość oczywiste, ale przed ogłoszeniem kurczowo trzymał się zupełnie przeciwnego przekonania. Teraz już nie musi się tego trzymać, bo zarówno on, jak i James mogą wrócić do domu, obaj, więc co złego w tym, że pozwoli sobie zależeć? To nie jest najgorsza rzecz, jaka mu się przydarzyła - a byłaby, gdyby James nie mógł wrócić z nim do domu.

 

Tak więc, owszem, Regulusowi zależy na Jamesie. Regulusowi zależy na tym, czy James jest na niego zły, czy nie. Regulusowi zależy na szczęściu Jamesa i jego poczuciu celu. To w porządku. Regulus poradzi sobie z tym. Zdecydowanie. Wszystko jest pod kontrolą.

 

W tej chwili James wygląda na równie zmęczonego powrotem tutaj, jak czuje się Regulus. Żaden z nich nie ma dobrych wspomnień związanych z tym miejscem, a to właśnie tutaj zginęła większość przyjaciół Jamesa. Nie był w stanie spojrzeć w kierunku, gdzie trzymał ciało Vanity w ramionach, ani nie mógł patrzeć w dół na rzekę, gdy przechodzili po lodzie. Regulus nie potrafił oderwać wzroku od bladych dłoni, a potem nie mógł przestać wpatrywać się w słup, przy którym zginęła Irene.

 

— Co zrobimy, jeśli reszta nie przyjdzie? — mruczy James, siadając obok Regulusa na ziemi i wydając z siebie jęk ulgi, gdy przestaje obciążać nogę.

 

— Jeśli nie przyjdą... — Regulus zaciska usta w wąską linię i przesuwa się, by usiąść przy nodze Jamesa, wyciągając rękę, by rozwiązać pasek koszuli, którym owinął ranę. — Cóż, tak czy inaczej, w końcu wszyscy się odnajdziemy. Organizatorzy igrzysk się o to postarają. Dla twojej nogi i tak będzie najlepiej, jeśli zostaniemy tutaj. Może oni po prostu... załatwią się nawzajem, żebyśmy my nie musieli.

 

— Jeśli miałbym zgadywać, Peter prawdopodobnie wrócił do jaskini, w której byliśmy wszyscy razem — mówi James, marszcząc brwi. — To dobre miejsce, żeby ukryć się przed Bernice i Axus. Mam nadzieję, że jest bezpieczny.

 

Regulus nie wskazuje, jak sprzeczna jest ta nadzieja; pozwala Jamesowi na jego rozdzierającą serce dobroć. W głębi duszy Regulus wie, że to wszystko może skończyć się tylko źle. Jest niemal pewien, że Peter jest co najmniej z Bernice, a prawda jest taka... Regulus nie może go nawet za to winić, jeśli tak jest. Tu chodzi o przetrwanie, a jeśli Peter zwrócił się do śmierciożerców, by wyjść z tego żywym, to... Cóż, prawda jest taka, że nie każdy jest jak James.

 

Nie każdy przedkłada swoje zasady moralne i to, co uważa za słuszne, nad własne przetrwanie. Regulus tego nie robi. Regulus by nie zrobił. Gdyby to jego dotyczyło, gdyby chodziło o przetrwanie, on również zostałby śmierciożercą. Strach i instynkt przetrwania są silnymi motywatorami, a kiedy przypadkiem się ze sobą zbiegają, mogą prowadzić do straszliwych wyborów. Regulus nie wie, czy to czyni go złym człowiekiem.

 

Uważa, że arena zmienia każdego w złego człowieka, gdy tu przebywa. Jedynym wyjątkiem od tej reguły jest James. To jedyna osoba, która mogłaby przebrnąć przez całe to plugastwo i okrucieństwo, wciąż zachowując swój blask.

 

Regulus ma nadzieję, że James nigdy nie straci swojego blasku.

 

— Cóż, nie wygląda gorzej — mówi cicho James, gdy Regulus odsłania jego nogę i obaj po prostu się w nią wpatrują.

 

Ma rację, rana nie wygląda gorzej. Ale też nie wygląda lepiej. Otwarte przebicia nadal tam są, i choć nie krwawią ani nie są zapalone, to również nie pokryły się strupem. Szczerze mówiąc, wygląda to, jakby rana znalazła się w stanie zawieszenia. Jakby mogła się całkowicie zagoić, gdyby mieli trochę więcej maści, tylko odrobinę więcej, a wtedy rany by się zamknęły.

 

Regulus nie wie, czy Syriusz będzie w stanie przysłać więcej, a naprawdę nie sądzi, że James chciałby powtórki z poprzedniej nocy. Regulus nie jest nawet pewien, czy sam byłby w stanie to zrobić, nie po raz kolejny, nie wtedy, gdy sprawiło to Jamesowi tyle bólu.

 

Kolejna rzecz, którą Regulus odkrył - absolutnie nienawidzi, gdy James cierpi w jakikolwiek sposób.

 

— Powinno wytrzymać, dopóki nie wydostaniemy się stąd. Na pewno będą w stanie cię wyleczyć — stwierdza Regulus, składając pasek koszuli czystą stroną do środka i ponownie owijając ranę.

 

— Przynajmniej będę miał ciekawą bliznę — rozważa James, a gdy Regulus rzuca mu spojrzenie, parska słabo. — No co? Blizny są seksowne. Czyż nie jestem po prostu niesamowicie seksowny, kochanie? Powiedz mi, jaki jestem seksowny.

 

Regulus przewraca oczami, ale jego usta drgają, bo szczerze? Jest tak wdzięczny, że James wydaje się czuć nieco lepiej - nie całkiem dobrze, ale przynajmniej próbuje.

 

— Niestety... nie jesteś okropny do oglądania. Czy to wystarczy?

 

— Przyjmuję to — oznajmia James stanowczo, wyraźnie zadowolony. — Pamiętam, jak powiedziałeś mi, że jestem... jak to było? Grzeszny.

 

— Diabelski — mówi Regulus sucho.

 

James uśmiecha się do niego szeroko.

 

— Wiesz, co mówią. Diabeł nie przychodzi do ciebie z rogami i widłami, ale raczej pod postacią wszystkiego, czego pragniesz. Więc jeśli tym właśnie dla ciebie jestem, to absolutnie nie narzekam.

 

— Natychmiast to odwołuję — mówi mu Regulus.

 

— Za późno — droczy się James. Pochyla się lekko do przodu, a jego oczy błyszczą. — Czy kuszę cię, Regulus?

 

— Do zabicia cię? Absolutnie — odparowuje Regulus.

 

— Obaj wiemy, że to kłamstwo — mówi James, machając leniwie ręką i odchylając się do tyłu. Przechyla lekko głowę, wyglądając na zaciekawionego. — Czuję, że mogę teraz zapytać, skoro obaj możemy wrócić do domu, ale... czy naprawdę zabiłbyś mnie, gdyby do tego doszło?

 

Regulus mówi to, co zawsze, co powtarzał od samego początku, a teraz jest mu o wiele łatwiej to powiedzieć, gdy wie, że nie będzie musiał tego udowadniać.

 

— Bez chwili wahania.

 

James po prostu się uśmiecha.

 

~•~

 

Układają się na noc według zwykłej rutyny. Woda, koc, bardzo małe ognisko (zarówno by uniknąć wykrycia, jak i dlatego, że nie znaleźli zbyt wielu materiałów na opał w okolicy jaskini) oraz to, co James zaczął traktować jako nagrodę - ich ciała przyciśnięte blisko do siebie.

 

Regulus nie trzyma go tej nocy, wracając do roli małej łyżeczki. James leży na boku - oczywiście nie na swojej zranionej nodze - i kładzie rękę na talii Regulusa pod kocem, czując jego (ciepłą) nagą skórę przy swojej własnej.

 

— Reg? — szepcze James do jego potylicy, wsłuchując się w odległe odgłosy skrzypiących drzew i świszczącego wiatru, niemal zagłuszane przez bliższy trzask płonącego ogniska.

 

— Hmm? — odpowiada Regulus.

 

— Pamiętasz to inne życie? — pyta cicho James. — To, w którym moglibyśmy być razem szczęśliwi? Gdzie nie jesteśmy jedną wielką tragedią?

 

Regulus milczy przez dłuższą chwilę, po czym odpowiada:

 

— Tak.

 

— Opowiedz mi coś o tym — szepcze James. — Może być cokolwiek. Absolutnie cokolwiek. Po prostu... Czy mógłbyś…

 

— Mamy regał na książki — wtrąca Regulus z absolutną pewnością w głosie, a James zamyka oczy. — Syriusz zbudował nam regał, i ty masz górne półki, bo jesteś wyższy, a ja mam dolne, bo trzymam wszystkie swoje dzienniki na samym dole. Nigdy ich nie czytasz, bo nie chcę, żebyś to robił, a ty to szanujesz, ale wymieniasz kwiaty między stronami, gdy się kruszą, nawet gdy cię o to nie proszę.

 

— Nigdy nie musiałbyś mnie prosić — szepcze James. — Po prostu bym to robił.

 

— Wiem — mówi cicho Regulus.

 

James pochyla głowę i przyciska twarz do karku Regulusa.

 

— Co jeszcze?

 

— Piszę małe liściki i po kryjomu wkładam ci je do kieszeni, gdy gdzieś wychodzisz - do pracy, na targ, albo nawet gdy odwiedzasz przyjaciół - a ty znajdujesz je później. To nie... cóż, to krótkie wiadomości, zwykle rzeczy, których nie potrafię powiedzieć na głos. Czasami to przypomnienia o czymś, co musisz zrobić, bo inaczej prawdopodobnie byś zapomniał — wyjaśnia Regulus.

 

— Zachowałbym je. Wszystkie. Każdy jeden, nawet te zwykłe przypomnienia — mówi James, czując gulę w gardle.

 

— Zawzięcie zaprzeczam, że to ja je piszę, mimo że wszystkie podpisuję tak samo - R.A.B. - a ty tylko się śmiejesz i mówisz, że musisz mieć tajemniczego wielbiciela.

 

— Dokładnie tak byś zrobił.

 

Regulus mruczy cicho, a jego palce poruszają się delikatnie po wierzchu dłoni Jamesa pod kocem, śledząc ścięgna i wypukłości kostek.

 

— Tak, właśnie tak bym zrobił.

 

— Co jeszcze? — ponagla James.

 

— To skromne życie. Kojące w swojej prostocie. Przyziemne, prawie zwyczajne, ale nigdy do końca. Ciche i bezpieczne. Nasz dom jest ciepły i nigdy idealnie czysty, widać w nim ślady życia, można w nim oddychać, bo istniejemy tam bez obaw, że robimy to zbyt głośno. Nie tłumimy siebie, śmiejemy się. Każdego dnia się śmiejemy — chrypi Regulus. Jego głos jest cichy i ściśnięty, napięty, jakby czuł zbyt wiele. — Czasami, przed snem, zmuszasz mnie, żebym wstał i przyciągasz do siebie, nawet gdy narzekam. Tańczymy w blasku kominka.

 

— Pozwoliłbyś mi na to? — pyta James, czując, jak tęsknota wbija się głęboko w jego serce.

 

— W tamtym życiu tak — szepcze Regulus. — Pozwalam ci robić wszystko, czego zapragniesz, a kiedy chcesz tańczyć, tańczymy.

 

— Powolny taniec? — upewnia się James, próbując to sobie wyobrazić: ich ciała przyciśnięte do siebie, gdy krążą po pokoju i przyciskają figlarnie uśmiechy do swoich policzków; szept do ucha Regulusa, bliski i intymny; po prostu zadowoleni z siebie nawzajem.

 

— Powolny i kołyszący. Po prostu trzymamy się siebie, bo możemy, bo gdzieś tam istnieje inne życie, w którym nie możemy, w którym tego nie robimy, w którym jesteśmy jedną wielką tragedią - i jesteśmy tak wdzięczni, że to nie to życie — chrypi Regulus.

 

Bo to właśnie to życie, nie mówi James, wiedząc, że wypowiedzenie tego na głos mogłoby ich tylko narazić na niebezpieczeństwo, ale jest świadomy, że to prawda, bardziej niż cokolwiek innego w tej rzeczywistości.

 

Nie ma znaczenia, że wracają do domu. James zdaje sobie sprawę, że to, co wydarzyło się tutaj na arenie, nie przekłada się na to, kim będą po powrocie. Nigdy nie oczekiwałby niczego od Regulusa z powodu tego, co się tutaj wydarzyło, a Regulus bardzo jasno wyraził swoje uczucia. Może mu zależeć na Jamesie i może walczyć ze wszystkich sił, by sprowadzić Jamesa do domu, ale to nie oznacza, że ich historia miłosna jest prawdziwa.

 

James chciałby spróbować. Oczywiście, że by chciał. Jest typem człowieka, który zawsze próbuje, i może mogliby znaleźć ukojenie i pocieszenie w sobie nawzajem po tym wszystkim. To jedna z tych rzeczy, która mogłaby ich do siebie zbliżyć albo jeszcze bardziej od siebie oddalić, a James nie dowie się, jak będzie, dopóki nie uwolnią się od mikroskopijnej presji wymagań, które muszą spełnić, aby przetrwać. To nie może być prawdziwe, nie tutaj.

 

Ale może to mogłoby być prawdziwe w domu. Może z czasem, gdyby naprawdę spróbowali, gdyby posuwali się powoli i zamienili to, co mogło być w to, co wciąż może być, wtedy może - tylko może - mogliby mieć coś prawdziwego. James traktowałby Regulusa właściwie. Byłby dla niego taki dobry, gdyby tylko dostał szansę.

 

Regulus powiedział, że James był jego pierwszą miłością, czyż nie?

 

James oddałby wszystko, by być jego ostatnią.

 

~•~

 

Oczywiście, że jest na drzewie. Cholera, Regulus nienawidzi drzew. Nie ma pojęcia, jak się tu znalazł, ale na litość boską, niech ktoś go ściągnie na dół. Nienawidzi być tak wysoko; nie widzi nawet ziemi. To jakiś absurd, bo te drzewa… och, jak on nienawidzi drzew…

 

— Czemu taka smutna mina, kochasiu?

 

— Jak myślisz, dlaczego, Evan? — warczy Regulus, unosząc głowę, by spojrzeć gniewnie na Evana, który siedzi dalej na gałęzi i z uśmiechem macha nogami. — Bo jestem na pieprzonym drzewie, nie widzę nawet ziemi, a niektórzy z nas nie są szaleńcami jak ty, więc niespecjalnie cieszymy się z takich sytuacji.

 

— Ach, biedactwo — mówi Evan, cmokając językiem, choć w jego oczach tańczy rozbawienie. — Niestety, nie ma innej drogi niż w górę. No dalej, wspinaj się. Już prawie jesteśmy.

 

— Gdzie? — pyta Regulus, unosząc głowę i zastygając w bezruchu, gdy tylko dostrzega Jamesa i Syriusza siedzących na gałęzi tak wysoko, że praktycznie usadowili się na chmurze. Śmieją się, rozmawiając ze sobą i wymachując nogami, całkowicie skupieni na sobie nawzajem, nie zadając sobie trudu, by spojrzeć w dół. Kiedy woła do nich, w ogóle nie zwracają na niego uwagi.

 

— Już prawie jesteśmy, Regulus — mówi mu Evan.

 

— Nie mogę do nich dotrzeć — chrypi Regulus. — Zbyt się boję wspinać. Choć bardzo chciałbym tam pójść, chyba po prostu zostanę tutaj. Chyba utknąłem tu na dobre, Evan.

 

— Och, możesz do nich dotrzeć; musisz tylko tego chcieć. Nie utknąłeś, Regulus, wcale nie. Po prostu nie jesteś jeszcze gotowy, by się wspiąć — mówi Evan. — Będziesz jednak żałował, że tego nie zrobiłeś.

 

— Co? — mamrocze Regulus, marszcząc brwi, gdy odrywa wzrok od Syriusza i Jamesa, by skupić się na Evanie, a oddech więźnie mu w piersi, gdy tylko dostrzega włócznię przebijającą ciało przyjaciela. Evan wydaje się tym niewzruszony, wciąż macha nogami i opiera jedną rękę na drzewcu włóczni, jakby to był rekwizyt, jakby wcale nie wykrwawiał się na śmierć. — Evan…

 

— Jesteś tak blisko — mruczy Evan ze smutnym westchnieniem. — To cały ty, kochasiu. Zawsze blisko, ale nigdy wystarczająco blisko. Gdybyś tylko wspinał się dalej... — Potrząsa głową i posyła Regulusowi żałosny uśmiech. — Nie możesz tu zostać na zawsze. Myślę, że powinieneś już to wiedzieć, ale prędzej czy później gałęzie się łamią.

 

Z trzaskiem gałąź, na której siedzą, pęka dokładnie pośrodku między nimi, a Evan przechyla się do tyłu z wyciągniętą ręką. Regulus przypomina sobie, jak rzucił się do przodu, gdy Evan wyciągnął dłoń, by wciągnąć go na gałąź pierwszego dnia igrzysk, i teraz instynktownie szarpie się do przodu, by odwdzięczyć się tym samym. Evan zdołał go złapać, ale teraz, gdy przyszła kolej Regulusa, ten zawodzi. Ich dłonie ledwie musnęły się nawzajem.

 

Evan spada, a Regulus wykrztusza jego imię z przerażeniem, zaczynając przechylać się do przodu, tylko po to, by zostać szarpniętym za kołnierz. Regulus wierzga i odwraca głowę, wydając z siebie bezradny, instynktowny wrzask czystego terroru, gdy widzi pająka z twarzą Avery'ego, który ciągnie go dalej wzdłuż gałęzi. Regulus nie może się uwolnić i jedyne, co przychodzi mu do głowy, to wołać Syriusza, Jamesa, błagając ich o pomoc, o ratunek dla Evana. Wykrzykuje ich imiona raz po raz, zrozpaczony i głośny. James i Syriusz nie przestają śmiać się razem; nawet nie spoglądają w dół, gdzie on się znajduje.

 

Pająk ciągnie go dalej, sprawiając, że drży, i drży, i... i ktoś nim potrząsa. On jest…

 

Ziemia wznosi się, by go powitać, sprawiając, że Regulus turla się w przeszywającym chłodzie, przygważdżając pod sobą źródło ciepła. To coś się porusza. To zagrożenie, potrząsa nim i trzyma go. Regulus przykłada do tego swój sztylet, zanim jeszcze zdaje sobie sprawę, czym to jest, wciąż zamroczony i zdezorientowany.

 

— ...gulus — mówi źródło ciepła, gdy dzwonienie w uszach Regulusa zaczyna cichnąć, a świat powoli nabiera ostrości. Mija chwila, zanim dociera do niego, że to... to James. To Jamesa Regulus przygważdża do podłogi, przykładając mu sztylet do gardła. James obserwuje go bardzo uważnie, nie wykonując najmniejszego ruchu. — To ja. Obiecuję, to tylko ja.

 

Regulus nie porusza się, jego oczy błądzą dookoła, gdy oddycha ciężko, próbując poskładać rzeczywistość w całość. Mija dłuższa chwila, zanim udaje mu się opanować oddech i zrozumieć, co się dzieje; to był koszmar, nie pierwszy i z pewnością nie ostatni. Spoglądając w dół, widzi Jamesa wciąż uległego pod sobą, który rozluźnia się całkowicie w momencie, gdy Regulus spotyka jego wzrok. Musiał dostrzec w jego oczach jakąś jasność umysłu, bo napięcie odpływa z jego ciała, a on patrzy na Regulusa ze zmarszczonymi brwiami, w których widać wyraźne zaniepokojenie.

 

— Wołałeś mnie i Syriusza — szepcze James, a jego oczy przepełnione są smutkiem.

 

— Przepraszam — mówi Regulus ochrypłym głosem, ostrożnie odsuwając sztylet od szyi Jamesa. Jest naprawdę wyczerpany i ledwie ma siłę, by zsunąć się z kolan Jamesa, na których siedzi okrakiem, ale jest pewien, że jego ciężar uwiera Jamesa w nogę, i choć żartuje na ten temat, Regulus jest niemal przekonany, że James wcale nie jest zachwycony faktem, iż przed chwilą o mały włos nie poderżnięto mu gardła.

 

— Hej, wszystko w porządku, przestań — szepcze James, wyciągając ręce, by chwycić biodra Regulusa, po czym ostrożnie przesuwa dłonie na jego dolną część pleców pod kocem, naciskając lekko i zachęcając go, by pochylił się do przodu. — Chodź tu, wszystko jest okej.

 

Regulus opada na Jamesa i wtula twarz w zagłębienie jego szyi, kuląc się w sobie i wyginając plecy w kształt skorupy, starając się jak najdokładniej wpasować całe swoje ciało w krąg ramion Jamesa, które obejmują go ciasno. Zazwyczaj nie rozmawiają o koszmarach. Obaj je miewają i obaj mają na tyle przyzwoitości, by obudzić drugiego, gdy widzą, że ten boi się we śnie, ale generalnie nie poruszają tego tematu. Najczęściej koszmary pozostawiają ich tylko spoconymi, zrezygnowanymi i tak strasznie zmęczonymi.

 

Tym razem Regulus nie potrafi powstrzymać słów, które wypadają z jego ust w przytłumionym pośpiechu.

 

— Evan był głupi. On był... — Regulus wciąga głęboki, urywany oddech, mrugając gwałtownie. Jego głos opada do chrapliwego szeptu. — On był po prostu taki głupi, James. Dlatego zginął. Bo... bo nie zachował ciszy na drzewie. Ludzie nie patrzą w górę, chyba że usłyszą dźwięk, który ich do tego zmusi, a on się zaśmiał. — Przełyka z trudem, napinając całe ciało, gdy wyrzuca z siebie ochryple: — To ja sprawiłem, że się zaśmiał, i właśnie tak zginął. Jakie to, kurwa, głupie? Czy to nie jest po prostu absurdalne?

 

— Regulus — mówi James łagodnym głosem, przesuwając dłonią w górę i w dół po plecach Regulusa.

 

— Nie jestem nawet zabawny — wyrzuca z siebie Regulus zdławionym głosem, a jego twarz wykrzywia się w grymasie. Potem zasłania usta dłonią, próbując stłumić dźwięk, który wydaje się być wyrwany z samej głębi jego ciała, ale to tak naprawdę na nic się nie zdaje.

 

Takie rzeczy mogą istnieć tylko w ciemności, w środku nocy, gdy cały świat zdaje się pogrążony we śnie - wtedy łatwiej udawać, że nikt nie widzi, jak się rozpada. Regulus naprawdę się stara, z całych sił, ale nic nie może na to poradzić. Po prostu wszystko z niego wypływa, a on zastanawia się, dlaczego akurat teraz? Z powodu snu? Ten sen miał tyle warstw, że Regulus nawet nie próbuje go zrozumieć. Więc dlaczego teraz rozpada się przez Evana? Znowu? Myślał, że już przez to przeszedł. Nie może ciągle przez to przechodzić.

 

To właśnie odkrywa Regulus o żałobie. Ona nie znika tak po prostu. Nie może być zrozpaczony tylko w momencie, gdy to się dzieje; musi iść dalej i być zrozpaczony przez resztę swojego życia. To niesprawiedliwe.

 

Myśli, że powinien był wiedzieć. W końcu żałoba towarzyszy mu od piętnastego roku życia - tylko że nie taka. Nie śmierć. To inny rodzaj żałoby, beznadziejny. Do Jamesa i Syriusza Regulus wciąż może się wspiąć, ale Evan? Gałąź się złamała i już go nie ma.

 

Dlaczego to zawsze przytrafia się właśnie jemu? Za każdym razem dzieje się to samo. Jakby ciążyła nad nim klątwa. Regulus zbliża się do czegoś, czego pragnie, a potem to znika. Nigdy nie jest wystarczająco blisko.

 

Może to głupie, bo realnie rzecz biorąc, Regulus znał Evana zaledwie przez kilka dni, najwyżej. Nie znał jego drugiego imienia. Nie wiedział nic o jego rodzinie, dzieciństwie ani o tym, jakie miał nadzieje na przyszłość. W sumie spędzili razem ledwie jeden dzień, a mimo to wciąż cholernie boli jak strata najlepszego przyjaciela, tym bardziej że nigdy nie zdążyli się nimi stać. Utracone możliwości to kolejna rzecz, którą trzeba opłakiwać, a Regulus wie o tym aż za dobrze.

 

Regulus nie musi wiedzieć więcej o Evanie, niż już wiedział, by mieć pewność, że mu ufał, że z nim wszystko było łatwiejsze, nawet w tej bezdennej otchłani gówna.

 

James szepcze do niego. Łagodne słowa. Dobre słowa. Wszystkie te słowa, które mają koić. Regulus ich nie słucha, głównie dlatego, że nie może ich usłyszeć przez odgłos własnego szlochu. Mimo wszystko to miłe z jego strony. Oczywiście, że tak. To przecież James. Zawsze jest tak bezwzględnie dobry.

 

Regulus pozwala, by głos Jamesa w tle obmywał go, czując, jak przenika przez skórę i sięga głębiej, rezonując w jego kościach, aż stają się wystarczająco silne, by przestać drżeć. Jego łzy powoli ustają, aż w końcu tylko oddycha w zagłębienie szyi Jamesa, z zamkniętymi oczami, ze zlepionymi i mokrymi rzęsami. James zamilkł, jedynie pocierając jego plecy.

 

Regulus unosi głowę, wkładając w to minimum wysiłku, i chrypi:

 

— Nie przygniatam ci nogi?

 

— Nie, kochanie, jest dobrze tam, gdzie jesteś — zapewnia go James, a Regulus natychmiast ponownie opada na niego, jakby opuściły go wszystkie siły. — Jestem przy tobie, Regulus. Obiecuję.

 

— Czy mógłbyś... — Regulus urywa i zaciska powieki, bo to, co jest między nim a Jamesem, niczym nie różni się od wspinania się na drzewo tak wysokie, że ociera się o niebo. Rozumie to. Teraz już łapie tę metaforę, dobra? Pojmuje to podobieństwo - strach przed upadkiem, wysiłek wkładany w oderwanie się od bezpiecznego gruntu, do którego przywykł, uczucie bycia w potrzasku, zagrożenie w postaci złamanej gałęzi, która nie udźwignie ciężaru tego, kim byli, kim są i kim mogliby się stać.

 

— Cokolwiek — szepcze James i to tak, jakby pochylał się i błagał Regulusa, by ten po prostu chwycił jego dłoń. James wyciągnąłby go na górę; James nigdy, przenigdy by go nie upuścił. Regulus wie o tym, a mimo to strach nie znika. — Wystarczy, że poprosisz, Reg. Czegokolwiek chcesz czy potrzebujesz…

 

— Twoja dłoń... czy mógłbyś... czy mogę ją... — Regulus nie potrafi sformułować swojej prośby, bo wydaje mu się dziwnie dziecinna, i w jakiś sposób czuje, że nie ma do niej prawa.

 

— Chcesz? — pyta James, nie kończąc zdania, zamiast tego prawie uderza się w twarz, tak bardzo się spieszy, by dosłownie zaoferować Regulusowi swoją dłoń, robiąc to z całkowitą szczerością.

 

Regulus nie potrafi wyjaśnić dlaczego, ale znów zaczyna płakać, czując się kruchy niczym skrzydło motyla. Wydobywa z siebie zduszony szloch i bezradnie kiwa głową, by dać jasno do zrozumienia, że tak, chce tego, naprawdę chce, a potem wyciąga rękę, by chwycić dłoń Jamesa i spleść ich palce razem. Jest to niezgrabne i trochę nieporadne, ale Regulus się tym nie przejmuje. Po prostu pochyla głowę i zaczyna obsypywać ich złączone dłonie rozpaczliwymi pocałunkami, płacząc tak mocno, że niemal się hiperwentyluje.

 

— Czy... czy to lepiej, czy gorzej? Naprawdę nie potrafię stwierdzić — przyznaje James, wyraźnie zaniepokojony.

 

Regulus nie odpowiada. Nie jest pewien, czy potrafi znaleźć słowa, by wytłumaczyć, jak ważna jest dla niego w tej chwili dłoń Jamesa. Dłonie mogą być kotwicami, które nie pozwalają ci odlecieć, wyciągając cię z miejsca, gdzie unosisz się ku niebu; podobnie mogą być tym pociągnięciem, którego potrzebujesz, gdy spadasz, gdy toniesz, gdy grawitacja ciągnie cię w dół. Regulus miał piętnaście lat, gdy po raz pierwszy trzymał dłoń Jamesa, a ona utrzymała go przy ziemi. Teraz to dłoń Jamesa mogłaby pomóc mu się wspiąć, gdyby tylko na to pozwolił.

 

Wciąż płacząc, Regulus chowa ich złączone dłonie pod brodą i zwija się wokół nich, jakby próbował je chronić między ich ciałami. James mu na to pozwala, obejmując go drugim ramieniem i nadal gładząc jego plecy.

 

W jednej dłoni Regulus kurczowo trzyma palce Jamesa. W drugiej ściska swój sztylet. Czy to nie smutne, że obie te rzeczy przynoszą mu ukojenie? Czy to nie przygnębiające, że nie potrafi sobie wyobrazić, by którejkolwiek z nich miał się pozbyć?

 

Czy to nie smutne, że żadna z tych rzeczy nie jest w stanie powstrzymać jego strachu?

 

~•~

 

James nie wraca do snu, nawet gdy Regulus w końcu przestaje płakać i zasypia. Sposób, w jaki Regulus wołał jego imię, a także Syriusza, przeraził go tak bardzo, że teraz boi się nawet zamknąć oczy. Wydaje mu się, że będzie miał o tym koszmar, a przecież tej nocy już obudził się z powodu strasznych snów o Vanity i Hodge'u.

 

Dlatego po prostu nie śpi. Może i skłamał Regulusowi o swojej nodze, ale ból spowodowany ciężarem Regulusa siedzącego okrakiem na jego biodrach - przez co rana w udzie pulsuje tępym bólem - to niewielka cena za możliwość trzymania go w ramionach, pocieszania go i bycia przez niego pocieszanym. Sama obecność Regulusa działa na Jamesa kojąco, pomagając mu poradzić sobie z własnym żalem.

 

Nawet we śnie Regulus nie puszcza dłoni Jamesa. Trzyma ich złączone ręce między nimi, jakby ktoś mógł przyjść i próbować je ukraść albo ich rozdzielić. W tym momencie James prędzej by odgryzł własną dłoń i oddał ją Regulusowi, niż pozwolił komukolwiek mu ją odebrać.

 

James nie jest do końca pewien, czego tak naprawdę dotyczyło całe te... załamanie Regulusa. Zakłada, że chodzi o koszmar, ale Regulus był też zdenerwowany z powodu Evana? Wydawał się też bardzo zdesperowany, by trzymać się za ręce, a potem jeszcze bardziej zrozpaczony, gdy już to robili? Szczerze mówiąc, James uważa, że w takich sytuacjach nie potrzeba odpowiedzi ani wyjaśnień. Żałoba przejawia się w dziwny sposób, a obaj mają wiele powodów do smutku. To nie jest coś, co mogą po prostu odłożyć na bok - nigdy. James wie to z doświadczenia własnej matki i Syriusza. Jeśli wszystko, co mogą zrobić, by sobie nawzajem pomóc, to trzymać się razem, to James jest wdzięczny, że mają taką możliwość.

 

Było już późno, gdy Regulus miał swój koszmar, więc nie mija dużo czasu, zanim temperatura zaczyna się zmieniać, a noc powoli ustępuje porankowi. Na zewnątrz wciąż jest zimno i ciemno, ale James widzi, jak niebo za jaskinią rozjaśnia się. Wkrótce rzeka zacznie odmarzać, co oznacza, że muszą wstać, jeśli chcą się przez nią przeprawić. Nie wiedzą dokładnie, kiedy lód się stopi, ale zgodzili się, że nie chcą być uwięzieni tutaj przez cały dzień bez jedzenia i źródeł wody.

 

— Reg — mówi James łagodnie, trącając go lekko. W odpowiedzi słyszy jedynie niezadowolone, marudne mruknięcie, które mimo wszystko wywołuje delikatny uśmiech na jego ustach. Cicho się śmieje i ściska dłoń Regulusa, używając drugiej ręki, by ponownie go szturchnąć. — Wiem, że tego nienawidzisz, kochanie, ale czas wstawać.

 

— Nie — mamrocze Regulus i po prostu... przytula się jeszcze mocniej.

 

— Regulus — oznajmia James, powstrzymując śmiech.

 

— Nie rób mi tego, James, proszę — Regulus jęczy szeptem, wtulając się w ramię Jamesa, którego używał jako poduszki, odkąd znalazł się na nim.

 

Prawdę mówiąc, James jest tak absurdalnie zachwycony tym, jak Regulus pragnie się do niego przytulać, że pozwoliłby mu to robić w nieskończoność. Jednak Regulus zabiłby go, gdyby zostali tu uwięzieni, choć James mógł temu zapobiec.

 

— Pamiętasz, że nie wiemy, kiedy rzeka zacznie odmarzać? Najlepiej będzie, jeśli przeprawimy się teraz, żeby nie zostać uwię…

 

Krzyk rozdziera powietrze, zagłuszając resztę słów Jamesa. Regulus natychmiast się budzi, gwałtownie podnosząc głowę i staczając się z kolan Jamesa na nogi, z gotowym do użycia sztyletem w dłoni. James jest tuż za nim, chwytając swój toporek i opierając jego górną część o ziemię, by pomóc sobie wstać. Jego noga protestuje, ale ledwie to zauważa, gdy Regulus pospiesznie chwyta swoją torbę, by ją założyć, a potem obaj kierują się w stronę wejścia do jaskini.

 

Docierają tam niemal jednocześnie, więc James słyszy, jak Regulus wciąga ze zgrozą ostry oddech, jeszcze zanim w pełni uświadamia sobie, co wywołało takie przerażenie. Umysł Jamesa z trudem próbuje ogarnąć to, co widzi.

 

Niby wie, że to ogromny pająk, ale tam, gdzie zwykle byłyby oczy, znajduje się wystający tułów przechodzący w twarz Irene, otoczoną ostrymi, klikającymi szczypcami. Pająk-Irene pędzi za Peterem, Bernice i Axus, goniąc ich z naprawdę przerażającą szybkością, podczas gdy oni krzyczą i uciekają.

 

James może myśleć tylko o tym, jak bardzo Irene nienawidziła pająków. Fakt, że organizatorzy igrzysk zrobili jej coś takiego - właściwie komukolwiek - przyprawia go o mdłości. Z twarzy Regulusa odpłynęły wszystkie kolory i wygląda, jakby również miał zaraz zwymiotować.

 

— James! — wrzeszczy Peter, wydając z siebie rozpaczliwy, niewyraźny krzyk, gdy pędzi na złamanie karku przez pole z wymachującymi dziko rękami.

 

— Pomóżcie! Kurwa, pomóżcie nam! — krzyczy Bernice, brzmiąc na tak przerażoną , że James instynktownie chce jej pomóc, mimo wszystkiego, co wydarzyło się do tej pory.

 

— James — chrypi Regulus — rzeka jeszcze nie odtajała. Kurwa, kurwa, oni prowadzą to prosto na nas!

 

— Czy w ogóle da się zabić to coś? — pyta James z niedowierzaniem.

 

Regulus posyła mu oburzony wzrok.

 

— Skąd mam wiedzieć!

 

— Cóż — mruczy James z grymasem, unosząc toporek i biorąc głęboki oddech — jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać.

 

— Na litość boską — jęczy Regulus, obracając sztylet w dłoni, gdy James wybiega z jaskini.

 

— Axus, twój hak! — ryczy James, gdy pozostali zbliżają się do nich.

 

— Czy ty, kurwa, zwariowałeś?! — wrzeszczy w odpowiedzi Axus, prawie ślizgając się na lodzie, gdy pędzą w ich stronę.

 

Bernice faktycznie się poślizguje, lądując na kolanach i sunąc po lodzie niczym gwiazda rocka albo coś równie zajebistego, po czym używa miecza jako podpory, by niezdarnie podnieść się na nogi.

 

— Nie bądź cipą, Axus! I tak musimy walczyć z tym pieprzonym czymś! Użyj tego swojego cholernego haka!

 

— Wszyscy się rozproszcie! — ryczy James, a oni natychmiast rozbiegają się w różnych kierunkach, co faktycznie zdaje się dezorientować pająka, choć tylko na ułamek sekundy. Puste słupy utrudniają pająkowi poruszanie się. Wybiera cel, ruszając prosto na Bernice, która powoli się cofa. — Dobra, zajdźcie go od tyłu!

 

— Jeszcze nie! Jeszcze nie! — rozkazuje Bernice przez zaciśnięte zęby, wyciągając jedną rękę, by powstrzymać Axus, którzy biegną wzdłuż pająka, nieco za nim, wymachując swoim hakiem. Drugą ręką Bernice ściska miecz, wykonując to efektowne kręcenie, które Mulciber też potrafił. W krótkiej chwili oszołomienia i paniki James zastanawia się, dlaczego wszyscy wredni ludzie potrafią robić takie fajne rzeczy. Nawet Regulus…

 

Teraz! — krzyczy Peter.

 

Axus natychmiast wypuszcza swój hak, który trafia pająka po drugiej stronie, wbijając się w zagłębienie między tułowiem a odwłokiem. Regulus rzuca się do przodu, by złapać linę razem z Axus, i obaj ciągną, faktycznie na początku zdołając wytrącić pająka z kursu, ale tracą impet, gdy Axus zamachuje się i uderza Regulusa w twarz.

 

— Serio?! Myślisz, że to odpowiedni moment?! — ryczy Regulus tonem, w którym James rozpoznaje mieszankę niedowierzania i wściekłości.

 

Trzeba przyznać, że Axus krzywi się, gdy odkrzykuje:

 

— Przepraszam! To był odruch! Masz rację, to może poczekać!

 

— Cholera, ciągnij — warczy Regulus, a potem obaj to robią.

 

— Pete! Pomóż mi go powalić! — wykrzykuje James, co pobudza jego i Petera do działania. Obaj rzucają się na bok pająka, podczas gdy Axus i Regulus ciągną go z drugiej strony. Bernice, stojąc na przedzie, wymachuje dziko mieczem, chroniąc się przed pożarciem.

 

Pająk chwieje się z sykiem, po czym przechyla się i upada na bok. James natychmiast unosi swój toporek i z całej siły uderza nim w jedną z odnóży pająka, a odrażający chrzęst i trzask rozbrzmiewają mu w uszach. Pająk wije się, próbując wstać, ale Axus i Regulus za każdym razem ponownie ściągają go na ziemię. Peter pochyla się i chwyta drgającą odnóżę, którą James odcina, dławiąc się z obrzydzenia, ale nie pozwala, by wstręt powstrzymał go przed ciągnięciem nogi z całej siły, aż James przebija się przez nią i odnóże odrywa się całkowicie.

 

To przewidywalnie nie podoba się pająkowi. Syczy przeraźliwie i miota się po ziemi, uderzając na oślep w stronę Bernice. Coraz trudniej utrzymać go w miejscu i James wie, że bestia nie pozostanie unieruchomiona zbyt długo.

 

— Mam szalony pomysł — wydusza z siebie James, odwracając się gwałtownie do Petera z ciężko unoszącą się piersią. Peter wpatruje się w odnóże pająka, które trzyma w dłoniach, z czystym obrzydzeniem. — Peter!

 

— Och, och, to jest obrzydliwe — wykrztusza Peter, upuszczając odnóże i wzdrygając się z obrzydzeniem. Podnosi wzrok, szeroko otwierając oczy. — Co? Czekaj, jaki pomysł? James...

 

— Podrzuć mnie — oznajmia James, wyciągając rękę, by oprzeć się na ramieniu Petera.

 

Peter gapi się na niego.

 

— Ty jesteś szalony.

 

Mimo to Peter splata palce, tworząc platformę między dłońmi, i trzyma ją stabilnie, gdy James stawia na niej stopę i wykonuje trzy małe podskoki, zanim wybija się w górę i rzuca na ciało pająka. Prawie przelatuje na drugą stronę i przez chwilę jedyne, co widzi, to twarz Regulusa, czerwona z wysiłku, z szeroko otwartymi oczami i opuszczoną szczęką, gdy uświadamia sobie, że James jest w tym momencie na pająku. James zdołał wykrzywić usta w szybkim, krzywym uśmiechu.

 

— James, ty cholerny idioto, złaź stamtąd! — krzyczy Regulus.

 

— Chwileczkę, kochanie! — odkrzykuje James ze śmiechem, który brzmi bardziej jak Syriusz niż on sam. Dziwne, ale od dni nie czuł się tak żywy i podekscytowany.

 

Z jękiem zmienia pozycję, wiercąc się, by móc zobaczyć swoje stopy pod sobą. Czy pająki nie mają włosów? Niektóre chyba mają, prawda? Vanity by wiedziała - ta przelotna myśl natychmiast ściera uśmiech z twarzy Jamesa. Tak czy inaczej, ten pająk nie ma włosów; jego ciało i odnóża są zrobione z czegoś, co przypomina skórę lub gumę, albo jedno i drugie, i nie ma łatwego sposobu, by się tego chwycić.

 

Mimo to James odzyskuje równowagę na tyle, by pełznąć do przodu i wbić swój toporek w tył tułowia pająka. Dyskomfort wywołany faktem, że to tułów Irene, zostaje przyćmiony przez przerażający syk, który wydaje pająk, i dźwięk szczękoczułków klikających szybko w panice. Odnóża wymachują dziko, próbując sięgnąć do tyłu i wyrwać toporek. James jest jednak szybszy - wyciąga go jednym szarpnięciem i prostuje się na pełną wysokość, by chwycić pająka za tył włosów - włosów Irene - przytrzymując go w miejscu, gdy z całej siły zamachuje się toporkiem w kierunku boku jego szyi.

 

To tak naprawdę tylko rozprasza pająka, ale Bernice przychodzi z pomocą, wyskakując do przodu i wbijając swój miecz prosto w jego tułów. James wyrywa toporek, gdy pająk jest unieruchomiony, po czym znów opuszcza go z całej siły.

 

Ponownie zadaje cios.

 

I jeszcze raz.

 

I jeszcze raz.

 

I jeszcze jeden raz dla pewności, który w końcu przecina pająka na wylot, sprawiając, że jego głowa dosłownie spada z ramion. Głowa Irene, choć tak naprawdę nie jej - co staje się oczywiste, gdy głowa uderza o ziemię przy stopach Bernice z głuchym łoskotem, a czarne oczy zastygają w bezruchu, podobnie jak nieruchome szczękoczułki.

 

Pająk nagle osuwa się, wciąż drżąc, a James z jękiem przewraca się przez jego bok, zupełnie nieprzygotowany na tak gwałtowne przemieszczenie. Upada na ziemię z bolesnym stęknięciem, a jego toporek z brzękiem odlatuje po trawie. Na jego szczęście nie wylądował u stóp Regulusa, co oznacza, że nie będzie musiał znosić jego karcącego spojrzenia za tak lekkomyślne zachowanie. James uznaje to za swój mały sukces.

 

— James? — woła Regulus.

 

— Nic mi nie jest — wycharcza James. — Aua.

 

— Aua? To nie brzmi, jakby nic ci nie było, James — warczy Regulus.

 

— Nie, nie, jest całkowicie w porządku — upiera się słabo James, ciężko oddychając. — Po prostu, wiesz, potrzebuję chwili, żeby naprawdę docenić autentyczność tej sztucznej trawy. Naprawdę, jest mi świetnie.

 

Regulus wypuszcza powietrze z irytacją.

 

— Jesteś tak cholernie głupi. To było niewiarygodnie lekkomyślne! Mogłeś...

 

— Tak, tak, tak — mamrocze James, podnosząc się z trudem na ręce i kolana. Och, jego noga jest teraz bardzo niezadowolona. — Dalej, wyżyj się na mnie. Nie dziękuj mi czy coś. Zawsze jest jesteś taki głupi, James; nigdy wyglądałeś tak seksownie i bohatersko, ratując wszystkich przed morderczym pająkiem, James.

 

Zazwyczaj Regulus miałby już przygotowany jakiś uszczypliwy komentarz, ale nagle zrobił się podejrzanie cichy. James wyciąga rękę po swój toporek, ale zastyga w bezruchu, gdy czyiś but przyciska rękojeść do ziemi, zanim zdąży go chwycić. Powoli unosi głowę, by zobaczyć, kto to jest, i czuje, jak serce opada mu do żołądka.

 

— Peter? — szepcze James, czując, jak w gardle rośnie mu gula, a straszliwe przeczucie zamienia krew w jego żyłach w lód.

 

Peter wzdycha i cofa stopę, po czym kuca, by podnieść toporek. Przez dłuższą chwilę patrzy na Jamesa, a następnie przełyka ślinę i szepcze:

 

— Przepraszam, James.

 

— Nie — chrypi James. — Nie, Pete, powiedz mi, że nie... powiedz, że nie współpracujesz z…

 

— Z nami? — szepcze Bernice do jego ucha, odwracając głowę, by posłać mu szeroki uśmiech, z błyszczącymi oczami. James drga lekko, a ona śmieje się z niego. — Nasz stary Petey świetnie do nas pasuje. To bystrzak, jeśli naprawdę dasz mu szansę. Szkoda, że nigdy nie mógł się wykazać, spędzając cały czas z idealnym, czystym, zasadniczym Potterem. Ale nic nie szkodzi, my go doceniamy.

 

— Popełnij ten błąd, śmiem cię prosić — syczy Regulus za jego plecami, a Axus chichocze. — Kiedy odzyskam to z powrotem...

 

— Zamknij się, Black, to ty pierwszy rzuciłeś we mnie sztyletem — wtrąca Axus. — Porządnie mnie trafiłeś w ramię, dupku.

 

— Jak powiedziałem, poczekaj tylko, aż odzyskam drugi sztylet — warczy Regulus, po czym wydaje z siebie cichy, niezadowolony dźwięk.

 

— No właśnie — stwierdza Axus, po czym milknie, podobnie jak Regulus.

 

Peter ponownie przełyka ślinę z trudem, a w jego oczach widać prawdziwą skruchę.

 

— James, musisz... musisz zrozumieć. Ja też chcę wrócić do domu. Chcę…

 

— To nie czyni tego słusznym — wykrztusza James.

 

— Och, naprawdę? — wyzywa go Peter, a jego nozdrza rozszerzają się. — Mówiłem ci, James. To są głodowe igrzyska! To... to jest wojna, a na wojnie robisz to, co musisz, żeby przeżyć. Nie zawsze możemy postępować właściwie, a ty jesteś cholernym hipokrytą, wiesz o tym? Co ty byś zrobił, żeby wrócić do domu? Musiałbym zginąć, żeby to było możliwe, i dobrze o tym wiesz. Więc jakie było twoje rozwiązanie? Zabić mnie? Zdradzić mnie? No dalej, powiedz.

 

James nie ma nic do powiedzenia, bo sam nie wie. Nadal nie wie. Nigdy nie wiedział i wątpi, czy kiedykolwiek by na to wpadł. To, jak sobie wyobraża, byłoby czymś, czym musiałby zająć się Regulus. Wszystko było o wiele prostsze, gdy wierzył, że nie będzie musiał żyć z konsekwencjami własnych wyborów.

 

— Tak — mówi ostro Peter. — Tak właśnie myślałem. Możesz uważać mnie za złego człowieka ile chcesz i możesz mnie nienawidzić, ale to nie zmienia faktu, że jestem tym złym tylko dlatego, że wyprzedziłem cię o krok.

 

Jedyne, co James jest w stanie powiedzieć, to:

 

— Nigdy nie zrobiłbym ci czegoś takiego, Peter.

 

— Więc umarłbyś za mnie, tak? — pyta Peter.

 

— Przynajmniej bym chciał — chrypi James, a jego oczy pieką, bo to prawda. W innym świecie, gdzie imię Regulusa nigdy nie zostałoby wyczytane, ale jego własne tak, James nie sądzi, że i tak wróciłby do domu. Umarłby za kogoś. Najprawdopodobniej za Vanity albo Petera. — Część mnie nadal tego pragnie. Czy ty w ogóle będziesz po mnie płakać?

 

Peter lekko się wzdryga, a jego oczy znów wypełniają się wyrzutami sumienia, błyszcząc w świetle wschodzącego słońca. Patrzą na siebie nawzajem, a James nie zdawał sobie sprawy, że złamane serce może przybierać również taką formę. Nigdy nie doświadczył czegoś podobnego –- momentu, w którym uświadomił sobie, że jego życie nie ma dla kogoś takiego znaczenia, jak myślał, takiego znaczenia, jakie życie tej osoby ma dla niego.

 

— Och, dość już tego melodramatu — mruczy Bernice znudzonym tonem. Chwyta Jamesa za włosy i szarpnięciem stawia go na nogi, przykładając mu miecz do gardła. James czuje, jak jej usta wyginają się w uśmiechu tuż przy jego uchu. — Peter cię zabije, a ja od dawna czekam na twoją śmierć, Potter.

 

— Wiesz, odniosłem takie wrażenie — przyznaje James, krzywiąc się, gdy szarpie nim, obracając go twarzą do... och. Cholera. — O, kurwa nie. Regulus...

 

— Nic mi nie jest — cedzi przez zęby Regulus, słowa ledwo zrozumiałe przez to, jak mocno zaciska szczęki. Axus przyciska do jego gardła sztylet, którym Regulus najwyraźniej w nich rzucił, a ich usta wykrzywiają się w złośliwym uśmieszku. Ten sztylet, który Regulus miał wcześniej, leży na ziemi poza jego zasięgiem.

 

— Puść go — wyrywa się Jamesowi instynktownie, gotów walczyć, błagać czy zrobić cokolwiek, by wydostać Regulusa z tej sytuacji. Przełyka ślinę, nie zważając na miecz przystawiony do własnego gardła.

 

— Nie sądzę, żebyś powinien się o niego aż tak martwić, kochaniutki — mówi Bernice z rozbawieniem. — Jesteście tacy słodcy, wiecie o tym? Naprawdę, to bardzo urocze. Nie martw się, postaramy się, żebyście mogli się pożegnać, odbyć szczerą rozmowę i wymienić słodkiego, małego całusa, zanim was zabijemy. Nie jesteśmy przecież potworami.

 

— Naprawdę chciałbym poznać twoją definicję potwora — mruczy James pod nosem, gdy Bernice ciągnie go w stronę Axus i Regulusa. Co ciekawe, pająk po prostu... zniknął, jakby rozpłynął się w powietrzu. Bez wątpienia sprawka organizatorów igrzysk.

 

— Słuchajcie, mam serce, naprawdę. Uważam, że tworzycie uroczą parę — oznajmia Bernice, brzmiąc absurdalnie poważnie, gdy kopie Jamesa pod kolanami, zmuszając go do uklęknięcia, podczas gdy Axus robi to samo z Regulusem tuż naprzeciwko. — No dalej, pożegnajcie się, wygłoście swoje mowy. Śmiało.

 

Zawsze trzeba zapewnić dobre widowisko, dać widzom to, czego pragną. Nawet oni wiedzą, jak to działa, bo sami w tym uczestniczą, odgrywając własne role. James nie ma na to ochoty, więc nie patrzy na Regulusa. Nie, zamiast tego spogląda na Petera.

 

— Peter — szepcze James, patrząc na niego z tym głupim bólem w piersi. Najgorsze jest to, że nawet nie czuje złości. Bardziej niż cokolwiek innego, czuje po prostu zranienie. Ufał, że Peter go nie zawiedzie; potrzebował, żeby Peter go nie zawiódł. Ale tak nie działa świat, prawda? Nie tak toczy się ta historia, czyż nie?

 

— Nie patrz tak na mnie, James — wykrztusza Peter. — Myślisz, że chciałem, żeby tak to się skończyło? Kiedy... kiedy znaleźli mnie przy trzecim ognisku, przyprowadziłem ich z powrotem, bo sądziłem, że damy sobie radę. Było nas więcej, wszyscy mieliście broń, więc dlaczego to nie zadziałało? Co poszło nie tak? Bo to nie byłem ja. Zrobiłem wszystko, co do mnie należało, a ty mimo to... pozwoliłeś jej umrzeć. Mieliśmy ją chronić!

 

— Próbowałem — chrypi James, a w jego oczach zbierają się łzy.

 

— Nie starałeś się wystarczająco — mówi Peter, a jego głos się załamuje. Jego twarz wykrzywia się w grymasie żalu. — Ja... ja też nie. To była moja wina, James. Przyprowadziłem ich tam. Myślałem... nie chciałem, żeby tak się stało. Myślałem, że mnie uratujesz.

 

— Nie wiedziałem — mówi mu James cicho, czując ucisk w piersi. Ledwo może oddychać. — Zrobiłbym to, Pete, gdybym tylko mógł. Przepraszam, że nie zdołałem.

 

— Teraz muszę ocalić samego siebie — oznajmia Peter, a jego oczy lśnią, błyszcząc od łez. — Nawet nie sądziłem, że zajdę tak daleko. Po prostu chcę wrócić do domu, a najgorsze jest to, że już nawet nie wiem, gdzie on jest, bo czułem, że był z tobą, z Vanity, z Irene, z Mathias, a nawet z twoim przerażającym cholernym chłopakiem. Więc gdzie mam teraz pójść?

 

James przełyka ślinę.

 

— Nie wiem. Nigdy nie znałem odpowiedzi na to pytanie. Teraz to ty musisz ją znaleźć. Prawda jest taka, że ja nigdy nie potrafiłem. To twoje brzemię, które musisz nieść.

 

Peter znów się wzdryga, jego oczy lekko się rozszerzają, po czym odwraca się, biorąc głęboki oddech. James przenosi wzrok na Regulusa, który patrzy na niego z autentycznym smutkiem. On wiedział. Wiedział, że tak się to skończy, i próbował oszczędzić Jamesowi tego bólu, ale James nie chciał słuchać.

 

— Możecie się już pocałować i popłakać? — żąda Axus, wymachując ręką między Regulusem a Jamesem.

 

— Nie — odpowiada krótko Regulus.

 

— Nie? — upewnia się Bernice, trzymając miecz dokładnie tam, gdzie jest, przyciśnięty pod brodą Jamesa. — Potter, nie masz mu nic do powiedzenia?

 

— On wie — mruczy James, spotykając spojrzenie Regulusa, widząc je i rozpoznając, jak zawsze. To, co Regulus wie, jest tym samym, co wie James, a wszystko to ma niewiele wspólnego z ich małą historią miłosną, a bardzo wiele z tym, że żaden z nich nie planuje umrzeć w ten sposób. Nie tutaj, nie teraz, nie tak blisko, nie bez cholernej walki.

 

— No cóż, to... rozczarowujące — mamrocze Bernice.

 

— Tak, życie zwykle takie jest — odpowiada Regulus beznamiętnie, po czym odrzuca swój ciężar do tyłu na Axus na tyle mocno, by stracili równowagę, obaj zataczając się do tyłu. Regulus desperacko próbuje wytrącić sztylet z ręki Axus i faktycznie mu się to udaje, gdy obaj toczą się po ziemi.

 

— Cholera! — wykrzykuje Bernice, ponownie szarpiąc Jamesa na nogi, by odciągnąć go poza zasięg. — Dobra, koniec zabawy. Zabij go, Axus! A ty, Peter, zabij Pottera.

 

Peter stoi jak wryty, z szeroko otwartymi oczami, podczas gdy Bernice szarpie Jamesa za włosy, unieruchamiając go. Ich spojrzenia się spotykają i cały świat zdaje się kurczyć do tej jednej chwili.

 

Tysiąc rzeczy zdaje się przebiegać między nimi w jednej chwili. Ich pierwsze spotkanie, kiedy Peter - przerażony i zrezygnowany - przyznał, że nie spodziewa się przeżyć pierwszego dnia. A James był tam, by wyciągnąć rękę i zaoferować pomoc, przyjaźń, jakby nie istniała możliwość, że skończą właśnie tutaj. Ale oto są, a przetrwanie to kwestia woli. To kwestia rozsądku. Żeby przeżyć, trzeba chcieć przeżyć, a to oznacza zniesienie wszystkiego, co wiąże się z dalszym istnieniem.

 

Mogą to być sekundy lub całe lata, zanim Peter szepcze:

 

— Nie zniosę tego — i odrzuca topór na bok, gdzie ten wypada poza zasięg. Bernice wydaje z siebie okrzyk wściekłości, dokładnie w momencie, gdy Peter rzuca się prosto na nich oboje. Wszyscy upadają w plątaninie kończyn, powaleni na ziemię. James dostaje w twarz rękojeścią miecza, ale na szczęście ostrze go nie rani.

 

Rozlega się stęknięcie, a potem James zostaje mocno kopnięty w plecy, co zmusza go do odtoczenia się od miejsca, gdzie Bernice i Peter walczą. Nagle, bez ostrzeżenia, Peter wydaje z siebie przerażający okrzyk, który sprawia, że James zrywa się na równe nogi. Miecz Bernice jest wbity w brzuch Petera, który pochyla się nad nią i wyrzuca z siebie urywany oddech, gdy się odsuwa, ale nie upada. Zamiast tego chwyta Bernice za włosy, zataczając się i kaszląc krwią, gdy podnosi ją na nogi i obejmuje ją obiema rękami.

 

James dopiero po chwili zdaje sobie sprawę, co to oznacza, i próbuje zmienić kierunek w połowie potknięcia, gwałtownie odwracając się, by zobaczyć Petera unoszącego Bernice wysoko nad ziemię. Ona kopie, wrzeszczy i walczy, by się uwolnić, ale jego uścisk jest nieustępliwy. Nawet gdy tnie jego przedramiona mieczem, on po prostu nie przestaje.

 

— Nie! Peter, nie! Moje dziecko! Proszę, wiesz o moim dziecku! Moje dziecko! — krzyczy Bernice. — Nie rób tego! Pierdol się, ty pieprzony zdrajco, ty pieprzony szczurze!

 

— Czekaj — wydusza z siebie James, chwiejnie biegnąc naprzód, gdy jego myśli pędzą jak szalone, bo słońce już wzeszło i jest ciepło, i nie znowu, nie znowu, błagam, nie znowu. — Peter! Peter!

 

James próbuje go uratować. Mimo wszystko, wciąż próbuje go ocalić. Choć Peter go zdradził, choć odwlekałby tylko nieuniknione - ciężar, którego żaden z nich nie chce dźwigać - James nie potrafi powstrzymać się od próby. Próbuje, i tak jak w przypadku Vanity, ponosi klęskę.

 

Peter dosłownie rzuca się z Bernice prosto do rzeki, która niedawno zaczęła odmarzać. Wpadają do wody z głośnym pluskiem, a wynurzające się natychmiast ręce wciągają ich pod powierzchnię. Bernice krzyczy, gdy znika pod wodą. Peter milczy. Oboje znikają razem, a James zatrzymuje się gwałtownie, ciężko oddychając i wpatrując się w wodę ze łzami w oczach.

 

Peter chciał wrócić do domu, ale nie wiedział, gdzie on jest.

 

Nigdy się tego nie dowie.

 

~•~

 

Gdy tylko Bernice zaczyna krzyczeć, Axus traci koncentrację, co sprawia, że łatwo jest się od nich uwolnić, kiedy plusk odbija się echem w ich kierunku.

 

Innymi słowy, Regulus ma okazję uderzyć Axus prosto w twarz, co szczerze mówiąc, jest niezwykle satysfakcjonujące. Axus jest tak rozproszeni wszystkim, co się dzieje - możliwą śmiercią ich ostatnich pozostałych sojuszników - że łatwo jest zepchnąć ich z siebie, co powoduje, że obaj odtaczają się od siebie. Axus zatrzymuje się blisko upuszczonego sztyletu, a Regulus ląduje obok toporka Jamesa. Obaj natychmiast rzucają się po broń w tym samym momencie, chwytają ją i zrywają się na nogi.

 

Około dwóch minut po początkowym plusku rozlegają się dwa wystrzały z armaty, jeden zaraz po drugim. Axus gwałtownie odwraca głowę, podobnie jak Regulus, by zobaczyć Jamesa stojącego na brzegu rzeki z bezwładnie opuszczonymi rękami.

 

— Dwa do jednego — mruczy Regulus, przyciągając spojrzenie Axus. Nadal mają jego sztylet, ale on wciąż trzyma toporek, a jego ostatni sztylet leży tak blisko niego…

 

— Ha! — Axus szczerzy do niego zęby. — Raczej jeden do jednego. Potter nie stanowi żadnego zagrożenia. Łatwo się z nim rozprawię.

 

Najwyraźniej zamierzają to udowodnić, bo błyskawicznie odwracają się i ruszają biegiem prosto na Jamesa. Regulus wpada w panikę, wykrzykując imię Jamesa, jakby wyrywało się ono z jego duszy. Unosi toporek i ciska nim w powietrze bez chwili zawahania, po czym rzuca się, by chwycić swój ostatni sztylet, na wypadek gdyby musiał rzucić również nim. Nie musi. Toporek trafia celnie, wbijając się prosto w plecy Axus, którzy krzyczą z bólu, zataczając się do przodu, niepewnie utrzymując równowagę.

 

Na ten krzyk James odwraca się gwałtownie, zdążając się przygotować, gdy potykając się Axus wpada na niego. Regulus zastyga, wstrzymując oddech, obserwując w czymś, co wydaje się zwolnionym tempem, jak się zderzają. James wydaje z siebie stłumiony jęk, chwytając Axus za ramiona, po czym skręca w bok i wpycha ich prosto do wody.

 

Plusk.

 

Blade dłonie unoszą się.

 

Cisza.

 

Minuta.

 

Dwie minuty.

 

Wystrzał armaty.

 

Regulus wypuszcza powietrze, jego powieki opadają, gdy nagle cały się zapada, wydając z siebie ostry oddech, będący czymś pomiędzy szlochem a śmiechem. To koniec. O, to koniec. Udało im się. Cholera, udało im się. Zostali tylko oni i mogą wrócić do domu. Regulus trzęsie się od stóp do głów, a w uszach mu dzwoni, gdy czeka na ogłoszenie, że są Zwycięzcami.

 

I czeka.

 

I czeka.

 

I czeka.

 

Powoli, oczy Regulusa otwierają się. James wciąż stoi zwrócony w stronę rzeki, z głową uniesioną ku niebu, jakby szukał tam odpowiedzi. Regulus pragnie, by odwrócił się i na niego spojrzał, by stawił mu czoła z pokrzepiającym uśmiechem, który mógłby powstrzymać strach pełznący przez jego ciało.

 

Nagle Regulus oddałby wszystko za optymizm Jamesa. Udało im się, prawda? Dlaczego wciąż tu są? Zrobili wszystko jak należy. Grali w te głupie gry i przestrzegali zasad. Oni…

 

— Uwaga, trybuci — rozbrzmiewa głos Slughorna, a Regulus zastyga w bezruchu — zmiana zasad pozwalająca na dwóch Zwycięzców z tego samego dystryktu została... odwołana. Może być tylko jeden Zwycięzca. Niech los wam zawsze sprzyja…

 

Cisza jest ogłuszająca. Regulus słyszy swój oddech, choć nie ma pojęcia, jak w ogóle oddycha. Och, jaki on głupi. Jak mógł uwierzyć, choćby przez chwilę? Regulus Black, który ośmielił się zaufać czemuś zbyt pięknemu, by mogło być prawdziwe, tylko dlatego, że tak bardzo chciał w to wierzyć, że nie pozwolił sobie nawet na cień wątpliwości. Pozwolił sobie zależeć na Jamesie, pozwolił sobie myśleć… pozwolił sobie mieć nadzieję…

 

To.

 

To dlatego Regulus boi się wspinać. To dlatego Regulus pozostaje na ziemi, bo gałęzie zawsze się łamią. Za każdym razem, gdy jest tak blisko, tak cholernie blisko…

 

Nigdy wystarczająco blisko.

 

Niemal od niechcenia James przekręca głowę, by na niego spojrzeć, z napięciem widocznym wokół oczu. Nie odwraca się od wschodu słońca, nie robi nic poza rzuceniem Regulusowi przelotnego spojrzenia z lekkim uśmiechem. Smutnym uśmiechem. Jego wzrok na moment przesuwa się w dół, na sztylet w dłoni Regulusa, po czym natychmiast wraca, by znów spotkać się z jego spojrzeniem.

 

— Wahasz się, kochanie — mówi cicho James.

 

Regulus wypuszcza drżący oddech. Nawet nie uniósł jeszcze sztyletu. Trzęsie się. Jego wzrok się zamazuje. To jest właśnie ten moment, prawda? Prawdziwy test. Bo teraz zostali tylko oni, ostatnia dwójka, a James jest jedyną przeszkodą między nim a powrotem do domu. Zawsze powtarzał, że zrobi to, co konieczne, zawsze twierdził, że zabije Jamesa, jeśli do tego dojdzie. Bez wahania.

 

A jednak.

 

Prawda - ta straszna, ohydna, rozdzierająca wnętrzności prawda - jest taka, że Regulus nie potrafi. Myślał… naprawdę myślał, że zdoła, że będzie w stanie, jeśli do tego dojdzie; łatwo w to wierzyć, gdy był tak pewien, że nigdy do tego nie dojdzie. Ale oto są, a Regulus się mylił.

 

— Ja... ja nie mogę — wykrztusza Regulus, a sztylet wypada z jego dłoni, lądując na ziemi, by nigdy więcej nie zostać podniesionym. On go nie podniesie. — James, ja nie potrafię.

 

Twarz Jamesa łagodnieje, a jego spojrzenie jest ciepłe, mimo bólu, który napina kąciki jego oczu. Jego usta unoszą się jeszcze bardziej, gdy szepcze:

 

— To nic, Regulus.

 

— Nie, nie jest — chrypi Regulus. — Nic w tym wszystkim nie jest w porządku. Nie potrafię tego zrobić. Nie mogę cię zabić. Ja... James, ja…

 

— Ciii, nie przejmuj się tym. Nie musisz — szepcze James, powoli odwracając się w jego stronę.

 

Wzrok Regulusa wędruje w dół, tam gdzie James przyciska dłoń do swojego brzucha, a krew sączy się między jego palcami, spływając po ręce.

 

— James?

 

— Axus dopadli mnie po drodze do wody. Przynajmniej to był twój sztylet, jak mniemam — mówi James ze zmęczonym śmiechem, przełykając ciężko ślinę. Kącik jego ust unosi się lekko, delikatnie i uroczo. — Może to czyni mnie szalonym, ale jeśli mam być szczery, wolałbym, żebyś to był ty.

 

Świat usuwa się Regulusowi spod stóp i nic nie jest w stanie mu go przywrócić. Czuje się niepewnie, jakby rozpadał się na kawałki, wszystko wokół niego kruszy się, aż nic już nie ma sensu. James utrzymuje z nim kontakt wzrokowy, po czym upada na ziemię, gdy nogi odmawiają mu posłuszeństwa.

 

Słońce wciąż wschodzi. Wznosi się, nawet gdy James upada. Regulus czeka, aż eksploduje. Regulus czeka, aż zgaśnie, przygaśnie, skurczy się i wypali, umierając tak jak James.

 

Nie dzieje się tak.

Chapter 25: Decyzja

Chapter Text

James nie poczuł, kiedy sztylet się w niego wbił. Może to ironiczne, ale przez adrenalinę i wszystko inne, co właśnie się wydarzyło, naprawdę w pierwszej chwili tego nie zarejestrował. Po prostu stał tam, oszołomiony ostatnim wystrzałem armaty, który oznaczał, że będzie mógł wrócić do domu, a potem poczuł mokry, lepki strumień ciepła, który nauczył się już rozpoznawać jako krew spływającą po skórze. Bo teraz już ją rozpoznaje. Bo wykrwawił się wystarczająco wiele razy, by to wiedzieć.

 

Gdy tylko dotknął krwi, ból przebił się przez otępienie. Nie było to nic podobnego do tego, jak sobie wyobrażał. Bardziej ciężkie, pulsujące pieczenie niż kłujące uczucie. Ale w umyśle Jamesa wszystko było w porządku, bo zwyciężyli. Dotarli do końca i mieli wrócić do domu.

 

James ma już dość próbowania i nadziei. Chciałby z tym teraz skończyć. Myśli, że najlepiej byłoby, gdyby już tego nie robił, bo nigdy nie wydaje się to dla niego dobrze kończyć.

 

W pewien sposób James czuje niemal ulgę. Choć bardzo chciałby wrócić do domu, pogodził się już kiedyś z faktem, że nie będzie mógł tego zrobić, więc łatwo mu to zaakceptować ponownie. Przyjmuje to bez sprzeciwu, tak samo jak wtedy, gdy dokonał swojego wyboru na samym początku. Wszystko będzie dobrze, myśli. Wszystko będzie dobrze.

 

Bo, widzicie, James to zrobił. James pomógł Regulusowi dotrzeć do końca. Wszystko, co zamierzał osiągnąć na początku, udało się. Nie zawiódł. Regulus żyje i wróci do domu.

 

Patrząc z jasnej strony, przynajmniej Regulus nie będzie musiał go zabić. Przynajmniej James wie teraz na pewno, że Regulus nie potrafi tego zrobić, a nawet przy tej świadomości, to już nie ma znaczenia. James wykrwawia się, powoli, ale nieuchronnie, a Regulus nie musi się o nic martwić.

 

Choć, szczerze mówiąc, James naprawdę miał to na myśli, gdy powiedział, że wolałby, żeby to Regulus go dźgnął. Może to jakieś dziwne, psychoseksualne zboczenie, ale czuje, jakby przez cały ten czas flirtował zarówno z Regulusem, jak i z jego sztyletami, więc bycie przebitym przez niego z pewnością byłoby bardziej satysfakcjonujące. Regulus zadbałby o to, by James to poczuł, adrenalina czy nie. James nie jest pewien, dlaczego wydaje mu się to tak pociągające, ale naprawdę tak jest.

 

Być może James jest w szoku. Być może James faktycznie ma słabość do noży. A może James jest po prostu zakochany i pragnie wszystkiego, co może dostać od Regulusa, nawet jeśli miałaby to być dosłownie śmierć.

 

Zamiast tego, czuje jak dłonie Regulusa podciągają go do góry i ciągną w stronę jednego z najbliższych słupów, opierając go o niego i sprawiając mu ból, bo jest takim cholernym draniem. Och, jest taki okrutny. James jest w nim szaleńczo zakochany.

 

— Pokaż mi. James, pokaż mi — wykrztusza Regulus, klękając obok niego. Torba rzucona na ziemię przewróciła się, wysypując całą zawartość, wszystko rozsypało się w jego pośpiechu, by znaleźć coś, co zadziała. Jest blady.

 

— Przestań — mruczy James, wyciągając rękę, by złapać dłoń Regulusa tą, którą nie przyciska do brzucha, nie pozwalając mu dotknąć swojej krwi. — Nie musisz patrzeć. Nie ma na co, bo nie ma już czego naprawiać.

 

Oczy Regulusa zachodzą mgłą łez, a jego oddech jest nierówny, jakby sprawiał mu trudność.

 

— James…

 

— Po prostu posiedź ze mną — mówi James, przesuwając dłoń w górę, by spleść ich palce razem. Z ust Regulusa wydobywa się łamiący serce dźwięk. — Ciii, nie rób tak. Wszystko w porządku, kochanie.

 

— Mieliśmy wrócić do domu razem — skomli Regulus, kręcąc głową. — To niesprawiedliwe.

 

— Wiem — przyznaje James — ale jeśli nie mogliśmy wrócić obaj, zawsze miałeś być to ty.

 

— Powiedziałeś… — Regulus przełyka ślinę, wyciągając wolną rękę, by dotknąć policzka Jamesa. To tak miły gest z jego strony i tak dobrze się z nim czuje. — Powiedziałeś coś, gdy byłeś naćpany. James, ty... Powiedziałeś coś o tym, że sprowadzisz mnie do domu, bez względu na wszystko, i podobno złożyłeś Syriuszowi obietnicę, że to zrobisz? Byłeś naćpany, więc założyłem, że to nieprawda.

 

James wzdycha cicho, przechylając twarz w stronę dłoni Regulusa i wpatrując się w jego oczy. Regulus nigdy nie miał się o tym dowiedzieć. Czy potwierdzenie tego teraz byłoby okrutne? Największym lękiem Jamesa jest to, że Regulus znienawidzi go za to, ale przecież James umiera. Być może to nieuczciwe, ale lubi myśleć, że daje mu to wolną rękę.

 

— To nie była prawda, prawda, James? — szepcze Regulus, nie spuszczając z niego wzroku. Gdy James nie odpowiada od razu, Regulus gwałtownie wciąga powietrze. — James?

 

— Podjąłem decyzję w dniu, gdy wyczytano nasze imiona — przyznaje James. — Rzeczywiście obiecałem to Syriuszowi i pożegnałem się z rodzicami, ale tak naprawdę zdecydowałem w chwili, gdy nasze spojrzenia spotkały się na scenie. Właśnie wtedy już wiedziałem.

 

— Przez cały ten czas twoim planem było sprowadzenie mnie do domu. O to walczyłeś? Nie o siebie, James? O mnie? — pyta Regulus łamiącym się głosem.

 

— Oczywiście, kochanie — odpowiada mu James, bo każda inna możliwość jest dla niego nie do pomyślenia. Zawsze była. — Oczywiście.

 

— Nie. — Regulus ponownie kręci głową i opuszcza dłoń z policzka Jamesa, by przykryć nią jego rękę spoczywającą na brzuchu, nie przejmując się krwią. Jednak w momencie, gdy dotyka namacalnego dowodu na to, że James się wykrwawia, że James umiera, jego twarz wykrzywia się, a łzy wypełniające oczy zaczynają spływać po policzkach.

 

— Nie płacz — szepcze James. — Naprawdę, to... to w porządku.

 

— Nie, nie, nie — jęczy żałośnie Regulus, a jego ramiona drżą, gdy zaczyna płakać na dobre. Pochyla się do przodu i zanurza twarz w ramieniu Jamesa, ale tylko na kilka chwil. Kilka oddechów. Wyrywa mu się szloch, który zaraz tłumi, po czym unosi głowę i patrzy na Jamesa z bliska, z zaczerwienioną, mokrą od łez twarzą, absolutnie piękny. — Nie dam rady. Nie rób mi tego. Proszę, nie rób mi tego.

 

— Przepraszam — szepcze łagodnie James, bo naprawdę jest mu przykro. Widzi, że to rani Regulusa, a nigdy by tego nie chciał, ale nie da się tego zmienić. Może tylko przeprosić. — Naprawdę przepraszam, Reg.

 

— Więc... więc spróbuj — żąda Regulus. — Nie poddawaj się. Ja... ja potrzebuję, żebyś... James, proszę, po prostu...

 

— Jestem zmęczony — mówi cicho James. — Po prostu... naprawdę zmęczony i wszystko jest w porządku. Obiecuję, że jest w porządku. Nie żałuję. Ani razu nie pożałowałem swojej decyzji. Ani razu.

 

— Dlaczego to zrobiłeś? — chrypi Regulus, a jego oczy ponownie wypełniają się łzami, gdy nie przestaje patrzeć na Jamesa. — Ty... masz tyle powodów, by żyć, James. Masz Syriusza, swoich rodziców, przyjaciół. Więc dlaczego... dlaczego wybrałeś to? Nie rozumiem.

 

— Bo cię kocham — szepcze James, jakby to była ich mała tajemnica. — Bo jestem w tobie zakochany. Bo jestem tak żałośnie w tobie zakochany, że nie mogę tego ignorować. Nie mogę ignorować ciebie. Nie mogę od tego uciec i jestem gotów za to umrzeć. Jestem z tego powodu szczęśliwy, bo życie bez ciebie byłoby gorsze. Nie rozumiesz tego, bo nie czujesz tego samego, i to jest w porządku. Nie musisz. Po prostu wiedz, że cię kocham i dlatego to zrobiłem. Kochałem cię tak długo, przez dziesięć lat. Nigdy nie zapominaj, jak bardzo jesteś kochany, Regulus, jak bardzo zawsze byłeś kochany.

 

Regulus czkawliwie wypuszcza drżący oddech, jego twarz wykrzywia się, po czym pochyla się, by wtulić ją w ramię Jamesa, płacząc tak głęboko, tak przejmująco, z takim bólem, że sprawia to większy ból niż samo umieranie.

 

James wie o tym najlepiej.

 

~•~

 

Remus wie, jak szybko wszystko może się rozpaść, ale chyba nigdy nie widział takiego poziomu destrukcji w tak krótkim czasie, jak przed chwilą, gdy nadzieja Syriusza została zmiażdżona. Dopiero co zjedli śniadanie i Syriusz właśnie miał wyjść na wspólne oglądanie, jak każdego innego dnia, ale Remus włączył ekran, gdy ten zmierzał do drzwi, akurat w porę, by zobaczyć Petera, Bernice i Axus biegnących prosto na Jamesa i Regulusa, z pająkiem depczącym im po piętach. Remus zawołał go z powrotem, a on został.

 

W chwili gdy James się osunął, Syriusz również upadł. Początkowo stał na nogach, cholernie zachwycony, bo myślał, że wygrali, a potem zmiana zasad została cofnięta. A potem James odwrócił się, ujawniając, że został dźgnięty. A potem James runął na ziemię.

 

Syriusz upadł razem z nim.

 

Jest tam na podłodze. Dłonie we włosach, ściskające czaszkę. Patrzy, jak jego najlepszy przyjaciel wykrwawia się. Kołysze się w przód i w tył, z trudem łapiąc oddech.

 

Kołysze się.

 

Kołysze się.

 

Kołysze się.

 

Remus chciałby się nim zaopiekować, ale nie wie jak. Tym razem czuje, że nie jest w stanie tego zrobić.

 

~•~

 

Czy kiedykolwiek coś stało się tak bardzo częścią ciebie, że nie potrafisz wyobrazić sobie życia bez tego? Dla niektórych może to być coś tak prostego jak nawyk - palenie, obgryzanie paznokci, zakładanie najpierw skarpety, potem buta, znowu skarpety i znowu buta, zamiast prawidłowej kolejności: skarpeta-skarpeta-but-but. Dla innych może to być osoba - najlepszy przyjaciel, ukochany, a nawet obcy człowiek, którego widuje się każdego dnia.

 

Dla Regulusa to jest właśnie takie uczucie. Nienawiść do Jamesa jest tak głęboko zakorzeniona w jego istocie, że jest niemal pewien, iż na tym etapie stała się częścią jego DNA. Nie wie, kim byłby, gdyby jej nie odczuwał.

 

James umiera, a Regulus nie wie, kim jest.

 

James go kocha.

 

James go kocha.

 

James go kocha.

 

Oczywiście, że go kocha. Oczywiście, że tak, bo oni są jedną wielką tragedią. Oczywiście, że James kochał go przez dziesięć lat, tuż przed momentem, gdy Regulus byłby w stanie to zaakceptować. Oczywiście, że mieliby wszystko, czego kiedykolwiek od siebie pragnęli, tylko zbyt późno, zbyt wcześnie - jak dwie wyciągnięte ku sobie dłonie, które nigdy się nie spotkały. Gałąź złamała się już dawno temu, a James jest o krok od upadku.

 

Regulus chce go złapać.

 

Gdy Regulus miał dziewięć lat, znalazł starą książkę w koszu w szkolnej bibliotece, wyrzuconą z powodu historii zawartej między jej stronami. Rewolucja na papierze. Właściwie kontrabanda, bo nikt nigdy nie powinien mieć kontaktu z czymkolwiek, co mogłoby podsycać bunt. Dotyczyło to również wojny trojańskiej.

 

Szczególnie fascynował Regulusa koń trojański, użyty do wejścia do Troi. Uderzyła go genialność ukrycia czegoś wewnątrz czegoś innego, bo nikt tego nie przewidział, nikt nie mógł tego przewidzieć, a plan był niezawodny. Wywarło to na nim tak duży wpływ, że gdy w wieku piętnastu lat życie wypowiedziało mu wojnę, postanowił sam stać się takim koniem trojańskim.

 

Kiedy Regulus się ukrywał, chował się we własnym wnętrzu. Zwijał się w sobie i wycofywał niczym Grecy, czekając i czekając na osłonę nocy, by powrócić, ale ta zdawała się nigdy nie nadchodzić. Myślał - zawsze myślał - że jest ukryty, czekając jedynie na moment, gdy nadejdzie czas zniszczenia Troi.

 

To jakiś okrutny paradoks, gdy uświadamia sobie, że w rzeczywistości Regulus nigdy nie był koniem trojańskim.

 

Regulus jest Troją. Zawsze nią był, ponieważ prawdziwym koniem trojańskim przez cały ten czas była miłość.

 

Regulus, nawet o tym nie wiedząc, ukrył swoją miłość wewnątrz nienawiści, i nie inaczej niż Trojanie, wciągnął drewnianego konia swojej nienawiści niczym trofeum. Po bezowocnym dziesięcioletnim oblężeniu zapadła noc, a czas zniszczenia Troi nadszedł.

 

Regulus czuje to wyraźnie. Niczym wojownicy wyłaniający się z wnętrza konia trojańskiego, miłość Regulusa wylewa się z niego, by go zniszczyć, by spalić Troję doszczętnie.

 

Od miłości do nienawiści? Nie. One zawsze były tym samym.

 

Zawsze chodziło o to samo, a on został oszukany tak jak Troja - miasto płonące w porannym świetle, gdzie okrzyk wojennego zwycięstwa brzmiał bardziej jak żałosny lament. Gdyby wiedział - gdyby tylko wiedział, to co by zrobił? Powstrzymałby to? Na tym właśnie polega istota konia trojańskiego; nie można go powstrzymać, bo jest się zbyt zaślepionym tym, czym się wydaje, by zajrzeć do środka.

 

To miała być nienawiść. Regulus był przekonany, że to nienawiść. Musiała nią być, ponieważ to - czym naprawdę jest - mogłoby doprowadzić jedynie do upadku miasta, do zniszczenia Troi, do zniszczenia samego siebie. Nigdy się nie wspinał, bo gałęzie się łamią; nigdy nie zajrzał w głąb swojej nienawiści, bo sądził, że to on jest drewnianym koniem.

 

James umiera, a Regulus go nienawidzi.

 

James umiera, a Regulus go kocha.

 

James umiera, a Regulus go nienawidzi i kocha, bo to zawsze było tym samym. Przez cały ten czas - nie przez pięć lat, nie przez dziesięć, ale przez piętnaście - to było to samo. Nienawidzę cię, mówi. Kocham cię, ma na myśli. Kocham cię, czuje. Nienawidzę cię, wie. Uroboros. W kółko i w kółko, ale cykl od początku do końca składa się z tego samego.

 

Rozdziera go na strzępy, więc to musi być miłość. Płonie, więc to musi być miłość. To jest miłość i powinien był wiedzieć, bo tylko miłość może tak boleć. Wszystko wszędzie boli, agonia, która rezonuje w nim tak głęboko, że odbija się echem aż do przeszłości. Czy dlatego kiedyś patrzył na Jamesa i czuł, że jest o krok od rozpadu, bo jakoś, niemożliwie, coś w nim przeczuwało, że skończy właśnie tutaj?

 

— Hej — mruczy James, delikatnie trącając policzkiem głowę Regulusa opartą na jego ramieniu. — Reg, spójrz na mnie.

 

Powoli Regulus unosi głowę. Patrzy na Jamesa i jest jak miasto płonące doszczętnie, rozsypujące się w popiół. Jest burzony cegła po cegle, rozbierany kawałek po kawałku, bardziej miejsce niż człowiek, doświadczający katastrofy.

 

— Moje palce drętwieją — informuje go James, brzmiąc na absurdalnie spokojnego. — Myślę... to znaczy, jestem prawie pewien, że to oznacza, że nie zostało mi wiele czasu, więc ja…

 

— James — chrypi Regulus, przeniknięty odrętwieniem i chłodem, drżąc, jakby miał się zaraz rozpaść.

 

— Posłuchaj mnie — szepcze James, rozdzielając ich dłonie, by sięgnąć i ująć twarz Regulusa, delikatnie gładząc kciukiem skórę pod jego okiem. Jego własna twarz wydaje się opuchnięta i obolała, ale James patrzy na niego tak, jakby chciał to robić już zawsze, aż do ostatniego oddechu. — Wiem, że jesteś zrozpaczony, ale spójrz na to w ten sposób, dobrze? Ty i Syriusz będziecie mieli siebie nawzajem.

 

— Nie jestem tym, czego potrzebuje Syriusz — wyrzuca z siebie Regulus zdławionym głosem. — To zawsze byłeś ty, James. On potrzebuje ciebie. On... proszę, nie rób mu tego. Ja nie mogę... nie wiem, jak być dla niego wystarczającym. Potrzebuję, żebyś to ty to zrobił. On potrzebuje…

 

— Przestań. Znam ciebie i znam jego — mówi James, nie spuszczając z niego wzroku. — Wyjdziecie z tego. Razem. Potrzebujecie tylko trochę więcej czasu, to wszystko, a teraz go dostaniecie. Nie zmarnujcie go.

 

Regulus kręci głową.

 

— To nie jest w porządku. To nie jest…

 

— Moi rodzice... — James przerywa, przełyka ślinę, po czym posyła mu niepewny uśmiech. — Moja mama i tata gotują obiad każdego wieczoru i być może to niesprawiedliwe z mojej strony, by o to prosić, ale miałbym nadzieję, że dołączysz do nich przynajmniej raz czy dwa razy w tygodniu. Przyzwyczaili się do karmienia dwóch osób, więc byłoby miło, myślę, gdybyś dołączył do Syriusza.

 

— Przestań. Proszę, przestań — żąda Regulus łamiącym się głosem. Jego oczy są podrażnione, opuchnięte i zmęczone.

 

— Czapka — James kontynuuje mimo wszystko. — Twoja czapka. Zachowałem ją dla ciebie. Pamiętasz, gdzie mówiłem, że jest? W moim…

 

Regulus przerywa mu, pochylając się, by go pocałować, zaciskając oczy, gdy jego nieustanne łzy znów się przelewają, piekąc, zostawiając ogniste ślady na murach obronnych jego policzków. Usta Jamesa są suche i ciepłe, a on natychmiast pochyla się w stronę pocałunku, mimo że nie jest on zbyt głęboki. Jest stanowczy i twardy, ale z zamkniętymi ustami, bardziej gest zrodzony z desperacji niż pocałunek wynikający z pożądania.

 

Oczy Jamesa są zamknięte, gdy Regulus się odsuwa, usta ma rozchylone, jakby smakował ten pocałunek, jakby był prezentem. Ale nim nie był. Regulus nie zrobił tego z dobroci serca; zrobił to, bo chciał, żeby James się zamknął, bo potrzebował czasu do namysłu i bo chciał to zrobić choć raz, kiedy było to prawdziwe.

 

Wypuszczając powietrze, Regulus prostuje ramiona, czując, jak jego determinacja twardnieje w nim niczym żelazo przenikające kości. Przez długą, bardzo długą chwilę studiuje twarz Jamesa i dochodzi do wniosku, ku któremu i tak pędził na złamanie karku - wniosku, który narastał w nim, odkąd weszli na tę przeklętą, beznadziejną arenę.

 

Regulus nie chce wracać do domu bez Jamesa. Nie jest nawet pewien, czy dom w ogóle istnieje bez Jamesa. Ironia losu, prawda? Powiedział, że zrobiłby wszystko, by wrócić do domu, a dom był przy nim przez cały ten czas. Po prostu nie zdołał tego dostrzec, dopóki nie było już za późno, by miało to jakiekolwiek znaczenie. Zawsze tak blisko, ale nigdy wystarczająco blisko.

 

Jakie były motywacje Regulusa? Nie jego rodzice; szczerze mówiąc, byłoby niemal ulgą nigdy do nich nie wrócić. Nie ma przyjaciół; jest Barty, ale to tylko jedna osoba, zaledwie jedna, a on ma w swoim życiu innych ludzi. Nie chodziło też o Syriusza, bo przecież nawet nie miał Syriusza, do którego mógłby wrócić.

 

Więc jakie były motywacje Regulusa, by wrócić do domu? Do czego to się sprowadzało? Co było siłą napędową jego desperackiej potrzeby przetrwania?

 

Jego nienawiść do Jamesa. Prawdziwym powodem tego wszystkiego była nienawiść do Jamesa i odmowa przegrania z nim, bo już i tak doznał przy nim tylu porażek na każdym możliwym polu. Tyle że, jak się okazuje, nienawiść Regulusa do Jamesa była niczym innym jak drewnianym koniem skrywającym w sobie miłość, która objawiała się na arenie na niezliczone sposoby. Teraz to takie oczywiste. Jak mógł tego nie dostrzec? Był tak pewien…

 

Trojanie też byli głupcami.

 

Jakie są więc teraz motywacje Regulusa, by wrócić do domu? Troja płonie, a on zna już prawdę. Nie ma rodziców, którzy powitaliby go w bezpiecznym, pełnym miłości domu, gdy wróci. Nie ma więcej niż jednego przyjaciela, który ucieszyłby się z jego powrotu. Nie wie, jak kiedykolwiek zdoła być wystarczający dla własnego brata, zwłaszcza gdy będą patrzeć na siebie nawzajem i widzieć osobę, której obaj nie byli gotowi stracić.

 

Jakie są jego motywacje? Czym one są? Nie musi pytać samego siebie, by znać odpowiedź, ale i tak słyszy w głowie głos Syriusza, zupełnie jak w dniu, gdy wyczytano jego imię. Planujesz wrócić do domu, Reggie? Tamtego dnia Regulus odpowiedział twierdząco.

 

Dziś, teraz, odpowiada: "Nie", bo strach zawsze był również motywacją, ale on już się nie boi.

 

— Co? — mamrocze James, uchylając powieki i mrugając na widok Regulusa. — Czy to był kolejny pożegnalny pre…

 

Regulus znów nie daje mu szansy, by dokończył. Pochyla się po raz kolejny i całuje Jamesa mocno, zaciekle; jakby naprawdę tego pragnął, bo naprawdę tego pragnie; jakby to coś znaczyło, bo znaczy. James wydaje stłumiony odgłos w jego usta, pochylając się ku pocałunkowi, chętny, zawsze taki chętny. Regulus wykorzystuje to na swoją korzyść.

 

Ostrożnie obmacuje podłoże, przysuwając się bliżej, a jego serce podskakuje, gdy w końcu natrafia na to, czego szukał. Gdy tylko to ma, praktycznie wspina się na kolana Jamesa, ignorując jego jęk bólu - czy to z powodu nogi, czy brzucha, a może obu - i całuje go mocniej i głębiej, aż ten, mimo bólu, wydaje z siebie zduszony jęk rozkoszy.

 

— Co? — wydusza James przy ustach Regulusa. — Reg? Ja... nie rozumiem, co się dzieje, kochanie. Czy to jest…

 

— Cii, wszystko w porządku — szepcze Regulus, składając delikatne, ulotne pocałunki na ustach Jamesa. Przesuwa wolną dłoń wzdłuż jego ramienia, chwytając go za nadgarstek. — Unieś dla mnie rękę.

 

James reaguje na te słowa jak marionetka na sznurkach - unosi rękę, podczas gdy jego oddech rzęzi w piersi. Z trudem łapie powietrze, Regulus wyraźnie to słyszy, i nie jest to jedynie skutek pocałunku. James z pewnością odczuwa ból, zwłaszcza teraz, gdy Regulus siedzi na nim okrakiem, a mimo to pozostaje uległy, chętny do współpracy. W nagrodę Regulus pochyla się i znów go całuje.

 

Trzeba przyznać, że to dość pokręcone, bo służy również temu, by go rozproszyć. James jest tak pochłonięty pocałunkiem, że nie zdaje sobie sprawy z tego, co się dzieje, więc nie może nic zrobić, gdy rozlega się wyraźne kliknięcie i brzęk metalu o metal. Usta Jamesa zastygają przy jego własnych, a Regulus odsuwa się z drżącym wydechem, obserwując, jak James szybko mruga i unosi głowę, by spojrzeć na miejsce, gdzie Regulus przykuł go kajdankami do słupa.

 

Słup ma haki, na których wisiały zapasy, co oznacza, że James nie może po prostu wstać i zsunąć kajdanek z góry. Jest uwięziony.

 

James lekko szarpie kajdankami w widocznym zmieszaniu, patrząc na miejsce, gdzie został uwięziony, zupełnie nie rozumiejąc, co się dzieje. Pociąga ponownie, jakby instynktownie, po czym marszczy brwi i spogląda na Regulusa. Przez chwilę żaden z nich się nie odzywa, a Regulus czuje, jak jego serce nieco pęka, ponieważ za moment roztrzaska serce Jamesa po raz drugi - i tym razem robi to z własnego wyboru.

 

— Szczerze mówiąc, nie tak wyobrażałem sobie swój koniec — mamrocze James, marszcząc brwi. — Reg, co ty robisz?

 

Regulus przełyka ślinę i pochyla się, by złożyć delikatny pocałunek na czole Jamesa, ujmując jego twarz w dłonie i unieruchamiając jego głowę. Gdy się odsuwa, spotyka spojrzenie Jamesa i posyła mu drżący uśmiech.

 

— Syriusz cię potrzebuje, James. Twoi rodzice cię potrzebują. Świat - cały pieprzony świat cię potrzebuje. Jedyne miejsce, do którego się wybierasz, to dom.

 

— Regulus — mówi James ostrzejszym tonem, gdy Regulus cofa się i zaczyna zsuwać z jego kolan. James gwałtownie pochyla się do przodu, zaciskając pięść na przodzie koszuli Regulusa, trzymając ją w tak rozpaczliwym uścisku, że szwy i ściegi wydają trzeszczące dźwięki, gdy James rozciąga materiał, próbując przyciągnąć go z powrotem. — Co ty, do cholery, wyprawiasz? Chodź tutaj. Co ty…

 

— Wybrałeś mnie, a teraz ja wybieram ciebie — mruczy Regulus, krzywiąc się lekko, gdy chwyta swoją koszulę i siłą wyrywa ją z uścisku Jamesa. James potyka się na kolanach z jękiem, próbuje się obrócić i chwyta swój brzuch - który wciąż krwawi - wyciągając się tak daleko, jak tylko może, próbując dosięgnąć Regulusa.

 

— Czekaj, czekaj, Regulus, proszę — wyrzuca z siebie James, brzmiąc naprawdę rozpaczliwie, gdy podnosi się na nogi, w połowie zgięty, bo kajdanki nie pozwalają mu stanąć prosto. Musi odczuwać ogromny ból, ale wydaje z siebie tylko stłumiony jęk i opuszcza dłoń z rany, wyciągając ją w stronę Regulusa, z dłonią pokrytą krwią. — Po prostu... po prostu proszę, dobrze? Podejdź tutaj. Możesz tu podejść, proszę? Przestań się cofać, dobrze? Możemy... po prostu…

 

— Przepraszam, że nigdy nie nauczyłem się być na tyle w porządku, by dać nam szansę, na jaką zasługiwaliśmy — chrypi Regulus, bo do tego wszystko się sprowadza. — Ty, bardziej niż ja, zasługujesz na szczęście, i żałuję, że nie mogłem spróbować ci w tym pomóc, ale nie potrafiłem. Bardzo tego żałuję.

 

James wychyla się tak daleko, jak tylko może, rozkładając szeroko ramiona, próbując przyciągnąć ich bliżej. Regulus cofa się o kolejny krok, a oddech Jamesa staje się jeszcze bardziej nierówny niż wcześniej. Jego oczy są szeroko otwarte. Wygląda na przerażonego.

 

— Poczekaj, do cholery, chociaż sekundę, dobrze? Przemyśl to, kochanie, proszę. Cokolwiek zamierzasz zrobić, cokolwiek próbujesz udowodnić, po prostu nie rób tego. Błagam. Błagam, wróć tutaj. Po prostu zostań ze mną.

 

— Nie mogę tego zrobić — szepcze Regulus.

 

— Regulus... Regulus — warczy James, a w jego głosie pobrzmiewa panika, gdy bezskutecznie szarpie kajdankami, napinając się do przodu. — Przestań. Kurwa, przestań natychmiast. Nie waż się mi tego robić. Nie możesz mi tego zrobić, nie po tym wszystkim, nie po latach, kiedy upewniałeś mnie, że nigdy byś tego nie zrobił. Proszę.

 

Regulus bierze głęboki oddech, po czym powoli go wypuszcza, czując dziwny spokój. To osobliwy rodzaj ukojenia, który na niego spływa, coś w nim się uspokaja.

 

— W tym właśnie rzecz, James, spędziłem lata robiąc wszystko, co mogłem, by upewnić siebie, że nigdy bym tego nie zrobił, ale prawda jest taka… że rozumiem. Powiedziałeś, że nie rozumiem, bo nie czuję tego samego, ale oczywiście, że rozumiem; rozumiałem dłużej niż ty, jak to jest kochać kogoś tak bardzo, że wiesz, iż nigdy nie dojdziesz do siebie po jego stracie. Nigdy nie doszedłem do siebie. Straciłem ciebie, straciłem Syriusza i straciłem siebie. Ale rozumiałem wtedy, rozumiem teraz i zawsze rozumiałem. Nigdy nie przestałem rozumieć.

 

Przestań! — wybucha James, zrywając się gwałtownie do przodu, gdy Regulus zaczyna celowo się cofać. — Regulus, wróć tutaj. Nie... proszę, nie. Regulus. Proszę, po prostu... po prostu zaczekaj, dobrze? Ja... ja nigdy ci nie wybaczę. Ja nigdy nie dojdę do siebie, rozumiesz? Więc, proszę... błagam cię, po prostu przestań.

 

— Nawet jeśli będziesz mnie nienawidził, to i tak będziesz mnie kochał — mówi mu Regulus, a jego usta wyginają się w smutnym uśmiechu. — Uwierz mi, wiem o tym wszystko.

 

James wydaje z siebie zdławiony dźwięk, zginając się lekko, jakby słowa były fizycznym ciosem. Potyka się, rozpaczliwie próbując uwolnić rękę z kajdanek, lecz na próżno. Jęczy z bólu i skowycze ze strachu, podczas gdy Regulus nie czuje ani bólu, ani lęku, bo akceptacja przychodzi łatwiej, gdy kieruje nią miłość.

 

— Nadal jadaj posiłki z rodzicami. Opiekuj się Syriuszem i pozwól, by on opiekował się tobą. Masz już moją czapkę tak długo, więc równie dobrze możesz ją dla mnie zatrzymać — mówi Regulus, zatrzymując się na brzegu rzeki. James wstrzymuje oddech, jakby jeden ruch miał popchnąć Regulusa za krawędź. — Jeśli będę miał szczęście, James, może będzie na mnie czekał kawałek raju. Jeśli tak, to wiesz, dokąd zmierzam. Nieważne, ile to zajmie, będę tam, gdy przyjdzie twój czas; będziemy tańczyć, będziemy się śmiać i nic z tego nie będzie już miało znaczenia. W tym innym życiu, gdzie nie jesteśmy jedną wielką tragedią - tam będę na ciebie czekał, kochanie.

 

— Proszę — błaga James, a jego słowa są ledwie tchnieniem, niemal porwanym przez wiatr, tak są ciche i słabe. Kręci głową, a łzy nieprzerwanie gromadzą się i spływają po jego policzkach. — Proszę, nie zostawiaj mnie.

 

— Przepraszam — to wszystko, co Regulus potrafi powiedzieć w swoich ostatnich chwilach, bo naprawdę żałuje. Jest tak bardzo, bardzo przepełniony żalem z powodu tylu rzeczy, a teraz jest już za późno, by cokolwiek z tym zrobić. Tak blisko, a jak zawsze, nigdy wystarczająco blisko. Żałuje, że Syriusz musi patrzeć, jak umiera, po tym jak stracił tak wiele z siebie, robiąc wszystko, co mógł, by utrzymać go przy życiu. Żałuje, że był zbyt zagubiony i zbyt zniszczony, by nawet zrozumieć, czego pragnął, nie mówiąc już o pozwoleniu sobie na to. Żałuje, że nie wspiął się wyżej; żałuje, że nigdy nie zajrzał do wnętrza drewnianego konia; żałuje, że jest Troją. Tonie we własnych żalach, zanim jeszcze dotknie wody.

 

Jakoś łatwo jest poddać się grawitacji, rozluźnić się w swobodnym spadaniu. Słyszy krzyk Jamesa, wołającego jego imię w szaleńczej desperacji, i to ostatnia rzecz, którą słyszy, zanim z pluskiem uderza w wodę. Szkarłatna rzeka wita go, jakby na niego czekała; wita go zimnymi, szponiastymi dłońmi, które wciągają go głębiej pod powierzchnię.

 

Regulus bardzo szybko pojmuje, dlaczego osobom w szkarłatnej rzece wystarcza zaledwie dwie minuty, by umrzeć - bo nie chodzi tylko o utonięcie. To także ręce szarpiące go, pazury wbijające się głęboko i rozrywające jego skórę, próbujące rozerwać go na strzępy. Są nieustępliwe, bezlitosne, a on nie potrafi powstrzymać się od otwarcia ust, by krzyczeć pod wodą, gdy płuca protestują, a ból eksploduje w każdej kończynie. Tyle że to nie woda, to krew, gęsta w jego ustach, gdy ją połyka i połyka, instynktownie próbując przetrwać nawet teraz, tak jak robił to przez cały czas. Ręce szarpią jego klatkę piersiową, jedna z nich wciska się, jakby próbowała dostać się do jego serca i wyrwać je niczym trofeum - i dokładnie to robi, uświadamia sobie. I tak właśnie umrze. Bez serca.

 

Nikt nie może go usłyszeć pod powierzchnią, ale jego stłumione, przesiąknięte wodą krzyki układają się w imię. W panice, w oparach bólu, instynktownie wzywa Syriusza.

 

~•~

 

Surowy, zdruzgotany krzyk rozpaczy, który odbija się echem po budynku, jest tak głośny, że osoby przebywające w apartamentach powyżej i poniżej tego zajmowanego przez niejakiego Syriusza Blacka, słyszą go z przerażającą wyrazistością. To dźwięk tak katastroficzny, że wczepia się w duszę i zalewa empatią, aż ból staje się zbyt nieznośny, by go wytrzymać - a przecież to nawet nie ich ból.

 

Wyobraź sobie, jak czuje się Syriusz.

 

To jego ból. Jego rozpacz. Bo jego młodszy brat właśnie rzucił się w rzekę, z której nigdy nie wypłynie, a ręce pociągnęły go na dno w ciągu kilku sekund. W chwili, gdy Regulus zniknął, Syriusz poczuł, jak jego serce zapada się w sobie, jakby najpierw stwardniało, a potem absurdalnie rozpadło się na kawałki, wszystko naraz, gdy tylko Regulus został mu odebrany.

 

Syriusz jest tutaj, choć wcale nie chce tu być. Pragnie odejść. Chce przestać istnieć i, być może samolubnie, nie doświadczać tej chwili. Chce zapomnieć. Pragnie to wszystko utracić, bo nie jest w stanie tego znieść. Nie potrafi sobie z tym poradzić. Dlaczego jego umysł i pamięć nie pozwalają mu teraz uciec?

 

Na początku Syriusz nawet nie zdaje sobie sprawy, że krzyczy. Myśli, że to tylko James, bo to właśnie wrzask Jamesa rozbrzmiewa w jego głowie, dokładnie tak samo długi i przepełniony cierpieniem, jakie Syriusz czuje, jakby byli zsynchronizowani nawet w swoim bólu.

 

A potem:

 

— Syriusz, Syriusz, hej, przestań…

 

Syriusz nawet nie zdaje sobie sprawy, że uderza dłonią w skroń - próbując zapomnieć, błagając swoją pamięć, by teraz zawiodła, pragnąc tego bardziej niż kiedykolwiek - nie jest świadomy tego, co robi, dopóki Remus nie upada na podłogę obok niego, by odciągnąć jego rękę. Ramiona oplatają go, przytrzymując w miejscu, gdy zgina się wpół w zgięciu łokcia Remusa, próbując wyślizgnąć się z jego objęć, odpełznąć, jakby mógł fizycznie uciec od żałoby, gdyby tylko się poruszył.

 

— Mój brat, to mój brat — wyrzuca z siebie Syriusz, dławiąc się słowami, zrozpaczony, by ktokolwiek zrozumiał, potrzebujący, by ktoś - by cały świat - pojął, jak cholernie druzgocące to jest. Gdyby tylko zdali sobie sprawę, gdyby wszechświat zrozumiał, może ktoś lub coś sprawiłoby, że to się skończy.

 

— Dobrze, dobrze, już, wiem — szepcze Remus, przyciągając go lekko do siebie, trzymając w objęciach.

 

— My... my nie... my nawet nie zdążyliśmy... — Syriusz urywa, wydając z siebie cichy dźwięk, słaby i bezradny, jakby on też się topił. Nie zdążyli tego naprawić; nie mieli wystarczająco dużo czasu. Syriusz nigdy nie zdążył powiedzieć mu, że go kocha.

 

— Przepraszam, Syriusz, tak bardzo mi przykro — Remus zaciska dłoń na tyle koszuli Syriusza, pozwalając mu osunąć się w swoje ramiona, z twarzą wtuloną w jego rękaw. Czuje gorące łzy spływające po własnej twarzy i wsiąkające w rękaw Remusa. Remus trzyma się w ryzach, będąc oparciem, którego Syriusz teraz potrzebuje. Klęczy tuż przy nim i pozwala Syriuszowi szlochać, nie mówiąc już ani słowa.

 

Syriusz próbuje zapomnieć, a ta chwila pozostaje wypalona w jego pamięci, żywa i namacalna. Nigdy nie zapomni, jak wielki ból Regulus sprawia mu w tej chwili.

 

Nigdy.

 

~•~

 

James szarpie kajdanki z taką siłą, że aż boli go ramię - eksplozja bólu, która dołącza do pozostałych w brzuchu i nodze, nic jednak nieznacząca w porównaniu z widokiem Regulusa wpadającego do rzeki.

 

Napięcie w ramieniu sprawia, że James opada na kolana, a w uszach dzwoni mu, gdy pochyla się do przodu i wbija zakrwawioną dłoń w ziemię, szarpiąc trawę, gdy bezskutecznie próbuje pociągnąć się do przodu, nawet jeśli oznaczałoby to oderwanie własnej ręki. Nie przynosi to jednak większych rezultatów; jedynie sprawia, że wirujący, przechylający się świat staje się ostrzejszy w jego oczach.

 

James z trudem łapie oddech, oszołomiony i majaczący z bólu i utraty krwi. Ciemne plamy wkradają się na obrzeża jego pola widzenia, ale mruga i walczy z nimi resztkami sił, jakie mu pozostały. Nie może… nie zrobi tego. To nie miało się tak potoczyć; miał swój plan, dokonał wyboru, więc to wszystko… to niesprawiedliwe. To nie jest w porządku. James nie może. On po prostu…

 

— Oddajcie mi go — wyrzuca z siebie James, unosząc się, by opaść z powrotem na pięty, wpatrując się gniewnie w niebo przez łzy. — Ja tego nie zniosę. Zwróćcie go! Proszę... po prostu, proszę, oddajcie go. Ja... nie mogę. Nie dam rady. Błagam, kocham go.

 

Brak odpowiedzi. Jest tylko on. Jest tu sam, pozostawiony z każdym rodzajem bólu, jaki można odczuwać, a ten z każdą chwilą staje się coraz bardziej nie do zniesienia. Nawet woda jest nieruchoma.

 

James nie może tego znieść. Nie będzie. Nigdy nie chciał i odmawia, by wszystko skończyło się w ten sposób. Armata wciąż nie wystrzeliła, więc James drżącymi palcami grzebie w kieszeni, zaciskając je na fiolce z jadem Szerszenia Horkruksowego od Vespy - ostatniej rzeczy, której trzymała się Vanity.

 

— Przepraszam. Syriusz, tak bardzo przepraszam — chrypi James, pospiesznie wyciągając korek z fiolki. Bierze głęboki oddech, po czym wydycha powietrze. — Albo oddacie mi go i pozwolicie nam wrócić do domu, albo nie dostaniecie żadnego z nas. Mówiliście... obiecaliście nam, że możemy wrócić do domu, że może być dwóch Zwycięzców, więc tak właśnie będzie. Albo my obaj, albo żaden z nas.

 

Powiedziawszy to, James unosi fiolkę do ust bez chwili wahania, a jego ultimatum zostaje ogłoszone światu z czystą determinacją. Jeśli Regulus umrze w tej rzece, James wypije jad i będzie martwy, zanim ktokolwiek zdoła do niego dotrzeć. Nie mogą go mieć, nie bez Regulusa. Mogą mieć tylko ich obu.

 

Tak więc, mimo świadomości, że zrobienie tego spowoduje mu niewyobrażalny ból, kończący się straszliwą śmiercią, James przykłada fiolkę do ust i przechyla ją, absolutnie nie żartując. On naprawdę to zrobi i myśli, że nawet nie zauważy różnicy w poziomie bólu. To, co czuje teraz, jest już nie do zniesienia.

 

Jad w fiolce jest gęsty, spływa zielony i połyskliwy jak miód, zbliżając się coraz bardziej do jego rozchylonych ust. Gdy tylko zabrzmi armata, wypije go do dna. Zamyka oczy, zastanawiając się niemal histerycznie, jaki będzie miał smak. Może spotka Vanity, gdy to wszystko się skończy, i będzie mógł jej powiedzieć, bo z pewnością będzie ciekawa, jak to smakowało.

 

— Przestań!

 

Rozlega się głośny plusk i James otwiera gwałtownie oczy, odsuwając fiolkę od ust. Wstrzymuje oddech na widok bladych dłoni wyciągających Regulusa z wody i kładących go z powrotem na brzegu rzeki. Strumienie czerwieni spływają z jego ciała, a on sam kaszle i dławi się, czołgając się do przodu. Przez głębokie rozcięcia w ubraniu widać rany szarpane na skórze, z których sączy się krew. Przypomina bardziej szkarłatną rzekę niż tę, z której właśnie się wynurzył.

 

— Gratulacje — odzywa się napięty, drżący głos Slughorna. — Mam zaszczyt przedstawić... Zwycięzców osiemdziesiątych czwartych Głodowych Igrzysk!

 

James upuszcza fiolkę, wydając z siebie świszczący, urywany oddech, gdy jego wzrok zaczyna się zamazywać. Naprzeciwko niego, obficie krwawiący Regulus wciąż czołga się i dławi. James wytęża siły, wyciągając rękę jak najdalej potrafi, ale Regulus upada, zanim zdoła do niego dotrzeć. Świat przechyla się, ciemnieje, a James również traci przytomność.

 

~•~

 

Horacy przełyka ślinę z trudem, wpatrując się w powiększony ekran na środku pomieszczenia. Widać na nim Jamesa Pottera i Regulusa Blacka osuwających się na ziemię, z wyciągniętymi ramionami, których dłonie dzielą zaledwie centymetry od zetknięcia się.

 

— Proszę pana?

 

— Odegrajcie fanfary zwycięstwa i wyprowadźcie ich — rozkazuje Horacy, wypuszczając głęboki oddech, gdy obserwuje, jak ekran przechodzi w symbol Hallow - trójkąt z wpisanym kołem i przecinającą je linią - ze zdjęciami Jamesa i Regulusa po obu stronach.

 

Transportowce zostały wysłane, a Horacy zgrzyta zębami, zerkając na ekran wyświetlający parametry życiowe Jamesa i Regulusa. Przeżyją, i teraz wszyscy tego od nich oczekują. Zastanawia się, czy James zdał sobie sprawę, że w swoim dążeniu do ocalenia siebie i Regulusa, skazał kogoś innego.

 

Horacy zastanawia się, czy gdyby James wiedział, czy w ogóle by go to obchodziło, gdy zdałby sobie sprawę, że skazuje na śmierć głównego organizatora igrzysk?

 

Horacy spodziewał się, że Tom, podobnie jak wszyscy inni, będzie zadowolony ze zmiany zasad. W końcu jest Mistrzem Hallow, więc z pewnością poparłby ich ekscytację i zachwyt czymś, co nigdy wcześniej nie zostało zrobione. Horacy oczekiwał pochwały. Horacy jej nie otrzymał.

 

— Cały sens Głodowych Igrzysk polega na tym, że może być tylko jeden Zwycięzca — powiedział Tom, patrząc na Horacego tymi swoimi lodowatymi, przeraźliwie zimnymi oczami. — Masz rację, Slughorn, nigdy nie było dwóch zwycięzców. Jest ku temu powód.

 

— Tak, ale czy coś nowego nie jest ekscytujące? — zapytał Horacy z nadzieją, bo naprawdę w to wierzył, bo sam był tak bardzo podekscytowany swoim pomysłem. Dwóch Zwycięzców. Dwóch młodych mężczyzn zakochanych w sobie, którzy mogą wrócić do domu i żyć długo i szczęśliwie. Wszyscy by to pokochali; każdy lubi szczęśliwe zakończenia, nawet sam Horacy. W rzeczywistości, bardzo na to liczył.

 

Tom Riddle wcale się tym nie przejmował.

 

— Coś nowego jest niebezpieczne. Hallow nie toleruje zagrożeń, ani z zewnątrz, ani od wewnątrz. Wszystkie zagrożenia są eliminowane. Czy zamierzasz stanowić zagrożenie?

 

— Nie — Horacy pośpieszył z odpowiedzią. — Oczywiście, że nie.

 

— W takim razie dopilnuj, żebyś się nim nie stał — odparł Tom, a Horacy natychmiast wiedział, co musi zrobić.

 

Problem polega na tym, że Horacy nie potrafi wyobrazić sobie, jak można to obejść, skoro James dopilnował, by opcja z jednym Zwycięzcą nie wchodziła w grę. Albo obaj, albo żaden. Wszystko albo nic, a Hallow nie zadowoliłoby się niczym. Nie było prostego rozwiązania, bo nawet gdyby Horacy pozwolił Regulusowi umrzeć w tej rzece i wysłał ludzi po Jamesa, ten i tak zmarłby od jadu, zanim ktokolwiek by do niego dotarł.

 

Jedyną inną opcją było pozwolić Jamesowi wypić truciznę i wyciągnąć Regulusa z rzeki, ale James czekał na ten wystrzał armaty. Nawet gdyby Horacy wyciągnął Regulusa i po prostu pozwolił Jamesowi się wykrwawić, nie mógł mieć pewności, że Regulus i James nie postanowią umrzeć razem; wydawało się, że osiągnęli punkt, w którym żaden z nich nie był skłonny opuścić areny w pojedynkę, a obaj udowodnili, że są więcej niż gotowi za to umrzeć. Co więcej, gdyby Horacy wyciągnął Regulusa i po tym wszystkim nie ogłosił ich Zwycięzcami, świat z pewnością by zbuntował.

 

Horacy nie potrafi powiedzieć, jaka byłaby właściwa odpowiedź w tej sytuacji; nigdy wcześniej nie było dwóch Zwycięzców, ale też nigdy nie było sytuacji bez Zwycięzcy, a reputacja Horacego ległaby w gruzach, gdyby w ten sposób zawiódł wszystkich widzów. On po prostu... chciał jedynie dać ludziom to, czego pragną, a sam również znalazł się w bardzo trudnej sytuacji. Z pewnością Tom to zrozumie...

 

W żołądku Horacego osiada ciężar, który podpowiada mu, że nie, Tom wcale nie zrozumie. Strach, jakiego Horacy nigdy wcześniej w pełni nie doświadczył, przeszywa jego kręgosłup od góry do dołu. Wydaje ostatnie polecenia - zabrać Zwycięzców do ambulatorium i powiadomić mentora - po czym wymyka się z pomieszczenia. Mieszka w apartamencie w tylnej części budynku, na niższych poziomach. Zadaje sobie trud zjechania windą do piwnicy i szybkiego przemknięcia między pustymi celami służby, by dotrzeć do windy po drugiej stronie, która zawiezie go na jego piętro.

 

Jest cicho w drodze do jego pokoju i wewnątrz niego, ale Horacy nie może pozbyć się uczucia paranoi, które wślizguje się pod jego skórę. Czuje, że musi poruszać się szybciej, uciekać, jakby ktoś go ścigał; choć nie ma żadnych dowodów potwierdzających to przeczucie. To po prostu... wspomnienie oczu Toma, bezwstydny sposób, w jaki dał jasno do zrozumienia, że jeśli Horacy zrobi coś, co mu się nie spodoba, zostanie to uznane za zagrożenie i potraktowane tak, jak traktuje się wszystkie zagrożenia.

 

Horacy nigdy nie zamierzał stać się zagrożeniem. Ma jednak przeczucie, że Tom nie będzie tego tak postrzegał.

 

W panice Horacy wrzuca praktycznie całą swoją garderobę do walizki, po czym wyrzuca połowę ubrań i zamiast nich pakuje niemal całą zawartość barku z alkoholem. Zaczyna sięgać po telefon i laptop, ale zatrzymuje się, przypominając sobie wszystkie "spersonalizowane" reklamy, które pojawiały się po wpisaniu czegoś konkretnego, wskazując, że jest i był monitorowany na serwerach Hallow. Podejrzliwie zostawia urządzenia na łóżku i wychodzi bez nich.

 

Ponownie, gdy Horacy wychodzi, zjeżdża windą na poziom piwnicy. Oddycha swobodniej, gdy tylko drzwi się zamykają, odchylając głowę do tyłu i zamykając oczy. Dokąd powinien się udać? Dokąd może się udać? Oczywiście nie do domu. Z pewnością ktoś pozwoliłby mu... przeczekać trochę w mieście? Ma kontakty, ludzi, którzy - jak jest przekonany - pomogliby mu. Wszystko, co musi zrobić, to…

 

Ding.

 

Horacy gwałtownie otwiera oczy i unosi głowę, wychodząc z windy z torbą w ręku. Rozgląda się czujnie, przemierzając szybkim krokiem poziom piwnicy, kierując się prosto do podziemnego garażu, który pozwoli mu opuścić budynek tylnym wyjściem. Nie ma samochodu, ale może zamówić transport w pubie kawałek dalej przy ulicy - miejscu, które często odwiedza.

 

Wsłuchując się w echo własnych kroków odbijających się od betonu, Horacy dochodzi do przerażającego i straszliwego wniosku, że nie ma absolutnie żadnego pojęcia, co robi. Próba ukrycia się w mieście przed człowiekiem, który tym miastem rządzi, wydaje się dość bezsensowna. Wszystkie jego kontakty to ludzie, którzy - bądźmy realistami - wydaliby go bez mrugnięcia okiem, gdyby tylko uwierzyli, że może im to zapewnić awans w hierarchii. Szczerze mówiąc, Horacy nie ma pojęcia, dokąd się udać ani nawet co zrobić.

 

Czy to w ogóle konieczne? Nie może powstrzymać własnego sceptycyzmu, ale znowu, instynktowny skręt w żołądku podpowiada mu, że to bardzo konieczne, tak uporczywie, że nie potrafi sobie nawet wyobrazić, by tego nie posłuchać. Nagle uderza go myśl - czy to właśnie są instynkty przetrwania? Prawdziwe instynkty, które chwytają cię, gdy grozi ci… cóż, nieprzetrwanie. Czy tak właśnie czują się ci na arenie, albo chociaż namiastkę tego? Horacy bardzo szybko przekonuje się, że to uczucie jest wyjątkowo nieprzyjemne i wcale nie tak zabawne, gdy dotyczy jego samego, a nie ludzi na ekranie.

 

Gdy Horacy przemyka obok wejścia do garażu, omijając opuszczoną bramę, gładki głos odzywa się:

 

— A dokąd to się pan wybiera, panie Slughorn?

 

Podskakując lekko - i wydając z siebie pisk - Horacy odwraca się gwałtownie, przyciskając torbę do piersi, a jego serce wali jak młotem, gdy czysty terror zamienia krew w jego żyłach w lód. Szybko odnajduje sprawczynię - młodą kobietę z długą, srebrną cygarniczką, wokół której owija się ornament w kształcie smoka, z otwartą paszczą i kłami, między które wkłada się papierosa. Gdy kobieta zaciąga się, wygląda to, jakby dym wydobywał się z nozdrzy smoka. Serce Horacego uspokaja się, gdy udaje mu się przypisać imię do jej twarzy.

 

— Ach, panno Meadowes — mówi Horacy ze zmęczeniem, nieco się uspokajając. Odchrząkuje. — Wystraszyła mnie pani, droga panno. Muszę zapytać, dlaczego nie jest pani w środku, świętując? Trybuci, których pani zaprojektowała, są teraz Zwycięzcami i z pewnością wkrótce będą potrzebować pani ekspertyzy.

 

— Och, będą ją mieli, niech się pan o to nie martwi — mówi Dorcas. Jest całkiem pewien, że tak właśnie ma na imię. Szczerze mówiąc, niezbyt ją lubi jako stylistkę - jest nieco zbyt radykalna jak na jego gust - ale doceniał jej pracę przy Regulusie i Jamesie za to, jak pobudziła widzów. — Wydaje się pan bardzo się spieszyć, proszę pana. Myślałam, że będzie pan w środku, świętując razem z innymi. A jednak…

 

— Tak, cóż... coś mi wypadło. Miło się rozmawiało, ale naprawdę muszę już iść — oznajmia szybko Horacy, uprzejmie kiwając jej głową, po czym odwraca się na pięcie.

 

— I tak cię w końcu znajdzie — oznajmia Dorcas, zanim Horacy zdąży zrobić choćby jeden krok, a on zastyga w miejscu. Powoli odwraca się z powrotem. Kobieta uśmiecha się do niego bez cienia ciepła i wypuszcza papierosa z cygarniczki, miażdżąc go obcasem, po czym wsuwa cygarniczkę w swój kok, sprawiając, że smok wygląda, jakby spał w gnieździe z warkoczy. — Tak jak myślałam. Riddle nie jest zadowolony, prawda?

 

Horacy nie wie, co powiedzieć, a Dorcas nie daje mu zbyt wiele czasu na wymyślenie odpowiedzi, pozostawiając go zmieszanym.

 

— Szkoda — kontynuuje Dorcas lekkim tonem. — Uważam, że to, co pan zrobił, było rewolucyjne, panie Slughorn. — Przerywa, przechylając głowę i uśmiechając się szerzej, bardziej złośliwie, z wyraźną kpiną w głosie. — Chociaż, przypuszczam, że właśnie dlatego Riddle nie jest zadowolony.

 

— Ja nie... — Horacy przełyka ślinę, zaciskając palce na uchwycie swojej torby. — Miałem niewielki wybór. Moje ręce były praktycznie związane, zwłaszcza gdy ten chłopak - James - nie pozostawił mi żadnych opcji.

 

— Mmm — mruczy Dorcas, a jej usta drgają lekko. — Współczuję. Naprawdę. Taka już jest natura słońca, prawda? Bez względu na wszystko, wciąż wschodzi. Nie da się go powstrzymać.

 

Horacy marszczy brwi.

 

— Co niby miałem zrobić w takiej sytuacji?

 

— Wyobrażam sobie, że Riddle wolałby, żeby pan ich oboje zabił, niż pozwolił im żyć — zastanawia się Dorcas. — To niebezpieczna rzecz, dawać władzę tym, którzy nie powinni jej mieć.

 

— Wcale nie dawałem władzy…

 

— To mogło nie być pańskim zamiarem, panie Slughorn, ale mimo wszystko właśnie to pan zrobił. To zagrożenie. Jak pan myśli, co Riddle robi z zagrożeniami?

 

— Eliminuje je — chrypi Horacy z wyschniętymi ustami.

 

Dorcas znów się uśmiecha, równie ostro jak wcześniej.

 

— Kiedy tylko może ich znaleźć, dokładnie to robi. Zakładam, że wolałby pan nie zostać odnaleziony, prawda?

 

— Nie jestem zagrożeniem — upiera się Horacy, kręcąc głową, czując się zbyt stary i zbyt nieprzygotowany na takie oskarżenia.

 

— W takim razie dlaczego pan ucieka? — szepcze Dorcas, a jej usta wyginają się w uśmiechu, gdy oczy błyszczą. Przeszywa go wzrokiem, po czym idzie w górę pochyłego podjazdu, wychodząc z garażu, i zatrzymuje się na ulicy przy czarnym samochodzie. Otwiera drzwi od strony pasażera i odwraca się w jego stronę. — Proszę wsiadać, panie Slughorn.

 

— Ja... ja naprawdę muszę już iść — mówi Horacy, czując, jak serce wali mu w piersi.

 

— Powiedziałam — powtarza powoli Dorcas, odchylając płaszcz przy biodrze, by odsłonić pistolet przypięty do pasa — wsiadaj.

 

Horacy na moment zapomina, jak się oddycha, i jest całkiem pewien, że gdyby odważył się poruszyć stopami, jego kolana stukałyby o siebie z powodu tego, jak bardzo drży. W panice może jedynie wykrztusić:

 

— Co zamierzasz zrobić? Zastrzelić mnie na ulicy?! Skąd w ogóle wzięłaś broń palną? Tylko Aurorzy…

 

— Najwyraźniej nie — przerywa mu beznamiętnie Dorcas, unosząc jedną brew i opierając dłoń niedbale na pistolecie, z taką swobodą, że Horacemu przechodzi dreszcz po plecach. — A gdybym nawet zastrzeliła pana na ulicy, kogo by to obchodziło? Śmiem twierdzić, że Riddle uznałby to za uzasadnione, nieprawdaż?

 

Na to Horacy nie ma odpowiedzi, bo wie, że ma rację.

 

— Wsiadaj do samochodu — rozkazuje ostro Dorcas. — Nie będę powtarzać.

 

Powoli, na drżących nogach, Horacy rusza do przodu, a jego serce bije tak mocno, że słyszy je w głowie. Trzyma swoją torbę niczym tarczę, kompletnie przerażony, podczas gdy Dorcas obserwuje, jak ostrożnie, bokiem, podchodzi do samochodu i z trudem wsiada do środka. Gdy tylko znalazł się w środku, zatrzaskuje za nim drzwi i okrąża pojazd, by wsiąść z drugiej strony.

 

— Dokąd mnie zabierasz? — chrypi Horacy, ściskając torbę na kolanach, podczas gdy Dorcas prowadzi samochód.

 

Dorcas nie odpowiada.

 

W rzeczywistości, przez dłuższy czas w ogóle się nie odzywa, a Horacy jest niemal pewien, że robi to celowo, tylko po to, by jeszcze bardziej go zdenerwować. Jadą głębiej w głąb Hallow, w samo serce miasta, a Horacy rozważa, co może zrobić w swojej sytuacji. Nigdy z nikim nie walczył. Nigdy nie miał przy sobie broni jako zagrożenia, tylko jako formę ochrony. Nigdy nie czuł... strachu. Nie prawdziwego strachu, takiego jak ten. Strachu o własne życie. Najbliżej tego był, gdy Regulus rzucił sztyletem w jego głowę, co naprawdę nie dawało mu spać przez całą noc, gdy myślał o tym, jak przerażająco blisko było.

 

Horacy jest początkowo przekonany, że Dorcas Meadowes ściśle współpracuje z Tomem i to właśnie jej powierzono zadanie zlikwidowania go, jak wszystkich zagrożeń. Jego umysł gorączkowo poszukuje sposobu na uniknięcie tego losu, ale bez względu na to, co ostatecznie wymyśli, żaden plan nie wydaje się wykonalny.

 

Nagle, bez ostrzeżenia, Dorcas mówi:

 

— Panie Slughorn, pracuję dla organizacji, która sprzeciwia się... wielu rzeczom, a w centrum ich wszystkich stoi Riddle. Głodowe Igrzyska, wymuszona bieda, nierówności panujące w dystryktach w porównaniu do Hallow - by wymienić tylko kilka.

 

— Ty... — Horacy odwraca głowę, by spojrzeć na nią z niedowierzaniem, wyraźnie zaskoczony. Jedyne, co przychodzi mu do głowy, to: — Ale pani jest z Hallow, panno Meadowes.

 

— Ach, więc dostrzega pan te problemy, ale po prostu nie obchodzą pana, gdy pana nie dotyczą — mruczy Dorcas, kręcąc głową i wzdychając ciężko. — Nie jest pan nieświadomy. Nie, jest pan kimś gorszym. Jest pan świadomy i gotowy, by utrwalać te problemy.

 

— Nic takiego nie robię — wykrztusza Horacy.

 

— Zdaję sobie sprawę, że pochodzę z Hallow, panie Slughorn — kontynuuje Dorcas, jakby w ogóle się nie odezwał. — To nie daje mi prawa do ignorowania zła na tym świecie ani tego, kto jest jego źródłem. Chce pan wiedzieć, skąd mam pewność, że właśnie dostarczył pan amunicji stronie wojny, po której nie stoi Riddle? Zmiana zasad. Widzi pan, rozmawiałam wczoraj z Syriuszem, który podsunął panu ten pomysł, a on powiedział…

 

— Nie, jest pani w błędzie — przerywa Horacy. — Ten pomysł był mój.

 

Dorcas zerka na niego i posyła mu spokojny, protekcjonalny uśmiech.

 

— Oczywiście, że tak, proszę pana. W każdym razie, Syriusz wspomniał, że był pan z tego pomysłu bardzo zadowolony. Więc dlaczego go zmienić? Jest pan głównym organizatorem igrzysk i jedyną osobą ponad panem, która ma jakikolwiek wpływ na igrzyska, jest sam Riddle. Zatem jeśli nie chciał pan zmieniać zasady, jedyną osobą, która mogła pana do tego zmusić, był on. Dlaczego więc zażądałby przywrócenia poprzedniej zasady, gdyby nie uważał, że Regulus i James stanowią dla niego zagrożenie? Zagrożenie dla wszystkiego?

 

Horacy wpatruje się w nią szeroko otwartymi oczami, po raz kolejny czując się kompletnie zagubiony. Nie jest do końca pewien, co ona sugeruje, ani nie rozumie, co ma na myśli, mówiąc o wojnie. Nie ma żadnej wojny; nie potrafi pojąć, dlaczego miałaby być potrzebna jakakolwiek wojna. Jaka niby jest ta druga strona i o co w ogóle walczą?

 

— Trzeba przyznać, że podjął pan próbę wykonania jego rozkazów — kontynuuje Dorcas. — Po prostu nie doprowadził pan sprawy do końca, co mnie dziwi. Z pewnością zdawał pan sobie sprawę, że stawką jest pańskie życie.

 

— Ja... byłem tego świadomy, owszem, ale ponownie, nie wiedziałem, co dokładnie powinienem zrobić w tej sytuacji — przyznaje Horacy. — Gdybym zabił ich obu, moja reputacja byłaby w strzępach.

 

— Czy pańska reputacja jest dla pana ważniejsza niż życie, panie Slughorn? — pyta Dorcas.

 

— Jest na drugim miejscu tuż za życiem — oznajmia Horacy z niezadowoleniem, bo reputacja to tak naprawdę wszystko, co człowiek posiada. To wszystko, co kiedykolwiek miał. Dzięki reputacji zyskuje kontakty, a dzięki kontaktom osiąga to, co chce w życiu. Owszem, bycie żywym jest ważniejsze, ale czym jest życie, jeśli nie może żyć tak, jak pragnie?

 

Dorcas śmieje się sarkastycznie.

 

— Och, pożrą pana żywcem w Feniksie.

 

— Co? — Serce Horacego znów podskakuje. — Feniks? Co to takiego? Czy to... czy to więzienie? Jak Azkaban? Czy ja trafię do więzienia?!

 

— Ech — mówi Dorcas lekkim tonem, przechylając głowę to w jedną, to w drugą stronę i leniwie machając ręką.

 

— Idę do więzienia? — wykrztusza Horacy.

 

Ponownie, Dorcas nie odpowiada. Nagle prostuje się na swoim siedzeniu i chwyta kierownicę jedną ręką, drugą sięgając w dół, by złapać drążek zmiany biegów i szarpnięciem wrzucić inny bieg. Samochód gwałtownie rusza do przodu, a Horacy gorączkowo wygląda przez przednią szybę, jego oczy wychodzą z orbit, gdy uświadamia sobie, gdzie się znajdują.

 

Na obrzeżach miasta znajduje się tunel, którego budowę rozpoczęto dekady temu, ale z takiego czy innego powodu została porzucona. Jedyne, co Horacy wie na pewno, to że tunel jest zawalony na końcu i ma zapadlisko pośrodku. Zapadlisko, w kierunku którego Dorcas pędzi bez mrugnięcia okiem, wciskając gaz do dechy, tak że silnik samochodu ryczy, a Horacy czuje, jak zbiera mu się na mdłości.

 

— T-t-tam jest zapadlisko! — wrzeszczy Horacy, wyrzucając rękę w górę i opierając ją o sufit samochodu.

 

Dorcas tylko się śmieje, cicho i spokojnie, gdy zbliżają się do zapadliska zdecydowanie zbyt szybko, by mogli zatrzymać się na czas. Horacy zaciska powieki i kurczy się na swoim siedzeniu, czekając na uderzenie, czekając na…

 

— Możesz już otworzyć oczy — mówi rozbawiona Dorcas.

 

— Co? — chrypi Horacy, gwałtownie otwierając oczy i widząc, że zwalniają nieco, kontynuując jazdę w głąb tunelu. Odwraca się gwałtownie, by spojrzeć przez tylną szybę, a jego umysł wyrzuca z siebie znaki zapytania we wszystkich kierunkach, bo zapadlisko wciąż tam jest. — Jak my...?

 

— To iluzja — wyjaśnia Dorcas. — Zakon wypełnił to zapadlisko lata temu i używa technologii, by utrzymać złudzenie, że wciąż tam jest. Działa to również jako system alarmowy, więc lada chwila... — urywa, gdy samochód zaczyna dzwonić, a ekran na desce rozdzielczej rozświetla się. Chichocze i wyciąga rękę, by odebrać, uśmiechając się szeroko, gdy mówi: — Skąd wiedziałaś, że to ja?

 

— Bo tylko ty tak pędzisz — dobiega surowy, pozbawiony zachwytu głos, który według Horacego z pewnością należy do kobiety. Brzmi na niezadowoloną, jak matka. — Mam ochotę zostawić cię pod bramą, Dorcas.

 

— Och, nie rób tego. Mam coś, co Zakon naprawdę doceni. Uruchom pociąg, proszę — mówi Dorcas.

 

Następuje chwila ciszy, a potem cichy szum.

 

— Rozumiem. Brama właśnie opada. Pociąg będzie gotowy, gdy przyjedziecie.

 

— Dziękuję — odpowiada Dorcas, po czym pochyla się, by nacisnąć ekran. Nie wyświetlił się żaden numer ani nazwisko.

 

— Jest zawalony — zauważa zaniepokojony Horacy, gdy zmierzają w stronę zablokowanego końca tunelu, który jest tylko ścianą skał i gruzu. Stary i zakurzony.

 

— Och, tak, to akurat jest prawdziwe — przyznaje Dorcas, gdy jadą prosto w jego kierunku.

 

Horacy unosi rękę, by złapać uchwyt nad drzwiami, drugą dłonią kurczowo trzymając swoją torbę, a jego serce wali jak młotem, gdy zbliżają się coraz bardziej. Ma ochotę znów zamknąć oczy i ledwie powstrzymuje się od tego, gdy nagle zjeżdżają w dół po pochyłości nawierzchni, niewidocznej aż do momentu, gdy już po niej jadą, zaledwie kilka stóp przed zawalonym końcem tunelu.

 

Podłoże znów się wyrównuje, a Horacy wpatruje się szeroko otwartymi oczami w długi, ciemny tunel biegnący pod tym, przez który właśnie przejechali, oświetlony jedynie reflektorami samochodu Dorcas. Kiedy ogląda się przez oparcie fotela, widzi, jak droga, która przed chwilą opadała w dół, teraz unosi się z powrotem - rampa prowadząca do tunelu poniżej podnosi się w niecałą minutę.

 

— Czy to zawsze tu było? — szepcze Horacy z zachwytem.

 

— Nie zawsze — odpowiada Dorcas — ale od cholernie dawna. Dłużej niż Riddle jest Mistrzem Hallow.

 

— Ale jest Mistrzem już od dłuższego czasu — zauważa Horacy.

 

— Wierz lub nie, są ludzie starsi od Riddle'a — mówi mu Dorcas. — Ludzie istnieli również przed nim.

 

Ja jestem starszy od Toma Riddle'a — Horacy czuje się zmuszony zauważyć. — Jeśli pytasz, kto był Mistrzem przed nim, to oczywiście, że wiem. Pamiętam go, nawet po tylu latach. Gellert Grindelwald.

 

— Nie mówię o historii Hallow — oświadcza Dorcas, zwalniając samochód na zakręcie i zjeżdżając na pobocze. Przed nimi stoi stary wagon kolejowy - tylko jeden, mocno zardzewiały. — Znam ją już doskonale, nawet lepiej niż ty.

 

Horacy prycha.

 

— Niemożliwe. Przeżyłem to na własnej skórze.

 

— Tylko jedną stronę — odpowiada Dorcas, odpinając pas bezpieczeństwa i unosząc brwi. — Słyszałam o stronie, o której istnieniu nawet nie wiedziałeś. A teraz wysiadaj.

 

— Gdzie my właściwie jesteśmy? — pyta podejrzliwie Horacy, ale Dorcas po prostu go ignoruje i wysiada z samochodu, kierując się w stronę kobiety, która właśnie zeszła ze schodków wagonu.

 

Kobieta ma siwe włosy i zmarszczki wokół zaciśniętych ust, ale mimo oznak wieku, ubrana jest w czarne spodnie taktyczne - również z bronią przypiętą do pasa - oraz czarny top bez rękawów, który odsłania tatuaże pokrywające obie jej ręce od góry aż po nadgarstki.

 

Po chwili wahania Horacy bierze głęboki oddech i gramoli się z samochodu, trzymając torbę w dłoni. Zbliża się ostrożnie, a obie kobiety milkną, gdy tylko znajduje się w zasięgu słuchu.

 

Dorcas odwraca się do niego, a druga kobieta mierzy go wzrokiem, jakby był mniej imponujący niż grudka ziemi. Jej usta zaciskają się w wąską linię, po czym cofa się, pozwalając Dorcas przywołać go gestem, wskazując na wagon. Horacy marszczy brwi, ale mimo to przechodzi obok niej, by przyjrzeć się wagonowi z namarszczonym czołem.

 

— To twój środek transportu — wyjaśnia Dorcas, a Horacy odwraca się, by spojrzeć na nią z niedowierzaniem, nie przejmując się nawet tym, że stoi obok drugiej kobiety. Jest wzburzony, że Dorcas ma czelność sądzić, iż po prostu wsiądzie do pociągu, nie wiedząc nawet, dokąd zmierza. Musi dostrzec oburzenie na jego twarzy, ale to tylko wywołuje jej uśmiech. — Och, proszę się nie martwić, panie Slughorn, pociąg jest całkowicie bezpieczny. Nigdy wcześniej nie zawiódł w dotarciu do celu i mogę pana zapewnić, że nigdy nie zawiedzie.

 

— Nie zamierzam po prostu... po prostu wsiadać do tego pociągu, panno Meadowes, nie bez odpowiedzi! To niedorzeczne! — syczy Horacy.

 

Dorcas unosi brwi, patrząc na niego.

 

— Ma pan rację, oczywiście istnieje jeszcze inna opcja. Nie zmusimy pana do wyjazdu, jeśli pan odmówi. — Jej oczy są zimne, gdy postępuje krok do przodu, sprawiając, że Horacy instynktownie cofa się. — Wybór jest prosty: albo wsiądzie pan do tego pociągu, albo roztrzaskam panu mózg.

 

Gdy tylko te słowa opuszczają jej usta, Horacy czuje zimny metal przyciśnięty do swojej skroni i słyszy charakterystyczny odgłos odciąganego kurka pistoletu. Zastyga w miejscu, czując, jak żołądek zapada mu się pod nogami, i niemal natychmiast zaczyna drżeć na całym ciele. Jego palce zaciskają się mocno na uchwycie torby, a mimo przerażenia, zerkając w bok, widzi - tak, to pistolet przystawiony do boku jego głowy, trzymany przez kobietę, która wygląda, jakby nie bała się pociągnąć za spust.

 

— Jeśli wsiądzie pan do tego pociągu, zostanie pan przewieziony w bezpieczne miejsce. Otrzyma pan jedzenie, własną przestrzeń i ochronę w postaci jedynego miejsca na świecie, którego Riddle nie jest w stanie odnaleźć — wyjaśnia Dorcas. — W zamian nie będzie pan proszony o walkę w wojnie. Nie będzie pan musiał brudzić sobie rąk, naprawiając problemy, które pan pomógł utrzymać. Nie będzie pan torturowany ani zabity. — Robi krok do przodu, wyciągając rękę, by chwycić jego podbródek, z oczami jasnymi i płonącymi. — Tam, dokąd pan pojedzie, jeśli tak pan wybierze, będzie panu lepiej, niż pan na to zasługuje.

 

Wbrew własnej woli z gardła Horacego wyrywa się cichy jęk.

 

Mam nadzieję, że pan odmówi — szepcze Dorcas głosem tak złowieszczym i ostrym, że Horacy zastyga w bezruchu, wpatrując się w jej oczy niczym ofiara schwytana w szczęki drapieżnika. Jej paznokcie wbijają się w skórę jego twarzy. — Z przyjemnością zmyłabym pańską krew z betonu pod naszymi stopami, bo nie zasługuje pan na życie, Horacy Slughorn. Dzieci nie żyją przez pana, więc błagam, niech pan wybierze, by nie wsiadać do tego pociągu.

 

— J-ja... j-ja... — Horacy łapie oddech z trudem, potykając się o własne słowa, czując się mniejszym i bardziej przerażonym niż kiedykolwiek w życiu. Nie może przestać drżeć.

 

— Jak się pan czuje, twórco igrzysk? — pyta cicho Dorcas, wykręcając mu głowę na bok, by mocniej przycisnąć pistolet. Z ust Horacego wydobywa się zdławiony dźwięk, a łzy bezwiednie spływają po jego twarzy. — Czy to pana bawi?

 

— Proszę — skomli Horacy, zaciskając mocno powieki.

 

Dorcas wbija paznokcie głębiej na dłuższą chwilę, sprawiając mu ból, a potem go puszcza. Horacy otwiera z trudem oczy, a ona wykrzywia wargi w geście obrzydzenia.

 

— To ostatni raz, kiedy pytam, panie Slughorn. Wsiądzie pan do pociągu czy nie?

 

— Ja... — Horacy przełyka ślinę, a jego oddech staje się nierówny i drżący. — Tak, ja... wsiądę do pociągu.

 

— Szkoda — mruczy Dorcas i nic nigdy nie przeraziło Horacego tak bardzo jak autentyczne rozczarowanie w jej głosie, nawet puste spojrzenie Toma Riddle'a.

 

— W takim razie wchodź — oznajmia kobieta, opuszczając broń i wskazując na schody. Horacy niemal rzuca się do środka, a gdy odchodzi, słyszy, jak kobieta mówi: — Do zobaczenia za kilka miesięcy, Dorcas.

 

— Nie będziesz na tym posterunku? — pyta Dorcas.

 

— Nie, Dumbledore ma wobec mnie inne plany — odpowiada kobieta i to ostatnie słowa, jakie Horacy słyszy, wchodząc do pociągu.

Chapter 26: Następstwa areny

Chapter Text

Syriusz zrywa się z krzesła w chwili, gdy drzwi się otwierają, i natychmiast pyta:

 

— Czy mogę ich już zobaczyć? Czy oni…

 

— Panie Black — mówi pielęgniarka, unosząc dłoń w uspokajającym geście — przyszłam tylko przekazać najnowsze informacje. Pan Potter wciąż jest operowany, ale zabieg jest już prawie zakończony i spodziewamy się, że odzyska przytomność jutro. Nie będzie jednak na tyle zdrowy, by można go było całkowicie wypisać przez co najmniej dwa kolejne dni.

 

— Ale on wyzdrowieje? — nalega Syriusz, bo przecież siedzi tu od cholernych godzin, a nikt nie udzielił mu żadnej konkretnej odpowiedzi. Przez to jest niespokojny i gotów wszcząć awanturę.

 

Pielęgniarka waha się, po czym odchrząkuje.

 

— Pan Potter całkowicie wyzdrowieje z rany kłutej brzucha, ale jego noga niestety doznała na tyle poważnego uszkodzenia nerwów, że będzie musiał korzystać z laski, jeśli będzie stał przez dłuższy czas lub pokonywał większe odległości, szczególnie gdy będzie zimno lub będzie wykonywał jakiekolwiek wysiłkowe czynności. Oczywiście, z czasem nauczy się, kiedy laska jest niezbędna, a także pozna granice swojej odporności na ból, ale uważamy, że będzie jej potrzebował często przez najbliższe dwa miesiące, co oznacza, że niestety będzie jej potrzebował podczas wywiadu Zwycięzcy. Zapewniam, że Hallow dostarczy mu laskę.

 

Syriusz zgrzyta zębami, wściekły, że ta pielęgniarka sądzi, iż obchodzi go wygląd Jamesa na scenie bardziej niż jego zdrowie. Jakby to, jak zostanie zaprezentowany światu, miało większe znaczenie, podczas gdy Syriusza to kompletnie nie obchodzi.

 

— A Regulus? — szepcze Syriusz, zaciskając dłonie w pięści.

 

— Niestety, ze względu na charakter ran, jego blizny nigdy nie zagoją się całkowicie. Leczymy je, więc nieco zbladną, ale…

 

— Nie... nie chodzi mi o te pieprzone blizny. Czy on wyzdrowieje?

 

— Połknął dość sporo krwi z rzeki — informuje go pielęgniarka, i właśnie wtedy do Syriusza dociera, że rzeka na arenie była naprawdę zrobiona z krwi - dopiero teraz to do niego dociera i sprawia, że sam czuje, jak zbiera mu się na wymioty. — Z tego powodu będzie wymiotował przez całą noc i prawdopodobnie będzie cierpiał z powodu intensywnego bólu brzucha co najmniej do jutra. Przepłukujemy jego organizm płynami i lekami, które zwalczą bakterie i infekcje, co powinno pomóc.

 

— Coś jeszcze? — żąda Syriusz.

 

— Ze względu na charakter odniesionych obrażeń blizny pozostaną na zawsze, ale powinny zblednąć przed wywiadem i będzie można je łatwo zakryć makijażem — mówi pielęgniarka, jakby miało go to pocieszyć, jakby Syriusza to w ogóle obchodziło. Widząc wyraźnie, że to wcale nie pomaga, pielęgniarka próbuje ponownie. — Jeśli wszystko pójdzie dobrze, zostanie wypisany jutro, ale pana Pottera zatrzymamy na dodatkowy dzień, aby specjalista mógł przyjść i wyjaśnić mu, czego powinien się spodziewać w związku ze swoją nogą.

 

Syriusz wypuszcza drżący oddech.

 

— Czy... czy mój brat jest przytomny?

 

— Tak, jest przytomny — potwierdza łagodnie pielęgniarka.

 

— Czy mogę go zobaczyć? — wykrztusza Syriusz.

 

Twarz pielęgniarki łagodnieje.

 

— Oczywiście. Proszę za mną, panie Black.

 

— Dziękuję — szepcze Syriusz, a jego ramiona opadają, gdy zrywa się do przodu, by podążyć za pielęgniarką przez drzwi.

 

— Nie chcę, żeby się pan przestraszył — ostrzega pielęgniarka, gdy przemierzają sterylnie biały korytarz, skręcają za róg i zatrzymują się przed zamkniętymi drzwiami. Spogląda na Syriusza z opuszczonymi kącikami ust. — Jego blizny są... dość rozległe.

 

Syriusz tylko kiwa głową, a jego dłonie drżą, gdy próbuje unormować oddech, boleśnie świadomy, że jego młodszy brat znajduje się po drugiej stronie drzwi. Błaga swoją pamięć, by nie zawiodła go teraz, bo chce być tu obecny całym sobą. Musi tu być.

 

Drzwi otwierają się ze skrzypieniem, a pielęgniarka odsuwa się, by wpuścić go do środka, po czym ostrożnie zamyka je za nim, gdy tylko przekracza próg, zostawiając Syriusza sam na sam z…

 

Och.

 

Syriusz nie chce tego robić, ale mimowolnie wciąga powietrze ze świstem, a jego serce opada aż do stóp. Regulus leży tam, na łóżku, wyglądając tak krucho, z głową odwróconą w drugą stronę. Ma wenflon w ramieniu i kilka innych przewodów podłączonych do monitorowania funkcji życiowych, ubrany jest w szpitalną koszulę, która pozostawia jego nogi odkryte do kolan, a ręce do tuż powyżej łokci.

 

Pielęgniarka nie kłamała. Ciało Regulusa pokrywają blizny - na ramionach i nogach ciągną się ostre, czerwone łuki, jakby wciąż rozrywały go pazury. Są już zamknięte, ale nadal się goją, świeże i wyraźne na tle jego bladej skóry. Każda grupa blizn występuje po cztery lub pięć, co jasno wskazuje, że zrobiły to ręce. Nie są cienkie jak linie na plecach Remusa, ani nie nakładają się na siebie, tworząc krzyżujące się wzory. W miejscu, gdzie szpitalna koszula zsuwa się z ramienia Regulusa, Syriusz dostrzega blizny przecinające obojczyk i ciągnące się w stronę pleców; znikają pod materiałem, ale Syriusz jest pewien, że plecy i klatka piersiowa brata spotkał ten sam los.

 

Na dźwięk wciąganego przez Syriusza powietrza, głowa Regulusa przekręca się w jego stronę, a jego oczy są niepokojąco puste. I tam - po drugiej stronie jego twarzy, po lewej stronie, widnieją blizny zaczynające się tuż przy linii szczęki i zakrzywiające się wzdłuż szyi. Nie są tak głębokie, nie tak wyraźne, ale ich widok i tak wywołuje u Syriusza mdłości. Regulus był rozrywany na strzępy w tej rzece.

 

Regulus najwyraźniej nie spodziewał się, że to Syriusz wejdzie do pokoju, bo pusta otchłań jego oczu zmienia się, gdy dociera do niego, kto przed nim stoi. Mija może pięć sekund, zanim te oczy wypełniają się łzami, a wtedy Syriusz rusza z miejsca.

 

Regulus już podnosi się z łóżka, gdy Syriusz do niego dociera, i powinien być dla niego delikatny - chce być ostrożny - ale po prostu... musi objąć go ramionami, musi trzymać go blisko i wiedzieć, że jest tutaj, upewnić się, że żyje i jest tu, gdzie Syriusz. Regulus zdaje się nie przejmować delikatnym traktowaniem, bo praktycznie wtapia się w ramiona Syriusza z okropnym, zdławionym szlochem.

 

Syriusz wypuszcza drżący, urywany oddech i opuszcza twarz, wtulając ją we włosy Regulusa. Zaciska powieki, bo czuje w oczach pieczenie. Przez długą chwilę trzyma się kurczowo swojego młodszego brata i po prostu oddycha, i ma wrażenie, że może oddychać swobodnie po raz pierwszy, odkąd Regulus odszedł od niego, by wejść na arenę.

 

Impuls energii graniczący z desperacją przebiega wzdłuż kręgosłupa Syriusza, a jego dłonie unoszą się gwałtownie, obejmując twarz, uszy i włosy Regulusa, gdy odsuwa się nieznacznie i spogląda na niego z góry, czekając, aż zaszklone oczy brata spotkają się z jego własnymi, zanim się odezwie.

 

— Posłuchaj mnie, dobrze, Regulus? — mówi stanowczo Syriusz. — Kocham cię. Jesteś moim bratem; oczywiście, że cię kocham. Zawsze kochałem i zawsze będę, i nic - absolutnie nic na tym świecie nie mogłoby tego zmienić, rozumiesz? Wystarczasz mi taki, jaki jesteś, i kocham cię. Nigdy, przenigdy w to nie wątp.

 

Regulus wpatruje się w niego przez chwilę, po czym natychmiast wybucha płaczem na nowo, a jego ciało opada jak przekłuty balon. Pochyla głowę i przyciska jej czubek do piersi Syriusza, jakby miał pięć lat zamiast dwudziestu pięciu, chowając się przed światem. Syriusz rozluźnia nieco uścisk na wypadek, gdyby faktycznie sprawiał mu ból, ale delikatnie przeczesuje dłonią włosy Regulusa tam i z powrotem.

 

Przez długi czas żaden z nich się nie porusza. Regulus w końcu przestaje płakać, a jego wstrząsane szlochem ramiona po prostu... opadają. Syriusz czuje, jakby ciężar został zdjęty z jego piersi, co jest ironiczne, bo czubek głowy Regulusa wciąż się tam opiera, ale to nieistotne. Najważniejsze jest to, że Syriusz powiedział Regulusowi, że go kocha, bo nie miał okazji zrobić tego wcześniej, i jest ogromnie wdzięczny, że może to zrobić teraz.

 

Syriusz nie potrzebuje, by Regulus odpowiedział mu tym samym. On wie. Wystarczy wszystko, co zaszło między nimi - od prośby Regulusa, by Remus się nim zaopiekował, przez wyznanie Evanowi, że za nim tęsknił, aż po błaganie Jamesa, by żył dla niego - tak, Syriusz wie. Nawet teraz, choćby to, jak Regulus opiera się o niego, jakby Syriusz był jego przystanią w czasie burzy, schronieniem, do którego można się wczołgać, gdy wiatr staje się zbyt porywisty; to, jak samo usłyszenie, że Syriusz go kocha, wystarcza, by płakał tak głęboko, tak całym sercem, że dotknięcie żalu jest niemal tego warte.

 

Regulus nie odwzajemnia tych słów, ale Syriusz i tak je słyszy, słyszy je we wszystkich niewypowiedzianych gestach, które od lat znaczyły to samo, nawet gdy były zawoalowane bólem i gniewem. Syriusz nie oczekuje, że Regulus powie to na głos, bo to przecież Regulus - zawsze miał trudności z wyrażaniem takich rzeczy, jeszcze na długo przed tym wszystkim. Syriusz czasem zmaga się z tym samym problemem, prawdopodobnie przez sposób, w jaki dorastali, ale miał coś, od czego Regulus celowo się odciął - wpływ Jamesa Pottera. Dlatego Syriusz może to powiedzieć, a Regulus nie musi. Liczy się to, że Syriusz słyszy odpowiedź wyraźnie i głośno, odbijającą się echem przez dzielący ich dystans, po całym tym czasie, gdy nie potrafili spotkać się w pół drogi. On to słyszy.

 

On wie.

 

Regulus nagle sztywnieje przy nim i, trzeba mu to przyznać, próbuje odsunąć się na czas, ale nie udaje mu się to, zanim wymiotuje alarmująco dużą ilością krwi prosto na koszulę Syriusza. Zgina się wpół i niemal upada na podłogę, jego ciało wstrząsane torsjami, a Syriusz gorączkowo sięga po miskę stojącą na szafce przy łóżku, podstawiając ją pod głowę Regulusa i upewniając się, że nie upadnie.

 

To brutalne. Regulus trzęsie się i drży, dławiąc się i krztusząc, a Syriusz stara się nie wpaść w panikę, ale patrzenie, jak ktoś, kogo kochasz, wymiotuje prawdziwą krwią, raczej nie idzie w parze ze spokojem ducha.

 

— Dobrze, dobrze, hej, po prostu oddychaj — wypala Syriusz, odgarniając włosy Regulusa z jego twarzy, gdy ten się trzęsie, tylko po to, by szybko je puścić, gdy widzi, jak źle Regulus wygląda. Jego twarz jest czerwona z wysiłku, opuchnięta, z krwią sączącą się z ust i łzami spływającymi po policzkach.

 

Ciało Regulusa znów się napina, zwijając się do przodu, a Syriusz krzywi się, masując przestrzeń między jego łopatkami. Nie wie, czy to pomaga, ale i tak nie przestaje, na wypadek gdyby jednak przynosiło ulgę. Następna fala wymiotów sprawia, że Regulus jęczy i słabo chwyta ramię Syriusza, który trzyma dla niego miskę. Zapach żelaza gęsto wypełnia powietrze.

 

W końcu ten krótki atak mdłości wydaje się ustępować, przynajmniej na razie, a Regulus dyszy, odchylając się do tyłu, drżąc na całym ciele. Szczerze mówiąc, wygląda jak śmierć, choć Syriusz nigdy by mu tego nie powiedział. Nie wydaje się stosowne, by o tym wspominać.

 

— Przepraszam — chrypi Regulus głosem ochrypłym i cichym, jakby mówienie sprawiało mu ból - co po tym wszystkim jest więcej niż prawdopodobne. Regulus wpatruje się w koszulę Syriusza z nieszczęśliwą miną. — Przepraszam. Ja…

 

— Co, to? — Syriusz wyrzuca z siebie wymuszony śmiech i bardzo ostentacyjnie nie patrzy w dół, gdzie jest obecnie pokryty gorącą, lepką krwią, którą jego brat właśnie na niego zwymiotował. To materiał na koszmary, szczerze mówiąc, więc wolałby tego nie oglądać, dziękuję bardzo. — Nie pierwszy raz jestem pokryty krwią. W porządku. I tak nie lubiłem tej koszuli.

 

(Syriusz naprawdę lubił tę koszulę.)

 

Regulus nadal wygląda na nieszczęśliwego i sprawia wrażenie, jakby cierpiał, więc Syriusz odgania swoje niedorzeczne myśli - uświadamiając sobie, że jest absurdalnie zdenerwowany - odkłada miskę na bok, by sięgnąć po wilgotną chusteczkę z opakowania leżącego na szafce, a następnie bierze papierowy kubek i napełnia go wodą z małej umywalki w rogu.

 

— Masz. Wytrzyj usta i przepłucz — mruczy Syriusz, najpierw podając mu chusteczkę.

 

Regulus wyciąga rękę, by ją wziąć, ale natychmiast upuszcza. Jego dłonie drżą zbyt mocno, są zdecydowanie zbyt niestabilne. Próbuje; widać wyraźnie, jak bardzo się stara, ale nie jest w stanie utrzymać chusteczki, która raz po raz wypada mu z ręki i ląduje na kolanach. Wydaje z siebie sfrustrowany dźwięk, cichy i pełen rozdrażnienia, jakby był na skraju załamania nerwowego.

 

Cholera — chrypi Regulus, brzmiąc niebezpiecznie blisko płaczu, a Syriusz to rozumie. Wie, jak trudne to jest, jak blisko rozpadu jest człowiek, gdy udaje mu się przeżyć. Owszem, wychodzisz z tego żywy, ale to nie sprawia, że życie staje się łatwiejsze.

 

— W porządku, po prostu... — Syriusz odchrząkuje i wyciąga rękę, by chwycić chusteczkę, po czym pstryka Regulusa w czubek nosa, unosząc palec do góry, żeby zmusić go do podniesienia wzroku. W momencie, gdy Regulus to robi, Syriusz bez żadnej finezji wyciera mu całą twarz, najszybciej jak potrafi, bo wie, że Regulus zaraz będzie…

 

To. Właśnie to zamierza zrobić. Regulus prycha i cofa się z niedowierzaniem, wyglądając na absolutnie oburzonego faktem, że Syriusz wyciera mu twarz, jakby był jakimś cholernym dzieckiem. Regulus może tego nie lubić, ale potrzeba jest matką wynalazków i tak dalej. Po prostu będzie musiał to znieść.

 

Syriusz — syczy Regulus — nie potrzebuję, żebyś ty…

 

— Zamknij się — przerywa mu Syriusz, wyciągając kubek i zgniatając w dłoni chusteczkę z różowymi śladami. — Przepłucz i wypluj.

 

Regulus patrzy na niego spode łba.

 

— Odwal się. Nie jestem niemowlęciem.

 

— Przepłucz i wypluj, Reggie, albo zrobię ci podtapianie pod kranem — mówi Syriusz, unosząc brwi.

 

— Mam nadzieję, że znowu na ciebie zwymiotuję — mamrocze Regulus, ale posłusznie bierze kubek w swoją drżącą dłoń i udaje mu się przepłukać usta, gulgocząc, zanim wypluwa wodę z powrotem do kubka. Podobnie jak chusteczka, woda jest zabarwiona na różowo.

 

Syriusz wrzuca chusteczkę do kosza, a następnie zabiera kubek i miskę do zlewu, żeby je umyć. Podczas gdy to robi, wciąż mówi do Regulusa, przekrzykując szum bieżącej wody.

 

— Nie byłby to pierwszy raz, i nie mówię o tym, co się teraz stało. Pamiętam, jak pojawiłeś się kiedyś przy moim łóżku - musiałeś mieć wtedy jakieś pięć albo sześć lat - i powiedziałeś mi, że nie czujesz się dobrze, mniej więcej trzy sekundy przed tym, jak zwymiotowałeś na mnie i moje łóżko, a potem zacząłeś płakać. Czy to... czy to naprawdę się wydarzyło, czy mój mózg znowu coś sobie wymyśla?

 

— Nie, to naprawdę się wydarzyło — potwierdza niechętnie Regulus, a Syriusz nie może powstrzymać lekkiego uśmiechu, bo nie skłamał. Wspomnienie jest niewyraźne, ale prawdziwe, i napełnia go czułością, której z radością pozwala teraz przez siebie przepłynąć.

 

Po zakręceniu kranu Syriusz ostrożnie zdejmuje kurtkę, która na szczęście nie jest poplamiona krwią, a następnie ściąga koszulę, zwija ją w kulkę i również wrzuca do kosza. Potem wyciera wilgotną plamę krwi, która przesiąkła przez koszulę, po czym zakłada kurtkę i zapina ją. Kiedy się odwraca, Regulus wciąż siedzi na brzegu łóżka, podpierając się rękami o jego krawędź.

 

— Cóż, niewiele się zmieniło przez te wszystkie lata, jak sądzę — mówi cicho Syriusz, mimo że to największe kłamstwo, jakie kiedykolwiek wypowiedział. Wszystkie te lata zmieniły absolutnie wszystko - a jednak, oto są tutaj.

 

Regulus spuszcza wzrok.

 

— Powiedziałbym, że wymiotowanie krwią to zasadnicza różnica. — Jego jabłko Adama wyraźnie podskakuje. — Powiedzieli ci dlaczego? To dlatego, że połknąłem tak dużo krwi na arenie.

 

— Powiedzieli mi — przyznaje Syriusz.

 

— Połknąłem tak dużo krwi — szepcze Regulus, z nieobecnym spojrzeniem, a w rysach jego twarzy jest coś przejmującego i tragicznego. — Przez cały czas po prostu przełykałem krew.

 

— Regulus — woła cicho Syriusz, ostrożnie, czując ucisk w piersi, bo to dość oczywiste, że Regulus jest... w złym stanie. Co prawda, trudno się dziwić, ale to jest…

 

— Nie mogłem oddychać — chrypi Regulus, podnosząc wzrok na Syriusza, jakby go nawet nie widział. — Musiałem przełykać krew, żeby oddychać; to wszystko, co robiłem przez cały ten czas. Nie mogłem oddychać, Syriusz, a ona wciąż... ona jest we mnie, wciąż jest...

 

— Dobra, hej — wypala Syriusz, podchodząc bliżej i kucając przed Regulusem. — To nie jest... to nie zawsze będzie... — Zatrzymuje się, przełykając ciężko, czując się jak kłamca, bo to będzie. Nieważne, czy ciało Regulusa odrzuci każdą kroplę krwi, którą przełknął, nigdy nie pozbędzie się jej smaku. Nigdy nie zapomni, jak się nią dławił. Syriusz chciałby móc powiedzieć mu, że będzie lepiej, że będzie łatwiej, ale to po prostu nieprawda. I to niesprawiedliwe, że Syriusz nie może nawet pocieszyć Regulusa w tej chwili, nie uciekając się do kłamstwa. Wszystko, co może powiedzieć, to: — Pozbywasz się jej, Reggie. Do rana powinna zniknąć, cała, i... i teraz oddychasz, tak? Teraz możesz oddychać.

 

— Powiedzieli mi, że jestem Zwycięzcą, ale powinienem być martwy — oznajmia Regulus z zaskakującą stanowczością w głosie, a Syriusz mimowolnie wzdryga się na te słowa. — Nie ufam im. Musisz... potrzebuję, żebyś powiedział mi, czy…

 

— Wydostałeś się — wtrąca natychmiast Syriusz, bo to również rozumie. Zna to uczucie nierealności, gdy faktycznie udało ci się przetrwać; wie, jak trudno w to uwierzyć. — Jesteś tutaj.

 

— Dobrze — chrypi Regulus, jakby tracąc resztkę sił, ufając mu natychmiast, co sprawia, że Syriusz ma ochotę się rozpłakać. Następuje chwila ciszy, po czym Regulus spogląda na swoje nogi, a dokładniej na blizny, które je pokrywają. — Ja... pomyślałem, że to ma sens, bo dlaczego miałbym mieć blizny, gdybym był martwy?

 

— Nie przejmuj się nimi — mówi Syriusz, kręcąc głową, gdy Regulus znów podnosi wzrok. — Nie teraz. Nie dzisiaj. Nie musisz o nich myśleć w tej chwili, dobrze?

 

— Nigdy nie widziałem twoich blizn — mówi cicho Regulus. — Oczywiście wiedziałem, że je masz, ale nigdy nie…

 

— Cóż, nie mam w zwyczaju rozbierać się przy tobie, prawda? — mruczy Syriusz, ale rozumie, co Regulus ma na myśli. To tylko kolejny sposób, w jaki Syriusz nigdy się nie otworzył i nie wpuścił Regulusa po swoim pobycie na arenie. Syriusz prędzej zdarłby z siebie skórę, niż pokazał Regulusowi blizny, które nosił dla niego, blizny, na które sam się zgłosił, by Regulus nie musiał ich mieć. A teraz Regulus ma własne blizny.

 

— Tak, cóż, gdyby to był konkurs, czuję się zmuszony zauważyć, że prowadzę niestety znaczącą przewagą — mruczy Regulus, krzywiąc się, gdy przechyla się na bok, próbując wrócić na łóżko. Sposób, w jaki jego nastrój waha się od niepokojącego do pozornie stabilnego, przypomina Syriuszowi jego samego.

 

— Wiem, co jest szczerze mówiąc okropnie przygnębiające. Nie ma nic bardziej niepokojącego niż świadomość, że twój młodszy brat wygląda fajniej od ciebie — mruczy Syriusz, podchodząc, by pomóc Regulusowi się położyć, bo ten wyraźnie sobie nie radzi.

 

Regulus wydaje się zbyt wyczerpany, by naprawdę odmawiać pomocy, i opada na łóżko ze zmęczonym westchnieniem, zwijając się na boku. Po chwili jego wzrok przesuwa się w górę, zatrzymując się na Syriuszu, gdy szepcze:

 

— James?

 

Syriusz zastanawia się, jak długo zbierał się, by o to zapytać.

 

— On też się wydostał — mówi cicho Syriusz. — Żyje. Operują teraz jego nogę. Choć lekarstwa były dobre, nie mogły naprawić wszystkiego, więc ma na tyle poważne uszkodzenie nerwów, że będzie potrzebował laski. Ale jest cały, Regulus. Powinien się obudzić jutro.

 

Oczy Regulusa zamykają się, a jego palce zaciskają na prześcieradle pod nim. Przypomina marionetkę, której nagle przecięto wszystkie sznurki - opada bezwładnie na łóżko, wydając z siebie głębokie westchnienie ulgi.

 

— Dobrze — mówi, nie otwierając oczu. Syriusz przemierza pokój, by przyciągnąć krzesło z rogu pomieszczenia, i ustawia je przy łóżku, żeby móc usiąść. Regulus otwiera oczy i spogląda na niego. — Jak? Oni... oni zmienili zasady. Oni…

 

— James — przerywa Syriusz, czując gulę w gardle. Samo wspomnienie sprawia, że przechodzą go ciarki. — On... cóż, w zasadzie powiedział, że albo obaj wrócicie do domu, albo żaden z was. Odmówił opuszczenia areny bez ciebie.

 

— Ale ja... ja przykułem go kajdankami do słupa — mówi Regulus głosem absurdalnie cichym i dziwnie zdradzonym. — On nie... nie mógł nic zrobić, upewniłem się. Nie miał broni, nie mógł po żadną sięgnąć, a na dodatek, do cholery, wykrwawiał się.

 

Syriusz wzdycha ciężko.

 

— Jad z Szerszenia Horkruksowego, którego James zachował po śmierci Vanity - wciąż miał go w kieszeni. Zamierzał go wypić. Byłby martwy, zanim zdążyliby do niego dotrzeć.

 

— Dlaczego miałby to zrobić? — wykrztusza Regulus, a jego klatka piersiowa unosi się w głębokim, drżącym oddechu.

 

— Bo cię kocha — mówi cicho Syriusz.

 

Regulus dławi się gwałtownym wdechem, po czym przechyla się do przodu i wymiotuje krwią prosto do miski, którą Syriusz w ostatniej chwili zdążył podstawić mu pod twarz. Jest to równie gwałtowne i okropne jak poprzednio, a Syriusz znów ostrożnie masuje miejsce między łopatkami brata, mając nadzieję, że ten gest przynosi ulgę. Tak jak ostatnim razem, Regulus trzęsie się i szlocha podczas wymiotów, ale tym razem nie przestaje, gdy już kończy. Po prostu dalej się rozpada.

 

Nie protestuje nawet, gdy Syriusz ponownie oczyszcza mu twarz, po prostu leży bezwładnie i płacze bezgłośnie, co jest w jakiś sposób gorsze niż szlochanie, które można usłyszeć. Płucze usta i wypluwa, gdy Syriusz go do tego nakłania, a potem przez długi czas wpatruje się w sufit, nie mówiąc ani słowa.

 

Kiedy Regulus w końcu się odzywa, jego głos jest ochrypły i łamliwy, gdy pyta:

 

— Zostaniesz ze mną?

 

— Nigdzie się nie wybieram — odpowiada stanowczo Syriusz, wyciągając rękę, by położyć dłoń na ramieniu Regulusa, uważając, by nie naciskać zbyt mocno na jego blizny. Regulus spogląda na niego, a jego oczy błyszczą od łez, z którymi wyraźnie dzielnie walczy, by nie pozwolić im spłynąć. Syriusz kiwa głową uspokajająco. — Obiecuję.

 

Ta obietnica wydaje się być ostatecznym ciosem, który odbiera Regulusowi całą wolę walki, a łzy w końcu przelewają się przez krawędź powiek. Zamyka oczy i płacze, płacze i płacze.

 

~•~

 

Remus czuje się dziwnie bez Syriusza u boku. Nie ma go od samego rana, dosłownie od momentu, gdy James i Regulus zostali ogłoszeni Zwycięzcami. Zbliża się już wieczór i Remus wkrótce będzie musiał wrócić do swojej celi. Cały dzień spędził na nerwowym sprzątaniu dosłownie wszystkiego.

 

Nie może przestać martwić się o Regulusa i Jamesa, a także o Syriusza, co sprawia, że jest niespokojny. Wszystko wydarzyło się tak szybko, sekwencja zdarzeń nastąpiła tak gwałtownie, że trudno było za nią nadążyć. Najpierw Syriusz stracił panowanie nad sobą, bo James umierał, potem wpadł w panikę, bo to samo działo się z Regulusem, a następnie pozostał oszołomiony przez dłuższą chwilę, gdy obaj przeżyli. To wszystko wydarzyło się w niecałe dziesięć minut i szczerze mówiąc, Remus był równie cholernie wstrząśnięty emocjonalnym zawirowaniem, jakie to wszystko wywołało, co Syriusz. Potem, niecałe pięć minut po tym, jak na ekranie pojawiły się banery ogłaszające Zwycięzców, Syriusz poderwał się w desperackim pośpiechu, by dostać się do ambulatorium.

 

Nie chodzi o to, że Remus nie jest przyzwyczajony do spędzania znacznej części dnia bez Syriusza; po prostu Syriusz zwykle o tej porze już wraca, a Remus naprawdę chce się tylko upewnić, że wszystko jest w porządku. Czuje ten skręcający niepokój w dole brzucha, który utrudnia mu skupienie, i po prostu... chciałby się czegokolwiek dowiedzieć, zanim dziś wieczorem wróci do swojej celi.

 

Dźwięk otwieranych drzwi sprawia, że podnosi wzrok, w pełni spodziewając się Syriusza, bo jedynymi osobami, które mogą wejść do apartamentów, są ci, którzy faktycznie w nich mieszkają. Okazuje się jednak, że to Pandora. Ona też technicznie rzecz biorąc mieszka w apartamencie, więc chyba nie powinien być zaskoczony, ale on… cóż, w głębi duszy liczył na to, że to Syriusz.

 

— Och, kochany, wyglądasz na zestresowanego — mówi łagodnie Pandora, a jej twarz łagodnieje, gdy podchodzi bliżej i wyciąga do niego rękę.

 

Remus przyjmuje jej dłoń po zaledwie chwili wahania. Wciąż nie jest zbyt przyzwyczajony do kontaktu fizycznego z kimkolwiek poza Syriuszem, ale nie ma nic przeciwko, gdy chodzi o Pandorę. Podczas wspólnego oglądania igrzysk instynktownie szukali u siebie nawzajem wsparcia w chwilach niepokoju, a nawet obejmowali się, świętując. Tak więc, w nieoczekiwanym zwrocie wydarzeń, którego Remus się nie spodziewał, to właśnie Pandora jest osobą, przy której czuje się najswobodniej po Syriuszu.

 

— Widziałaś ich? — pyta Remus, nie mogąc ukryć nadziei w głosie, siadając obok Pandory, gdy ta prowadzi ich do miejsc.

 

— James nie obudzi się do jutra — mruczy Pandora. — Przeszedł operację nogi, więc wciąż dochodzi do siebie, i na razie nie pozwalają na odwiedziny. Regulus jest przytomny - a przynajmniej był - więc Syriusz jest teraz przy nim. Nie weszłam do środka; Syriusz nie był pewien, czy Regulus chciałby, żeby ktokolwiek go widział, a ponieważ spał, nie mógł o to zapytać. Ale Syriusz wyszedł, żeby ze mną porozmawiać.

 

Remus natychmiast czuje, jak część napięcia opuszcza jego ramiona. Wypuszcza głęboki oddech i kiwa głową.

 

— Co powiedział?

 

— Zostaje na noc z Regulusem i prawdopodobnie spędzi większość jutrzejszego dnia, dzieląc czas między nim a Jamesem. Regulus zostanie wypisany jutro, ale James dopiero pojutrze. Syriusz nie wróci, dopóki nie przyprowadzi tu Regulusa, więc poprosił, żebym przyszła i przekazała ci, że obaj żyją i dochodzą do siebie, a on sam też czuje się dobrze i że zobaczy się z tobą jutro — wyjaśnia Pandora.

 

— Dobrze — Remus wypuszcza powietrze, czując wreszcie ulgę, a także ogromną wdzięczność, że Syriusz - pośród tego całego zamieszania - pomyślał o nim i jego uczuciach na tyle, by wysłać kogoś, kto przekaże mu informacje. Syriusz jest tak cholernie troskliwy.

 

— Muszę przynieść mu jakieś ubrania na zmianę. Podobno doszło do jakiegoś incydentu, przez który stracił koszulę. — Pandora wzrusza ramionami, gdy Remus patrzy na nią ze zdziwieniem. — Nie pytaj. Nie chciał wdawać się w szczegóły. Powiedział tylko, że może chciałbyś wybrać coś dla niego, więc jeśli masz ochotę…

 

— Och — mruczy Remus, wyraźnie zaskoczony, gdy Pandora wstaje i znowu wyciąga do niego rękę. Po krótkiej chwili wahania chwyta ją, pozwalając, by pomogła mu wstać, po czym puszcza jego dłoń, gdy ruszają w kierunku pokoju Syriusza. — Czy on był w porządku? To znaczy, czy wydawał się być okej?

 

— Na tyle dobrze, na ile to możliwe, biorąc pod uwagę okoliczności. Myślę, że możliwość przebywania z Regulusem mu pomogła, a jestem pewna, że zobaczenie Jamesa jutro również pomoże — mruczy Pandora, gdy wchodzą do środka i kierują się prosto do garderoby. — Niestety, to jeszcze nie koniec wszystkiego. Zostaje jeszcze ostatni wywiad.

 

— Racja — mówi Remus. — Czy mamy już jakiś harmonogram? Wiem, że co roku jest inaczej, w zależności od tego, ile czasu na dojście do siebie potrzebują Zwycięzcy, ale czy Syriusz wspominał...?

 

— Jeszcze tego nie potwierdzili, ale całe Hallow bardzo pragnie znów zobaczyć Jamesa i Regulusa, więc nie zdziwiłabym się, gdyby to było dzień po ich wypisaniu — odpowiada Pandora, wchodząc do garderoby.

 

Remus waha się przez chwilę w drzwiach za nią, czując, jak w gardle formuje mu się gula, co wywołuje w nim ogromne poczucie winy. Wie, że James i Regulus - a nawet Syriusz - poczują się lepiej, gdy wrócą do domu, ale nie może powstrzymać myśli o tym, co się stanie, gdy już wyjadą.

 

Znów będzie musiał nosić maskę przez cały czas. Dni i noce w swojej celi w Azkabanie, z przerwami tylko wtedy, gdy będzie wysyłany na zadania, o ile w ogóle przydzielą go do jakichkolwiek wydarzeń czy przyjęć. Żadnych rozmów, żadnej wolności, żadnego Syriusza.

 

Przełykając ciężko ślinę, Remus odpycha te myśli, odmawiając rozważania tego. Jeszcze nie. Nie teraz. Wie, że to nadchodzi, ale nie jest gotowy, więc to ignoruje.

 

Biorąc głęboki oddech, wchodzi do środka, by wybrać ubrania dla Syriusza.

 

~•~

 

Syriusz nie sypia zbyt wiele. Szczerze mówiąc, nie jest to nic nowego, nie od czasu gdy wyczytano imiona Regulusa i Jamesa, ale tym razem jest znacznie gorzej. Nie śpi całymi nocami, nieustannie opiekując się Regulusem, który wymiotuje krwią, aż w końcu nie jest nawet w stanie mówić, budząc się z koszmarów, które sprawiają, że reaguje gwałtownie.

 

To kiepska noc. Regulus spędza większość czasu wymiotując, cierpiąc z bólu i majaczy zarówno z tego powodu, jak i przez koszmary. Pyta o Jamesa co najmniej piętnaście razy, a Syriusza uderza w twarz zupełnie przypadkowo przynajmniej dwa razy, po prostu wymachując rękami i próbując uciec, podczas gdy Syriusz stara się go uspokoić. Szczerze mówiąc, jest spoconą, zakrwawioną kupką nieszczęścia. Syriusz wyciera mu twarz, gdy jest zbyt zmęczony, uspokaja go, gdy jest zbyt rozkojarzony, by zdać sobie sprawę, że nie znajduje się już na arenie, i udaje mu się przespać może dwie godziny w sumie. To wyczerpujące, ale Syriusz i tak to robi.

 

Rankiem Regulus jest praktycznie niezdolny do mówienia, komunikując się głównie jednowyrazowymi odpowiedziami lub po prostu nie reagując na nic, co ktokolwiek do niego mówi, nawet Syriusz. Nie płacze już. Nie pyta o Jamesa. Po prostu leży, wpatrując się w przestrzeń martwym wzrokiem. Jest to głęboko niepokojące i budzące troskę, ale nie całkiem nieoczekiwane. Syriusz miał nadzieję, że do tego nie dojdzie, ale nie jest zaskoczony, że tak się stało.

 

Po powrocie następuje okres łaski, kiedy wszystko, przez co przeszedłeś, jeszcze w pełni do ciebie nie dociera. Syriusz dobrze to wie. Twój mózg dosłownie nie jest w stanie tego wszystkiego ogarnąć, zwłaszcza gdy dzieje się tak wiele innych rzeczy - pobyt w ambulatorium, kontakt z pielęgniarkami, radzenie sobie z obrażeniami i bólem, uświadomienie sobie, że naprawdę przeżyłeś. Ale potem, w końcu, wszystko cię dopada, przytłaczając jak ciężar, którego nigdy się już nie pozbędziesz - i rzeczywiście się nie pozbędziesz, nigdy, bo jedyne, co się dzieje, to to, że uczysz się go dźwigać. Wszystko to osiada w twoim umyśle, w twoich kościach, w twoich koszmarach; pochłania każdą twoją świadomą myśl, aż nie ma już ucieczki.

 

Syriusz nie może wymazać tego, co przydarzyło się Regulusowi ani Jamesowi. Nie może naprawić cierpienia, którego doświadczyli, ani tego, które nadal będą znosić. Może jedynie być przy nich i się nimi opiekować, i właśnie to zamierza robić.

 

Choć stan psychiczny i emocjonalny Regulusa wyraźnie się pogarsza, to fizycznie czuje się znacznie lepiej, gdy następnego dnia wstaje słońce. Pielęgniarki wielokrotnie zajmowały się jego bliznami w ciągu nocy i choć nigdy nie znikną całkowicie, to jednak wyglądają lepiej. Zmniejszyły się, stały nieco cieńsze i nie są już gniewnie czerwone, a delikatnie różowe. Tylko czas może sprawić, że zamienią się w matowe białe linie.

 

Na szczęście wymioty również ustały i wydaje się, że odczuwa mniejszy ból. Kiedy dostaje pozwolenie na prysznic, po prostu... nie wstaje z łóżka. Mówią mu, że może się wykąpać, ale on się nie rusza.

 

— Regulus — mówi cicho Syriusz — no dalej, weź prysznic, co? Obiecuję, że poczujesz się bardziej jak człowiek.

 

Regulus patrzy na niego tylko pustym wzrokiem, jakby nie był pewien, czy kiedykolwiek znów poczuje się choćby zbliżony do bycia człowiekiem.

 

— Będzie to naprawdę krępujące dla nas obu, jeśli będę musiał cię podnieść i zanieść pod prysznic — ostrzega Syriusz napiętym głosem. Desperacko ma nadzieję, że niechęć Regulusa do okazywania jakiejkolwiek słabości wzbudzi w nim choć iskrę reakcji, ale nic takiego się nie dzieje. Regulus nawet nie drgnął.

 

Syriusz pochyla się, by chwycić Regulusa, naprawdę zamierzając pomóc mu wstać, jeśli będzie trzeba, ale Regulus łapie go za nadgarstek i mówi:

 

— Nie.

 

— Poczujesz się lepiej — szepcze Syriusz, czując się bezradny.

 

— Woda — chrypi Regulus i w jego oczach pojawia się coś, co łamie cholerne serce Syriusza. Strach. — Nie zmuszaj mnie, żebym wchodził do wody.

 

— W porządku, Reggie. Nic się nie dzieje — mruczy Syriusz, czując, jak serce mu się ściska, gdy opada z powrotem na krzesło. Szczerze mówiąc, jest w kropce. Nie ma pojęcia, co do cholery zrobić w tej sytuacji, bo Regulus i tak będzie musiał w końcu mieć kontakt z wodą. Będzie musiał się umyć chociażby przed wywiadem. Może po prostu potrzebuje więcej czasu.

 

Regulus puszcza go i wraca do wpatrywania się w sufit.

 

Mija kilka godzin, od wczesnego poranka do przedpołudnia, gdy rozlega się pukanie do drzwi. Syriusz wstaje, by sprawdzić, kto to, i z ulgą odkrywa, że po drugiej stronie stoi Pandora.

 

— Jak on się czuje? — pyta Pandora.

 

— Bywało lepiej — mamrocze Syriusz. — Nie... Zaprosiłbym cię do środka, ale nie sądzę, żeby to był dobry pomysł. Przynajmniej nie teraz. Wypuszczają go jednak dzisiaj po południu.

 

Pandora kiwa głową.

 

— W porządku. Chciałam tylko sprawdzić. Myślę, że zostanę z... zostanę w apartamencie. — Posyła mu znaczące spojrzenie, które bez trudu odczytuje. Od wczoraj rozmawiają wyłącznie używając kodu i niedokończonych zdań, gdy mowa o Remusie. — Słyszałeś coś o Jamesie?

 

— Nic na razie — odpowiada Syriusz. — Dam ci znać, gdy wrócę. Czy... apartament jest w porządku?

 

— Tak, ale myślę, że lepiej będzie, jeśli tam zostanę — odpowiada Pandora, co w zasadzie oznacza: Remus nie będzie sam.

 

— Jesteś skarbem — oznajmia jej Syriusz, a ona odpowiada słabym uśmiechem. Wyciąga ręce, by przyciągnąć ją do uścisku, i przez dłuższą chwilę po prostu trzymają się nawzajem.

 

— A ty? — szepcze Pandora, gdy się od siebie odsuwają. Uważnie przygląda się jego twarzy. — Jak się czujesz?

 

— Dam sobie radę — to wszystko, co Syriusz jest w stanie z siebie wydusić, a ona wzdycha, ściskając jego dłoń. Syriusz odwzajemnia uścisk.

 

Pandora nie zostaje dużo dłużej, więc Syriusz wraca do pokoju z Regulusem, który nie poruszył się ani o centymetr. Jest tak nieruchomy i cichy, że Syriusz musi co chwilę wpatrywać się w jego klatkę piersiową, by upewnić się, że wciąż oddycha. Właśnie to robi, gdy wchodzi pielęgniarka, by poinformować go, że James się obudził.

 

To wreszcie wywołuje reakcję u Regulusa. Niezbyt wyraźną, szczerze mówiąc, ale przynajmniej odwraca głowę, by na nich spojrzeć. Pielęgniarka czeka, by zaprowadzić Syriusza do pokoju Jamesa, ale Syriusz... waha się.

 

— Wrócę — zapewnia Syriusz Regulusa, czując potrzebę, by ten miał tego pewność. — I tak muszę wrócić, kiedy cię wypiszą, dobrze? Mogę... to znaczy, może mógłbym przyprowadzić Jamesa, żeby cię odwiedził, żebyście wy dwaj…

 

— Nie — przerywa Regulus, a w jego oczach znów pojawia się strach. Zdaje się zapadać głębiej w łóżko.

 

Syriusz marszczy brwi.

 

— Jestem pewien, że mają tu jakiś wózek inwalidzki, na którym mógłbym go przywieźć. Czy to... — Zerka na pielęgniarkę. — Czy możemy to zrobić? Czy dałoby się to zorganizować?

 

— Tak, to nie powinno stanowić problemu — zapewnia go pielęgniarka.

 

Nie! — wybucha Regulus, głośniej i żywiej niż przez cały ten czas. Syriusz aż podskakuje i wpatruje się w niego szeroko otwartymi oczami, szczerze zaskoczony. Regulus ściska prześcieradło w dłoniach, blady jak duch, gwałtownie potrząsając głową. — Nie, nie przyprowadzaj go tutaj, Syriusz. Nie chcę go widzieć.

 

— Przecież jeszcze wczoraj o niego pytałeś — zauważa Syriusz, tak zaskoczony tą reakcją, że nie wie, co o niej myśleć.

 

— Nie obchodzi mnie to. Nie chcę go tutaj. Nie chcę go widzieć. Wynoś się — powtarza Regulus jak mantrę, a w jego głosie słychać mieszankę paniki i gniewu. Jest defensywny i atakuje, zupełnie jak wtedy, gdy miewał koszmary. — Idź. Po prostu... po prostu idź do niego i zostaw mnie w spokoju. Nie przyprowadzaj go tutaj.

 

— Dobrze, już dobrze, nie zrobię tego — mówi szybko Syriusz, unosząc ręce, jakby uspokajał dzikie zwierzę, co irytuje go, gdy tylko to robi, bo zawsze nienawidził, gdy ludzie tak się wobec niego zachowywali. Opuszcza dłonie i powoli wypuszcza powietrze. — Nie przyprowadzę go, Regulus, obiecuję. I pójdę już, w porządku, ale wrócę. Po prostu... odpocznij trochę, dobrze?

 

Gdy tylko Syriusz daje jasno do zrozumienia, że spełni jego życzenie, Regulus znów się rozluźnia. A właściwie po prostu opada z sił i wiotczeje, jakby ktoś nagle odłączył go od prądu. Powraca do tego niepokojącego milczenia i bezruchu, odwracając głowę, by ponownie wpatrywać się w pustkę.

 

Syriusz jeszcze dwukrotnie zapewnia Regulusa, że wróci, ale nie otrzymuje żadnej odpowiedzi. W końcu pozwala pielęgniarce wyprowadzić się z sali. James jest całkiem niedaleko, zaledwie trzy drzwi dalej, co szczerze mówiąc, przynosi Syriuszowi więcej ulgi, niż byłby w stanie wyrazić. Przynajmniej do momentu, gdy słyszy stłumione krzyki dobiegające z pokoju Jamesa - wtedy wpada do środka, zanim pielęgniarka zdąży choćby otworzyć drzwi.

 

James najwyraźniej sprawia pielęgniarkom kłopot. Trzy z nich otaczają jego łóżko, próbując go przytrzymać i głośno błagając, by się uspokoił i wziął to na spokojnie, bo wciąż dochodzi do siebie, ale on kompletnie ich nie słucha. Musi postrzegać je jako jakieś zagrożenie, albo może jest po prostu agresywny z powodu dezorientacji, bo reaguje tak, jakby próbowały go, do cholery, zabić. Wrzeszczy wniebogłosy, nie mówiąc zbyt składnie, a mimo swoich obrażeń wymachuje wszystkimi kończynami i faktycznie robi postępy - jest już prawie całkiem poza łóżkiem.

 

Mimo że Syriusz wie, iż pielęgniarki próbują jedynie powstrzymać Jamesa przed zrobieniem sobie większej krzywdy, reaguje tak, jakby oni również stanowili zagrożenie. Nawet nie zamierzając tego robić, po prostu działa instynktownie - rzuca się naprzód, by odciągnąć najwyższego mężczyznę, ewidentnie najsilniejszego z nich. W ciągu kilku sekund powala go na plecy, przyciskając but do jego gardła, jednocześnie odwracając głowę, by rzucić groźne spojrzenie pozostałym pielęgniarkom.

 

— Puśćcie go, albo zmiażdżę tchawicę tego człowieka na proch. Cofnijcie się, do cholery — warczy Syriusz, a cisza, która zapada po tych słowach, jest jakimś cudem głośniejsza niż wcześniejsze krzyki.

 

Pozostałe pielęgniarki powoli się wycofują, co może mieć związek z faktem, że James opadł z powrotem na łóżko, wpatrując się w Syriusza, jakby był jakimś boskim bytem, który niespodziewanie zstąpił, by go pobłogosławić. Mężczyzna na podłodze jęczy cicho, a Syriusz niedbale zdejmuje stopę z jego gardła, skupiając się całkowicie na Jamesie, gdy podchodzi bliżej łóżka.

 

— Syriusz? — szepcze James, brzmiąc na kompletnie pozbawionego tchu.

 

— To ja. Wszystko w porządku — szepcze Syriusz, podchodząc do łóżka bez cienia ostrożności, którą wykazują pozostałe pielęgniarki. Wszyscy się wycofują, nawet mężczyzna z podłogi, który zdążył już wstać i szybko odsunąć się na bezpieczną odległość. Ostrożnie Syriusz przysiada na brzegu łóżka Jamesa. — Spokojnie, James. O co tyle zamieszania? Powiedz mi, a to naprawię.

 

— Regulus — mówi natychmiast James, a w jego głosie pojawia się ostra jak brzytwa nuta, która zdaje się wprawiać wszystkich w stan najwyższego napięcia, ale w Syriuszu wywołuje jedynie bolesny skurcz serca. — Nie pozwalają mi go zobaczyć. Ja nie... muszę sprawdzić, czy... powiedzieli, że z nim wszystko w porządku, ale ja... po prostu muszę…

 

— Jest żywy — zapewnia go Syriusz, bo rozumie. James nie ufa tym ludziom ani trochę, tak samo jak Regulus im nie ufa, tak samo jak Syriusz im nie ufał, gdy to on wyszedł z areny. — Obiecuję, że żyje. Właśnie u niego byłem.

 

James wypuszcza z siebie urywany oddech, w końcu opadając na łóżko, jakby cała waleczność nagle go opuściła, tylko po to, by za chwilę powrócić ze zdwojoną siłą. Zrywa się i pyta:

 

— Mogę go zobaczyć? Tylko... tylko żeby... po prostu muszę się upewnić, że wszystko z nim w porządku.

 

— Odpoczywa — mruczy Syriusz, biorąc głęboki oddech i powoli go wypuszczając. Och, to jest trudne. Niczego by bardziej nie pragnął, niż zaprowadzić Jamesa trzy pokoje dalej i ukoić jego nerwy, ale to nie jest to, czego chce Regulus. — Zobaczysz go jutro, kiedy zostaniesz wypisany, dobrze? Na razie obaj dochodzicie do siebie. Ale zaufaj mi, żyje.

 

— Jutro? — pyta James z nieufnością, jakby nie był pewien, czy jutro w ogóle nadejdzie - i tak, Syriusz też wie, jak to jest.

 

— Obiecuję — zapewnia go Syriusz, delikatnie naciskając na ramię Jamesa, by położył się z powrotem na łóżku. — Po prostu oddychaj. Wciąż dochodzisz do siebie.

 

— Tak, ała — mamrocze James, mrugając szybko, gdy ponownie opada na łóżko, tym razem jakby był wyczerpany. Adrenalina bez wątpienia opada, pozwalając bólowi go dogonić. Unosi rękę, by niezgrabnie złapać nadgarstek Syriusza, a potem wydaje się zaskoczony, gdy faktycznie zaciska na nim palce. Delikatnie ściska, wpatrując się uporczywie w miejsce, gdzie ich dłonie się stykają, a następnie spogląda na Syriusza szeroko otwartymi, wilgotnymi oczami. — Och. Tęskniłem za tobą.

 

Syriusz wydobywa z siebie zdławiony śmiech, walcząc dzielnie, by nie wybuchnąć płaczem, a James posyła mu słaby uśmiech, mimo że łzy spływają mu już po policzkach. James porusza się lekko, zaciskając uchwyt na nadgarstku Syriusza, po czym po prostu ściąga go gwałtownie w dół.

 

Wpadają na siebie, obejmując się i śmiejąc przez łzy. Syriusz nie może zdecydować, czy czuje się teraz najlepiej, czy najgorzej w życiu. Przez chwilę naprawdę myślał, że już nigdy tego nie doświadczy. Nigdy więcej nie zobaczy swojego najlepszego przyjaciela. Nigdy go nie przytuli, nie porozmawia z nim, po prostu nie będzie przy nim istnieć. Ulga jest przytłaczająca, ale wciąż nie może wymazać całego strachu i bólu, które pojawiły się, gdy niemal stracił Jamesa.

 

W pewnym momencie James po prostu szlocha, kurczowo trzymając się Syriusza. Jest większy od niego, choć nieznacznie, ale w tej chwili wydaje się niesamowicie mały i kruchy. Niemal delikatny. Syriusz czuje, jakby go kołysał w ramionach, i nic poza śmiercią nie mogłoby go oderwać, gdy James go potrzebuje. Będzie go trzymał w objęciach na zawsze, jeśli będzie trzeba.

 

James dosłownie zanurza twarz we włosach Syriusza i nie zamierza się ruszyć ani o milimetr, nawet gdy jego szloch staje się cichy i łagodny, by w końcu zupełnie ustać. Teraz po prostu oddycha, wciąż trzymając Syriusza niezręcznie pochylonego nad sobą na łóżku, z ramionami zaplecionymi wokół jego pleców, jakby były wykute ze stali.

 

— Panie Black — odzywa się jedna z pielęgniarek ostrożnym tonem — naprawdę musimy sprawdzić rany pana Pottera. Czy... czy to będzie w porządku?

 

— Dlaczego oni wciąż tu są? — mamrocze James, brzmiąc dość poirytowanie, co Syriusz doskonale rozumie. On również chciałby, żeby inni ludzie przestali w tej chwili istnieć. Czy nie widzą, że to bardzo ważny moment między dwójką najlepszych przyjaciół?

 

Syriusz wzdycha ciężko.

 

— Pójdą sobie, gdy tylko cię zbadają. To zajmie tylko chwilę, a ja będę przy tobie przez cały czas.

 

— W porządku — mruczy James, ale posłusznie puszcza Syriusza, pozwalając mu wyprostować się i przesunąć na bok.

 

Stoi z założonymi rękami, obserwując, jak pielęgniarki badają Jamesa - z wyjątkiem tego, którego Syriusz prawdopodobnie niesłusznie zaatakował, a który najwyraźniej w pewnym momencie opuścił salę. Są wciąż ostrożne, a Syriusz wpatrujący się gniewnie w każdy ich ruch raczej nie pomaga im się uspokoić, ale nie potrafi się tym przejmować. Jamesa wyraźnie uspokaja świadomość, że Syriusz jest obecny i czuwa, co jest zresztą korzystne, bo Syriusz i tak nie potrafiłby zachować się inaczej.

 

Jedna z pielęgniarek zajmuje się zdejmowaniem opatrunku z brzucha Jamesa, w miejscu, gdzie został dźgnięty, ponieważ lekarstwa zrobiły już wszystko, co mogły w kwestii gojenia. Teraz pozostał tylko czas, który sprawi, że blizna zblednie, choć nigdy nie zniknie całkowicie. Syriusz nie wie, czy powinien być zdumiony, czy oszołomiony faktem, że James został dźgnięty dokładnie w to samo miejsce, w które Syriusz został ugodzony, gdy miał szesnaście lat. Teraz dosłownie mają pasujące do siebie blizny, nawet jeśli wyglądają inaczej.

 

Blizna na nodze Jamesa również się zagoiła, ale ma on dodatkową bliznę na zewnętrznej stronie uda, ciągnącą się aż do kolana - pozostałość po operacji. Dwa miejsca, w których hak przebił jego ciało, wyglądają jak blizny wielkości monet, odpowiadające sobie po obu stronach, z wypukłą, pofałdowaną skórą. Jedyną inną blizną, jaką ma James, są wyblakłe ślady po potrzasku, który wbił się w jego nogę, tak delikatne i małe, że ledwo zauważalne.

 

— Hej, pasujemy do siebie — mówi cicho James, bezmyślnie dotykając palcem blizny na swoim brzuchu i krzywiąc się za każdym razem, gdy to robi.

 

— Tak, a uwierz mi, że dotykanie rany, gdy wciąż się goi, to niezbyt mądry pomysł — odpowiada Syriusz, wyciągając rękę, by chwycić dłoń Jamesa i odciągnąć ją. James nie puszcza, więc Syriusz również nie rozluźnia uścisku.

 

— Nie poczułem, kiedy ostrze weszło — mówi James cichym, zamyślonym głosem. W jego oczach pojawia się nieobecne spojrzenie, które wywołuje skurcz w żołądku Syriusza. — Trudno przeoczyć coś takiego jak dźgnięcie nożem, a jednak wciąż…

 

— Ja też właściwie tego nie poczułem — przyznaje Syriusz. — To przez adrenalinę, a przy tym wszystkim, co się działo…

 

James przełyka ślinę, a jego spojrzenie staje się nieobecne.

 

— Tak.

 

— Powiedzieli ci o twojej nodze? — pyta Syriusz, desperacko próbując sprawić, by to prześladujące spojrzenie zniknęło z oczu Jamesa.

 

— Hm? — James mruga i spogląda na niego.

 

— O tym, że będziesz potrzebował laski.

 

— Och! Tak, oni... tak. To... znaczy, w porządku. Przypuszczam, że się do tego przyzwyczaję.

 

Syriusz czuje, jak jego pierś się zaciska na dźwięk rezygnacji w głosie Jamesa. W jego tonie słychać tylko ciche pogodzenie się z losem, jakby nawet nie pozwalał sobie na złość z powodu tej niesprawiedliwości, że cierpi w wyniku czegoś, z czym nigdy nie powinien był się mierzyć ani przez co przechodzić. Nic w tej sytuacji nie jest w porządku, a samo słuchanie, jak James to mówi, wywołuje w Syriuszu taką wściekłość, że musi wziąć głęboki, uspokajający oddech, by zachować spokój. Tego właśnie James potrzebuje teraz najbardziej. Kojącej obecności.

 

Obaj milczą, gdy pielęgniarki kończą swoją pracę, po czym szybko wychodzą, zostawiając Jamesowi zalecenie, by pozostał w łóżku. Gdy tylko znikają za drzwiami, James ciągnie Syriusza za rękę, bez słów nakłaniając go, by położył się obok. Syriusz nie odmawia, równie zdesperowany, by być blisko, jak James.

 

Po kilku próbach ułożenia się, w końcu udaje im się wspólnie zmieścić na łóżku. James nie może właściwie leżeć na boku, więc Syriusz robi to za niego, przytulając się do jego ciała, gdy po prostu... oddychają w idealnym rytmie. Wdech i wydech, razem, jak jeden organizm.

 

— Jestem taki zmęczony — szepcze James.

 

— Ja też — wyznaje Syriusz.

 

— To jeszcze nie koniec, prawda? — pyta cicho James.

 

Syriusz odsuwa się nieco, by spojrzeć na Jamesa, który odwraca głowę w jego stronę, marszcząc brwi.

 

— Nie, jeszcze nie. Nie wypuszczą cię stąd do jutra, a potem będzie jeszcze ten wywiad, który będziesz musiał przeprowadzić razem z Regulusem. To... to trudne, James, wiem, ale nie myśl teraz o tym, dobrze?

 

— Wolę myśleć o tym, co nadchodzi, niż o tym, co już się wydarzyło — chrypi James, szybko mrugając powiekami.

 

— Dobrze — mówi natychmiast Syriusz. — Cóż, Regulus zostaje dziś wypisany, więc będę musiał zabrać go z powrotem do apartamentu, ale wrócę i zostanę z tobą na noc, a potem będę przy tobie aż do twojego wypisu. Nie dostałem jeszcze potwierdzenia, kiedy dokładnie odbędzie się wywiad, ale takie rzeczy zwykle dzieją się szybko, póki wszystko jest jeszcze świeże. Po wywiadach zostaniemy jeszcze jedną noc, a następnego ranka wyjedziemy.

 

— Więc... mniej niż tydzień? — upewnia się James.

 

Syriusz mruczy potakująco.

 

— Mniej niż tydzień, prawdopodobnie, a potem wracasz do domu, James. To prawie... — Urywa, bo miał zamiar powiedzieć "to prawie koniec", ale obaj wiedzą, że nie jest to takie proste.

 

James milczy. Nie odpowiada przez długi czas, po prostu oddycha. Syriusz leży obok i pozwala Jamesowi bawić się jego palcami - to niespokojny ruch zdradzający niepokój. Nie wie, jak go ukoić, więc po prostu pozwala Jamesowi bawić się jego dłonią, delikatnie ściskać kostki i poruszać palcami według własnej woli, bez żadnego oporu. Syriusz i tak by się nie opierał; gdyby myślał, że to pomoże, odciąłby sobie rękę i dał ją Jamesowi jak cholerną piłeczkę antystresową.

 

— Dziękuję — chrypi nagle James.

 

— Za co? — pyta Syriusz z nutą niedowierzania, odchylając głowę, by spojrzeć na Jamesa, nie mogąc pojąć, za co ten mógłby mu dziękować, skoro on nic nie zrobił.

 

James przełyka ślinę.

 

— Za to, co powiedziałeś, zanim wszedłem na arenę. Ja... potrzebowałem to usłyszeć. Dużo o tym myślałem i wydaje mi się, że to była jedna z niewielu rzeczy, które sprawiły, że wszystko wydawało się bardziej... znośne. Więc dziękuję.

 

— Och — szepcze Syriusz, natychmiast spuszczając wzrok, gdy w jego gardle formuje się gula, a w żołądku wzbiera poczucie wstydu. Nie pamięta, co powiedział. Nie może sobie przypomnieć. Coś ważnego dla Jamesa, coś, co mu pomogło, a Syriusza nawet tam nie było.

 

— Syriusz? — mamrocze James.

 

Biorąc głęboki oddech, Syriusz podnosi wzrok i zbiera się na odwagę, posyłając Jamesowi gorzki uśmiech.

 

— Ja, um. Nie pamiętam… nie mogę sobie przypomnieć, co powiedziałem. Przepraszam, James. Co takiego ci powiedziałem?

 

— Ach — mówi cicho James, a jego oczy smutnieją. — Ty... straciłeś to, prawda? Nasze ostatnie chwile?

 

— Tak — przyznaje Syriusz.

 

— Och, Syriusz, tak mi... tak mi przykro — chrypi James, splatając ich palce razem i ściskając je. Nawet teraz, nawet tutaj, James wciąż próbuje troszczyć się o wszystkich innych.

 

— Co takiego powiedziałem? — nalega Syriusz, bo nie zamierza odpuścić. Pamięta, co James mówił na arenie, co wyznał Regulusowi o tym, jak troszczy się o innych, by uniknąć faktu, że sam również potrzebuje opieki. Syriusz nie pozwoli, by to się powtórzyło, nie teraz, gdy jest tu, by temu zapobiec.

 

— Cóż, powiedziałeś mi, że mnie kochasz — mruczy James, a Syriusz czuje, jak coś w jego piersi kurczy się i rozpada, gdy to do niego dociera, bo powiedział Jamesowi, że go kocha. Powiedział to Jamesowi, nawet gdy nie był sobą, ale nie potrafił znaleźć sposobu, by powiedzieć to Regulusowi, i nie ma znaczenia, że powiedział to teraz, bo nie powiedział tego wtedy, a Regulus prawie zginął. Mógłby nie żyć, nigdy się nie dowiedziawszy, a Syriusz... och, nigdy by sobie tego nie wybaczył. — Ja... cóż, nie pamiętasz, ale odwzajemniłem te słowa. Ale ty również... Powiedziałeś mi...

 

— Co takiego? — dopytuje Syriusz, nieco ostrzej niż zamierzał, bo wciąż jest zły na siebie i nie potrafi tego odpuścić.

 

James wypuszcza drżący oddech.

 

— Wybaczam ci. To właśnie powiedziałeś. Wybaczyłeś mi, że... cię opuściłem.

 

Syriusz wypuszcza gwałtownie powietrze, co brzmi niemal jak śmiech, bo czy to nie jest po prostu... pokręcone? Patrzy na Jamesa i czuje, jak jego wnętrzności zaciskają się w supeł, a głęboka fala bólu rozlewa się w nim. Wybaczył Jamesowi, nawet o tym nie wiedząc.

 

— Ale tak naprawdę nie wybaczyłeś, prawda? To nie było... — James urywa, patrząc na niego z bólem. To nie było prawdziwe. To nie była prawda. To nie byłeś ty. Jakkolwiek by to zdanie nie dokończył, pasuje, i to nie jest sprawiedliwe. To nie jest sprawiedliwe, że coś, co przyniosło Jamesowi taką pociechę, co pomogło mu przetrwać arenę, nie było tym, za co je uważał.

 

Najgorsze jest to, że Syriusz myśli, iż powiedziałby to tak czy inaczej, gdyby był obecny podczas ich ostatnich wspólnych chwil. Żeby dać Jamesowi to pocieszenie, żeby go rozgrzeszyć, powiedziałby to. Skłamałby. Bo to jest kłamstwo.

 

To skomplikowana sprawa, ta dziwna mieszanka urazy i ulgi. Syriusz nie wybaczył Jamesowi, że ten wybrał śmierć, i nadal tego nie robi, nawet wiedząc, że pierwotnie oznaczałoby to stratę Regulusa - kolejna rzecz, której nie mógłby znieść ani wybaczyć. Nie ma prostego rozwiązania tej sytuacji, nigdy nie było, a jedyną rzeczą, która to naprawiła, był fakt, że nie stracił żadnego z nich, co właśnie się stało.

 

To nie oznacza, że uczucia gniewu i zranienia po prostu znikają. Wciąż tam są. Syriusz myśli, że zawsze tam będą, istniejąc w jakiejś granicznej przestrzeni, którą może po prostu omijać, bo to się nie wydarzyło. Nigdy nie wybaczy niczego, co mogłoby zakończyć się utratą Jamesa czy Regulusa, nawet im, ale nie jest... nie jest na nich zły za to, za wybory, których dokonali. Nie obwinia ich.

 

Bo, szczerze mówiąc, jaki to ma sens? Są tutaj. Żyją i są tutaj, z nim. To się nie wydarzyło, a Syriusz nie chce być na nich zły z tego powodu. Wie lepiej niż ktokolwiek inny, do czego arena może kogoś popchnąć. To dziwna pociecha, ale Syriusz przypomina sobie, że w żadnych innych okolicznościach by tego nie zrobili.

 

To nigdy nie chodziło o to, że chcieli zostawić właśnie jego. Syriusz o tym wie. Wie, że w idealnym świecie żaden z nich nawet by nie rozważał śmierci. Ale to nie jest idealny świat, wręcz przeciwnie, a teraz Syriusz musi żyć ze świadomością, że wie, jak to jest stracić ich obu. W rzeczywistości trwało to zaledwie chwile, ale przeżył je z taką intensywnością, z takimi szczegółami, że wystarczyło, by zrozumieć, że by tego nie przetrwał.

 

— To nie ma znaczenia — szepcze Syriusz, ściskając dłoń Jamesa i biorąc głęboki oddech. — Nic z tego nie ma teraz znaczenia, James, bo to się nie wydarzyło. Jesteś tutaj. Obaj tu jesteście.

 

— Twoje przebaczenie było jedną z rzeczy, które pozwalały mi iść dalej, Syriusz — wykrztusza James, a jego oczy wypełniają się łzami, i Syriuszowi wydaje się, że jego własna pierś zapada się do środka. Mieć tę pociechę bezlitośnie odebraną, zmiażdżoną na jego oczach przez samo źródło, przez jedyną osobę, która nigdy wcześniej nie zawiodła go w dawaniu otuchy - to musi być miażdżące. Syriusz czuje, że jest miażdżony razem z tym wszystkim. — Czy teraz mi wybaczasz?

 

James patrzy na niego z desperacją, jakby przebaczenie Syriusza było jedyną rzeczą, której potrzebuje, a bez niego po prostu by się poddał, jakby poczucie winy miało go żywcem pożreć. Dlatego Syriusz łagodnieje, na ile tylko potrafi, i mówi:

 

— Oczywiście, że ci wybaczam, James. Nie ma na tym świecie niczego, co mógłbyś zrobić, a czego nie byłbym w stanie ci wybaczyć.

 

James wypuszcza głęboki, urywany oddech i znów zaczyna płakać, a Syriusz przybliża się, by objąć go tak mocno, jak tylko potrafi, pozwalając mu oprzeć się o siebie i czerpać tyle pocieszenia, ile potrzebuje. Syriusz odkrywa, że mimo wszystko jest wdzięczny za to, że okłamał wtedy Jamesa, tylko po to, by ten mógł znaleźć pociechę na arenie.

 

Podobnie i Syriusz jest teraz wdzięczny za to kłamstwo, za pocieszenie, które przynosi Jamesowi. Bo nawet teraz, wciąż jest to kłamstwo. Nigdy nie będzie w stanie w pełni wybaczyć czegoś, co mogłoby doprowadzić do odebrania mu Jamesa, ale nie musi tego robić.

 

To kłamstwo, z którym może żyć.

 

~•~

 

Remus odwraca głowę idealnie równo z Pandorą, gdy drzwi do apartamentu otwierają się i wchodzi przez nie powłóczący nogami Syriusz, a tuż za nim Regulus - obaj wyglądają na wyczerpanych.

 

Remus nie jest do końca pewien dlaczego, ale sam widok Regulusa sprawia, że czuje się nieco słabo, trochę jak nawiedzony, jakby kątem oka dostrzegł ducha. Właśnie w tej chwili uświadamia sobie, że jakaś część jego umysłu wciąż tkwiła w momencie, gdy Regulus wchodził do tej rzeki, nie mając pewności, czy kiedykolwiek z niej wyszedł - aż do teraz, gdy stoi przed nimi.

 

Z pewnością widywano go w lepszej formie, to nie ulega wątpliwości. Na boku szyi Regulusa widnieje seria blizn - różowe linie znikające pod kołnierzem koszulki, niewątpliwie ślad po tym, jak został wciągnięty pod wodę. Jeśli ma więcej takich śladów, nie są one widoczne, ponieważ ma na sobie koszulkę z długim rękawem.

 

Wygląda na bardzo spiętego, wyraźnie skrępowanego i niespokojnego, jakby unosił się w powietrzu obok Syriusza, przeskakując spojrzeniem po całym pomieszczeniu, jakby oczekiwał, że coś zaraz na niego wyskoczy. Nie odzywa się, nie nawiązuje kontaktu wzrokowego, w ogóle ich nie zauważa. Syriusz szepcze mu coś, a on sztywno kiwa głową, po czym szybko przemierza pokój, kierując się w głąb korytarza, zapewne do swojego pokoju, cicho zamykając za sobą drzwi.

 

Syriusz odprowadza go wzrokiem, wypuszczając głęboko powietrze z płuc, po czym przesuwa zmęczoną dłonią po twarzy. Wygląda, jakby ledwo trzymał się na nogach, całkowicie pozbawiony energii, a serce Remusa kurczy się boleśnie w piersi.

 

— Nie mogę zostać długo — mamrocze Syriusz, podchodząc do nich, a jego zmęczone oczy ściskają serce Remusa. — Po prostu... czy mogłabyś mieć na niego oko przez noc, Pandora? Nie sądzę, żeby miał ochotę rozmawiać, naprawdę, ale byłbym wdzięczny, gdybyś od czasu do czasu zapukała i zajrzała do niego.

 

— Tak, oczywiście — odpowiada natychmiast Pandora. — Czy jest głodny? Zrobiliśmy kanapki. Mogę mu jedną zanieść.

 

— Możesz spróbować — mówi cicho Syriusz.

 

Pandora natychmiast wstaje jak kobieta z misją i kieruje się do kuchni, podczas gdy Syriusz zajmuje jej miejsce obok Remusa. Przez dłuższą chwilę opada z sił, odchylając głowę do tyłu z zamkniętymi oczami. Minutę później Pandora wybiega z kuchni z kanapką na talerzu i bez wahania rusza korytarzem.

 

— Cześć — szepcze Remus, gdy Syriusz otwiera oczy i przekręca głowę, by na niego spojrzeć.

 

— Cześć — odszeptuje Syriusz, a jego usta wyginają się lekko w uśmiechu tylko na moment, by zaraz znów się wyprostować. Przez chwilę w milczeniu studiuje twarz Remusa, po czym pyta: — Pocałujesz mnie?

 

Remus pochyla się, by objąć dłonią policzek Syriusza, spełniając jego prośbę z czułością, o którą sam siebie nie podejrzewał. To delikatny pocałunek, a Syriusz wzdycha w niego, jakby wracał do domu. Mimo że nie jest głęboki ani przepełniony namiętnością, Remus czuje, jak zahacza o jego serce i ciągnie, aż zaczyna promieniować od wewnątrz. Kończy się naturalnie, łagodnie, z czołami przyciśniętymi do siebie, gdy siedzą w ciszy i oddychają.

 

— Muszę już iść — mówi mu Syriusz. — Spędzę noc u Jamesa, ale jutro rano... zajrzę do Regulusa, więc wtedy się zobaczymy. Przepraszam, Remus, po prostu…

 

— Nie przepraszaj — przerywa mu łagodnie Remus. — Wszystko w porządku, Syriusz. Regulus będzie bezpieczny z Pandorą, a ja też na niego zerknę, zanim będę musiał wyjść na noc. Ty zostań z Jamesem. Wszystko będzie dobrze. Naprawdę wszystko będzie dobrze.

 

— Wcale tak się nie czuję — przyznaje Syriusz.

 

Remus unosi głowę, by złożyć pocałunek na czole Syriusza, po czym odchyla się, by spojrzeć mu prosto w oczy.

 

— Dzień po dniu, pamiętasz?

 

— Dzień po dniu — powtarza Syriusz, mrugając powoli, ospale, jakby był zbyt zmęczony, by utrzymać powieki otwarte przez dłuższy czas. A jednak wciąż to robi. Wciąż o to walczy.

 

— Nie zapominaj dbać o siebie w tym wszystkim, zwłaszcza jeśli mnie nie będzie, żeby ci pomóc — mówi Remus. — Postaraj się chociaż trochę odpocząć. I zjedz kanapkę, zanim wyjdziesz.

 

— Dobrze — odpowiada Syriusz. — Jeśli chodzi o Regulusa, martwię się o niego, Remus. On nie... cóż, oczywiście nie radzi sobie dobrze i nie oczekuję tego od niego, ale wciąż... naprawdę jestem…

 

— Martwisz się? — podpowiada Remus, gdy Syriusz nie może dokończyć zdania.

 

Syriusz przełyka ślinę.

 

— Tak. Naprawdę się martwię.

 

— Jest żywy — przypomina mu Remus, bo mówienie tego zawsze pocieszało Syriusza. — Wiem, że będziesz się martwić, Syriusz, ale robisz wszystko, co w twojej mocy. Opiekujesz się nimi, a to coś znaczy, pamiętasz?

 

— Dziękuję — szepcze Syriusz, przymykając powieki. Gdy ponownie otwiera oczy, wyciąga dłoń, by delikatnie odgarnąć włosy Remusa na bok, muskając palcami jego czoło. — A ty? Wszystko w porządku, Remus?

 

— Wszystko w porządku — mruczy Remus. — Na razie jest dobrze.

 

— Potrzebujesz czegoś? — pyta Syriusz.

 

Remus wykrzywia usta w delikatnym uśmiechu.

 

— Jeszcze jeden pocałunek, jeśli masz ochotę.

 

— Dla ciebie zawsze mam ochotę — mówi cicho Syriusz z lekko żartobliwą nutą w głosie, która jednak nie umniejsza głębokiej prawdy kryjącej się w tych słowach. Naprawdę tak myśli. Oczywiście, że tak.

 

Syriusz pochyla się, pokonując niewielką przestrzeń między nimi, i całuje go ponownie - powoli, czule i ciepło. To cenna chwila, którą Remus pielęgnuje w sercu, ceniąc każdy wspólny moment, tym bardziej drogi, bo ograniczony w czasie. Syriusz mówi o ich wspólnej wieczności, jakby była możliwa, a Remus może poczuć jej smak na jego ustach, lecz wieczność nie jest nadzieją, która kiedykolwiek będzie im dana.

 

— Jesteś dla mnie taki cenny, wiesz o tym? — szepcze Remus, gdy odrywają się od siebie.

 

Z ust Syriusza wydobywa się nieco piskliwy chichot, graniczący z delirium - prawdopodobnie z powodu braku porządnego odpoczynku - i mimo wszystko rumieni się tym swoim uroczym rumieńcem, patrząc na Remusa z cholernym blaskiem w oczach. Jego chichot szybko przeradza się w lekko histeryczny, szczekliwy śmiech, gdy wykrztusza:

 

— O cholera, to było żenujące.

 

— Naprawdę żenujące — droczy się Remus, uśmiechając się bezradnie. Syriusz uspokaja się z głośnym westchnieniem, po prostu wpatrując się w niego z niezaprzeczalnym uczuciem, mimo że wciąż wygląda na tak zmęczonego. Och, ale Remus kocha tego człowieka. On naprawdę…

 

Och.

 

Och, myśli Remus, a jego serce wykonuje w piersi ten słodko-gorzki skurcz i rozluźnienie, gdy uświadamia sobie, że to prawda. Nie tylko w teorii. Nie tylko zmierzanie ku czemuś, czego nigdy naprawdę nie będą mogli mieć. Nie tylko zakochanie - ale lądowanie. Remus kocha Syriusza. On go kocha. To już jest; to już się stało. To miłość. Jest zakochany.

 

Remus przełyka ciężko ślinę i szybko mruga, walcząc z pieczeniem w oczach, a brwi Syriusza marszczą się w wyraźnym zaniepokojeniu - widać, że zaraz zapyta, co się stało. Ale w tym właśnie rzecz, że to wszystko jest tak właściwe, oni są tak właściwi, i nie ma nic złego w tym, że kocha Syriusza. To wszystko inne jest nie tak, wszystkie te rzeczy, na które nie mają wpływu, i to właśnie boli. Przewidywał to, a mimo to nie jest przygotowany na to, jak mocno go to dotyka.

 

Zanim Syriusz zdąży się odezwać, Remus pochyla się, by pocałować go jeszcze raz, równie powoli, delikatnie i czule jak za każdym poprzednim razem. Syriusz rozpływa się w tym pocałunku, jak zawsze, a Remus pozwala, by to wszystko - cała ta relacja z Syriuszem - zwinęło się bezpiecznie i ciepło tuż przy jego sercu, gdzie będzie tego strzegł i pielęgnował, bo to wszystko, co może mieć, a to i tak lepsze niż niemieć niczego.

 

Rozdzielają się na dźwięk zbliżających się kroków, a Pandora wraca z pustym talerzem i triumfalnym błyskiem w oku. Mówi:

 

— Je.

 

Nadzieja ponownie rozkwita w oczach Syriusza.

 

Remus również to ceni.

Chapter 27: Obowiązki

Chapter Text

Remus podnosi wzrok, gdy Syriusz wchodzi do kuchni. Jego twarz jest napięta, jakby bardzo się starał nie pokazać po sobie, co naprawdę czuje.

 

— Zakładam, że nie poszło dobrze? — pyta ostrożnie Remus, zawijając kanapkę, którą właśnie zgrillował dla Syriusza, i podając mu ją.

 

— Uderzył mnie. Znowu — mruczy Syriusz. — Wciąż spał, więc po prostu... zareagował. Powinienem był go obudzić, zanim go dotknąłem.

 

Remus wzdycha.

 

— Po prostu chciałeś się upewnić, że wszystko z nim w porządku, nie obwiniaj się o to.

 

— Nie muszę, prawda? On zrobił to za mnie — mruczy Syriusz.

 

— Och, przestań. — Remus parska i kręci głową. — Nie widzę żadnego siniaka. Jesteś ranny?

 

Usta Syriusza drgają lekko.

 

— Nie, nic mi nie jest. W większości zablokowałem cios. W każdym razie, nawet nie zdał sobie sprawy, że to się stało. I tak nie był ze mnie zadowolony, kiedy się w pełni obudził. A przynajmniej tak mi się wydaje.

 

— Nadal się nie odzywa?

 

— Ani słowa. Myślę, że on po prostu robi różne rzeczy, żeby ludzie dali mu spokój. Przynajmniej to jeden sposób, by zmusić go do jedzenia. Nie chce wyjść na śniadanie, więc czy mógłbyś...?

 

— Tak, zaniosę mu to — zapewnia Remus.

 

— Dziękuję. Jesteś najlepszy — mówi Syriusz, pochylając się i całując go lekko w usta, po czym odsuwa się z roztargnionym uśmiechem.

 

— Czy mogę jeszcze coś dla ciebie zrobić? — pyta Remus.

 

— Chyba że uda ci się namówić go na prysznic... — Uśmiech Syriusza znika, a on zaczyna przygryzać wargę, gdy jego zwyczajowy niepokój znów bierze górę. — On jest... cóż, wydaje mi się, że boi się wody. Nie mogę go za to winić, ale w końcu będzie musiał wziąć prysznic. Zmuszą go przed wywiadami, a jeśli odmówi, nie będzie to ładnie wyglądać. Po prostu... nie wiem, jak...

 

— Zobaczę, co da się zrobić — mruczy Remus, czując, jak serce podchodzi mu do gardła. — Widziałeś może Pandorę?

 

— James powiedział, że nie ma nic przeciwko spotkaniu z nią, więc już poszła go odwiedzić — Syriusz zerka na zegar na ścianie z lekkim grymasem. — Naprawdę powinienem już iść. Niedługo dadzą Jamesowi jego laskę, a ja mam jeszcze spotkanie przed jego wypisaniem.

 

Remus mruga ze zdziwieniem.

 

— Z kim?

 

— Z ludźmi, którzy mają mi powiedzieć, kiedy odbędzie się wywiad — odpowiada Syriusz. — Dam ci znać, gdy wrócę, dobra?

 

— W porządku — odpowiada Remus.

 

Syriusz szybko kiwa głową, wyraźnie wciąż rozkojarzony, po czym znowu pochyla się, by dać Remusowi szybkiego buziaka, tym razem w policzek na pożegnanie. Remus ma ręce zajęte kończeniem śniadania, więc może jedynie przylgnąć do tego dotyku, a potem z cichym westchnieniem obserwuje, jak Syriusz wychodzi. Życie rzadko bywa łaskawe, a Remus uważa je za szczególnie okrutne, gdy nie daje im wystarczająco dużo czasu razem.

 

W apartamencie znów zapada cisza, gdy Syriusz i Pandora wychodzą. Remus odbiera tę ciszę jako coś złowróżbnego, jakby była zapowiedzią tego, co nastąpi, gdy wszyscy naprawdę stąd odejdą.

 

Śniadanie nie jest zbyt obfite, tylko coś lekkiego, co Regulus będzie w stanie przełknąć. Remusowi zajmuje trochę czasu, zanim faktycznie zbierze się na odwagę, by zapukać, bo jest coś głęboko niepokojącego w martwym spojrzeniu Regulusa za każdym razem, gdy Remus je widzi. Nie jest do końca pewien, jak odpowiednio go traktować. Delikatnie, z troską? Czy może tak, jakby nic się nie stało?

 

Gdy Remus puka, nie otrzymuje odpowiedzi, ale tak jest zawsze, niezależnie od tego, kto puka. To tylko ostrzeżenie, żeby Regulus nie zareagował gwałtownie na czyjąś obecność w jego przestrzeni. Ostrożnie Remus uchyla drzwi i zagląda do środka. Zgodnie z oczekiwaniami, pokój jest pusty.

 

Regulus upodobał sobie siedzenie na balkonie. Remus nie jest do końca pewien dlaczego, ale wydaje się, że Regulus woli przebywać tam niż gdziekolwiek indziej. Remus sądziłby, że odgłosy miasta będą przytłaczające, po tym wszystkim, co się wydarzyło, ale coś w tym miejscu i tak przynosi Regulusowi ukojenie.

 

Ponownie Remus puka, zanim wychodzi na balkon, nie chcąc oberwać przy przechodzeniu przez drzwi. Od razu widać, że Regulus jest spięty, ale on zawsze taki się wydaje, więc Remus wątpi, by powodem była wyłącznie jego obecność.

 

— Przygotowałem śniadanie — wyjaśnia Remus, stawiając talerz na stole, po czym waha się tylko przez moment, zanim siada na krześle po przeciwnej stronie. Regulus nie odpowiada ani nie patrzy na niego. — Nie musisz wszystkiego zjadać.

 

Znowu cisza.

 

Remus nie wie, co powiedzieć ani co zrobić, więc wypuszcza z siebie stłumione westchnienie i mamrocze, żeby Regulus dał mu znać, gdyby czegoś potrzebował, po czym wychodzi. Wraca do kuchni i sprząta po śniadaniu, tylko po to, by czymś zająć ręce.

 

Następnie zajmuje się zbieraniem ubrań i ich praniem, tylko po to, by jakoś zabić czas.

 

Potem wraca, by zabrać talerz Regulusa, tylko po to, by znaleźć go pustego, odstawionego pod drzwiami. Cóż, przynajmniej coś zjadł. Remus uznaje to za sukces i zabiera talerz, by również go umyć.

 

Remus sprząta kurze.

 

Remus wyciera blaty.

 

Remus zamiata podłogę.

 

Remus składa ubrania i odkłada je na swoje miejsce.

 

Remus spędza godziny, próbując wymyślić, jak mógłby pomóc Syriuszowi w pomaganiu Regulusowi, po prostu dlatego, że chce to zrobić, bo pragnie pomóc w jakikolwiek możliwy sposób, jeśli tylko potrafi. Nic nie przychodzi mu do głowy i być może oznacza to, że właściwym rozwiązaniem byłoby zostawienie sprawy i trzymanie się od niej z daleka, ale kiedy Remus był kiedykolwiek dobry w byciu właściwym i robieniu tego, co powinien? Nigdy, oto kiedy.

 

Remus zbiera więc w sobie odwagę i ponownie puka do drzwi Regulusa, a następnie - gdy ten, jak można było przewidzieć, wciąż przebywa na zewnątrz - puka do drzwi balkonowych. Regulus wydaje się nie poruszyć nawet o centymetr, nadal skulony na krześle, jakby próbował zniknąć we własnym ciele, wpatrując się pustym wzrokiem w przestrzeń.

 

Remus uważa, że gdyby był na jego miejscu, doceniłby szczerość, więc właśnie od tego zaczyna. Nie ma łatwego sposobu, by przekazać prawdę, gdy jest to coś, czego nie chce się usłyszeć, dlatego przechodzi od razu do sedna:

 

— Zmuszą cię do wzięcia prysznica.

 

Regulus sztywnieje całkowicie, zaciskając szczękę tak mocno, że mięsień przy jej stawie drga. Po raz pierwszy odwraca się, by spojrzeć na Remusa, naprawdę na niego spojrzeć, a wyraz jego twarzy wyraźnie mówi, że jest gotów kogoś zabić, jeśli tylko ktoś się odważy spróbować. To mrożące krew w żyłach.

 

— Rozumiem, dlaczego nie chcesz tego zrobić — kontynuuje Remus, bo naprawdę rozumie — ale nie wszyscy będą się tym przejmować. Hallow... — Remus przełyka ślinę. — Cóż, zrobią wszystko, co będzie im służyć. Rozumiesz, co mam na myśli, Regulus? Oni cię zmuszą, jeśli będą musieli.

 

Mordercze intencje w oczach Regulusa zmieniają się w coś innego, coś, co sprawia, że wygląda na małego, gdy tak zwija się na krześle, zamiast przypominać drapieżnika gotowego do ataku. To jawny strach.

 

— To nie jest w porządku — mówi stanowczo Remus. — To niesprawiedliwe i przykro mi z tego powodu. Gdyby istniał jakikolwiek sposób, żeby tego uniknąć, Syriusz by go znalazł. Dla ciebie by znalazł, ale... nie ma innego wyjścia, więc myślę, że powinieneś mieć możliwość zrobienia tego samemu.

 

— Nie mogę — chrypi Regulus, zaciskając mocno powieki.

 

Remus bierze głęboki oddech, rozważając to przez chwilę. Zastanawia się, co sprawia, że Regulus boi się wody. Istnieje zbyt wiele powodów, zbyt wiele możliwości, by łatwo znaleźć rozwiązanie. Nie zna dokładnego źródła tego lęku, więc jedyne, co może zrobić, to zapytać.

 

— Czy chodzi o samą wodę? — pyta cicho Remus, obserwując, jak Regulus otwiera oczy. Wygląda, jakby był nawiedzony. — Zbyt dużo wody? Bieżącą wodę?

 

— Ja... — Regulus wydaje się walczyć ze sobą, jego twarz wykrzywia się, po czym kręci głową. — Jest zimna. Jest... jest tak zimna, przenika aż do kości, i dostaje się do moich ust, ciągnie mnie w dół, ale to krew, i... i te ręce...

 

— W porządku — wtrąca szybko Remus, czując, jak żołądek podchodzi mu do gardła, gdy w pełni to rozumie, bo Regulus mówi tak, jakby to wciąż mu się działo, nawet teraz. Jakby każdy kontakt wody z jego skórą przenosił go z powrotem tam. — Więc dobrze, a co jeśli... co jeśli woda byłaby ciepła? Co jeśli nie byłoby jej zbyt wiele? Masz przecież wannę, Regulus.

 

— Nie wiem. Nie wiem. Nie wi... — Regulus poddaje się i przyciska twarz do kolan, oddychając głęboko.

 

— W porządku — mówi cicho Remus. — Tylko... tylko daj mi chwilę, dobrze? Zaraz wrócę.

 

Regulus ponownie nie reaguje. Remus wstaje i udaje się do kuchni, gdzie bierze kubek, po czym wraca do pokoju Regulusa - pukając, tak na wszelki wypadek. Regulus wciąż jest na balkonie, więc Remus zamyka się w łazience, przymykając drzwi, by stłumić dźwięk płynącej wody. Prysznic jest połączony z wanną, prawdopodobnie głęboką na około czterdzieści pięć do pięćdziesięciu centymetrów, ale Remus napełnia ją tylko do jednej czwartej. Tylko tyle, by mógł przycisnąć dłoń płasko do dna, a woda sięgała mu nieco powyżej nadgarstka.

 

Woda jest gorąca, nie ma szans, by była zimna, ale nie na tyle gorąca, by nie można jej było dotknąć. Na granicy, być może, ale Remus uważa, że ta wyraźna różnica może pomóc, zamiast stanowić problem. Wlewa trochę żelu pod prysznic do wody i miesza, tylko po to, by wypełnić łazienkę przyjemnym aromatem, niczym, co mogłoby przypomnieć Regulusowi krew. Na brzegu wanny ustawia żel pod prysznic, szampon i odżywkę obok kubka, po czym podnosi się i wraca na zewnątrz.

 

Regulus jest blady i roztrzęsiony, gdy Remus puka i ponownie wychodzi na balkon. Wyraźnie widać, że jest zdenerwowany, z trudem radząc sobie nawet z samą myślą o tym.

 

— Oczywiście nie musisz tego robić — zaczyna Remus — ale myślę, że gdybym był na twoim miejscu, wolałbym zmierzyć się z tym na własnych warunkach. Woda jest gorąca, przejrzysta i jest jej naprawdę niewiele.

 

— Nie wiem, czy potrafię — warczy Regulus, a słowa wydobywają się z niego ostro, jak trzask bicza, pełne frustracji, gniewu i strachu.

 

— Chcesz spróbować? — pyta spokojnie Remus.

 

Regulus milczy, tylko oddycha. Zaciska i rozprostowuje palce przy bokach ciała, napięty, jakby za chwilę miał pęknąć. Mija dłuższa chwila - a Remus czeka cierpliwie - zanim w końcu podnosi się z krzesła, stając sztywno.

 

— Mogę wyjść — proponuje Remus. — Albo zostać. Mogę usiąść pod drzwiami łazienki albo wejść do środka. Mogę mówić albo zachować ciszę. Po prostu powiedz, czego ode mnie oczekujesz, a tak zrobię.

 

— Czy Syriusz nie powiedział ci, że nie jesteś naszym pieprzonym służącym? — wypluwa z siebie Regulus, wyraźnie zdenerwowany.

 

— Jestem sługą Hallow — mówi Remus. — To, co robię teraz... chciałbym myśleć, że po prostu pomagam przyjacielowi.

 

— Nie jesteśmy przyjaciółmi — informuje go Regulus, choć w jego głosie słychać teraz mniej jadu. Remus jest całkiem pewien, że ta wymiana zdań uspokaja chłopaka, odwracając jego uwagę od wody.

 

— Nie musisz być moim przyjacielem, żebym ja był twoim — mówi tylko Remus. — Pozwól mi sobie pomóc.

 

Regulus porusza szczęką, zaciskając dłonie w pięści, ale podąża za Remusem z balkonu. Remus otwiera drzwi łazienki i wpuszcza Regulusa do środka, stając w progu i obserwując, jak chłopak wpatruje się w wodę, jakby to była wanna pełna płomieni. Po prostu stoi i gapi się na nią, znieruchomiały.

 

Remus przechodzi obok niego, uważając, by go nie dotknąć, po czym pochyla się i zanurza dłoń w wodzie. Przez chwilę porusza nią w tę i z powrotem, a następnie wyciąga rękę i strzepuje krople z palców.

 

— Masz — mruczy Remus, wyciągając dłoń w stronę Regulusa i obserwując go uważnym spojrzeniem.

 

— Syriusz będzie zazdrosny — mówi Regulus nieobecnym głosem, ale mimo to wyciąga rękę, by chwycić dłoń Remusa. Kontakt z wodą w ten sposób zdaje się mu nie przeszkadzać. Remus myśli, że chodzi raczej o... zbiorniki wodne. Rwącą wodę. Zbyt dużo wody. Wszystko, co przypomina mu o rzece.

 

— W porządku. Jest uroczy, kiedy jest zazdrosny — odpowiada Remus lekkim tonem, parskając śmiechem, gdy Regulus odruchowo marszczy nieco nos. Przypomina mu to każdą sytuację, gdy Syriusz robił praktycznie to samo, kiedy James flirtował z Regulusem na arenie. Miał dokładnie taką samą minę. Szczerze mówiąc, to dziwnie urocze u nich obu. — No to chcesz, żebym został, czy wolisz, żebym sobie poszedł?

 

Regulus puszcza jego dłoń z westchnieniem.

 

— No nie chcę, żebyś oglądał mnie nagiego, do cholery, ale…

 

— Mogę zamknąć oczy — mówi mu Remus.

 

— I niby mam w to uwierzyć?

 

— Możesz mi zaufać, że jedyną osobą, którą chciałbym zobaczyć nagą, jest twój brat.

 

— Bardziej mi się podobało, gdy wydawałeś się mnie bać — mruczy Regulus, co... cóż, ma rację. Remus faktycznie trochę się go obawiał; nie z powodu tego, co mógłby zrobić albo jak mógłby zareagować, ale dlatego, że Remus nie był pewien, jak z nim rozmawiać i nie chciał popełnić błędu. — Po prostu... posiedź za drzwiami.

 

— Mogę tak zrobić — mówi Remus, po czym faktycznie to robi. Wychodzi z łazienki i osuwa się wzdłuż ściany obok drzwi, wpatrując się w łóżko stojące przed nim.

 

Żaden z nich się nie odzywa, ale Remus słyszy, jak Regulus powoli się rozbiera - szelest ubrań zsuwających się po skórze i opadających na podłogę. Dźwięki w końcu ustają, ale nic więcej się nie dzieje. Żaden delikatny plusk wody wskazujący, że Regulus wszedł do wanny albo chociaż zanurzył w niej palce. Remus słyszy jedynie jego nierówny, drżący oddech.

 

Więc Remus zaczyna mówić. Na początku niepewnie, nie do końca przekonany, czy to jest to, czego Regulus chce lub potrzebuje. Kiedy Regulus nie każe mu się zamknąć, Remus nabiera pewności siebie i wybiera jedną z tych głupich, nieistotnych historii o dramatach między mieszkańcami Hallow, które podsłuchał w ciągu ostatnich pięciu lat, bo ma ich cały skarbiec. Po co najmniej dziesięciu minutach słychać cichy plusk, coś niewielkiego, zdecydowanie nie całe ciało wchodzące do wanny, ale to postęp, więc Remus zakłada, że robi coś dobrze.

 

Remus mówi dalej, i mówi, i mówi - aż w końcu słyszy skrzypienie kończyn o wannę, plusk wody wskazujący, że Regulus jednak do niej wszedł. Poza tym jest bardzo cicho, co szczerze mówiąc martwi Remusa, ale mimo to nie przestaje mówić. Słychać charakterystyczne odgłosy osoby kąpiącej się, szum lejącej się wody i trzaski otwieranych nakrętek butelek, co Remus uznaje przynajmniej za dobry znak.

 

— Welda była wściekła, bo Kinsom pocałował jej żonę, ale Kinsom twierdził, że to nie jego wina, bo był po prostu pijany, co oczywiście jest kompletną bzdurą. Tak naprawdę to podwójna strata, bo straciła zarówno żonę, jak i przyjaciela. W zeszłym roku dowiedziałem się, że oni wzięli ślub, a Welda próbowała spalić ich dom i szczerze? Nie mogę jej za to winić — papla Remus, kręcąc głową na wspomnienie tego dramatu, który przeszedł przez Hallow. Z łazienki dobiega cichy, zdławiony dźwięk, który przykuwa jego uwagę. Początkowo myśli, że to śmiech - co byłoby zrozumiałe, bo te plotki naprawdę absurdalne - ale zdaje sobie sprawę, że to w rzeczywistości stłumiony szloch. — Regulus?

 

— W-W porządku — odpowiada Regulus i od razu słychać, że płacze, co sprawia, że Remus siada czujnie, walcząc z chęcią zajrzenia przez próg, by sprawdzić, co z Regulusem. — Po prostu... po prostu mów dalej, proszę.

 

Przełykając z trudem ślinę, Remus zaciska powieki, gdy zalewa go fala smutku, ale wypuszcza powietrze i kontynuuje opowieść.

 

— Welda w końcu wyszła ponownie za mąż, a jej była żona zdradziła Kinsoma z jego własną matką, co jest po prostu czystą karmą, naprawdę...

 

Z ciężkim sercem Remus mówi dalej, a w łazience Regulus wciąż płacze.

 

~•~

 

— Jak poszło spotkanie? — pyta Pandora.

 

Syriusz wzdycha ciężko i odrywa wzrok od Jamesa, który powoli przemierza pokój, opierając się na lasce, z brwiami zmarszczonymi w wyrazie skupienia.

 

— Jakoś poszło.

 

— Złe wieści? — szepcze Pandora.

 

— Nie jestem z tego zadowolony — przyznaje Syriusz, zaciskając usta w wąską linię. — Miałem nadzieję, że będą mieli chociaż jeden dzień, żeby się... zaaklimatyzować, ale to się nie wydarzy. Wywiady odbędą się jutro po południu, a potem zostaniemy na tę ostatnią noc i wyjedziemy następnego ranka. Spodziewałem się takiego obrotu spraw, ale naprawdę miałem nadzieję, że dostaną chociaż dodatkowy dzień na przygotowanie.

 

— Będą gotowi, Syriusz — mówi łagodnie Pandora. — Dopilnujemy tego.

 

— Nie chcę im tego robić — chrypi Syriusz, zerkając na nią. — To, co musimy zrobić, to, do czego musimy ich przygotować... Pandora, ja naprawdę nie chcę.

 

Pandora lekko się krzywi.

 

— Wiem, ale to jest... — Rozgląda się, po czym pochyla się i ścisza głos. — Wiesz, że to konieczne. To, co zrobił James…

 

— Wiem — przerywa Syriusz, przełykając ślinę. — Aż za dobrze wiem.

 

— On nie wie — szepcze Pandora, przenosząc spojrzenie na Jamesa, który powoli przemierza pokój z powrotem, wspierając się na lasce.

 

— Nie, nie wie — zgadza się Syriusz, czując, jak strach zaciska się u podstawy jego kręgosłupa. — To... tak, to był bunt, ale on nie zrobił tego po to, żeby być buntowniczy. Zrobił to...

 

— Z miłości — dopowiada Pandora.

 

Syriusz wzdycha ponownie, a jego głos brzmi ponuro, gdy mruczy:

 

— Tak.

 

— Cóż, przynajmniej nie będzie musiał kłamać — mruczy Pandora, po czym odchrząkuje i prostuje się. — Jeśli chcesz, pójdę przodem i sprawdzę, co z Regulusem, podczas gdy ty odprowadzisz Jamesa z powrotem.

 

— Dziękuję — mówi Syriusz, po czym łapie ją za ramię, gdy ta zamierza się odwrócić. Sięga po jej dłoń i unosi ją do ust, składając pocałunek na wierzchu jej palców. Spotyka jej spojrzenie i uśmiecha się. — Naprawdę, Pandora, dziękuję.

 

Pandora odwzajemnia uśmiech łagodnie, ściska jego dłoń, po czym zostawia go samego z Jamesem. Syriusz obserwuje, jak ten wykonuje kolejne okrążenie po pokoju, a następnie podchodzi bliżej.

 

— Trochę mi to wolno idzie — mamrocze James z zakłopotaniem, unosząc głowę i patrząc na Syriusza z lekkim napięciem wokół oczu. Laska może być pomocna, ale nie jest w stanie całkowicie wyeliminować bólu, zwłaszcza tak krótko po samym urazie.

 

— Nic nie szkodzi. Będziemy iść w twoim tempie — zapewnia go Syriusz.

 

James waha się.

 

— Mogę już iść?

 

— Owszem, możesz. Chodź, wyciągam cię stąd — oznajmia Syriusz z rozmachem, oferując Jamesowi swoje ramię i puszczając do niego oko.

 

— Z powrotem do apartamentu? — pyta James ze słabym, wymuszonym śmiechem, sięgając, by zacisnąć palce w zgięciu ramienia Syriusza, podczas gdy drugą ręką mocno ściska laskę, gdy kierują się w stronę drzwi.

 

— Mhm.

 

— Tam, gdzie jest Regulus?

 

Syriusz z trudem powstrzymuje się od przewrócenia oczami i powtarza:

 

— Mhm.

 

— Co? — mamrocze James. — Czemu robisz taką minę?

 

— Nie było żadnej miny.

 

— Była jakaś mina. Zrobiłeś minę, Syriusz.

 

— Nie zrobiłem żadnej miny.

 

— Widziałem to. Zrobiłeś minę, kiedy wspomniałem o Regulusie.

 

— Naprawdę nie zrobiłem — protestuje Syriusz.

 

James lekko szczypie go w ramię i nalega:

 

— Owszem, zrobiłeś. No dalej, czemu ta mina? Czy ty... jesteś zdenerwowany? Nie podoba ci się to, prawda? To, co czuję do niego, mam na myśli. Nie aprobujesz tego?

 

— James, nie sądzę, żebyśmy powinni teraz o tym rozmawiać, dobrze? — mówi cicho Syriusz, wpatrując się prosto przed siebie, gdy przemierzają korytarz.

 

— Cóż, tak naprawdę nie rozmawialiśmy o tym wcześniej — odpowiada James z ciężkim westchnieniem. — Wiem, dlaczego tego nie robiliśmy, bo obaj myśleliśmy, że nie ma to sensu, ale teraz sądzę, że... musimy.

 

Syriusz lekko mruży oczy i przesuwa językiem po zębach, walcząc ze zdenerwowaniem najlepiej jak potrafi.

 

— Naprawdę nie musimy.

 

— Jesteś zły — stwierdza James ponuro.

 

— Oczywiście, że jestem... — Syriusz bierze głęboki oddech i stara się, by jego głos nie brzmiał zbyt ostro. Zerka na Jamesa, który obserwuje go ostrożnie, co natychmiast sprawia, że cały jego zapał wyparowuje. Wzdycha. — To skomplikowane.

 

James parska słabo.

 

— Nie musisz mi tego mówić. Uwierz, ja to doskonale wiem.

 

— Nigdy nic nie powiedziałeś — szepcze Syriusz z lekkim wzburzeniem. — Dziesięć lat, a ty nie pisnąłeś ani słowa, James.

 

— Co niby miałem powiedzieć? — pyta cicho James. — Hej, Syriusz, tak przy okazji, szaleję za twoim bratem, który nienawidzi mnie z całego serca i ma z tobą na pieńku, ale nie przejmuj się tym, bo i tak nic z tego nie będzie, zważywszy na to, że prędzej by mi napluł w twarz, niż dał jakąkolwiek szansę. Bez urazy, ale jaki byłby sens mówienia czegokolwiek? To tylko przysporzyłoby problemów.

 

— Chodzi o to, że jestem twoim najlepszym przyjacielem, a ty zmagałeś się z czymś takim — syczy Syriusz. — Walczyłeś z tym; cierpiałeś z tego powodu. Po prostu dźwigałeś to sam, trzymałeś to w tajemnicy, a ja... nawet nie dostałem szansy, żeby ci z tym pomóc. Nie dałeś mi nawet wyboru, żeby się przejąć, ale ja bym to zrobił, James. Wybrałbym troskę o ciebie.

 

— Po prostu... nie chciałem ci jeszcze bardziej utrudniać — wyrzuca z siebie James ochrypłym głosem, z opuszczoną głową. — Ty i Regulus już byliście tak... Wiesz, jak to wyglądało, a ja nie chciałem stawiać cię w trudnej sytuacji i dokładać ci ciężaru.

 

Syriusz powoli wypuszcza powietrze i unosi wolną dłoń, by przykryć palce Jamesa, które ten zacisnął na jego łokciu.

 

— Nie jesteś ciężarem. Nigdy nie jesteś ciężarem. Ani twój ból, ani twoje problemy, ani cokolwiek innego.

 

— Ale on jest twoim bratem — mówi mu James, przygryzając wargę.

 

— Tak, jestem tego świadomy — mruczy Syriusz sucho, a James znowu spuszcza głowę, tym razem zmieszany. — Rozumiem, że to skomplikowane. Było wtedy i nadal jest, ale jestem twoim najlepszym przyjacielem. Możesz mi zaufać w każdej sprawie, James, nawet... w tej.

 

James unosi głowę i marszczy brwi.

 

— Ale tobie się to nie podoba.

 

— Nie z powodów, o których możesz myśleć — mruczy Syriusz z prawdziwym żalem. — Nie chodzi o to, że to mój najlepszy przyjaciel i brat. Nie dlatego, że jestem szaleńczo zazdrosny w obie strony, chociaż jestem, więc miej się na baczności. Tak naprawdę chodzi o... — Przełyka ślinę i spotyka spojrzenie Jamesa. — Chodzi o okoliczności, w jakich to wszystko się wydarzyło. Ja... wiesz, właściwie jest mi to obojętne, bo po tym wszystkim, chciałbym, żebyście obaj zaznali choć odrobiny szczęścia. Mówię to szczerze, jasne? Problem w tym, że żaden z was nie miał w tym żadnego wyboru. Gdyby to się stało w zeszłym roku, przed tym wszystkim, może nie czułbym się tak rozgoryczony, ale nie stało się tak. Chodziło o przetrwanie, a to nie jest sprawiedliwe dla żadnego z was. Obaj zasługiwaliście na o wiele więcej niż to.

 

— Może — mówi James głosem brzmiącym przejmująco pusto — ale niezależnie od powodów, to, co czuję do niego, jest prawdziwe. To jest prawdziwe, Syriusz.

 

— Wiem — odpowiada Syriusz.

 

James milczy przez długi czas, opierając się o Syriusza coraz mocniej w miarę jak idą, i nie odzywa się ponownie, dopóki nie znajdą się w windzie.

 

— Powiedział... Zanim on... To znaczy, ja nie... Nie oczekuję niczego, wiesz o tym, ale on…

 

— James — odzywa się Syriusz niezwykle ostrożnie.

 

— On mnie wybrał — chrypi James, patrząc na Syriusza szeroko otwartymi oczami, dużymi, brązowymi i pełnymi emocji. — Nie powiedział, że mnie kocha, ale powiedział coś w tym rodzaju, chyba, i ja... Syriusz, nadal nie wiem, co to wszystko znaczy. Jakoś wciąż jestem cholernie zdezorientowany i jestem... jestem tak wściekły na niego. Błagałem go, żeby tego nie robił, a on mimo wszystko... Dlaczego on to zrobił?

 

Bo cię kocha, myśli Syriusz, ale powstrzymuje się od wypowiedzenia tego na głos, bo to nie byłoby w porządku. Czym innym jest powiedzieć to Regulusowi o Jamesie, który dawał to bardzo wyraźnie do zrozumienia, który mówił mu to prosto w twarz wielokrotnie. Czym innym jest powiedzieć to Jamesowi o Regulusie, który tego nie powiedział, który pokazał to swoimi czynami, ale z nim to nie jest takie proste. Miłość znaczy coś zupełnie innego dla Regulusa niż dla Jamesa, i to jest coś, co muszą razem zrozumieć, jeśli tego chcą, jeśli w ogóle mogą. Problem w tym, że Syriusz nie wie, czy Regulus będzie na to gotowy.

 

Syriusz nie może powiedzieć Jamesowi, że Regulus go kocha, mimo że Regulus naprawdę kocha Jamesa - i Syriusz wie to teraz na pewno. Problem w tym, że miłość nie rozwiązuje wszystkiego. Miłość nie naprawi tego, co jest nie tak ze światem. Miłość nie powstrzyma koszmarów Regulusa ani nie uleczy bólu Jamesa. Miłość nie może zmienić ich przeszłości i odmawia utrwalenia ich przyszłości. Miłość tylko sprawia, że wszystko staje się trudniejsze. To coś, nad czym będą musieli razem pracować, jeśli tak wybiorą, a Syriusz nie może obiecać, że tak się stanie; Syriusz nie może dawać Jamesowi tej nadziei, gdy sam nie wie, czy to w ogóle możliwe.

 

Więc Syriusz może tylko powiedzieć:

 

— Nie wiem.

 

— Po prostu... — James wypuszcza głęboki oddech i kręci głową, gdy wychodzą z windy. — Może to nawet nie ma teraz znaczenia, bo wszystko jest... To wszystko mnie przytłacza. Ja sam ledwo daję sobie z tym radę, więc wiem, że on nie będzie gotowy, przynajmniej nie teraz. Ale ja po prostu... Chcę go zobaczyć. To wszystko. Wystarczyłoby mi tylko zobaczyć go i wiedzieć, że jest... tutaj, rozumiesz?

 

— On, um... — Syriusz lekko się krzywi, a James spogląda na niego nieufnie, co jest zrozumiałe. — Cóż, szczerze mówiąc, nie jest w najlepszym nastroju. Właściwie z nikim nie rozmawia, więc po prostu... Chcę tylko powiedzieć, żebyś był przygotowany na to, że może cię zignorować, okej? Nie bierz tego do siebie. On po prostu... Jest mu teraz ciężko. Sam o tym wiesz.

 

— Nie musi ze mną rozmawiać — mówi James natychmiast. — Chcę go tylko zobaczyć.

 

Syriusz kiwa głową.

 

— Rozumiem cię, James. Zobaczysz go wkrótce. Właściwie bardzo wkrótce. Jesteśmy już prawie na miejscu.

 

— Czy mógłbyś...? — James milknie w połowie zdania, nietypowo dla siebie zakłopotany.

 

— Co? — pyta Syriusz.

 

James patrzy na niego z pewnym zakłopotaniem.

 

— Ty... nie musisz, oczywiście, ale czy będziesz spał ze mną dzisiaj w nocy?

 

— Jasne — odpowiada Syriusz bez chwili wahania.

 

— Dziękuję — szepcze James.

 

Resztę drogi do apartamentu pokonują w milczeniu. Idą dość powoli, bo James wciąż przyzwyczaja się do chodzenia o lasce, ale Syriusz nie pogania go ani nie pozwala mu się spieszyć. To będzie wymagało przystosowania, a to wymaga czasu. Obaj są bardzo niecierpliwi, gdy dążą do celu, więc Syriusz musi pilnować, by James nie wymagał od siebie zbyt wiele. Prawdę mówiąc, James czasami oczekuje od siebie zbyt wiele.

 

Gdy docierają do apartamentu, Syriusz rozgląda się z nikłą nadzieją, że może Regulus wyszedł ze swojego pokoju, ale nigdzie go nie widać. W rzeczywistości Remusa również brakuje. Tylko Pandora jest tam, by ich powitać - wstaje z wymuszonym uśmiechem, gdy wchodzą. Syriusz natychmiast kieruje Jamesa do fotela, żeby mógł odpocząć, ale patrzy na Pandorę z zaciekawieniem, ponieważ wyraz jej twarzy…

 

— Powinieneś zajrzeć do Regulusa — mówi Pandora, a James gwałtownie unosi głowę, szeroko otwierając oczy. — Zostanę tutaj i przyniosę Jamesowi coś do picia. James, na co masz ochotę?

 

— Coś, co pomoże mi się odprężyć, poproszę — mamrocze James ze zmęczeniem, opierając laskę o fotel.

 

— Nie — protestuje szybko Syriusz, bo wie lepiej niż większość, jak śliska to ścieżka. James marszczy brwi, ale Syriusz rzuca mu tylko surowe spojrzenie, po czym znów skupia się na Pandorze. — Woda wystarczy. Zaraz wrócę.

 

— Jasne — mruczy Pandora, wzruszając ramionami w stronę Jamesa, który jęczy i odrzuca głowę na oparcie fotela.

 

Syriusz poklepuje ramię Jamesa w geście przeprosin, ale nie pozwala, by smutne spojrzenie przyjaciela zmieniło jego decyzję, co jest naprawdę sporym osiągnięciem, bo zwykle ulegałby natychmiast.

 

James mamrocze coś pod nosem, gdy Syriusz wychodzi, co jest zrozumiałe. Syriusz nie może mieć mu tego za złe. Mimo to nie pozwala, by to powstrzymało go przed udaniem się korytarzem do pokoju Regulusa. Puka do drzwi i zaczyna przekręcać klamkę, tylko po to, by odkryć, że drzwi są zamknięte. Mruga zaskoczony, po czym natychmiast ogarnia go panika, ale zanim zdąży wpaść w popłoch, drzwi uchylają się lekko.

 

Syriusz znów mruga ze zdziwienia, gdy widzi twarz Remusa wyglądającą przez szczelinę w drzwiach. Gdy tylko Remus go dostrzega, natychmiast zamyka drzwi, pozostawiając Syriusza osłupiałego po drugiej stronie. Zza drzwi dobiega stłumiona rozmowa, a następnie drzwi otwierają się ponownie, ukazując Remusa po raz drugi.

 

— Gdzie jest James? — pyta Remus.

 

— Um... siedzi w głównym pokoju? — mówi Syriusz, zdezorientowany.

 

Drzwi zamykają się i znów dochodzi kolejna stłumiona rozmowa, której Syriusz nie może dokładnie zrozumieć. Słyszy jednak głos Regulusa, co oznacza, że jego brat mówi. To roznieca iskrę nadziei w sercu Syriusza, a fala czułości zalewa go na myśl, że Remusowi faktycznie udało się skłonić Regulusa do ponownego mówienia.

 

Po minucie drzwi znów skrzypią, otwierając się, a Remus wyślizguje się z pokoju z westchnieniem. Zamyka je za sobą i odchrząkuje, posyłając Syriuszowi słaby uśmiech.

 

— Cześć.

 

— Cześć — odpowiada Syriusz, unosząc brwi.

 

— Możesz wejść — mówi mu Remus. — Ja tylko muszę tu stać i upewnić się... — Przerywa, zerkając w głąb korytarza, po czym nachyla się i ścisza głos do szeptu, którego nawet Syriusz ledwo słyszy, nie mówiąc już o kimkolwiek innym. — Muszę dopilnować, żeby James nie wszedł. Regulus nie chce go widzieć.

 

Syriusz czuje, jak jego serce opada.

 

— Nadal? Ale... Cholera, James naprawdę chce go zobaczyć, Remus. Tylko zobaczyć, nic więcej.

 

— Znaczy, możesz próbować, ale... — Remus robi minę, jakby szczerze wątpił, że Syriuszowi uda się to załatwić. — Nie sądzę, żebyś powinien naciskać. On... miał ciężki dzień.

 

— Regulus?

 

— Tak.

 

— Co się stało? — pyta Syriusz, napinając się całkowicie.

 

Remus przełyka ślinę.

 

— Wziął kąpiel. To było... trudne. Pomogłem mu.

 

— Ty... — Syriusz cofa się lekko. — Przez pomoc rozumiesz...?

 

— To znaczy, że pomogłem — powtarza Remus, a jego usta drgają, gdy brwi Syriusza ściągają się. — Nie martw się, nie widziałem go nagiego ani nic z tych rzeczy. Po prostu siedziałem pod drzwiami i rozmawiałem z nim. To było... cóż, i tak było dla niego cholernie trudne.

 

Syriusz wpatruje się w niego z niedowierzaniem.

 

— Jakim cudem udało ci się go do tego nakłonić?

 

— Po prostu... rozmawiałem z nim? — Remus wzrusza ramionami. — Szczerze, sam nie wiem. Od tamtej pory właściwie chodzi za mną krok w krok. Wyszedł ze swojego pokoju. Nadal niewiele mówił, ale siedział w kuchni, kiedy gotowałem, i chyba lubił, gdy ja mówiłem. Zamknął się jednak w swoim pokoju, gdy tylko Pandora wróciła i powiedziała, że James jest w drodze.

 

— Chodził za tobą krok w krok? — mruczy Syriusz, mimowolnie łagodniejąc na myśl o tym widoku.

 

Remus wydaje się zdumiony, ale kiwa głową.

 

— Tak, mniej więcej. Coś jak bardzo cichy cień.

 

— Jesteś niesamowity — wydusza z siebie Syriusz, kompletnie zdumiony. Jest coś dziwnie zabawnego w wyobrażeniu Regulusa chodzącego krok w krok za Remusem, gdziekolwiek by się nie udał, ale Syriusz przypuszcza, że to ma sens. Koniec końców, jeśli Remus rzeczywiście pomógł Regulusowi z czymś, czego tak bardzo się bał, to oczywiście, że będzie szukał w nim pocieszenia. — Dziękuję. Remus, naprawdę, ja...

 

— Nie musisz mi dziękować. Chciałem pomóc — mówi łagodnie Remus. — I wiesz, myślę, że faktycznie pomogłem. Choćby trochę.

 

— Oczywiście, że pomogłeś — mówi cicho Syriusz, a jego serce wzbiera w piersi, bo Remus wydaje się naprawdę zadowolony, że w ogóle zdołał jakoś pomóc.

 

Syriusz kręci głową, czując tak silny przypływ miłości do tego człowieka, że niemal nie może złapać tchu. Może jedynie zrobić krok do przodu i ująć twarz Remusa w dłonie, przyciągając go do pocałunku. Remus chętnie nachyla się ku niemu, unosząc ręce, by delikatnie objąć szyję Syriusza z obu stron, czule gładząc jego skórę, jakby była czymś drogocennym. Przez długą, bardzo długą chwilę po prostu stoją tam i powoli się całują, smakując każdą sekundę tej bliskości, zanim w końcu się od siebie odrywają.

 

— No już, idź — szepcze Remus, unosząc głowę, by złożyć delikatny pocałunek na samym czubku nosa Syriusza. — Idź zobaczyć się z bratem.

 

Syriusz mruczy cicho, a jego powieki unoszą się leniwie. Czuje, jak jego twarz płonie, gdy tylko dostrzega, z jaką czułością patrzy na niego Remus. Ten rumieniec wywołuje cichy śmiech Remusa, a Syriusz śmieje się razem z nim, pochylając się, by skraść jeszcze jeden szybki pocałunek, po czym odsuwa się i wchodzi do pokoju.

 

— To tylko ja — oznajmia Syriusz, szybko zamykając drzwi, bo Regulus obserwuje jego wejście podejrzliwie, z przymrużonymi oczami i napiętym ciałem, siedząc na szczycie łóżka. — James i tak teraz odpoczywa.

 

— Odpoczywa? — pyta Regulus, wyraźnie zainteresowany i robiący wszystko, co w jego mocy, by to ukryć.

 

— Tak. Przyzwyczaja się do chodzenia o lasce, ale niestety to nie sprawia, że ból w nodze po prostu znika — mruczy Syriusz, podchodząc, by usiąść na brzegu łóżka, zaledwie kilka centymetrów od stóp Regulusa okrytych skarpetkami.

 

Regulus milczy przez dłuższą chwilę, a napięcie powoli opuszcza jego ciało. Przynajmniej czuje się swobodnie przy Syriuszu, co jest miłą pewnością. Syriusz uważnie mu się przygląda, bo nie widział go od rana, i nie może powstrzymać się od wypatrywania jakichkolwiek zmian.

 

Widać wyraźnie, że Regulus wziął kąpiel. Jego włosy są lekko wilgotne, już nie zwisają bezwładnie i nie są przetłuszczone od potu, teraz układają się w zdrowe fale i loki. Jest też czysty i ubrany w nową koszulkę z długim rękawem oraz dresowe spodnie. Jedyną widoczną blizną jest ta na jego szyi.

 

— Czy z nim wszystko w porządku? — pyta w końcu Regulus. Nie podnosi wzroku, a jedynie skubie szew swoich dresów z lekkim grymasem na twarzy.

 

— Jest... w najlepszym stanie, na jaki go stać — odpowiada Syriusz, bo nie, James nie jest w porządku. Szczerze mówiąc, żaden z nich nie jest, ale Syriusz zna Jamesa tak dobrze, że widzi, jak bardzo źle się teraz czuje. Może nie jest to oczywiste dla większości, ale te nagłe chwile ciszy, w które wpada, sposób, w jaki odpływa myślami, jak się jeży, jakby był gotów do walki, gdy ktoś, komu instynktownie nie ufa, podchodzi zbyt blisko - to wszystko i więcej jest tak oczywiste dla Syriusza. Ale James wciąż próbuje, bo oczywiście, że tak. Nawet teraz, próbuje.

 

Regulus marszczy brwi jeszcze bardziej.

 

— A co z jego nogą?

 

— Z czasem ból będzie mniejszy — wyjaśnia Syriusz. — Będzie potrzebował laski przez jakiś czas, ale w końcu będzie mógł chodzić bez niej, choć nie zawsze.

 

— Czy on...? — Regulus nie kończy pytania.

 

Syriusz zaciska usta, po czym ostrożnie mówi:

 

— Wiesz, możesz go zobaczyć. Jest tylko pokój dalej.

 

— Nie — zaprzecza natychmiast Regulus. — Nie chcę go widzieć.

 

— Reggie — szepcze Syriusz — on naprawdę chce cię zobaczyć. Po prostu zobaczyć, nic więcej. Chodzi tylko o to, że... chce na własne oczy przekonać się, że żyjesz, rozumiesz? Tylko o to chodzi. Czy nie mógłbyś...

 

Nie — ucina ostro Regulus.

 

— Nie musisz z nim rozmawiać — próbuje Syriusz napiętym głosem. Nie chce naciskać, ale jednocześnie wie, jak bardzo Jamesowi ulżyłoby, gdyby choć zobaczył Regulusa. — Ty...

 

— Powiedziałem nie! — krzyczy Regulus, gwałtownie podnosząc głowę, z lekko dzikim spojrzeniem. Jego klatka piersiowa unosi się ciężko, a dłonie zaciskają się w pięści. — Nie chcę go widzieć! Nie będę!

 

— Dobrze, hej, to... w porządku, nie musisz — mówi szybko Syriusz, natychmiast wycofując się, gdy widzi, że to nie jest zwykły przejaw przekory czy uporu Regulusa. To wyraźnie stanowi dla niego problem, i to poważny, co stanie się kłopotliwe jutro, kiedy nie będzie miał wyboru w tej kwestii. Teraz jednak ważniejsze jest, by uspokoić Regulusa, więc Syriusz instynktownie wyciąga rękę, by dotknąć jego ramienia w próbie złagodzenia napięcia.

 

To błąd. Gdy tylko palce Syriusza dotykają jego ramienia, Regulus gwałtownie wyrzuca rękę i uderza Syriusza wierzchem dłoni prosto w twarz, trafiając go z ogromną siłą. Uderzenie jest tak mocne, że głowa Syriusza odskakuje na bok. Syriusz klnie ostro, zrywając się na nogi i zwiększając dystans między nimi.

 

— Ja... cholera, przepraszam — wykrztusza Regulus, niemal spadając z łóżka, z oczami pełnymi natychmiastowej skruchy.

 

— Nic mi nie jest. Wszystko w porządku — cedzi Syriusz przez zaciśnięte zęby, jedną ręką dotykając swojej twarzy, a drugą unosząc w niemym geście, nakazującym Regulusowi trzymać się z daleka. — Wiem, że nie chciałeś. To jest…

 

— Syriusz, przepraszam — powtarza Regulus po raz kolejny. — Nie powinienem był tego robić. Nie wiedziałem, że tak zareaguję. Ja…

 

Regulus, wszystko w porządku — przerywa stanowczo Syriusz, opuszczając obie ręce i wypuszczając głęboki oddech, gdy podchodzi bliżej, by Regulus mógł mu się przyjrzeć. — Widzisz? Nic mi nie jest. To był tylko odruch.

 

— Przepraszam — powtarza Regulus, tym razem znacznie ciszej, zamykając oczy, po czym unosi obie dłonie i przesuwa nimi po twarzy. Wydaje z siebie ochrypły śmiech i kręci głową, gdy jego ręce bezwładnie opadają wzdłuż ciała. — Ja... nigdy cię nie uderzyłem. Ani razu. Bez względu na wszystko, nigdy cię nie uderzyłem, a teraz…

 

— Przestań. — Syriusz jest całkiem pewien, że teraz nie jest najlepszy moment, by wspominać, że Regulus już kilkakrotnie próbował spuścić mu łomot przez sen. Prawdopodobnie lepiej zachować to dla siebie. Wzdycha, gdy Regulus patrzy na niego z tym okropnym, straszliwym samopotępieniem w oczach, które Syriusz z pewnością widział wcześniej we własnym odbiciu w lustrze. — Słuchaj, po prostu... mogę cię dotknąć? Czy to będzie w porządku?

 

— Nie wiem — chrypi Regulus.

 

— W porządku, więc nie będę — mówi po prostu Syriusz.

 

Regulus przełyka ślinę.

 

— Powinieneś móc. Jesteś moim bratem.

 

— To nie takie proste — mówi mu Syriusz, posyłając gorzki uśmiech. — Reggie, minęły zaledwie dwa dni, odkąd opuściłeś arenę. Myślisz, że nie rozumiem? Ja... — Wciąga gwałtownie powietrze, wstrzymując je, bo nigdy nikomu o tym nie powiedział, nawet Jamesowi. To jeden z jego największych grzechów, w jego mniemaniu. Jeden z największych żali. Coś, czego zawsze się wstydził. — Ja... uderzyłem Effie.

 

Regulus wpatruje się w niego, wyraźnie zaskoczony.

 

— Tak — mamrocze Syriusz. — Nie chciałem tego zrobić. To był wypadek. Dzień po tym, jak wyszedłem z areny, ona mnie zaskoczyła, a ja po prostu zareagowałem. Uderzyłem ją, próbowałem powalić na podłogę, a ona... Cóż, właściwie to sprawiła, że zjadłem ziemię. — Chichocze, a Regulus mruga ze zdziwieniem. — Przyszpiliła mnie do ziemi w kilka sekund, przynajmniej dopóki się nie uspokoiłem, a potem praktycznie mnie rozpieszczała, kiedy załamałem się, bo ją zraniłem.

 

— Nie była zła? — szepcze Regulus.

 

— Wręcz przeciwnie — odpowiada Syriusz z przekąsem. — W rzeczywistości wyśmiała mnie, że byłem zbyt powolny, by porządnie ją wykończyć. Ta kobieta jest bardziej niebezpieczna, niż mogłoby się wydawać. Ale... rozumiem to, naprawdę. Powiem ci to samo, co ona powiedziała mnie: wciąż jesteś w trybie przetrwania i nie masz powodu, by wstydzić się tego, co uznajesz za zagrożenie. Wiem, że teraz tak nie wygląda, ale znów poczujesz się bezpiecznie. Naprawdę, Regulus. Po prostu potrzebujesz czasu.

 

— Nie chcę już nikogo więcej skrzywdzić — mówi mu Regulus, a te słowa rozdzierają serce Syriusza, bo dobrze zna to uczucie. — Nie chcę już dłużej tak się czuć.

 

— Wiem.

 

— Kiedy to się skończy?

 

Nigdy się nie kończy, myśli Syriusz, ale nie potrafi się zmusić, by to powiedzieć. Nie może tego zrobić. Nie może zmiażdżyć Regulusa prawdą. Prędzej czy później sam się dowie, ale Syriusz nie chce go teraz ranić.

 

— Wiesz, James dobrze sobie z tym radzi — mówi zamiast tego Syriusz, a usta Regulusa zaciskają się w wąską linię. — Zawsze był typem, który bezwiednie wyciąga rękę i dotyka, sam wiesz, ale gdy to ważne... zawsze jakby wyczuwa, kiedy powinien zapytać. Jeśli martwisz się, że cię dotknie albo że go skrzywdzisz, nie musisz. Przeszedł już przez to ze mną, a teraz… cóż, teraz też przez to przechodzi.

 

Brwi Regulusa ściągają się, jakby sama koncepcja Jamesa stosującego przemoc nie miała dla niego sensu.

 

— On jest…

 

— Walczył z pielęgniarkami, gdy poszedłem go odwiedzić po raz pierwszy — przyznaje Syriusz. — To nie dotyczy tylko ciebie, rozumiesz? Nie jest tak, że masz jakąś skłonność do przemocy.

 

— Czy tak właśnie myślałeś?

 

— Tak, i właśnie dlatego wiem, że ty tak myślisz.

 

— Z powodu matki i ojca — mówi cicho Regulus.

 

Syriusz skłania głowę.

 

— Łatwo w to uwierzyć, prawda? Dorastaliśmy w domu pełnym przemocy, Reggie. To logiczne, że myślimy, iż sami jesteśmy przez to bardziej skłonni do agresji.

 

— A nie jesteśmy?

 

— To nie o to chodzi. Oczywiście, nie pozostało to bez wpływu na nas, ale bycie ofiarą przemocy nie czyni z nas oprawców.

 

— Chyba nie — zgadza się powoli Regulus. Wypuszcza z siebie śmiech pozbawiony jakiejkolwiek wesołości. — Nie, zamiast tego staliśmy się zabójcami.

 

— Nie wybraliśmy tego — odpowiada Syriusz bardzo, bardzo ostrożnie. Zaczyna rozumieć, że balansuje na cienkiej linii, bo nie może przecież przestać obwiniać ich czy pociągać do odpowiedzialności za czyny w sytuacji, nad którą nigdy nie mieli kontroli, jednocześnie stosując dokładnie odwrotne podejście wobec siebie. Niewygodnie mu o tym myśleć, ale on również nie miał kontroli, i coraz wyraźniej dostrzega, że był niesprawiedliwy, odmawiając wybaczenia samemu sobie za to, co musiał zrobić.

 

— Jestem zmęczony — oznajmia nagle Regulus, odwracając się, by z powrotem ułożyć się na łóżku. Zwykle jest bardziej subtelny, gdy chce uniknąć rozmowy na jakiś temat, ale wygląda na to, że nie ma już ani energii, ani ochoty, by się z tym kryć.

 

— W porządku — mówi cicho Syriusz. — Jeśli będziesz czegoś potrzebował, po prostu zawołaj. Będę dziś w pokoju Jamesa, ale usłyszę, jeśli mnie zawołasz. I obiecuję, że nie przyprowadzę go ze sobą.

 

— Dziękuję — mamrocze Regulus, znów skubiąc swoje dresowe spodnie. Odchrząkuje. — Remus może już wrócić.

 

Syriusz cmoka językiem.

 

— To teraz tak będzie? Nie dość, że kradniesz mojego najlepszego przyjaciela, to jeszcze zabierasz mi faceta?

 

— Zbieram ich wszystkich — mówi mu Regulus, a kącik jego ust unosi się lekko. To ledwie dostrzegalny uśmiech i nie trwa zbyt długo, ale jest. Jest, do cholery, i Syriusz czuje, jakby coś w nim pękło i rozluźniło się, pozwalając mu odetchnąć nieco swobodniej.

 

— Nie omieszkam mu o tym powiedzieć — mruczy Syriusz sucho, powstrzymując uśmiech, gdy kieruje się w stronę drzwi.

 

— Syriusz? — woła za nim Regulus.

 

— Tak? — pyta Syriusz, zerkając przez ramię z dłonią na klamce.

 

Regulus otwiera usta, waha się, po czym przełyka ślinę i lekko potrząsa głową.

 

— Przepraszam za twoją twarz.

 

— W porządku — zapewnia go Syriusz po raz kolejny. Jest prawie pewien, że tym razem będzie miał siniaka, ale nic mu nie będzie. Po chwili posyła Regulusowi szeroki uśmiech. — Przepraszam za twoją. Musi być okropnie, gdy musisz z nią żyć.

 

— Odwal się — mamrocze Regulus.

 

Syriusz uznaje to za swoją wygraną i chichocze, wymykając się przez drzwi, by dosłownie wpaść na plecy Remusa stojącego na zewnątrz. Jest coś lekko absurdalnego w fakcie, że Remus właściwie pełni teraz wartę pod drzwiami Regulusa. Remus mruga ze zdziwieniem, gdy go widzi.

 

— Co się stało? — syczy Remus, unosząc dłoń, by delikatnie dotknąć palcami skóry przy oku Syriusza.

 

— Och, to tylko siniak, który w końcu rozkwitł w miejscu, gdzie się potknąłem i upadłem w chwili, gdy cię zobaczyłem — mówi Syriusz słodko, a troska Remusa znika, gdy ten wypuszcza z siebie zaskoczone parsknięcie śmiechem. Syriusz uśmiecha się szeroko i przesuwa dłonie w górę klatki piersiowej Remusa, by opleść nimi jego ramiona, pochylając się, by obsypać pocałunkami jego szczękę, zmierzając w stronę ust.

 

Remus mruczy z aprobatą w momencie, gdy ich usta się spotykają, a jego ramiona oplatają talię Syriusza, przyciągając ich bliżej siebie. Teraz łatwo jest całkowicie się w tym zatracić, bo James i Regulus żyją, są tutaj, a Syriusz nie musi się już martwić, że prawie zginą na arenie. Nie, teraz jest tylko to - silne ramiona Remusa i jego ciepłe usta.

 

Syriusz jest cholernie opętany pragnieniem bycia blisko Remusa, całowania go, dotykania i posiadania. Nie może się tym nasycić. Nawet teraz sprawia to, że jego serce przyspiesza, a żołądek wywija koziołki, pełen motyli. Remus może go po prostu pocałować, tylko pocałować, a Syriusz już drży, jakby miał się rozpaść na kawałki albo, do cholery, eksplodować.

 

— Mmm, więc zakładam, że z Regulusem poszło jednak dobrze, mimo tego siniaka na twojej twarzy? — pyta Remus bez tchu, gdy odrywają się od siebie, obaj lekko oszołomieni.

 

— I tak, i nie — przyznaje Syriusz. — Ale, cóż, otrzymałeś ogólne pozwolenie na przebywanie w jego towarzystwie, więc to już coś. Nie powiedział wprost, że chce, żebyś wrócił do środka, ale właściwie to dał do zrozumienia. Oczywiście nie musisz, ale…

 

— Chce, żebym wrócił? — mruczy Remus.

 

— W swój własny, Regulusowy sposób, tak — mówi Syriusz rozbawiony. Jego twarz łagodnieje, gdy Remus parska. — I tak muszę porozmawiać z Jamesem, a potem wziąć prysznic. Zanim skończę ze wszystkim, będzie już prawie czas, żebyś szedł.

 

Remus wzdycha cicho.

 

— Tak. Nigdy nie ma wystarczająco dużo czasu.

 

— Wiem — szepcze Syriusz, unosząc dłoń, by przeczesać palcami włosy Remusa, po czym zamyka oczy i pochyla się, by zetknąć ich czoła.

 

— Idź już — szepcze Remus po długiej chwili, odsuwając ramiona od talii Syriusza. Zatrzymuje się na moment, by ścisnąć jego boki, po czym opuszcza ręce. — Masz swoje sprawy do załatwienia. A ja mam plotki do rozsiania.

 

Syriusz mruga ze zdziwieniem.

 

— Co?

 

— Regulus lubi plotki — informuje go Remus.

 

— Regulusa ani trochę nie obchodzą plotki — poprawia go Syriusz, bo jest całkiem pewien, że to prawda. Właściwie powiedziałby nawet, że Regulus uważa plotki za irytujące.

 

Remus unosi brew.

 

— Uwierz mi, on je lubi.

 

— Błagam, powiedz mi, że to nie jest jakiś eufemizm — mówi Syriusz.

 

— Co... co takiego? — Remus wpatruje się w niego, po czym wybucha śmiechem, a cała jego twarz się rozjaśnia. — Na litość boską, Syriusz, nie. Nie żartuję, on naprawdę lubi plotki. Przysięgam.

 

— Jeśli jesteś pewien... — Syriusz patrzy na niego z przekornym przymrużeniem oka, a on czuje, że zaraz rozpłynie się w kałużę tylko przez to, jak oczy Remusa błyszczą rozbawieniem. — Oczywiście, że to nie jest żaden problem, ale zapytam dla własnego spokoju ducha. Nie interesujesz się moim bratem ani trochę, prawda?

 

— Cóż, on jest całkiem...

 

— Remus!

 

— Co? — pyta Remus z kamienną twarzą. — Sam zapytałeś. Mówię tylko, że on naprawdę jest…

 

— Wiem, że sobie ze mnie kpisz — wtrąca Syriusz.

 

— Oczywiście, że tak — mruczy Remus, a jego usta wyginają się w uśmiechu, gdy wyciąga rękę, by musnąć kostkami palców policzek Syriusza, emanując przy tym niemal namacalnym uczuciem. Syriuszowi niemal uginają się kolana. — Czy stałem się już przewidywalny? Czyżby nowość już się znudziła?

 

— Nawet gdybyś próbował, nie mógłbyś być przewidywalny — mruczy Syriusz, wpatrując się w niego z dolną wargą przygryzioną zębami. — Jesteś absolutnie wyjątkowy, Remus Lupin.

 

— Mmm, zawsze do tego dążyłem, wiesz.

 

— Cóż, cel osiągnięty. Nic na tym świecie nie mogłoby się z tobą równać.

 

— Jesteś stronniczy, skarbie — droczy się łagodnie Remus, pochylając się, by zetknąć ich nosy, muskając przy tym jego wargi.

 

Syriusz czuje się jak ugotowany makaron. Zaraz się osunie.

 

— Czy to jest stałe? Czy może być stałe? Chcę, żeby to było stałe.

 

— Co? Skarbie?

 

— Tak, proszę.

 

Remus chichocze i przyciska uśmiech do kącika ust Syriusza.

 

— Cóż, nie mógłbym ci tego odmówić. Poprosiłeś tak ładnie. Tak grzecznie.

 

— Potrafię być... taki grzeczny — mamrocze Syriusz, wciągając gwałtownie powietrze, gdy usta Remusa wędrują w dół jego szczęki, a potem jeszcze niżej. — Mam maniery. Tak wiele manier. Wszystkie możliwe maniery.

 

— Mmm, dobra robota — mówi Remus, a słowa te tłumi zagłębienie jego szyi. Jest tam tylko przez sekundę, robiąc cudowne rzeczy ze skórą Syriusza, po czym nagle odsuwa się i unosi głowę. Mruga, jakby wychodził z mgły.

 

— Co? Dlaczego? — pyta Syriusz z rozpaczą. — Przecież byłem grzeczny.

 

— Ja... — Remus mruga ponownie, po czym śmieje się, a jego usta rozciągają się w szerokim uśmiechu, tak szerokim, że aż marszczą mu się oczy. Kręci głową z rozbawieniem. — Tak, byłeś, i uwierz mi, nic nie sprawiłoby mi większej przyjemności niż nagrodzenie cię za absolutne minimum w dosłownie każdej możliwej chwili, ale czy muszę ci przypominać? James. Regulus. Potrzebujesz prysznica. Ja muszę rozpuścić plotki.

 

— Och. Racja. Trochę się... — Syriusz kaszle i cofa się, machając ręką wokół głowy, przyznając, że jest nieco roztrzęsiony, a także zmieszany. Znów się rumieni, co bawi Remusa. — Tak, mamy... rzeczy. Do zrobienia. Ważne rzeczy. Jasne.

 

— Możemy dokończyć to jutro — oznajmia Remus, przesuwając palcem między nimi. — Oczywiście, jeśli będziesz chciał.

 

Ciasny węzeł oczekiwania skręca się w żołądku Syriusza i to pierwszy raz, kiedy naprawdę, naprawdę pozwala sobie na ekscytację tą myślą. Ma tak sucho w ustach.

 

— Tak — chrypi. — Jutro. My... tak. To. Tak. Dobrze. Okej.

 

Remus patrzy na niego czule, śmiejąc się cicho, gdy pochyla się i składa szybki pocałunek na ustach Syriusza, a potem na jego policzku. Następnie odsuwa się i wślizguje do pokoju Regulusa, posyłając mu ostatnie przeciągłe spojrzenie przez ramię.

 

Syriusz daje sobie chwilę, by nogi odzyskały siłę, uspokaja oddech, a potem rusza, by zająć się tym, co musi zrobić. Miło jest odchodzić z uśmiechem na twarzy.

Chapter 28: Rozstanie

Chapter Text

James biegnie, ale wie, że nie zdąży. Jakoś jest tego pewien. Regulus stoi tam, nad rzeką, czekając na Jamesa z wyciągniętą ręką.

 

Mimo wszystko biegnie dalej, pokonując dzielącą ich odległość najszybciej jak potrafi, z walącym sercem, a imię Regulusa, wyrwane z jego ust, ginie porwane przez wiatr. Zbliża się i nadzieja zaczyna kiełkować. Może zdąży; może uda mu się chwycić dłoń Regulusa i odciągnąć go od wody; może jeśli pobiegnie szybciej, postara się bardziej…

 

Rzeka jest wzburzona, bulgocze i kołysze się falami krwi, uderzając o brzegi i sącząc się w stronę stóp Regulusa. Dłoń wynurza się i wbija pazury w ziemię, potem dołącza do niej kolejna, i jeszcze jedna, i następna... Ręce wyginają się pod groteskowymi kątami, a James patrzy z przerażeniem - nawet biegnąc - jak Hodge wyciąga się z rzeki, a tuż za nim podąża Peter.

 

Ich oczy są martwe, a kończyny poruszają się jak u połamanych lalek, wydając przy tym okropne skrzypienie i szuranie, przez co wyglądają jak trupy z animacji poklatkowej. James woła do Regulusa, próbując go ostrzec, i jest już blisko, tak blisko…

 

Dłonie Hodge'a i Petera zaciskają się wokół szyi i klatki piersiowej Regulusa, wbijając się palcami w jego ciało. Regulus nie krzyczy; po prostu zamyka oczy. James jest tuż obok, wystarczająco blisko, by wyciągnąć rękę i chwycić go, niemal mu się udaje, zanim hak wbija się w jego nogę i odciąga go w ostatniej chwili. Jego dłoń prawie musnęła dłoń Regulusa, ale nie dotknęła jej. Nie dotknęła.

 

Ból w nodze Jamesa sprawia, że krzyczy, ale z jego ust wydobywa się imię Regulusa, gdy Hodge i Peter wciągają go z powrotem do rzeki. Bezradnie, James próbuje czołgać się naprzód, zdeterminowany, by sięgnąć i wyciągnąć Regulusa z powrotem, ale hak wbity w jego nogę ciągnie mocniej.

 

Gdy James odwraca się gwałtownie, by zobaczyć, kto go ciągnie, wydobywa z siebie urywany szloch na widok Vanity trzymającej linę, z gardłem, z którego obficie sączy się krew.

 

— Proszę — błaga James. — Przepraszam, tak bardzo przepraszam, ale muszę do niego dotrzeć. On umiera. Muszę go uratować.

 

— Nie możesz. Nie uratowałeś nawet mnie — mówi Vanity, a wtedy rozlega się wystrzał z armaty, przez co James podrywa się gwałtownie, budząc się z głębokim wdechem. Trzęsie się niekontrolowanie, rozglądając się gorączkowo i próbując znaleźć swój toporek.

 

— …mes — przebija się do jego świadomości, zniekształcony głos, który wykrzywia się w uszach Jamesa, gdy jego serce galopuje, a przytłaczająca ciemność tworzy kształty i plamy przed jego oczami.

 

Coś dotyka jego ramienia, a James natychmiast odpycha to gwałtownym ruchem, w jakiś sposób przekonany, że duchy tych, za których śmierć jest odpowiedzialny, ożyły, by nie pozwolić mu dotrzeć do rzeki. Musi dostać się do tej rzeki. Nie pozwoli, by cokolwiek go powstrzymało, nawet ta solidna masa, w którą uderza dłońmi, walcząc z całych sił, by przestała się ruszać. Jak Mulciber. Co jeśli to Mulciber? Gdzie jest jego pieprzony toporek?

 

Rozlega się stłumiony jęk, a potem James zostaje przewrócony tak szybko, że nie jest w stanie pojąć, jak to się w ogóle stało. Ktoś przytrzymuje go przy ziemi, nogi oplatają ciasno jego kolana, a ramiona blokują klatkę piersiową, uniemożliwiając mu jakikolwiek ruch. Agresywny i wrogi, James próbuje wszystkiego, by się uwolnić, wymachując rękami, krzycząc i walcząc z całych sił, jakie w sobie ma.

 

— James! James! James! — Przy trzecim okrzyku dociera do niego, że to głos Syriusza tuż przy jego uchu. James zastyga w bezruchu.

 

Jak to możliwe, że Syriusz tu jest? Jak on…

 

Powoli, dociera to do Jamesa we fragmentach. Słyszy, jak Syriusz dyszy mu przy uchu, i mija dużo czasu, zanim uświadamia sobie, że Syriusz trzyma go od tyłu, unieruchamiając go w miejscu. Jeszcze dłużej trwa, nim napięcie powoli z niego odpływa, a jego dezorientacja ustępuje niczym fala przypływu, wreszcie cofając się i odsłaniając brzeg rzeczywistości.

 

Och.

 

Koszmar.

 

W jednej chwili cała waleczność opuszcza Jamesa, który opada bezsilnie, łapiąc oddech, a jego głowa opada do przodu, gdy zdaje sobie sprawę, że płacze. Uścisk Syriusza luzuje się nieznacznie, w ciągu kilku sekund zmieniając się z obezwładniającego w opiekuńczy. Syriusz zmienia pozycję, pozwalając Jamesowi obrócić się w jego stronę, a potem po prostu trzyma go w ramionach, gdy James szlocha, wtulony w jego pierś.

 

— W porządku, hej, rozumiem — szepcze Syriusz, unosząc dłoń, by objąć kark Jamesa i delikatnie go ścisnąć.

 

— Gdzie jesteśmy? — wykrztusza James, bo nie widzi... nie może zobaczyć i nie wie, gdzie się znajduje. — Nie mogę... jest ciemno, a ja…

 

— Ciii — uspokaja go Syriusz, na moment się odsuwając, a potem słychać kliknięcie i światło zalewa ich oboje.

 

James gorączkowo unosi wzrok, rozglądając się desperacko, próbując zorientować się w otoczeniu i uświadomić sobie, że nie znajduje się już na arenie. Jest w pokoju Syriusza w apartamencie, w jego łóżku, a nie w jaskini, na ziemi czy nad rzeką. Mija jeszcze kilka minut, zanim oddech Jamesa się wyrównuje, powoli uspokajając się, gdy Syriusz zatacza kojące kręgi na jego plecach.

 

— Prze-przepraszam — wyjąkuje James, cofając się gwałtownie od Syriusza, jakby się oparzył. — Cholera, czy cię zraniłem?

 

— Nie, nic mi nie jest, wszystko w porządku — zapewnia go Syriusz, podnosząc się do pozycji siedzącej i rozkładając ramiona, jakby się prezentował, dostarczając dowodu, że jest cały i zdrowy. — Widzisz? Nic mi nie jest.

 

— Jasna cholera — chrypi James, zaciskając powieki i wypuszczając głęboki oddech, po czym unosi dłonie, by zakryć twarz. Pozostaje w tej pozycji przez dłuższą chwilę, czując, jak drży, a potem opuszcza ręce i z grymasem bólu podnosi się również do siadu. Jego noga protestuje wściekle, a on wciąż czuje fantomowy ból haka wbitego w udo, nawet teraz.

 

— Wszystko w porządku, James — mówi cicho Syriusz, uważnie mu się przyglądając. — Nie jesteś już tam. Jesteś tutaj, a ja jestem przy tobie.

 

James walczy z falą emocji, która niemal go przytłacza, bo pamięta, ile razy wypowiadał dokładnie te same słowa do Syriusza po jego wyjściu z areny. Dopiero teraz James uświadamia sobie, jak ważne są te słowa, ponieważ usłyszenie ich w chwili, gdy ich potrzebuje, sprawia, że czuje się bezpieczniej niż kiedykolwiek w życiu. James musi powstrzymywać pragnienie, by poprosić Syriusza, żeby powtarzał to raz za razem, by nigdy nie przestawał mu o tym przypominać.

 

— Przepraszam — mówi James. — Jestem kompletnie rozwalony. Jestem…

 

Syriusz parska, wyciągając rękę, by chwycić dłoń Jamesa, pozwalając mu trzymać się kurczowo bez słowa skargi.

 

— Och, nawet nie zaczynaj tych bzdur. Po tym, ile razy ty troszczyłeś się o mnie, kiedy to ja przechodziłem przez to samo...

 

— Może to samolubne z mojej strony, ale naprawdę wolałbym nie przechodzić przez to wszystko — mamrocze James, odwracając wzrok i wpatrując się w ścianę. Cień padający na stolik przy drzwiach tworzy obok sylwetkę. Jamesowi przypomina ona zarys człowieka z toporem wystającym z głowy. To makabryczne, ale nie może oderwać wzroku, nawet gdy jego spojrzenie traci ostrość, a on przypomina sobie tamto wydarzenie. Swoje pierwsze zabójstwo.

 

— Jeśli to ma jakieś znaczenie — mówi mu Syriusz — też wolałbym, żebyś przez to nie przechodził.

 

— Nie powinienem był przez to przechodzić — szepcze James, czując, jak zmęczenie przenika do jego kości, aż nawet samo oddychanie wyczerpuje go z resztek energii.

 

W tym właśnie rzecz, prawda? James nigdy nie planował przez to przechodzić i dopiero teraz uświadamia sobie, że jakaś jego część była wdzięczna, że nie będzie musiała, bo przecież wiedział. Wiedział, jak to będzie wyglądać, bo widział to u Syriusza, nawet trochę u swojej mamy, i dociera do niego, że częścią jego decyzji było również uniknięcie tego wszystkiego.

 

James nie przechodziłby przez to wszystko, gdyby Regulus nie wszedł do tej rzeki. Być może to irracjonalne, ale James jest na niego wściekły. Jest cholernie wściekły na Regulusa za to, że mu to zrobił, że zmusił go do przejścia przez to wszystko, a teraz zostawił go z tym samego. James go potrzebuje. Potrzebuje…

 

Ale Regulus nie chce go widzieć. Nie pozwala Jamesowi na siebie spojrzeć. Nawet przelotnie. James po prostu musi go zobaczyć. Tylko rzucić na niego okiem i przekonać się na własne oczy, że żyje, bez względu na to, co mówią inni. Nie muszą nawet rozmawiać, dotykać się czy spędzać razem więcej niż sekundę.

 

Tylko jedno spojrzenie. James potrzebuje tylko jednego spojrzenia.

 

— James.

 

— Przepraszam, co? — mamrocze James, mrugając, gdy odwraca głowę, by spojrzeć na Syriusza, który przełyka ślinę.

 

— Wołałem cię kilka razy — przyznaje Syriusz. Bierze głęboki oddech, po czym powoli wypuszcza powietrze. — Słuchaj, ja... Cóż, znam się na duchach, prawda? Na tych rzeczach, które prześladują cię po arenie. Ludzie. Ból. Strach. — Ściska dłoń Jamesa. — Nie musisz o tym mówić, ale jestem tu, gdybyś potrzebował.

 

— Tak, dzięki, po prostu... — James przełyka gulę w gardle. On i Syriusz jeszcze nie rozmawiali o niczym, co wydarzyło się na arenie, i James nie jest pewien, czy kiedykolwiek będzie na to gotowy. Chce po prostu odciąć się od tego wszystkiego; chce zatkać uszy, zamknąć oczy i wyprzedzić to wszystko o krok. — To był tylko ciężki koszmar, Syriusz. Będę w porządku. Mam... zaschło mi w ustach, więc pójdę po wodę.

 

— Mogę ci przynieść — oferuje natychmiast Syriusz.

 

James potrząsa głową.

 

— Nie, muszę... mam zdrętwiałą nogę. Muszę się trochę przejść, ale dzięki.

 

— Dobrze, pójdę z tobą — mówi zamiast tego Syriusz.

 

— Syriusz — mamrocze James słabo — kocham cię, naprawdę cholernie cię kocham, ale ja po prostu... Czy mogę mieć chwilę dla siebie? Proszę?

 

Twarz Syriusza łagodnieje.

 

— Tak, oczywiście. Też cię kocham.

 

James posyła mu zmęczony uśmiech i z trudem przesuwa się na skraj łóżka, pochylając się z grymasem, by sięgnąć po laskę opartą o szafkę nocną. Wbija ją w podłogę, używając jako podpory, gdy wstaje, zaciskając zęby przez ostry ból, który rozkwita w jego udzie. Przez chwilę po prostu oddycha, czekając aż ból ustąpi do tępego pulsowania, które jest w stanie znieść podczas chodzenia.

 

Wciąż przyzwyczaja się do laski, więc porusza się nieco wolno, ale mimo to jest za nią bardzo wdzięczny. Opiera się na niej z każdym kolejnym krokiem, odczuwając prawdziwą ulgę dzięki ciężarowi, który zdejmuje z jego nogi. Chodzi głównie o podparcie, bo bez laski jego noga po prostu by się ugięła i posłała go na podłogę. Zapewniono go, że z czasem to zagrożenie będzie mniejsze.

 

— James — woła Syriusz, gdy ten dociera do drzwi.

 

— Tak? — pyta James, zatrzymując się i zerkając przez ramię.

 

— Nie... — Syriusz waha się, po czym głęboko wzdycha i prostuje ramiona, utrzymując spojrzenie Jamesa. — Nie idź do Regulusa. Przepraszam, wiem, że chcesz go zobaczyć, ale on…

 

— Ale on mnie nie chce. Tak, Syriusz, wiem — warczy James, a usta Syriusza zamykają się z głośnym kłapnięciem. — Co w tym nowego?

 

Syriusz najwyraźniej nie potrafi znaleźć odpowiedzi, zanim James otwiera drzwi i powoli wychodzi na korytarz, zamykając je za sobą. Stoi tam przez chwilę, po czym wzdycha.

 

Oczywiście James nie idzie po wodę.

 

Nie, oczywiście James idzie prosto pod drzwi Regulusa.

 

Mimo pokusy, nie wpada do środka. Nie otwiera też drzwi, by zerknąć do wnętrza, choć pragnie tego desperacko - bo jeden szybki rzut oka, o którym Regulus mógłby nawet nie wiedzieć, byłby taki prosty i pomógłby mu niezmiernie. Zamiast tego przyciska czoło do drzwi i wypuszcza głęboki oddech, zamykając oczy, gdy unosi rękę i puka.

 

James jest pewien, że jest już późno. Środek nocy. Panuje ten szczególny rodzaj ciszy, jakby cały świat pogrążył się we śnie, z wyjątkiem tych, którym odpoczynek nie przychodzi łatwo. On jest teraz jednym z nich i nie wątpi, że Regulus również. Mimo wszystko, Regulus może spać, a James nie chce go budzić, jeśli tak jest, ale jeśli nie śpi...

 

— Regulus — woła cicho James, pukając po raz kolejny.

 

Gdy nie otrzymuje odpowiedzi, James opuszcza rękę i walczy ze łzami, które pieką go w oczy. Przełyka z trudem ślinę i zaciska palce na rączce swojej laski, biorąc miarowe oddechy. Zza drzwi nie dobiega żaden dźwięk.

 

— Nie wiem, czy mnie słyszysz... Cholera, może śpisz — mruczy James, obracając się lekko, by oprzeć ramię o drzwi, spoglądając w dół i bawiąc się swoją laską. — Ale jeśli nie śpisz i mnie słyszysz, to ja po prostu... chciałem powiedzieć…

 

James zatrzymuje się, mrugając gwałtownie i poruszając szczęką. Choć wytęża słuch jak tylko może, nie słyszy nic zza drzwi pokoju. Regulus zawsze był jednak mistrzem ciszy.

 

— Pamiętasz, jak opowiadałem ci o kocie Schrödingera? Ty i Syriusz nigdy nie uczyliście się o tym w szkole, ale mój prywatny nauczyciel mi to wyjaśnił, a ty byłeś... — Na ustach Jamesa pojawia się lekki uśmiech, mimo wszystko. — Och, byłeś po prostu zafascynowany, kiedy ci to tłumaczyłem. Chciałeś wiedzieć wszystko, zadawałeś tyle pytań, na które nie znałem odpowiedzi, a sam ledwo to rozumiałem. — Jego uśmiech znika, gdy odchyla głowę do tyłu, z wilgotnymi oczami. — Teraz to rozumiem. Regulus, w tej chwili jesteś moim kotem Schrödingera, rozumiesz? Jesteś żywy i martwy jednocześnie, a ja... ja muszę zajrzeć do pudełka. Rozumiesz, o czym mówię? Nie musi to być nic więcej, ale proszę...

 

Cisza.

 

Kompletna, absolutna cisza.

 

James zaciska powieki i opuszcza głowę, wstrzymując oddech, gdy wszystko zdaje się skręcać w nim od środka - to istny sztorm, z którego nie może się wydostać, bo jest uwięziony sam ze sobą. Czuje, że jest na granicy wybuchu, walcząc z każdym impulsem, by zbuntować się przeciwko ograniczeniom rzeczywistości, tak bezwzględnej i nieubłaganej, bo wszystko, czego pragnie, to choć chwila wytchnienia. Cokolwiek. Cokolwiek.

 

Nic się nie dzieje.

 

A potem, zza drzwi, cicho:

 

— James.

 

Dźwięk głosu Regulusa przeszywa go mocniej niż jakiekolwiek dźgnięcie nożem. James unosi dłoń, by zakryć usta, gdy łzy natychmiast napływają mu do oczu, mimo że są zamknięte, i opiera się mocniej o drzwi. Z całych sił stara się stłumić cichy dźwięk, który wydobywa się z jego gardła - urywany i słaby - ale nie wie, czy mu się to udaje, czy nie.

 

— Regulus — chrypi James, gdy tylko opuszcza dłoń. Znów zapada cisza, ale James wie, że Regulus stoi tuż tam, po drugiej stronie drzwi. Chciałby je otworzyć, noga pulsuje mu bólem, a emocje wylewają się z niego na wszystkie strony, jak zawartość garnka, który wykipiał - i po prostu nie może, nie potrafi się opanować, bez względu na to, jak bardzo się stara.

 

Ostrożnie zsuwa się wzdłuż drzwi, używając laski, by bezpiecznie osunąć się na podłogę. Gdy już tam jest, opiera głowę o drzwi i oddycha. Próbuje oddychać. Próbuje nie płakać. Regulus żyje, i być może James nie potrzebuje nawet na niego spojrzeć. Może sam dźwięk jego głosu wystarczy.

 

— Och — wykrztusza James, na wpół śmiejąc się, na wpół szlochając, gdy gwałtownie mruga oczami. — Kurwa. Cholera jasna, to... to dobrze słyszeć twój głos. Dziękuję za... dziękuję.

 

Głos Regulusa, stłumiony przez drzwi, odpowiada:

 

— Siedzisz na podłodze?

 

— Musiałem usiąść — przyznaje James, biorąc głęboki oddech i powoli go wypuszczając. Przez dłuższą chwilę nie otrzymuje odpowiedzi, tylko więcej ciszy. — Przepraszam za... Wiem, że tego nie chciałeś. Wiem, że nie chcesz mnie widzieć. Przepraszam, po prostu... — Znowu cisza. James przełyka ślinę i kładzie laskę na kolanach, nerwowo się nią bawiąc. — Cóż, chyba po prostu musiałem sam się przekonać, że wszystko z tobą w porządku. To znaczy, czy wszystko w porządku?

 

Odpowiedź nie nadchodzi tak długo, że James zaczyna myśleć, iż jej nie otrzyma. Może Regulus wrócił do łóżka albo wyszedł na balkon. James prawie już się z tym pogodził, gdy Regulus w końcu odpowiada, a jego głos dobiega z niższego poziomu, jakby on również usiadł na podłodze.

 

— Nie wiem — odpowiada Regulus.

 

— Tak, ja, um... też właściwie nie wiem — wyznaje cicho James. — Wiesz, nie musisz ze mną rozmawiać. Nie jesteś do tego zobowiązany. To było głupie z mojej strony. Mówili... — Potrząsa głową, wypuszczając głęboko powietrze. — Przepraszam. Jestem głupi.

 

— Nie, nie jesteś głupi — mówi Regulus. Jego głos brzmi, jakby miał ściśnięte gardło, i James nie wie, czy to przez dzielącą ich barierę, czy dlatego, że Regulus płacze.

 

— Po prostu musiałem wiedzieć — wykrztusza James.

 

— Kot Schrödingera — mówi Regulus, jakby to miało dla niego sens, jakby to porównanie pomagało mu zrozumieć sytuację.

 

James kiwa głową, mimo że Regulus nie może go zobaczyć.

 

— Tak, dokładnie. To znaczy, Syriusz powiedział, że żyjesz, ale ja wciąż... Sam mi mówiłeś, że nie możesz pomóc, jeśli nie powiem ci, czego potrzebuję, więc to... chyba właśnie mówię ci, czego potrzebuję.

 

— Czego potrzebujesz? — pyta Regulus.

 

— Ciebie — szepcze James. — Potrzebuję ciebie, kochanie.

 

Zapada kolejna cisza, a potem James lekko się chwieje, gdy drzwi uchylają się odrobinę, zaledwie na wąską szczelinę. James szybko łapie równowagę, żeby nie pchnąć drzwi swoim ciężarem, i wstrzymuje oddech, gdy obraca się, zaglądając przez szparę w drzwiach. Twarz Regulusa unosi się tuż po drugiej stronie, widoczne jest tylko jedno oko, jeden kącik ust i mały fragment włosów, ale jest tam.

 

— Och, cześć — mówi Regulus, a jego głos się załamuje, po czym drzwi otwierają się na oścież, bo najwyraźniej jemu wystarczyło tylko jedno spojrzenie.

 

James ledwo zdąża się przygotować, zanim Regulus dosłownie wpełza na niego, wciągając głębokie, urywane oddechy, beztrosko odtrącając przy tym laskę Jamesa. Laska z brzękiem odsuwa się na bok, a wtedy James już go ma, obejmuje go obiema rękami, trzyma go, przyciąga bliżej.

 

To istny chaos. James z jakiegoś powodu płacze i nie może przestać, a utrzymanie równowagi staje się niemal niemożliwe, gdy Regulus uparcie próbuje stopić ich ciała w jedno. Nie pozwala na żadną przestrzeń między nimi, nie dając Jamesowi zbyt wiele swobody ruchu, więc wymaga to sporego wysiłku, by przesunąć ich obu do tyłu tak, aby James mógł oprzeć się o framugę drzwi. W końcu to oparcie zdaje się działać dla nich obu, bo układają się w plątaninie łokci i kolan.

 

James nie jest do końca pewien, które z nich trzyma się drugiego mocniej. Może to równa wymiana. To właściwie ociera się o agresję, sposób, w jaki obaj wbijają palce w siebie nawzajem, trzymając się zbyt mocno, jakby dzielili ten sam lęk, że drugie zostanie im wyrwane. James obejmuje Regulusa obiema rękami i postanawia nigdy więcej go nie puścić, wtulając twarz w jego ramię, podczas gdy drży tak mocno, że aż szczęka zębami. Czuje ramiona Regulusa oplatające jego barki, palce zaciśnięte mocno na jego włosach.

 

To nie pierwszy raz, kiedy James ma Regulusa na kolanach w ten sposób, i szczerze mówiąc, pod pewnymi względami jest to nawet lepsze niż wcześniej, bo nie są na arenie, a noga Jamesa nawet nie boli go tak bardzo w tej pozycji - to tylko lekkie ukłucie, które z łatwością może zignorować po wszystkich bólach, z którymi musiał się zmierzyć.

 

Regulus nie płacze, ale James jest niemal pewien, że ma jakiś rodzaj ataku paniki. Jego oddech jest krótki i urywany, a drży równie mocno jak James. James chciałby mu pomóc, pocieszyć go, ale sam jest zbyt zajęty rozpadaniem się na kawałki, by dać sobie z tym radę. Obaj są kompletnym bałaganem.

 

— Pozwól mi... James, przestań mnie dotykać. Nie dotykaj mnie — wyrzuca z siebie Regulus z trudem łapiąc oddech, a James natychmiast cofa ręce i kładzie obie dłonie płasko na podłodze. Regulus ostro wypuszcza powietrze i rozluźnia się odrobinę. Tylko trochę.

 

— Lepiej? — pyta James zdławionym głosem, nie mogąc się powstrzymać, a Regulus nerwowo kiwa głową, po czym nagle jęczy i zaczyna gwałtownie potrząsać Jamesem, przyciskając go do framugi drzwi.

 

— Nienawidzę cię. Tak bardzo cię nienawidzę. Jak mogłeś to zrobić? — wydusza z siebie Regulus, zaciskając dłonie jeszcze mocniej na włosach Jamesa i lekko je szarpiąc. — Nie powinieneś był tego robić, James.

 

James wybucha ochrypłym śmiechem przez łzy, odchylając głowę do tyłu i patrząc na Regulusa przez mgłę łez.

 

— Jesteś hipokrytą, Reg. Pieprz się. Jestem na ciebie taki... taki wściekły.

 

— Nie obchodzi mnie to. Zamknij się, nie obchodzi mnie to — szepcze Regulus, jakby potykając się o własne słowa, gdy jego klatka piersiowa unosi się gwałtownie. Potrząsa głową. — To było takie głupie. Jesteś tak cholernie głupi.

 

— Ja? Ja? — pyta z niedowierzaniem James, a nowa fala łez spływa po jego twarzy, mimo że się śmieje. — Och, nawet nie umywam się do twojej głupoty. Co, do cholery, sobie myślałeś? Prawie zginąłeś, idioto.

 

Dłonie Regulusa zsuwają się z włosów Jamesa, by objąć jego twarz, ocierając łzy.

 

— Umierałeś. Co miałem zrobić? Nie wiedziałem, co innego mógłbym zrobić. Ja... ja nie mogłem…

 

— Dobra, hej, po prostu... po prostu... czy możemy po prostu... — James nie potrafi dokończyć tego zdania. Wie tylko, że obaj ledwo się trzymają w tej chwili, a on rozpaczliwie nie chce, by ta cienka nić, która ich łączy, pękła.

 

— Tak, dobrze, w porządku — zgadza się Regulus, mimo że James właściwie nic konkretnego nie zaproponował.

 

A jednak coś się zmienia. Milkną i po prostu oddychają powoli, opierając się o siebie. Teraz tylko Regulus trzyma się kurczowo, choć jego uścisk jest już łagodniejszy, a James po prostu czuje jego ciężar przy sobie. James zamyka oczy i ryzykuje, opierając głowę ponownie na ramieniu Regulusa, a ten wtula twarz w jego włosy, zsuwając dłonie - jedną kładzie w zagłębieniu szyi Jamesa, drugą opiera na jego piersi, dokładnie tam, gdzie jego serce powoli się uspokaja.

 

Nagle, to jakby ta chwila mogła istnieć gdziekolwiek, jakby już istniała wszędzie. James czuje, jak nabiera kształtu w nurcie czasu, drążąc przestrzeń, w której mogą się schronić. Są na arenie, są w Hallow i są w domu. To nie ma znaczenia. To jest na zawsze.

 

James jest wyczerpany, ale się boi. Naprawdę boi się zasnąć. Nie chce tego, więc zmusza się, by otworzyć oczy, i dostrzega blizny na szyi Regulusa, które dopiero teraz, gdy się uspokoił, może właściwie zauważyć. Ten widok powoduje, że czuje gulę w gardle, bo natychmiast rozpoznaje, co to jest. Skóra ma delikatnie różowy odcień, ale jest lekko zapadnięta w miejscu, gdzie pazury dosłownie rozszarpały jego ciało.

 

Ostrożnie, James mówi:

 

— Twoja blizna — a Regulus sztywnieje przy nim.

 

— Proszę, nie patrz na to — szepcze Regulus.

 

— Przepraszam — szepcze James, natychmiast odwracając głowę i cofając się, by spojrzeć na Regulusa. Przeprasza za tak wiele rzeczy, że ledwie wie, od czego zacząć.

 

Regulus tylko kręci głową, wyraźnie niechętny do rozmowy na ten temat. Przez dłuższą chwilę w milczeniu studiuje twarz Jamesa, po czym nagle wygląda na przerażonego.

 

— Gdzie są twoje okulary? Czemu jeszcze ci ich nie oddali, James?

 

— Syriusz powiedział, że oddadzą mi je po jutrzejszym wywiadzie — mruczy James. — Niedługo znów będę je nosił, obiecuję.

 

— Czy będzie ci dziwnie, kiedy znów je założysz? — pyta cicho Regulus, marszcząc brwi, a jego usta wykrzywiają się w dół, jakby sama myśl o tym była dla niego nieprzyjemna.

 

— Nie wiem — odpowiada szczerze James.

 

— Przepraszam — chrypi Regulus i wydaje się, że on również przeprasza za więcej niż tylko jedną rzecz.

 

James chciałby się uśmiechnąć. Chciałby być kimś, komu uśmiech przychodzi z łatwością, jak kiedyś, gdy było to odruchowe, a nie czymś, co wydaje się wiecznie nieosiągalne. Próbuje, ale czuje, że uśmiech nie pasuje już do jego twarzy.

 

— Nie martw się. Nawet jeśli tak będzie, znów się do nich przyzwyczaję.

 

— W porządku — mówi cicho Regulus.

 

— Regulus.

 

— Tak?

 

— Chcę, żebyś wiedział, że nie... — James bierze głęboki oddech, po czym powoli wypuszcza powietrze. — Nie oczekuję od ciebie niczego, rozumiesz? Nie musisz nic robić ani mówić... Ja nie... to nie tak, że ja... czekam na... — Przerywa, sfrustrowany, że nie potrafi tego właściwie wyrazić. To takie ważne, a on wszystko psuje. — Po prostu nie czuj się zobowiązany, żeby...

 

— James — przerywa mu Regulus.

 

— Przepraszam. Ja... wszystko poplątałem. Powiedz, proszę, że rozumiesz, o co mi chodzi — mamrocze James z wysiłkiem.

 

— Masz na myśli... arenę? — pyta ostrożnie Regulus.

 

— No, to też, ale mówiłem o... nas — odpowiada James, równie ostrożnie, badawczo przyglądając się twarzy Regulusa.

 

Wyraz twarzy Regulusa zmienia się, po czym jego usta zaciskają się w wąską linię, a on sam jakby... opada. Wypuszcza powietrze tak głęboko, że jego policzki się zaokrąglają, stukając palcem w pierś Jamesa, gdy wydobywa z siebie śmiech, który załamuje się w połowie.

 

— My. No tak, to.

 

— Nie powinienem był o tym wspominać — oznajmia James, czując to w głębi duszy. Chciałby cofnąć czas i wszystko odwołać. Chciałby móc wymazać te słowa, które tak niedbale, impulsywnie wypłynęły z jego ust.

 

— Nie, nie powinieneś był — potwierdza Regulus, a James czuje, jak jego serce zamiera. — Wiesz, dlaczego tak cholernie bałem się ciebie zobaczyć, James? Za każdym razem, gdy o tym myślałem, o tym, że naprawdę spojrzę ci w oczy, wszystko, co przychodziło mi do głowy, to że spojrzę na ciebie i będę musiał tam wrócić. Wiedziałem, że zobaczenie cię przeniesie mnie z powrotem, i nadal czuję, jakbym tam był, a ja nie chcę już tam być. Chcę wrócić do domu.

 

James przygryza mocno wewnętrzną stronę dolnej wargi, czując te słowa jak cios w pierś, i nie może nawet winić za to Regulusa. Właściwie rozumie go. Nawet sam fakt, że Regulus siedzi na jego kolanach, właśnie w ten sposób, sprawia, że świat wokół staje się zamglony na krawędziach, a jakaś część Jamesa jest przerażona myślą, że tak naprawdę go tu nie ma, że nigdy się stamtąd nie wydostał.

 

James nie może spojrzeć na Regulusa, nie myśląc o rzece, nie czując ciężaru nieobecnego w jego dłoni toporka, nie słysząc krzyku Vanity w oddali i nie widząc rozciętej piersi Mulcibera pod powiekami przy każdym mrugnięciu. Nie może mieć Regulusa bez doświadczania miażdżącej desperacji, by utrzymać go przy życiu. Są tu razem, a James wciąż walczy o przetrwanie.

 

— Za każdym razem, gdy na ciebie patrzę, jestem gotów wskoczyć do tej rzeki — chrypi Regulus, a jego oczy są wilgotne. — Nie chcę już tak się czuć, James. Przepraszam. Tak bardzo przepraszam.

 

— Hej, nie, ja... — głos Jamesa załamuje się, więc odchrząkuje gwałtownie, potrząsając głową. — Nie, w porządku. Ja... rozumiem.

 

— Rozumiesz? — pyta Regulus, a łzy w jego oczach błyszczą jeszcze mocniej.

 

— Wciąż próbuję cię ocalić — przyznaje James, kompletnie zdruzgotany, posyłając mu drżący uśmiech i bezradnie wzruszając ramionami.

 

— To niesprawiedliwe — szepcze Regulus, a jego dolna warga drży, gdy łzy w końcu spływają po policzkach. — James, to nie jest sprawiedliwe. Dwa razy nam to odebrano. Za każdym razem jestem tak blisko, ale nigdy wystarczająco. To niesprawiedliwe.

 

James przełyka z trudem ślinę.

 

— Wiem, kochanie. Wiem, że to nie jest sprawiedliwe. Przepraszam. Tak cholernie przepraszam.

 

— Nie chcę już być jedną wielką tragedią — wyrzuca z siebie Regulus, patrząc na niego niemal rozpaczliwie.

 

— Ja też nie chcę — przyznaje James. — Może pewnego dnia już nią nie będziemy. Może kiedyś spojrzymy na siebie i zobaczymy to inne życie, i może faktycznie będziemy mogli je mieć. Potrafię znaleźć w sobie nadzieję na to, nawet po tym wszystkim. Przez ostatnie dziesięć lat miałem mnóstwo praktyki, więc będę to robił za nas oboje.

 

Regulus wydobywa z siebie ochrypły śmiech, jego ciało opada, gdy przybliża się do piersi Jamesa, a oczy zamykają się powoli.

 

— Oczywiście, że będziesz. To musisz być ty, prawda? Ja nie wiem jak.

 

— Mogę cię nauczyć.

 

— Zacznij teraz.

 

— Cóż — mówi cicho James — najpierw musisz zrozumieć, czego tak naprawdę pragniesz.

 

— Pragnę ciebie — wydycha Regulus, słowa są ledwie tchnieniem, a on nie otwiera oczu. W rzeczywistości zaciska je jeszcze mocniej, jakby mógł udawać, że wcale tego nie powiedział, jeśli nie otworzy oczu, by zobaczyć reakcję Jamesa.

 

Jeśli chodzi o reakcję Jamesa, jego serce niemal przestaje bić w piersi, a on na moment zastyga w przypływie czystej, cholernej radości, mimo absolutnie wszystkiego, ponieważ przez dziesięć lat pragnął usłyszeć właśnie te słowa, co przeważa nawet nad traumą, która teraz jest wpleciona w jego skórę. Musi zmusić się, by nadal oddychać, by zachować spokój, ale naprawdę jest to dla niego walka.

 

— Dobrze — chrypi James, a jego serce bije jak oszalałe. — Dobrze, więc potem po prostu... Ty, um. Ty…

 

— Ja...? — Regulus uchyla jedno oko, zerkając na niego, wyraźnie czekając na dalsze wskazówki, co jest naprawdę dość urocze.

 

James kaszle.

 

— Jeśli mam być z tobą całkowicie szczery, kochanie, nigdy tak naprawdę nie wyobrażałem sobie niczego więcej. Ja... nigdy nie myślałem... to znaczy, nie spodziewałem się, że ty kiedykolwiek... że moglibyśmy być…

 

— Więc, w gruncie rzeczy, ty również nie masz pojęcia, co robić dalej?

 

— Eee, tak, w zasadzie. Przepraszam.

 

Usta Regulusa drgają lekko.

 

— Jesteś taki głupi, James Potter.

 

— Głupi z twojego powodu, owszem — przyznaje James bez cienia wstydu. — To powinno być proste, prawda? To znaczy, pragnienie ciebie zawsze było proste. Robię to tak długo, że stało się nawykiem, jak oddychanie. Ale co dalej? Chyba rzeczywiście nie mam wprawy w pokładaniu w tym nadziei, nie tak jak myślałem, i teraz jest to... jest to bardziej skomplikowane.

 

— Tak, jest — przyznaje Regulus, przełykając ślinę. — Nie wiem, czy potrafię, James. Masz rację, to nie jest proste, a ja nie mogę... nie sądzę, żebym mógł sobie z tym poradzić. Tak naprawdę nie znoszę nawet, gdy ktoś mnie dotyka. Wszystko jest zbyt... przytłaczające, i nie jestem nawet pewien, czy jestem gotów spróbować, czy kiedykolwiek będę.

 

— Więc... — James waha się, bo to wydaje się jak... koniec. Zakończenie początku, którego nawet nie mieli. Pożegnanie z kimś, kogo jeszcze nawet nie spotkałeś. Nie powinno to boleć, nie powinno się czuć, jakby ktoś wycinał mu serce, ale właśnie tak się czuje.

 

— Puść mnie — mówi Regulus cicho, tak cicho, że serce Jamesa natychmiast pęka. — Trzymałeś się przez dziesięć lat i nie możesz sobie nawet wyobrazić, jak wiele to dla mnie znaczy, ale trzymasz się kogoś, kto nie potrafi odwzajemnić twojego uścisku, a ty zasługujesz na to, by ktoś cię obejmował. Zasługujesz na kogoś lepszego niż ja.

 

— Nie ma nikogo lepszego od ciebie — protestuje słabo James, czując pieczenie w oczach. — Rzuciłeś się dla mnie do rzeki, Regulus.

 

— A za każdym razem, gdy na ciebie patrzę, wiem tylko jedno: zrobiłbym to ponownie — mówi mu Regulus. — Bez wahania.

 

— To się nazywa rozwój postaci — wykrztusza James, bo woli się śmiać, niż płakać. W rezultacie robi trochę jednego i drugiego.

 

— Przepraszam, że nie mogę dać nam tego, co powinniśmy mieć. Przepraszam, że nam to odebrano — mówi Regulus, unosząc dłoń, by objąć nią szczękę Jamesa. — Przepraszam, James, ale to... to przepadło. Nasza szansa przepadła już dawno temu i znowu jej nie ma. Więc pozwól mi odejść. Proszę cię, żebyś mnie teraz puścił, dobrze?

 

— Nie wiem jak — wykrztusza James. — Nie chcę tego.

 

— Chcę, żebyś to zrobił. Chcę, żebyś spróbował. — Regulus wygląda na cholernie smutnego. Jego oczy - są pełne żalu i czegoś, czego James nigdy wcześniej nie widział. Jego własnego złamanego serca. — Prosiłeś, żebym oddał ci twoje serce, więc teraz to robię. Przepraszam, że nie obchodziłem się z nim właściwie. Pozwól, by ktoś bardziej kompetentny się nim zaopiekował, bo ja nie wiem jak. Powinieneś mieć kogoś, kto to potrafi.

 

— Przestań — chrypi James. — Nie chcę nikogo innego, Regulus. Nie rozumiesz? Mówiłem ci, że chodzi o ciebie. Zawsze chodziło o ciebie i zawsze będzie chodzić o ciebie.

 

— Mam już dość łamania twojego serca — mruczy Regulus, marszcząc brwi. — A ty obchodziłeś się z moim tak delikatnie.

 

— Czy ja... masz na myśli, że je mam? — pyta James, z trudem łapiąc oddech.

 

— Masz je od kiedy miałem dziesięć lat — przyznaje Regulus, wydając z siebie słaby, sarkastyczny śmiech. — Wiesz, to naprawdę śmieszne. Co za głupiec ze mnie, że myślałem, że kiedykolwiek je odzyskałem.

 

James przeszukuje jego oczy w poszukiwaniu choćby cienia nieszczerości, jakby Regulus mógł po prostu mu pobłażać, by złagodzić cios, ale to prawda. To dzieje się naprawdę.

 

— Cóż, to będzie musiało wystarczyć. Mogę z tym żyć, Regulus. Sama świadomość, że ty... to znaczy, nawet jeśli nie możesz, to wiedza, że chcesz, jest wystarczająca.

 

— Zasługujesz na więcej — mówi Regulus, brzmiąc na tak zrozpaczonego.

 

— Ty też na więcej zasługujesz — przypomina mu James ze smutkiem. — To nie tylko ja, kochanie.

 

— Nienawidzę, że nam to odebrali — cedzi przez zęby Regulus, zaciskając szczękę. — I nienawidzę ciebie. Tak bardzo cię nienawidzę, James.

 

— Nadal? — mamrocze James naburmuszonym tonem.

 

Twarz Regulusa łagodnieje.

 

— Zawsze, kochanie, zawsze.

 

— Nie możesz nazywać mnie „kochanie", gdy jednocześnie mówisz, że mnie nieustannie nienawidzisz — skarży się James, choć jego serce podskakuje w piersi i wykonuje śmieszny mały piruet. Wzdycha ciężko i zbiera w sobie odwagę. — Więc to jest... koniec? Nas, znaczy się.

 

— Tak, James, to koniec — mruczy Regulus.

 

James przełyka ciężko ślinę, mrugając gwałtownie, gdy zaciska szczękę i nerwowo kiwa głową.

 

— Dobrze. W porządku. To jest... w porządku. Może czas jest wszystkim, czego potrzebujemy. Może to jest odpowiedź.

 

— Może — przyznaje Regulus. — A może nie.

 

— Mimo wszystko będę na to liczyć — oświadcza James, wyzywająco patrząc mu prosto w oczy. — Nie możesz mnie powstrzymać. Jesteśmy dla siebie stworzeni, Reg. Po prostu... wszystko, czego potrzebujemy, to znaleźć odpowiedni moment, tylko tyle, i wierzę, że nam się to uda.

 

— To samolubne, ale tak się cieszę, że tak jest — szepcze Regulus, po czym posyła mu delikatny, pełen bólu uśmiech. — Zamknij dla mnie oczy i nie ruszaj się.

 

Rzecz w tym, że James też potrafi być samolubny, bo wie, co nadchodzi, i pragnie tego tak bardzo, że nie jest w stanie nawet myśleć. Więc zamyka oczy i stoi nieruchomo, trzymając dłonie na podłodze.

 

Pocałunek nadchodzi delikatny i niezachwiany, tak pewny, że James może się w nim zatopić. Jest tylko ich - ich prawdziwy pierwszy pocałunek, sam na sam, o smaku pożegnania. Usta Regulusa są ciepłe przy jego własnych, czułe i tragiczne. Nie jest wieczny.

 

To prezent na pożegnanie.

 

Pięć minut później James wślizguje się z powrotem do łóżka obok Syriusza, a w chwili, gdy odwraca się, by na niego spojrzeć, załamuje się. Jego twarz wykrzywia się w grymasie, gdy chowa głowę i zaczyna płakać tak mocno, że szloch wydobywa się z samej głębi jego istoty, szarpiąc jego duszę, gdy leży tam i rozpada się na kawałki, raz za razem.

 

— Och, James — szepcze smutno Syriusz, przysuwając się, by natychmiast objąć go ramionami. — Mówiłem ci, żebyś do niego nie szedł.

 

James wtula się w niego i nie odpowiada, zbyt zajęty rozdzierającym szlochem, by cokolwiek powiedzieć, a ta część jego duszy, która jest słaba, smutna i przerażona, żałuje, że nie posłuchał.

 

~•~

 

Regulus wcale nie chce lubić Remusa Lupina, a jednak go lubi. Początkowo, co prawda, był wobec Remusa raczej obojętny. Zdawał sobie sprawę, że Syriusz potykał się o własne nogi za każdym razem, gdy Remus choćby na niego spojrzał, i szczerze mówiąc, Regulus z chęcią ignorował ich pierwsze nieporadne kroki w stronę miłości, ponieważ naprawdę miał ważniejsze sprawy na głowie, włącznie ze zbliżającym się nieuchronnie momentem, gdy będzie musiał stawić się na arenie śmierci.

 

Arena śmierci przeminęła - choć wciąż nieustannie nad nim ciąży - ale Syriusz i Remus pozostają tak samo beznadziejnie zakochani w sobie jak zawsze. Regulus nadal ma naprawdę ważniejsze sprawy na głowie, więc pozostaje obojętny wobec tego, co tam sobie między sobą rozgrywają. Jest nieco uspokojony świadomością, że nie musi poświęcać energii na martwienie się o to, ponieważ jest całkiem jasne, że Remus jest jednym z niewielu źródeł szczęścia dla Syriusza w Hallow.

 

Jednakże Remus jako osoba odrębna od Syriusza to zupełnie inna sprawa. Wcześniej Regulus traktował go jak każdego innego - oschle i z dystansem, ponieważ po prostu nie przepada za ludźmi. Nie chodzi o to, że Remus jest sługą. To coś, o czym Regulus nawet nie myśli, bo odmawia uczestniczenia w absurdalnych i barbarzyńskich metodach Hallow stosowanych wobec przestępców.

 

Teraz, po tym jak Remus mu pomógł... Cóż, o to właśnie chodzi, prawda? Remus naprawdę mu pomógł. Kiedy Regulus siedział tam w wodzie, ze łzami spływającymi po twarzy podczas kąpieli, to właśnie Remus utrzymywał go przy rzeczywistości, nie pozwalał mu powrócić do echa szponiastych palców wbijających się w jego ciało; to głos Remusa chronił go przed słyszeniem własnych stłumionych krzyków; to bliska obecność Remusa nie pozwalała mu czuć smaku krwi. Remus mu pomógł, i Remus nie boi się być bezpośrednim i szczerym, i niech to wszystko szlag, Regulus go lubi.

 

Najważniejsze jest to, myśli Regulus, że Remus dotrzymał słowa. Zaopiekował się Syriuszem. Regulus zawsze będzie mu za to wdzięczny, nawet jeśli nigdy tego nie powie.

 

Dlatego łatwo jest przebywać w jego towarzystwie. Cóż, łatwiej jest przebywać z nim niż z kimkolwiek innym, choć Pandora jest mocną konkurencją, czego Regulus szczerze mówiąc się nie spodziewał. Jest w niej coś takiego, co sprawia, że wszystko, co mówi, brzmi tak... racjonalnie, jakby to był właściwy sposób bycia. Jest niebezpiecznie przekonująca, ale nigdy w podstępny sposób, po prostu wszystko, co sugeruje, ma zbyt wiele sensu, by się z tym spierać. I jest... kojąca. Regulus tego również się nie spodziewał - tego, jak pocieszający mogą być ludzie inni niż James i Syriusz. Remus przede wszystkim.

 

— Wiesz — zastanawia się Remus — i tak będziesz musiał w końcu zobaczyć się z Jamesem, więc odkładanie tego na później nie ma większego sensu.

 

Regulus wzdycha ciężko i wciąż wpatruje się w przestrzeń za krawędzią balkonu. Hallow tętni dziś życiem, ludzie są bez wątpienia podekscytowani nadchodzącym wywiadem, o którym Regulus ze wszystkich sił stara się nie myśleć. On i Remus znów siedzą na balkonie, gdzie Regulus najchętniej spędza większość czasu. Regulus czuje na sobie wzrok Remusa, gdy pochyla się na krześle, opierając ręce na stole.

 

— Już go widziałem — wyznaje Regulus, odwracając głowę, by spojrzeć na Remusa. — Przyszedł do moich drzwi wczoraj wieczorem.

 

— Och — mówi Remus, wyraźnie zaskoczony. — Jak to przebiegło?

 

— Zerwaliśmy — mruczy Regulus.

 

— Och — powtarza Remus, wciąż zaskoczony. — Byliście... razem?

 

Regulus marszczy brwi, a jego spojrzenie wędruje w bok.

 

— Nie.

 

Właśnie o to chodzi, prawda? Nigdy nie byli razem, nigdy nawet nie mieli okazji naprawdę być. Istnieją w sferze "prawie", nie w pewnikach. Nie ma znaczenia, czego pragną ani jak bardzo tego chcą, bo i tak nigdy tego nie dostają. Powinno być proste, ale nie jest, i oto są. Pokonani przez okoliczności. Raz za razem, tylko tyle. Zawsze jedna wielka, pieprzona tragedia.

 

Zbuntowana część Regulusa pragnie mimo wszystko walczyć, pójść do Jamesa, przylgnąć do niego i nigdy nie puścić, bez względu na to, co następnym razem będzie próbowało ich rozdzielić - ale to wymaga wysiłku. Obaj musieliby włożyć w to pracę, a Regulus jest zmęczony. James też jest zmęczony, widzi to wyraźnie. Obaj są tak przytłoczeni wszystkim, co atakowało ich przez ostatnie dziesięć lat. Kiedy problemy uderzają w ciebie raz za razem i jeszcze raz, w końcu przychodzi moment, gdy po prostu zamykasz oczy i się poddajesz.

 

Może pewnego dnia, gdy ciosy przestaną spadać, obaj będą w stanie się podnieść, otrzepać, zająć swoimi siniakami, pozwolić im się zagoić i znaleźć sposób, by spotkać się w połowie drogi, gdy nikt już nie będzie ich atakował. To nieśmiała myśl w umyśle Regulusa, pozostawiająca delikatny posmak nadziei w gardle, i choć go przeraża, nie zamierza jej stłumić ani przed nią uciekać. Jeśli to wszystko, co może zrobić dla Jamesa, to właśnie to zrobi. James zasługuje przynajmniej na tyle.

 

— Cóż — mówi ostrożnie Remus — tak czy inaczej, to do dupy. Przykro mi.

 

— Dzięki — odpowiada Regulus.

 

Przez dłuższą chwilę żaden z nich się nie odzywa, i Regulus docenia również tę cechę Remusa - to, że wie, kiedy nie mówić, albo po prostu w odpowiednim momencie nie ma pojęcia, jak wypełnić ciszę. Regulus odnajduje teraz bezpieczeństwo w milczeniu, podobnie jak w bezsenności; unikanie rozmów gwarantuje, że nie musi nadawać życia koszmarom ze swojej głowy, a unikanie snu zapewnia, że nie musi się z nimi konfrontować w swoich snach.

 

Za każdym razem, gdy zasypia, pojawia się Evan. Pojawia się Irene. Avery, Mulciber, Vanity i wszyscy inni. Wszyscy tam są. A on też tam jest, przełykając krew, by móc oddychać. Z każdym wdechem i wydechem czuje jej smak pokrywający jego zęby.

 

Na drzwiach balkonowych rozlega się pukanie, które natychmiast sprawia, że mięśnie Regulusa napinają się pod skórą. Przez krótką chwilę zadaje sobie pytanie, kogo będzie musiał zabić, aby on i Remus przeżyli. Przyprawia go o mdłości sposób, w jaki reaguje tak za każdym razem, i nikt nie jest bezpieczny. Każdego, kto jest mu bliski, po prostu wciągnie ze sobą na arenę, a potem zastanawia się, jak zginą, czy ich krew będzie na jego rękach, dosłownie czy metaforycznie.

 

Wtedy Syriusz wsuwa głowę przez drzwi, a Regulus zmusza się, by napięcie opuściło jego ciało. Syriusz jest bezpieczny. Syriusz jest właściwie jak ze snu. Za każdym razem, gdy Regulus na niego patrzy, czuje w umyśle błysk wątpliwości, że może jednak umarł w tamtej rzece, a zobaczenie brata ponownie jest nagrodą za zrobienie jednej właściwej rzeczy na koniec. Ale jednocześnie Syriusz powiedział mu, że żyje, że jest tutaj, a nie ma nikogo, komu Regulus instynktownie ufałby bardziej niż Syriuszowi, nawet teraz.

 

Widok Syriusza zawsze bez wyjątku sprawia, że wyznanie więźnie Regulusowi w gardle. Powinien był to powiedzieć. On... on chce to powiedzieć. Patrzy na Syriusza i myśli ja ciebie też kocham tak głośno, jak tylko potrafi, niemal błagając, by te słowa wydostały się z jego gardła, gotów je z siebie wyrzygać, jeśli będzie musiał, nawet gdyby miały wyjść pokryte krwią.

 

Oczywiście, że Regulus kocha swojego brata. Pomimo wszystkiego, pomimo całej ich historii, to uczucie nigdy nie zniknęło. Przypuszcza, że również za to nienawidził Syriusza. Nienawidził Syriusza z wielu powodów, jak sądzi, ale już ich nie pamięta.

 

Nagle, jakby Regulus nie potrafił sobie przypomnieć żadnego powodu, dla którego kiedykolwiek był zły na Syriusza, ani jednego. Teraz, patrząc z drugiej strony, wszystko wygląda inaczej. Może tylko myśleć o tym, jak uderzył Syriusza, i wyobraża sobie, w jakim stanie musiał być Syriusz po wyjściu z areny. Wiedział, że było źle, ale tylko w odległym, abstrakcyjnym sensie. Syriusz nigdy nie pozwolił mu tego zobaczyć, zawsze trzymał go na dystans z pomocą Jamesa, odpychając go, aż w końcu Regulus zamknął się w sobie i poprzysiągł sobie, że nigdy więcej nie będzie próbował wrócić.

 

Ale Regulus teraz to rozumie, z własnego doświadczenia. Pojmuje to w sposób, w jaki wcześniej nie potrafił, i nie jest już zły. Nie nienawidzi już Syriusza, wcale, ani trochę. Regulus kocha go tak bardzo, że za każdym razem, gdy na niego patrzy, to uczucie niemal go dusi.

 

Pragnie powiedzieć to Syriuszowi tak bardzo, że aż go to boli, bo fakt, że Syriusz nie powiedział tego, gdy Regulus wchodził na arenę, ale powiedział to, gdy Regulus z niej wyszedł, jest dla niego niezmiernie ważny. To znaczy dla Regulusa tak wiele, że nie potrafi tego nawet wyrazić. Bo Regulus zabijał ludzi, a Syriusz mimo to to powiedział. Bo to nie Regulus się nim opiekował, a Syriusz mimo to to powiedział. Bo Regulus jest podły i nieszczęśliwy, i nie jest już tym chłopcem, którego kiedyś warto było kochać; teraz jest tylko tym, kimś, kto na to nie zasługuje i nie jest tego wart, a Syriusz mimo to to powiedział. Syriusz mimo to to powiedział i miał to na myśli.

 

Regulus pragnie odwzajemnić te słowa. Chce, by Syriusz wiedział, że on też go kocha, nawet po tym wszystkim, nawet mimo tego, kim się stał. Wciąż jest zdolny do tego uczucia. Przysięga, że jest.

 

Po prostu nie może wydobyć z siebie tych słów.

 

Całkowicie nieświadomy wewnętrznych rozterek Regulusa, Syriusz wychodzi na zewnątrz, zostawiając uchylone drzwi, i obdarza Remusa delikatnym uśmiechem. Remus natychmiast odwzajemnia gest. Regulus odwraca wzrok, bo prywatność jest dla niego teraz tak bardzo, bardzo ważna. Każdy zasługuje na prywatność. Każdy.

 

— Reggie — mówi Syriusz, przyciągając spojrzenie Regulusa — wiem, że się tego obawiasz, ale musisz wyjść do głównego pokoju, żeby Pandora i ja mogliśmy przygotować ciebie i Jamesa do wywiadu.

 

— Ile mamy czasu? — pyta cicho Regulus.

 

Syriusz krzywi się.

 

— Godzinę, a potem obaj musicie spotkać się z Dorcas. Będziesz... będziesz musiał się wykąpać.

 

Regulus nienawidzi tego, jak natychmiast ogarnia go przerażenie, każda komórka jego ciała krzyczy w proteście. Nie, nie, nie chce znowu tego robić. Błagam, nie zmuszajcie go do tego ponownie.

 

— Dorcas zgodziła się napełnić wannę tylko odrobinę i obiecała, że zostanie z tobą przez cały czas — mówi cicho Syriusz, a Regulus ma ochotę po prostu... rozwalić wszystko dookoła. Chce wbić swój sztylet w coś, albo w kogoś, ale przecież już go nie ma. Mimowolnie wciąż szuka swoich sztyletów, a jego dłonie wydają się niekompletne bez nich.

 

Regulus nienawidzi czuć się w ten sposób. Bezbronny. Złamany. Nienawidzi tego, że sama myśl o wodzie sprawia, że ma ochotę wydrapać się z własnej skóry. Nienawidzi tego, że się boi, że panika natychmiast zalewa cały jego układ nerwowy, że każda taka sytuacja jest dla niego równoznaczna ze śmiertelnym zagrożeniem.

 

Co on ma teraz zrobić? Jak ma sobie z tym poradzić? Bo brak czystości to również problem; to także przenosi go z powrotem do areny. Każda kąpiel jest... torturą, jest bólem, jest wspomnieniami i krwią zatykającą gardło, palcami wbijającymi się w jego skórę, ciągnącymi go w dół, w dół, w dół...

 

Jak Regulus ma tak żyć? Nie może oczekiwać, że ktoś będzie go przeprowadzał przez kąpiel do końca jego życia. Nie może też po prostu... nie kąpać się już nigdy więcej. Nie wie, co ma zrobić. Nie wie…

 

— Regulus — woła Syriusz, kucając przed nim tak blisko, że Regulus zaciska dłonie na poręczach fotela, by nie zaatakować brata, jak nakazują mu instynkty. — Po prostu oddychaj. Oddychaj.

 

Regulus gwałtownie wciąga powietrze, czując, jak drży ono w jego klatce piersiowej, zacinając się i przerywając. Syriusz obserwuje go z widocznym niepokojem, tak intensywnym, że Regulus czuje jedynie poczucie winy.

 

— No już, spokojnie — mruczy Syriusz chwilę później, gdy oddech Regulusa powoli zaczyna wracać do akceptowalnego rytmu. — To będzie szybkie, dobrze? Dorcas obiecała. Wejdziesz i wyjdziesz, skończy się, zanim się obejrzysz, obiecuję.

 

Ja też cię kocham, myśli Regulus, ale nie wypowiada tych słów. Nie jest w stanie.

 

— Chodź — mówi Syriusz, podnosząc się. — Wszystko będzie dobrze, Regulus. Obiecuję. Chodź, musimy porozmawiać.

 

— Pójdę znaleźć sobie jakieś zajęcie — mamrocze Remus, podnosząc się na nogi jednocześnie z Regulusem.

 

Syriusz marszczy brwi, patrząc na niego.

 

— Nie bądź śmieszny. Ty też idziesz. To znaczy... cóż, tylko jeśli chcesz. Nie musisz, oczywiście, że nie, ale...

 

— Oczywiście, że idzie — mruczy Regulus, przeciskając się obok Syriusza i przewracając oczami. Och, doprawdy. Naprawdę nie może pojąć, jak Syriusz nie dostrzega, że Remus pragnie tylko jednego - być przy nim. Idioci.

 

— No cóż, najwyraźniej idę z wami — mówi Remus z ironicznym rozbawieniem, podążając za nimi przez pokój Regulusa.

 

Syriusz mruczy coś pod nosem, co wywołuje parsknięcie Remusa, a Regulus przyspiesza kroku, bo naprawdę ceni sobie prywatność bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, więc odmawia bycia intruzem podczas ich głupiego flirtowania. Nie żeby szczególnie tego chciał, ale mimo wszystko.

 

Gdy Regulus wychodzi z korytarza, na moment się zatrzymuje, bo widzi Jamesa spacerującego z laską, najwyraźniej oswajającego się z nią. Ćwiczącego. Pozwalającego, by stała się przedłużeniem jego ciała, ponieważ musi na niej polegać teraz, a także w przyszłości, kiedy będzie jej potrzebował. Ten widok sprawia, że Regulus chciałby cofnąć czas i urwać pierdolonym Axus łeb.

 

I właśnie to. To właśnie to. Samo patrzenie na Jamesa przenosi go z powrotem. Sam jego widok popycha go na skraj, gdzie jest gotów zabić dla niego, gotów umrzeć dla niego. Balansowanie na krawędzi jest przerażające. Nie chce już tam być.

 

Gdy James się odwraca, unosi wzrok, po czym również się zatrzymuje. Regulus widzi, jak jego dłoń zaciska się na rączce laski, a mimo to jego oczy pozostają łagodne. Smutne. Pełne uwielbienia. W jego spojrzeniu widać miłość. Regulusowi brakuje jego okularów.

 

— Cześć — wita się James, sprawiając wrażenie spokojnego.

 

— Cześć — odpowiada Regulus, równie spokojnie, mimo że ta wymiana zdań wydaje się tak strasznie nieadekwatna po wydarzeniach poprzedniej nocy. Regulus pragnie znów wtulić się w jego ramiona. Regulus pragnie, by już nigdy nikt go nie dotknął.

 

— Ja, ech... — James odchrząkuje i delikatnie stuka laską o podłogę. — Radzę sobie z nią coraz lepiej. Ból jest dziś trochę mniejszy. Nie powinienem wyglądać na kompletnego idiotę, gdy będę wchodził na scenę, więc to... no wiesz, miłe, jak sądzę.

 

W tym momencie Regulus zwykle powiedziałby i tak zawsze wyglądasz jak idiota, ale nie potrafi się do tego zmusić, bo byłoby to kłamstwo. James nigdy nie wygląda jak idiota, a już na pewno nie wtedy, gdy opiera się na lasce. Wygląda pięknie. Zawsze jest taki piękny.

 

Między nimi istnieje bariera. Coś ciężkiego, co blokuje i sprawia, że Regulus czuje się nieswojo. To naprawdę niezręczne. Bez względu na to, przez co przeszli, nigdy nie było między nimi niezręcznie; nigdy nie byli niepewni, jak się zachować; nigdy nie czuli się naprawdę niekomfortowo w swojej obecności, i Regulus uświadamia to sobie dopiero teraz, bo to pierwszy raz, kiedy coś takiego się wydarzyło. Nienawidzi tego.

 

— Chodź tutaj, Regulus, usiądź — woła łagodnie Pandora, poklepując miejsce obok siebie ze współczującym uśmiechem.

 

Regulus odwraca wzrok od Jamesa i rusza, by właśnie to zrobić, jednak zatrzymuje się po kilku krokach. Spogląda ponownie na Jamesa, który przełyka ślinę, gdy ich spojrzenia się spotykają. Przez sekundę, gdy patrzą sobie w oczy, Regulus słyszy w oddali odliczanie do rozpoczęcia igrzysk. Czeka na wystrzał armaty, ale ten nigdy nie nadchodzi.

 

— Wyglądasz... dobrze. Z tą laską. Albo nie, nie... — Regulus wzdycha, już wyczerpany. Ignoruje fakt, że Remus i Syriusz kręcą się przy wejściu do korytarza, a Pandora wstrzymuje oddech, wszyscy wpatrują się w niego, jakby wyrosła mu druga głowa. — Nie wyglądasz jak idiota, o to mi chodzi.

 

W tym momencie James zwykle uśmiechnąłby się i powiedział: nie, nie, powiedziałeś, że wyglądam dobrze, powtórz to jeszcze raz, ale tego nie robi. Nie mówi nic. Regulus odwraca się i idzie usiąść obok Pandory, spuszczając wzrok.

 

Jamesa prowadzą do jego własnego krzesła, podczas gdy Remus i Syriusz siadają obok siebie, naprzeciwko Pandory i Regulusa. Trzymają się za ręce, a ich nogi przylegają do siebie, czego Regulus stara się nie zauważać. To należy tylko do nich, do nikogo innego. Regulus myśli, że mógłby zabić każdego, kto ośmieliłby się uznać, że ma prawo do jakiejkolwiek części tej relacji, a potem uświadamia sobie, że musi przestać natychmiast przeskakiwać do myśli o morderstwie przy każdej rzeczy, która mu przeszkadza. Nigdy nie chciał, żeby stało się to jego nawykiem.

 

— Dobrze, nie mamy zbyt wiele czasu, więc nie będę owijać w bawełnę — oznajmia Pandora. Przesuwa się nieco, by móc patrzeć jednocześnie na Regulusa i Jamesa. — Znowu będziecie przepytywani przez Ritę i, podobnie jak ostatnim razem, nie będzie to przyjemne doświadczenie.

 

— Mało powiedziane — mruczy Syriusz, brzmiąc dziwnie nerwowo, co jest dla Regulusa pierwszą wskazówką, że coś jest... nie tak. Natychmiast czuje, jak kiełkuje w nim podejrzenie.

 

— Rita będzie rozmawiać o tym, co wydarzyło się na arenie — mówi stanowczo Pandora, całkowicie rzeczowo i bez owijania w bawełnę tylko po to, by ich oszczędzać, co Regulus, trzeba przyznać, docenia. — To oznacza wszystko. Każdego, kogo zabiliście. Każdego, kogo straciliście. Będzie zadawać pytania; będzie chciała, żebyście opowiedzieli o swoich uczuciach w tych momentach; będzie domagać się wyjaśnień powodów stojących za każdym waszym ruchem i każdą decyzją, którą podjęliście.

 

Żołądek Regulusa skręca się w supeł, a jego wzrok przesuwa się na Jamesa, który jest tak nieruchomy, że wygląda jak wykuty z kamienia. Jego twarz jest pozbawiona wyrazu i sprawia wrażenie, jakby miał się rozchorować.

 

— Nie możecie, pod żadnym pozorem, reagować agresywnie na cokolwiek, co ona powie — oświadcza ostro Pandora, a w jej głosie pojawia się ostrość, która sprawia, że Regulus sztywnieje, odwracając głowę, by na nią spojrzeć. — Nie wolno wam sugerować, że winicie Hallow, Riddle'a czy same Głodowe Igrzyska. Obaj weźmiecie pełną odpowiedzialność za wszystko, co się wydarzyło, rozumiecie?

 

— Czy ty sobie żartujesz? — Co zaskakujące, te słowa padają z ust Remusa. Brzmi na absolutnie wściekłego. — Przecież oni nie są...

 

— Nie obchodzi mnie to — syczy Pandora, posyłając mu ostre spojrzenie, które sprawiłoby, że mniej odważny człowiek cofnąłby się, ale Remus tego nie robi. Jeśli już, to wydaje się tylko bardziej nieustępliwy.

 

— Remus — odzywa się cicho Syriusz — przestań.

 

Co takiego? — wypala Remus, gwałtownie odwracając głowę, by spojrzeć na Syriusza szeroko otwartymi oczami. — Ty...

 

— Proszę, nie patrz tak na mnie — chrypi Syriusz, a jego twarz wykrzywia się w bolesnym grymasie, gdy spuszcza wzrok. — Ja... wiem, że to... wiem, jak to wygląda, ale ona ma rację.

 

— Jest coś, czego nam nie mówicie — stwierdza Regulus, gdy tylko to sobie uświadamia. Przenosi spojrzenie między Syriuszem a Pandorą. Syriusz unika jego wzroku. Pandora nie.

 

— To, przez co przeszliście ty i James, nie jest waszą winą. Żaden z was nie ponosi odpowiedzialności — mruczy Pandora, a jej głos łagodnieje. — Niestety, kluczowe jest, żebyście i tak skłamali. Nie wolno wam przyznać, że wszystko, co się wydarzyło, było poza waszą kontrolą. Nawet... Regulus, nawet gdy wspomni o Evanie, nie możesz zareagować gniewem.

 

Regulus zaciska szczękę.

 

— Nie mów o nim.

 

— Właśnie tak. Nie możesz tego robić — mówi Pandora, a jej oczy przepełnione są żalem. — Musisz... Wiem, że to trudne…

 

— Nie, ty nie wiesz — i to, co zaskakujące, mówi James. Regulus patrzy na niego i widzi, że on też jest wściekły, a jego oczy płoną gniewem. — Nic nie wiesz. Nie masz pojęcia. Nie było cię tam i nigdy nie będziesz musiała tam być, i ty... ty...

 

Pandora przełyka ślinę.

 

— Tak, właśnie to. Absolutnie nie możecie tego robić. Ta złość, którą w sobie nosicie, obaj, nie może wyjść na jaw podczas tego wywiadu. Nawet jeśli jestem waszą przyjaciółką, wciąż jestem częścią Hallow, a wy czujecie do mnie urazę. — Unosi spokojnie dłoń, gdy Regulus otwiera usta, by coś powiedzieć. — Macie do tego pełne prawo. To niesprawiedliwe. Wina leży po stronie Hallow i Riddle'a, i faktycznie, ja nie wiem. Ale to nie może mieć znaczenia. Na scenie to nie może mieć znaczenia.

 

— Więc mamy po prostu wyjść na scenę i... i udawać, że nie wiemy, że ci wszyscy ludzie, którzy zginęli, nigdy by nie zginęli, gdyby nie to wszystko? — warczy James.

 

— Tak — szepcze Pandora. — Przykro mi, ale tak.

 

James prycha pogardliwie.

 

— Pieprzyć to. Nie mogą po prostu trwać w niewiedzy. Nie mogą po prostu…

 

— James — przerywa Regulus, jego głos jest cichy i wydrążony, niemal pusty. Bo on wie. Bo myśli o Gideonie, myśli o Fabianie. Bo jest pewien, że Syriusz nigdy nie zgodziłby się na ich wymuszone posłuszeństwo, gdyby nie niebezpieczeństwo czekające na nich w przypadku odmowy.

 

Nie — cedzi przez zęby James, patrząc na niego gniewnie. — Ci, którzy odeszli, zasługują na więcej. Zasługują na więcej, Regulus. Vanity... — Jego głos załamuje się przy jej imieniu i James wzdryga się, gdy tylko je wypowiada. Przełyka ślinę i kręci głową. — Ona zasługuje na więcej. Była zbyt młoda. Była... nie mogłem... nie byłem w stanie jej uratować, a ona była zbyt cholernie młoda i ja... ja odmawiam...

 

— Oni nie żyją, James — chrypi Regulus. — Wszyscy nie żyją.

 

— Regulus — mówi James, patrząc na niego z wyrazem czystej zdrady, wyglądając na całkowicie zdruzgotanego tymi słowami.

 

— Wiesz, kto nie jest martwy? — ciągnie Regulus. — Twoi rodzice. Moi rodzice. Syriusz. Barty. Oni nie są martwi, James, i jeśli chcemy, żeby tak pozostało, powinniśmy robić to, co nam każą.

 

— Co? — James rozgląda się dookoła, zrywając się do przodu w nagłym przypływie paniki, a strach w jego oczach sprawia, że Regulus napina się, automatycznie gotowy zabić wszystko, co go przeraża - ale tego nie może zabić. To przerażające. — J-ja nie rozumiem.

 

— Igrzyska nadal trwają — mruczy Regulus, zamykając oczy i wypuszczając powietrze w potwornej mieszaninie wyczerpania i ulgi. Jest tak zmęczony, ale czuje się niemal... lepiej, na samą myśl, że wciąż ma powód, by tak skupiać się na przetrwaniu.

 

Niebezpieczeństwo wciąż tu jest. Jest tutaj. Z jakiegoś powodu ta świadomość go wyostrza. Oczyszcza jego umysł. Sprawia, że łatwiej mu się skupić, oddychać, nie czuć się tak zagubionym.

 

— Jawne przeciwstawianie się Hallow jest niebezpieczne, James — chrypi Syriusz i gdy Regulus otwiera oczy, widzi, że on również wygląda na zmęczonego. Prześladowanego. Regulus teraz rozumie. Syriusz wchodzi na arenę każdego roku, nawet jako mentor. To uświadomienie jest miażdżące. — Nie chcę... nie chcę cię przestraszyć, ale to kluczowe, żeby żaden z was nie sprawiał wrażenia buntowniczego w jakikolwiek sposób, nawet przypadkowo.

 

— Och — mówi cicho Remus, osuwając się do tyłu, a jego twarz wykrzywia się, jakby nagle też wszystko zrozumiał.

 

— Czy moi rodzice są w niebezpieczeństwie? — żąda James. — Syriusz, powiedz mi.

 

— Oni... nie, ale oni... mogliby być — szepcze Syriusz, zaciskając powieki, jakby sama myśl o tym przerażała go tak bardzo, że chce ją po prostu wyprzeć ze świadomości. — Jeśli coś pójdzie nie tak, mogliby być. Wszyscy moglibyśmy być.

 

To osiada między nimi wszystkimi, ciężkie i duszące. James opada z powrotem na krzesło, a jego dłonie drżą na kolanach. Regulus zastyga w bezruchu. Przepraszam, myśli. Evan, tak bardzo cię przepraszam.

 

— Dobrze — wykrztusza w końcu James. — Dobrze, ja... zrobimy to. Pójdziemy tam i będziemy grać w ich głupią grę.

 

— Jeśli to pomoże, w zasadzie dam wam gotowy scenariusz — mamrocze Pandora. — Kiedy Rita zacznie mówić o ludziach, którzy zginęli, o tych, których straciliście, możecie reagować żalem. Możecie mówić o tym, jak za nimi tęsknicie. Możecie o nich opowiadać, to w porządku, ale nie możecie wspominać, jak niesprawiedliwe jest to, że ich zabrakło. Nie możecie sugerować, że ktokolwiek ponosi winę za ich śmierć poza tymi, którzy ich zabili. Nie możecie się złościć ani przechodzić do defensywy, i... Cóż, najlepiej będzie, jeśli będziecie udawali, że ich współczucie jest pomocne.

 

— Czy możemy powiedzieć, że nie chcemy o tym rozmawiać? — pyta Regulus.

 

— Nie — szepcze Pandora. — Przepraszam.

 

— W takim razie podpowiedz mi, co mam powiedzieć — szepcze Regulus, przełykając z trudem ślinę. — Cokolwiek, Pandora, proszę.

 

— Jeśli nie wiesz, co powiedzieć, po prostu... po prostu powiedz, że nigdy ich nie zapomnisz — mówi mu smutno Pandora. — Powiedz, że ich poświęcenie na zawsze pozostanie w twoim sercu. — Bierze głęboki oddech i prostuje ramiona. — Jest jeszcze coś, co jest... co jest naprawdę ważne, i nie spodoba wam się to.

 

— Nigdy mi się nie podoba — mamrocze Regulus. — O co chodzi?

 

Spojrzenie Pandory przesuwa się na Jamesa, zatrzymując się na nim, więc Regulus również na niego patrzy.

 

— James, to, co zrobiłeś na końcu, kiedy zagroziłeś, że zażyjesz truciznę, jeśli nie pozwolą wam obojgu z Regulusem wrócić do domu... To był akt buntu. Zbyt buntowniczy.

 

— Co? — chrypi James, a jego oczy rozszerzają się. — Ale ja... ja nie próbowałem... nie chciałem…

 

— Wiem. Wiemy, że nie próbowałeś lekceważyć systemu ani buntować się przeciwko porządkowi, ale mimo to znajdą się tacy, którzy tak to odbiorą — mówi Pandora napiętym głosem. — Dlatego musisz aktywnie rozwiać te przypuszczenia, podkreślając swoją jedyną prawdziwą motywację.

 

Powoli wzrok Pandory przesuwa się na Regulusa, a za nim podąża spojrzenie Jamesa. Po chwili Regulus rozgląda się i dostrzega, że Syriusz i Remus również się w niego wpatrują, ale wciąż potrzebuje sekundy, by zrozumieć, co się dzieje. Gdy dociera do niego sens sytuacji, wybucha ostrym śmiechem i zrywa się na równe nogi.

 

— O nie — warczy Regulus. — Absolutnie nie.

 

— Reggie — wzdycha ciężko Syriusz.

 

— Nie! — wybucha Regulus. — Nie możecie poważnie oczekiwać, że znowu... znowu to zrobię. Że dam im pieprzony spektakl, znowu. Że będę udawał romans dla przetrwania, znowu.

 

Syriusz pochyla się do przodu i unosi obie dłonie, by potrzeć nimi twarz, a potem patrzy znad swoich dłoni prosto na Regulusa i szepcze:

 

— Przepraszam.

 

— Co niby mamy zrobić? — pyta James cicho, przygaszony.

 

— Będziecie musieli przekonać wszystkich - i naprawdę mam na myśli wszystkich - że chodziło wyłącznie o miłość — oznajmia Pandora z takim samym żalem w głosie jak Syriusz. — Że to, co wydarzyło się na końcu, wynikało z desperacji, bo jesteście zakochani. Że wszystko, co zrobiliście, cała wasza motywacja, wypływała z miłości. Musicie pokazać się jako… szczęśliwi i będący razem. Para. Wiarygodna para, którą wszyscy pokochają.

 

— Nie zrobię tego — syczy Regulus. — Nie. Nie, Syriusz.

 

— Nie masz wyboru — mówi Syriusz, kręcąc głową. — Jeśli to ma się udać, musisz to zrobić. To jest... to naprawdę jest kwestia przetrwania, Regulus, i przepraszam, tak bardzo przepraszam...

 

— Odpierdol się! — wybucha Regulus, odwracając się i przeklinając siarczyście, czując, jakby miał się zaraz rozpaść na kawałki.

 

— Regulus. Reg, chodź tutaj.

 

— Odwal się, James, ciebie też to dotyczy.

 

Regulus — warczy James, a jego głos jest na tyle ostry, że Regulus faktycznie zatrzymuje się i wypuszcza powietrze z irytacją, odwracając się z gniewnym spojrzeniem. — Przestań zachowywać się jak dzieciak i chodź tutaj.

 

— Powinienem był cię zabić — oświadcza Regulus.

 

— Ale tego nie zrobiłeś. Oto konsekwencje, kochanie. — James posyła mu wymuszony uśmiech i pochyla się do przodu, chwytając swoją laskę i trzymając ją od dołu, gdy wyciąga rękę, by zahaczyć rączką o ramię Regulusa, pociągając go. — Powiedziałem, chodź tutaj.

 

— Nie zrobię tego — upiera się Regulus, mimo że podchodzi bliżej z ponurą miną.

 

James patrzy mu prosto w oczy.

 

— Moi rodzice mogą być w niebezpieczeństwie, więc tak, zrobisz to. Będziesz trzymał mnie za rękę, będziesz się do mnie uśmiechał i powiesz całemu światu, że kochasz mnie tak bardzo, że wskoczyłeś do tej rzeki, bo nie wyobrażałeś sobie życia beze mnie. Będziesz się uśmiechał, gdy powiem wszystkim, jak bardzo cię kocham, i będziesz słuchał, gdy wyjaśnię, że planowałem wypić tę truciznę, bo nie mogłem żyć bez ciebie, i odwzajemnisz mój pocałunek, gdy się do ciebie nachylę. Wyjdziemy razem na tę scenę i będziemy udawać, że jesteśmy tak zakochani, że aż nas to doprowadza do szaleństwa, i będziemy tak przekonujący, że nawet my sami będziemy mieli trudności z odróżnieniem, co jest prawdziwe, a co nie. Rozumiesz?

 

— W porządku — szepcze Regulus, niezdolny oderwać wzroku od intensywnego spojrzenia Jamesa.

 

— Zrobisz to — powtarza stanowczo James.

 

Regulus powoli wypuszcza powietrze i chrypi:

 

— W porządku. Zrobię to.

 

— W porządku — mamrocze James, a jego wyraz twarzy szybko zmienia się z jednego rodzaju intensywności w inny, zupełnie odmienny, co wywołuje kolejne nieszczęsne trzepotanie w piersi Regulusa. Och, to trzepotanie serca wciąż tu jest. Myślał... cóż, myślał, że już minęło. Głos Jamesa jest łagodny, gdy mówi: — Cieszę się, że się zgadzamy.

 

— Dobrze — mówi Regulus, bezradnie wpatrując się w twarz Jamesa. — Dobrze, tak, zdecydowanie... właściwie to wcale się nie zgadzam, ale…

 

— Ale i tak zrobisz to, co mówię — wtrąca James, przeszywając Regulusa nieustępliwym spojrzeniem, trzymając go w pułapce, aż zostają tylko oni dwaj, a nic innego nie istnieje.

 

— Tak — wypala Regulus, nieco sztywno i z wysiłkiem, jakby jego mózg nie dostawał wystarczająco dużo tlenu. Och, jak on nienawidzi Jamesa Pottera.

 

— No, to coś nowego — zastanawia się James. — Ciekawe, jak mi się to udało.

 

Regulus bierze krótki, urywany oddech. Jego klatka piersiowa drży przy wdechu, co jest... cóż, właściwie dość żenujące. Napięcie jest tak gęste, że czuje, jakby mógł przez nie przepłynąć, a do tego tak pomieszane z jego zdezorientowaniem, że nie jest całkiem pewien, czy za chwilę się pokłócą, czy może…

 

Nie. Nie, nie, nie. Absolutnie nie. Regulus robi zdecydowany krok w tył, obserwując, jak James mruga, jakby właśnie został z impetem przywrócony do własnego ciała. Regulus odwraca wzrok, powstrzymując chęć odchrząknięcia.

 

Syriusz wygląda teraz na bardzo skrępowanego.

 

Pandora kaszle.

 

— Świetnie. No to, ekhm, omówmy szczegóły.

Chapter 29: Przekonanie

Chapter Text

— Tęsknię za Fabianem — mruczy James, szarpiąc kołnierzyk swojego garnituru. Jego ramię ociera się o Dorcas, która idzie między nim a Regulusem, prowadząc ich do Syriusza i Pandory.

 

Regulus jest cichy, właściwie milczy, odkąd wyszedł z Dorcas w garniturze, który dla niego wybrała. Jamesa zostawiono z dwójką ludzi, którzy nie odzywali się do niego - bardzo w stylu Hallow, w najgorszy możliwy sposób, zupełnie inaczej niż Fabian i Gideon, którzy tacy nigdy nie byli, i niż Dorcas, która nadal taka nie jest.

 

— Wiem. Ja też — odpowiada Dorcas, a kiedy spogląda w jej stronę, napotyka przeszywające spojrzenie. — Przyzwyczaj się do zachowywania tego dla siebie, James.

 

— Wiesz, co się stało — mówi James, przenosząc spojrzenie na Regulusa, który marszczy brwi. — Widziałaś naszą rozmowę na arenie. Kiedy o tym rozmawialiśmy, mam na myśli.

 

Dorcas wyraźnie się waha, po czym kręci głową.

 

— Nie pokazali tego, ale... domyśliłam się.

 

— Oni...

 

— Nie. Nie podawaj mi szczegółów.

 

— Jesteś w niebezpieczeństwie? — pyta ostrożnie Regulus.

 

— Och, nie martwcie się o mnie, kochani — mówi Dorcas z łagodnym uśmiechem, choć w jej oczach pojawia się coś, co James odbiera jako powagę. — Potrafię o siebie zadbać. Wy dwaj musicie się martwić tylko o to, żeby przetrwać wywiad, tak?

 

— Będziesz wśród publiczności? — mamrocze James z nadzieją, bo oddałby wszystko, żeby móc się uczepić wzrokiem znajomej twarzy.

 

— Nie, nie tym razem — mówi cicho Dorcas.

 

Nie odzywają się już więcej, nawet gdy docierają do drzwi. Przez chwilę wszyscy tam stoją, a potem Dorcas kiwa głową w stronę dłoni Jamesa i lekko wyciąga rękę, prosząc o pozwolenie na dotyk. James wychodzi jej naprzeciw, spodziewając się, że ściśnie jego dłoń w geście wsparcia, ale ona unosi ją do ust i składa pocałunek na wierzchu jego palców.

 

— Och — mówi James. — Um.

 

— Zapytaj Syriusza, co to znaczy — mówi zamyślona Dorcas, opuszczając jego dłoń z uśmiechem błąkającym się na ustach. W końcu ściska jego rękę, po czym odwraca się do Regulusa, również wyciągając dłoń w jego kierunku. — Mogę?

 

Regulus wyraźnie się waha, po czym kręci głową. Dorcas nie wydaje się urażona, po prostu przyjmuje odmowę milczącym skinieniem, oferując mu mały, ciepły uśmiech. Regulus nie odwzajemnia uśmiechu, ale jego twarz nieco łagodnieje i coś między nimi przepływa, czego James do końca nie rozumie. Jest to jednocześnie kruche i mocne, coś, co tylko oni potrafią pojąć, coś, co wydaje się istnieć między nimi od chwili, gdy Dorcas pomogła mu się przygotować.

 

James jest absurdalnie zazdrosny o tę więź. Pragnie, dość gwałtownie, przeciąć cokolwiek to jest i przywłaszczyć sobie. To paskudne uczucie, zaborczość i zazdrość, więc tłumi je z wewnętrznym obrzydzeniem. Takie sytuacje zdarzają się coraz częściej; te drobne zmiany, które są tak wyraźne, najgorsze części jego osobowości ujawniają się w nim bardziej otwarcie od czasu opuszczenia areny.

 

Gdy Dorcas się odsuwa, nachyla się i otwiera drzwi, wpuszczając ich do środka, po czym zamyka je za sobą i prawdopodobnie odchodzi. Pandora i Syriusz są już w pomieszczeniu i oboje natychmiast przerywają szeptaną rozmowę, gdy James i Regulus wchodzą do środka.

 

— Cudownie — mówi Pandora ze sztucznym uśmiechem. — Obaj wyglądacie wspaniale. Chodź, James, usiądź. Mamy jeszcze trochę czasu.

 

— Lepiej mi się stoi — mamrocze James, stukając laską o podłogę na wyjaśnienie. To dziwny ból, z którym musi sobie radzić, bo czasem noga boli go, gdy siedzi zbyt długo, a czasem gdy stoi zbyt długo. Powoli się poprawia, krok po kroku, a może po prostu uczy się lepiej z tym żyć.

 

— Wszystko w porządku? — pyta Syriusz, podchodząc bliżej i przenosząc zatroskane spojrzenie między Regulusem a Jamesem.

 

— Tak, w porządku — odpowiada James, choćby tylko po to, by go uspokoić, a Regulus w ogóle nie reaguje.

 

— Macie około dziesięciu minut — oznajmia Pandora, biorąc głęboki oddech i powoli go wypuszczając. — Syriusz i ja chcieliśmy zapytać, decyzja należy do was, ale możemy usiąść wśród publiczności podczas wywiadu, jeśli wolicie…

 

— Tak — mówią James i Regulus idealnie jednocześnie, bez cienia wahania w głosie. Regulus przełyka ślinę i spuszcza wzrok, gdy twarze Pandory i Syriusza jednocześnie łagodnieją, a James wypuszcza drżący oddech. — Tak, proszę. Dziękujemy.

 

— Oczywiście — mruczy Pandora.

 

Syriusz odchrząkuje, mocno mrugając.

 

— To znaczy, że musimy już iść. Zobaczymy się tam, dobrze?

 

— Gdzie będziecie siedzieć? — pyta James ochrypłym głosem.

 

— W pierwszym rzędzie — zapewnia go Syriusz.

 

— Zostawimy was, żebyście... się przygotowali — mówi Pandora, przypominając im o tym, co muszą zrobić i jak się zachować, jakie role muszą odegrać. Wygląda na cholernie zmartwioną tym wszystkim, nawet gdy kiwa im głową i wsuwa rękę pod ramię Syriusza, oboje szepczą pożegnania i życzenia powodzenia, zanim odchodzą.

 

Gdy zostają sami, tylko James i Regulus, zapada cisza - tak głęboka, że aż głośna i odbijająca się echem. James dopiero po chwili zdaje sobie sprawę, że obaj wstrzymują oddech.

 

Jak oni mają to zrobić?

 

James nie chce tego robić. Wszystko w nim się przeciwko temu buntuje, bo nigdy nie chciał znów się tu znaleźć, tylko udając. Zmuszony do odgrywania przedstawienia. Do udawania. Jest aż nazbyt świadomy, że wszystko, co zaraz zrobią, nie będzie prawdziwe, i to nie jest sprawiedliwe. Kiedyś mogli mieć coś prawdziwego. Okno możliwości zdaje się zamykać coraz bardziej z każdym kolejnym żądaniem, które muszą spełnić.

 

Najgorsze jest to, że James jest przytłoczony poczuciem winy za powiedzenie Regulusowi, że i tak to zrobi, bez względu na to, czego tamten chce lub nie chce. To trochę przyprawia Jamesa o mdłości, ale dla swoich rodziców będzie tego wymagał. Zrobi to. Zrobi wszystko, żeby zapewnić im bezpieczeństwo, żeby zapewnić bezpieczeństwo im wszystkim, bez względu na to, jak bardzo to boli. Jeśli nic innego, Regulus zdaje się to rozumieć.

 

James wypuszcza powietrze i mimo wszystko przeprasza.

 

— Przepraszam.

 

— To nie twoja wina — mamrocze Regulus.

 

— Nie, ale ja... — James przełyka ślinę i zaciska powieki, po czym mocno opiera się na lasce, odwracając się w jego stronę. — Nie powinienem był mówić do ciebie tak... jakbyś nie miał w tym żadnego wyboru.

 

— Nie mam — mówi po prostu Regulus. — Ty też nie.

 

— Wiem, ale ja…

 

— Przestań, James. Ja byłem... cóż, miałeś rację. Zachowywałem się jak dzieciak, tylko dlatego, że to wszystko mnie denerwuje, ale i tak skończyłbym dokładnie tutaj, robiąc to samo. Ty po prostu... pomogłeś mi szybciej dojść do tego wniosku, to wszystko. I... i nie udawaj, że nie przechodzisz przez to samo.

 

— Po prostu... nienawidzę tego — wyznaje James.

 

Regulus powoli kiwa głową.

 

— Wiem. Wierz lub nie, ale to właśnie sprawia, że to wszystko jest bardziej znośne. Jeśli to dla ciebie cokolwiek znaczy, nie ma nikogo innego, z kim wolałbym tkwić w tej beznadziejnej sytuacji.

 

— To znaczy dla mnie bardzo wiele — szepcze James i naprawdę tak jest, choć nie wie nawet, co z tym zrobić. Nie wie, jak sobie z tym poradzić. Nie jest przyzwyczajony do tego, że Regulus jest... słodki? Nie, to nie to słowo. Raczej nie jest przyzwyczajony do tego, że Regulus jest choćby odrobinę otwarty na koncepcję ich dwóch, że nie prycha i nie reaguje szyderstwem na samą wzmiankę.

 

— Ja... James, boję się — szepcze Regulus, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami, i mimo że James widział go już pokrytego krwią, wciąż wygląda tak niewinnie. — Nie wiem, jak to robić. Nie jestem w tym dobry. Zerwaliśmy wczoraj częściowo dlatego, że nie potrafię tego robić.

 

Cóż, szczerze mówiąc, to... sporo do przepracowania. James nawet nie wie, od czego zacząć. W jego głowie panuje kompletny chaos.

 

— Zerwaliśmy? To dla mnie nowość. Nie wiedziałem, że byliśmy razem.

 

— Nie byliśmy — mówi Regulus, wydając z siebie ciężkie westchnienie.

 

— Racja — mówi James, marszcząc brwi. Próbuje to sobie jakoś poukładać, po czym po prostu się poddaje. — Racja, tak. To jest... Cóż, przypuszczam, że to całkiem w naszym stylu. Udało nam się zerwać, nawet nie będąc razem. Tyle z naszych planów, by nie być jedną wielką tragedią.

 

Usta Regulusa wyginają się w smutnym uśmiechu.

 

— Zawsze tak blisko, a jednak nigdy wystarczająco blisko. Przynajmniej jesteśmy konsekwentni.

 

— Szczerze mówiąc, wolałbym nieco namieszać — przyznaje James nieśmiało, a Regulus parska śmiechem. — Słuchaj, jeśli chodzi o... to wszystko, myślę, że pomoże nam pamiętać, że jesteśmy w tym razem.

 

— Tak, ale ty wiesz, jak być... — Regulus przygryza wargę, marszcząc brwi. — To znaczy, ty... ty tak dobrze potrafisz kochać ludzi. Po prostu... Robisz to lepiej niż ktokolwiek, kogo znam. — James czuje ciepło rozlewające się w jego piersi, gdy uświadamia sobie, że Regulus brzmi, jakby go podziwiał za to. — Ale ja? Jestem w tym cholernie beznadziejny. Nigdy mi to nie wychodzi.

 

— Pozwolę sobie nie zgodzić się z tym — protestuje James, a Regulus patrzy na niego z niedowierzaniem. James marszczy brwi. — Regulus, miłość nie jest... Kiedy mówię o miłości, nie mam na myśli wyłącznie miłości romantycznej, wiesz o tym, prawda? Miłość jest... to nie tylko romans. Jest we... wszystkim. W życiu. W powiewie wiatru. W słońcu i śniegu. Jest wszędzie, w nas i wokół nas, nawet po prostu... we krwi. Miłość może być też krwią. Przelaną krwią. Krwią w naszych żyłach. Krwią płynącą w ludziach wokół nas.

 

Regulus wpatruje się w niego szeroko otwartymi oczami, z lekko rozchylonymi ustami. Szczerze mówiąc, to sprawia, że James czuje się absurdalnie onieśmielony. Regulus wygląda... cóż, oto on, gwiazda, a to on jest oczarowany.

 

James czuje, jak jego żołądek wywraca się na drugą stronę z powodu nagłej migracji motyli, i musi gwałtownie odchrząknąć, zanim kontynuuje.

 

— To, co chcę powiedzieć, to że bez względu na to, co sądzi Hallow, miłość romantyczna nie jest celem, który każdy powinien czuć potrzebę osiągnięcia. Niektórzy ludzie nie odczuwają tego w ten sposób i to nie znaczy, że w ich życiu nie ma miłości. Nikt nie potrzebuje miłości romantycznej, by czuć się spełnionym jako osoba. Nie każdy jej pragnie, a są też tacy, którzy po prostu nie są gotowi - i wszystko to jest w porządku. To nie oznacza braku miłości ani tego, że robisz coś źle. Nie robisz, Regulus, obiecuję.

 

— Wiem, że niektórzy ludzie tego nie pragną - miłości romantycznej, znaczy się - i masz rację, mówiąc, że to w porządku i że nie jest ona konieczna, ale ja... ja chcę... ja... — Regulus zatrzymuje się, przełykając z trudem, a James czuje, jakby jego serce pękało. Regulus gwałtownie potrząsa głową, odchrząkując. — Zresztą, to nie... Nie potrafię ogarnąć tej całej... miłości z żadnej strony, James. Jestem... jestem w tym naprawdę beznadziejny.

 

— Regulus — mówi James cicho.

 

— Nie wiem, jak sprawić, by ludzie mnie kochali — wyrzuca z siebie ochryple Regulus — i nie wiem, jak prawidłowo odwzajemniać miłość.

 

— Myślę, że jesteś dla siebie zbyt surowy — mówi mu szczerze James. — Miłość to nie tylko coś, co się wypowiada; przede wszystkim to coś, co się czuje. Jeśli to czujesz, to już to robisz. A ty to czujesz, Reg, wiem, że tak. Jeśli nie dla nikogo innego, to dla Syriusza.

 

— Chciałbym móc to powiedzieć — chrypi Regulus. — On powinien to usłyszeć.

 

— On wie — szepcze James łagodnie, składając obietnicę.

 

— Pięć minut — ostrzega ich ktoś, otwierając nagle drzwi, po czym natychmiast wychodzi. W oddali słychać wiwatujący tłum, a głos Rity dociera do nich, elektryzując wszystkich.

 

Cały kolor natychmiast odpływa z twarzy Regulusa, a on sam w ułamku sekundy wygląda na przerażonego, kompletnie przestraszonego, co budzi coś w Jamesie. Bezwzględny, opiekuńczy instynkt rozlewa się w jego piersi, sprawiając, że nagle łatwiej mu oddychać, zachować spokój. James da radę. Może pomóc Regulusowi i zatroszczyć się o niego. Tylko tym razem, chce zaopiekować się Regulusem i zrobić to właściwie.

 

James odwraca się plecami do drzwi, podchodząc bliżej do Regulusa, tak że staje się jedynym, co Regulus widzi. To przynajmniej zdaje się pomagać. Cicho pyta:

 

— Mogę cię dotknąć?

 

— Musisz — szepcze Regulus.

 

— Jeszcze nie. Więc pytam. Czy mogę cię dotknąć teraz, gdy jesteśmy tylko my, gdy nie wynika to z przymusu? — nalega James, ściszając głos.

 

Regulus wpatruje się w niego, po czym przełyka ślinę.

 

— Nie.

 

James nie wie, czy Regulus mówi to tylko po to, by móc to powiedzieć, póki jeszcze ma taką możliwość, czy też naprawdę nie chce być dotykany, ale tak czy inaczej, James zamierza to uszanować. Poczeka tu, aż Regulus będzie gotowy, aż będzie na to przyzwalał, choćby Hallow miało pójść do diabła.

 

— W porządku — mówi po prostu James. Wyciąga dłoń, tę, która nie trzyma laski. — Kiedy tylko będziesz gotowy, Regulus, i ani chwili wcześniej. I to wszystko, co zrobimy. Tylko trzymanie się za ręce. To będzie musiało wystarczyć.

 

— To nie wystarczy — szepcze Regulus.

 

James nie odwraca wzroku.

 

— Trudno, ich problem, prawda?

 

— Pocałuj mnie — wypala Regulus, a James podskakuje, jego dłoń drga w powietrzu. Twarz Regulusa natychmiast oblewa się czerwienią. — Ja... znaczy, tam na scenie. Dam radę znieść jeden pocałunek. Mały. Krótki, najlepiej. Przynajmniej raz, James. Jeśli... jeśli nie masz nic przeciwko.

 

— Czy to dla ciebie w porządku? — pyta cicho James.

 

— Myślę... myślę, że ty będziesz jedyną rzeczą, z którą dam sobie radę tam na scenie — mówi mu cicho Regulus.

 

— Ale czy na pewno ci to nie przeszkadza? — pyta ponownie James.

 

— Tak — mruczy Regulus, a James przygląda się jego oczom, upewniając się, że mówi prawdę.

 

— Czas na was — oznajmia osoba, która wraca do nich. Regulus przełyka ślinę i zamyka oczy. James ani drgnie.

 

— Ani chwili wcześniej, niż będziesz gotowy — przypomina James Regulusowi, unosząc nieco dłoń, która opadła, gdy zaskoczył go prośbą o pocałunek. Regulus otwiera oczy i patrzy na niego, znowu wyglądając, jakby był oczarowany. Zdumiony. Pełen uwielbienia. To sprawia, że serce Jamesa po prostu topnieje.

 

Mija chwila, potem kolejna, a potem jeszcze jedna, zanim Regulus wypuszcza powietrze jednym tchem i robi krok do przodu, wyciągając rękę, by chwycić dłoń Jamesa.

 

~•~

 

Regulus prawdopodobnie miażdży dłoń Jamesa, gdy wchodzą na scenę, a sala niemal drży od ogłuszających wiwatów i okrzyków ludzi, którzy bardzo wyraźnie okazują swój podziw i aprobatę. Regulus dostosowuje się do tempa Jamesa, pozostając u jego boku przez całą drogę do ich miejsc.

 

Rita promienieje, patrząc na nich. Gdy okrzyki zachwytu cichną, Regulus wyobraża sobie, jak poderżnąłby jej gardło, po czym z trudem powstrzymuje grymas na myśl o tym.

 

— Cóż — Rita wypuszcza powietrze — myślę, że mówię w imieniu wszystkich, gdy powiem, że to absolutna przyjemność znów was oboje zobaczyć.

 

— Cała przyjemność po naszej stronie, Rita — odpowiada James, prezentując swój najbardziej czarujący uśmiech, starannie przyklejony do twarzy. Regulus doskonale widzi przez tę maskę, ale James wciąż jest piękny, nawet gdy odgrywa przedstawienie. Dlatego właśnie na niego patrzy Regulus. Na Jamesa. Tylko na Jamesa.

 

Regulus zmusza się, by przestać myśleć o tym, jak bardzo popieprzona jest cała ta sytuacja, bo czuje, jak niepokój i gniew zaczynają w nim narastać. To zbyt ryzykowne w tym miejscu. Nie może tego spieprzyć; nie może być odpowiedzialny za sprowadzenie większego niebezpieczeństwa na ich życie i na życie tych, na których im zależy. Zamiast tego, studiuje sposób, w jaki rzęsy Jamesa muskają jego policzki, gdy ten mruga, zapisując ten obraz w pamięci.

 

— I oto jesteście, razem z Regulusem — mówi Rita. — Walczyliście tak zaciekle, by tu dotrzeć. Oboje walczyliście tak zaciekle.

 

— Po prostu walczyliśmy o siebie nawzajem — odpowiada jej James.

 

— Czy tak? — pyta Rita, po czym następuje długa chwila ciszy. Ktoś z tłumu kaszle, a wtedy Rita chichocze, co wywołuje więcej śmiechu wśród publiczności. — Regulus?

 

Mrugając, Regulus odrywa wzrok, by zobaczyć, że Rita patrzy prosto na niego z uniesionymi brwiami.

 

— Przepraszam, co?

 

— Wydajesz się nieco rozproszony przez Jamesa, mój drogi — droczy się Rita.

 

— Och. Cóż, tak, ja... — Regulus zerka na Jamesa, po czym po prostu nie przestaje na niego patrzeć, bo woli to niż spoglądanie na kogokolwiek innego. Widok Jamesa jest teraz jedynym źródłem pocieszenia dla Regulusa. Ale ma do odegrania pewną rolę, więc zastanawia się nad najbardziej mdlącą odpowiedzią, jakiej mógłby w tej chwili udzielić i decyduje się właśnie na nią. — Musisz mi wybaczyć, Rita. Trudno mi patrzeć gdziekolwiek indziej, gdy on jest w pobliżu.

 

— No, czyż to nie jest słodkie? — grucha Rita, a tłum wyraźnie daje do zrozumienia, że się z nią zgadza. — Rozumiem to doskonale. Młoda miłość, zwłaszcza po bitwie, którą obaj o nią stoczyliście - oczywiście, że cieszycie się swoimi zdobyczami. Ty w szczególności, Regulus, walczyłeś bardzo zaciekle. Muszę przyznać, że zaskoczyła mnie twoja determinacja, by chronić Jamesa.

 

— Czułem, że to jedyna rzecz, która ma znaczenie — mruczy Regulus i może to kłamstwo, ale może jest w tym też trochę prawdy. Tak naprawdę nie wie, ale jest pewien, że to coś, co wszyscy chcą usłyszeć. I faktycznie, tak jest.

 

— Wiecie, zazwyczaj rozmawialibyśmy o waszym czasie na arenie, ale chciałabym poświęcić więcej czasu na rozmowę o was dwojgu. Powiedziałabym, że wszyscy jesteśmy zaintrygowani waszą historią, ponieważ kryje się za nią znacznie więcej, niż początkowo sądziliśmy — zastanawia się Rita, a Regulus czuje jednocześnie przypływ ulgi i strachu. — Więc najpierw załatwmy sprawy związane z areną. Zaczynając od ciebie, Regulus, chciałam porozmawiać o Evanie.

 

Prosto z mostu, bez wahania, bez owijania w bawełnę - i Regulus jej nienawidzi. Nienawidzi jej za to, bo nie jest... nie jest gotowy. Nie chce rozmawiać o Evanie. Chce rozmawiać z Evanem, ale Evana tu nie ma, i to boli. Wciąż boli.

 

— Evan — chrypi Regulus, jego głos mimowolnie staje się ciężki, gdy w końcu odwraca wzrok od Jamesa, choć tylko nieznacznie. Dostrzega Syriusza w pierwszym rzędzie, tuż obok niego siedzi Pandora, i oboje wyglądają na całkowicie neutralnych, jakby - w każdej chwili - ktoś mógł spojrzeć w ich stronę, by zobaczyć ich reakcje.

 

— Tak, Evan — mówi Rita, jej głos jest łagodny, ale to wszystko udawane. Tak naprawdę wcale jej nie zależy. Przesłodzony ton jej głosu działa Regulusowi na wszystkie nerwy. — Zbliżyliście się do siebie, a on pomógł zarówno tobie, jak i Jamesowi. Myślę, że jego śmierć złamała serca nam wszystkim. Twoje z pewnością złamała.

 

— Był moim przyjacielem — szepcze Regulus i nawet stąd widzi napięcie wokół oczu Syriusza, mieszaninę bólu z powodu tego, co Regulus przeszedł, i strachu o to, co przeżywa teraz. Regulus przełyka z trudem ślinę i opuszcza wzrok na swoje kolana. — Był moim przyjacielem i ja... nigdy go nie zapomnę. Jego poświęcenie na zawsze pozostanie w moim sercu.

 

Najgorsze jest to, że to prawda.

 

— Wyryłeś coś na drzewie obok niego — mówi Rita, a Regulus czuje, jak jego serce podskakuje, bo to... to nie jest dobre. To cholernie niebezpieczne. Nie powinien był tego robić, ale jakaś jego część wciąż tego nie żałuje. — „Hallow jest Pustką". Co to znaczy?

 

Wiesz doskonale, co to znaczy, myśli Regulus. Wszyscy wiecie, co to znaczy. Wszyscy jesteście pustką, wydrążeni i puści, jedynie skorupy istot ludzkich, zajmujące miejsce tych, którzy zasługują na życie, podczas gdy większość z was nie. Evan powinien tu być. Wy wszyscy powinniście być martwi.

 

To nie to, co mówi Regulus. Został poinstruowany, co ma powiedzieć, a mianowicie:

 

— Jego stratę odczuli wszyscy, jestem tego pewien. Hallow stało się puste bez niego, od momentu, gdy odszedł tamtej nocy. Wiem, że wszyscy pogrążyliście się w żałobie tak samo jak ja. Choć czułem się pusty po jego śmierci, wiem, że byliście ze mną.

 

Nie mogłoby to być dalsze od prawdy, i znowu Regulus myśli: Przepraszam, Evan, tak bardzo cię przepraszam.

 

— Bardzo dobrze ujęte. To była tragedia dla nas wszystkich — oznajmia Rita, a tłum wydaje z siebie ciche, współczujące pomruki zgody. Żadne z nich nie zasłużyło na to prawo i Regulus musi włożyć prawdziwy wysiłek, by nie zareagować gwałtownie. James ściska jego dłoń mocniej, jakby powstrzymywał go w miejscu, przypominając, by zachował spokój. — Chciałabym porozmawiać o kilku innych szczególnych momentach dotyczących pozostałych trybutów. Na przykład Mulciber. Odciąłeś mu rękę i muszę zapytać, co skłoniło cię do tego?

 

— Sprawił, że James się wzdrygnął — odpowiada po prostu Regulus. Brwi Rity unoszą się wysoko, co wywołuje w nim ogromny dyskomfort, ale nie daje tego po sobie poznać. — Powiedziałem mu, co się stanie, jeśli to zrobi. Został ostrzeżony.

 

— Cóż, nie mogę zaprzeczyć — przyznaje Rita z wyraźną satysfakcją. — A co z Irene? Był taki moment, wiesz, kiedy mówiła Jamesowi, że byłeś o nią zazdrosny. Czy to prawda?

 

— Kiedy niosłeś most, a ja wracałem z nią — wyjaśnia James, gdy milczał już zbyt długo, wyłącznie z powodu szoku. Irene umarła w męczarniach; zabił ją z litości i siedział przy niej, dopóki nie odeszła, a ich interesuje, czy był zazdrosny czy nie?

 

Regulus musi wziąć jeszcze chwilę, by powstrzymać się od wykrzyczenia tego wszystkim w twarz, ale maskuje to kaszlem, próbując wymusić nieśmiały uśmiech.

 

— Tak, cóż, zazdrość to chyba jedna z moich wad. Nie jestem na nią uodporniony.

 

— Więc jakaś część ciebie musiała czerpać satysfakcję z bycia tym, który oficjalnie ją zabił, prawda? — pyta Rita.

 

— Ja... — Regulus zmaga się z odpowiedzią, szczerze oszołomiony. Wie, czego chcą usłyszeć, ale po prostu... nie potrafi tego zrobić. Nie potrafi. — Nie, ja... myślę, że pod koniec byłem już po prostu…

 

— Głęboko w sercu wiedział, że ona nie stanowiła żadnego zagrożenia dla naszego związku — wtrąca się James z łatwością, a Regulus ściska jego dłoń w geście wdzięczności. — Nie ma się czego obawiać pod tym względem. Nikt inny nawet się nie umywa.

 

Ponownie, tłum przyjmuje to z wyraźną satysfakcją.

 

— Tak, ale wydawałeś się z nią flirtować — zauważa Rita, przenosząc spojrzenie między nimi, jakby próbowała znaleźć rysy w ich związku. — Przecież kiedy zasugerowała, że razem dobrze byście się bawili, zgodziłeś się, czyż nie?

 

— Owszem, tak było — przyznaje James spokojnie — mniej więcej pięć sekund po tym, jak poinformowałem ją, że nie jestem zainteresowany, ponieważ jedyną osobą, którą się interesuję, jest Regulus.

 

— Lojalny mężczyzna. Uwielbiamy to widzieć — komentuje Rita z ostrym uśmiechem, a Regulus musi znów skupić wzrok na Jamesie, żeby po prostu nie rzucić się na nią. Ludzie są naprawdę tacy krusi. Mógłby skręcić jej kark w kilka sekund. — Może porozmawiajmy teraz o tobie, James? Zacznijmy od Vanity.

 

Regulus czuje, jak James sztywnieje obok niego. Jego uśmiech zastyga na twarzy, a w oczach pojawia się ból, którego nie da się ukryć. A Rita... Och, Rita…

 

Dni Rity są policzone, do cholery.

 

~•~

 

— Vanity — wydusza z siebie James, próbując stłumić odruch wymiotny. Nie chce tego robić. Nie chce tu już być. Nigdy nie chciał tu być. Nie da rady. On…

 

Regulus nagle kładzie głowę na ramieniu Jamesa, przysuwając się bliżej i dosłownie przytulając się do niego na oczach całego świata. Ściska dłoń Jamesa raz za razem, a James zyskuje krótką chwilę wytchnienia, gdy tłum reaguje z aprobatą na ich okazywanie sobie czułości. To więcej, niż James spodziewał się po Regulusie, i wie, że Regulus robi to, próbując mu pomóc. James jest mu za to niezmiernie wdzięczny.

 

Rita pozwala, by to się działo, nawet jeśli wydaje się to ją denerwować. James zmusza się, by przejąć kontrolę nad sytuacją, zanim zrobi to ona.

 

— Tak, strata Vanity była bolesna — oznajmia James, a tłum natychmiast milknie. — Mogę tylko mieć nadzieję, że w jej ostatnich chwilach przyniosłem jej choć trochę ukojenia. Poznanie jej, nawet na tak krótki czas, było jednym z najlepszych doświadczeń w moim życiu i podobnie jak Regulus w przypadku Evana, nigdy o niej nie zapomnę i na zawsze zachowam ją w sercu.

 

James próbuje rozstrzygnąć, czy to prawda, czy nie. Część niego czuje, że tak, bo nie żałuje, że poznał Vanity, ale jednocześnie wciąż jest cholernie zdruzgotany jej śmiercią. Chciałby, żeby mógł ją uratować. Chciałby…

 

— To takie smutne, że Hodge ją zabił. I to chłopak, który jej się podobał, co czyni to jeszcze bardziej tragicznym — zastanawia się Rita, cmokając językiem. — Czy dlatego go zabiłeś, James? Żeby ją pomścić?

 

Jamesa zraniono w brzuch i bolało to mniej niż usłyszenie tych słów. Czy dlatego go zabiłeś? James go zabił. Czternastoletniego chłopca, dzień przed jego urodzinami, i James go zabił. Nie chciałem tego, myśli rozpaczliwie James, czując pieczenie w oczach, gdy zbierają się w nich łzy. Nigdy nie chciałem. Nigdy nie chciałem go zabić, ani nikogo zabić, i to nie była moja wina, ale była, i przepraszam, przepraszam, tak bardzo przepraszam.

 

— Hodge po prostu znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie — mówi cicho Regulus, głaszcząc kciukiem dłoń Jamesa. Unosi głowę i ciężko wzdycha. — To był tylko chłopak, który zadawał się z nieodpowiednim towarzystwem. To, co wydarzyło się między nim a Vanity, było tragiczne, ale nie wątpię, że obecność Jamesa w jej ostatnich chwilach sprawiła, że czuła się bezpieczna i kochana. On ma dar sprawiania, że ludzie tak się czują, bez względu na okoliczności. Wiem to najlepiej.

 

— Niewłaściwe miejsce, niewłaściwy czas. Tak, powiedziałabym, że to trafne określenie — Rita kiwa głową i składa dłonie na skrzyżowanych nogach. — Widzę, że nie możecie się doczekać, by opowiedzieć o łączącej was miłości. Nie martwcie się, już niedługo. Jest jeszcze jedna osoba, o której chciałabym porozmawiać. Peter.

 

— Peter — powtarza James, czując odrętwienie.

 

Rita mruczy z zadowoleniem.

 

— Widzisz, ty i Regulus nie mieliście okazji zobaczyć wszystkiego, co zrobił Peter, nie tak jak widownia. Nie tylko zdradził was wszystkich, co doprowadziło do śmierci tak wielu osób, ale także aktywnie szukał Bernice i Axus po zmianie zasad. Możesz tego nie wiedzieć, ale to on poszedł do nich. Sam wybrał, że zostanie śmierciożercą.

 

Chciał tylko wrócić do domu. Po prostu próbował przetrwać, myśli James, czując gulę w gardle. Chce to powiedzieć. Nawet teraz pragnie wierzyć w to, co najlepsze w ludziach. Może Peter nie był osobą, która postępuje właściwie w okolicznościach wywierających na nią presję, które doprowadziły go do brutalnej desperacji w walce o przetrwanie. Może był zdrajcą - wobec Jamesa, wobec Bernice, a na końcu nawet wobec samego siebie. Ale gdyby go tam nie było, gdyby nie chodziło o przetrwanie, czy kiedykolwiek zrobiłby coś złego? Nigdy nie lubił przemocy. Bał się. Chciał tylko wrócić do domu, nigdy nie wierzył, że mu się to uda, a potem już nie wrócił.

 

James ma okropne, chaotyczne, mieszane uczucia wobec Petera, bo choć bardzo chce w niego wierzyć, jest też na niego cholernie wściekły. Peter naprawdę go zdradził. Zdradził ich wszystkich. James nigdy by czegoś takiego nie zrobił. Wolałby wcześniej umrzeć.

 

Ale on zawsze był gotów umrzeć za słuszną sprawę, czyż nie? Peter... Cóż, James uważa, że on nigdy nie był.

 

James go nienawidzi.

 

James tęskni za nim.

 

— Nie potrafił mnie zabić — mówi w końcu James. Jego głos jest twardy, nieustępliwy jak stal. Tylko tyle jest w stanie powiedzieć. — Kiedy doszło co do czego, nie miał w sobie tego, by osobiście mnie zabić.

 

— Myślisz, że gdyby Bernice cię zabiła, byłby w stanie z tym żyć? — pyta Rita.

 

— Tak — chrypi James, bo tak właśnie uważa. Myśli, że gdyby to nie na Petera przypadł obowiązek zadania śmiertelnego ciosu, gdyby to on i Bernice siedzieli teraz tutaj, Peter potoczyłby swoje życie dalej. Czy opłakiwałby Jamesa?

 

James nadal nie wie.

 

— Co o tym sądzisz, Regulus? — Rita zwraca się do niego z zaciekawieniem.

 

— Myślę... — Regulus znów ściska dłoń Jamesa, a James nie wie skąd to wie, ale czuje, że tym razem to ostrzeżenie. Mówi mu, by się przygotował. Mówi mu, że nie spodoba mu się ta odpowiedź. James wstrzymuje oddech. — Nie obchodzi mnie to. Liczy się tylko to, że James tu jest, a ja jestem przy nim. Cała reszta... nie ma znaczenia. Nie obchodzi mnie to.

 

To takie okropne, okrutne stwierdzenie - a James nie wierzy w nie ani przez chwilę. Nie ma mowy, żeby Regulusa to nie obchodziło. Nie można przejść przez to wszystko, co oni przeszli, i zostać obdarzonym obojętnością, gdy wychodzi się na drugą stronę. Brak troski byłby łatwiejszy. Mniej by bolał.

 

Ale... cóż, jest coś istotnego w tym, że jednak im zależy. Nawet po tym wszystkim, wciąż mają w sobie zdolność, by się przejmować, a to coś znaczy. Cały ten gniew, ten ból, ta trauma - muszą to czuć, bo ludzie są ważni, a ci, którzy odeszli, zasługują na to, by się o nich troszczyć. Wszyscy oni, każdy z osobna, dwadzieścia dwie osoby, które nadal byłyby tutaj, gdyby świat nie był taki, jaki jest, gdyby świat był taki, jaki być powinien.

 

— Ach, cóż, miłość ma właśnie taki efekt — przyznaje Rita, chichocząc wraz z publicznością. — Dobrze, dobrze, przejdźmy zatem do tych ciekawszych części. — Jakby ci, którzy zginęli, byli tylko pozycjami na liście, przez którą przebiegła w pośpiechu, bo nikogo to tak naprawdę nie obchodzi. Na samą myśl o tym Jamesa mdli. — Chcę porozmawiać o waszej historii. Trzymaliście to przede mną w tajemnicy! Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, gdy dowiedziałam się, że James był twoją pierwszą miłością, Regulus.

 

— Moją jedyną miłością — Regulus szybko poprawia, jego głos jest cichy i słodki, a publiczność natychmiast wpada w szał.

 

Rita uśmiecha się szeroko.

 

— Twoja jedyna miłość, zatem. Bardzo słodkie. Jesteście po prostu przeuroczy, naprawdę. No dalej, zdradźcie nam szczegóły. Opowiedzcie więcej.

 

— Cóż — zaczyna powoli Regulus — jest tak, jak mówiłem w arenie. Miałem bardzo żenujące zauroczenie Jamesem przez jakieś pięć lat. Wystarczyło jedno spojrzenie na niego i... szczerze mówiąc, nie miałem żadnych szans. James... wiedział o tym.

 

— Byłeś bardzo oczywisty, kochanie — droczy się James.

 

Regulus posyła mu szybki uśmiech, ale jego spojrzenie jest ostre, co wyraźnie wskazuje, że ten temat wciąż jest dla niego drażliwy. James nie uważa, by Regulus miał jakikolwiek powód do zawstydzenia, ale oczywiście Regulus nie patrzy na to w ten sposób.

 

— Wiem. Z perspektywy czasu to było naprawdę upokarzające. Byłem kompletnie zadurzony.

 

— Czy Syriusz wiedział? — pyta Rita, zawsze ta od trudnych pytań. Och, jest podła. James zdecydowanie jej nie lubi.

 

— O moim zauroczeniu? Nie wiem. Syriusz, wiedziałeś? — woła Regulus, pochylając się, by spojrzeć na Syriusza, który natychmiast przybiera szeroki uśmiech, gdy wszystkie oczy zwracają się w jego stronę. Cóż, to jeden ze sposobów na poradzenie sobie z tym pytaniem. Pozwolić Syriuszowi się tym zająć. Jasne. James nawet o tym nie pomyślał, ale Regulus ma mentalność młodszego brata, więc James uznaje, że to ma sens.

 

Syriusz chichocze i wzrusza niedbale ramionami.

 

— Chyba wiedziałem, przynajmniej na początku. Po prostu zakładałem, że z tego wyrośniesz. Nie wiedziałem, że to było... aż tak poważne. Było to jednak urocze. Rumieniłeś się okropnie za każdym razem, gdy był w pobliżu.

 

— Dobra, dziękuję, nie potrzebujemy więcej twoich komentarzy — mówi Regulus, demonstracyjnie przewracając oczami, a sala wybucha śmiechem. James bezwiednie chichocze razem z pozostałymi.

 

— Ale z tego, co rozumiem, jednak z tego wyrosłeś — kontynuuje Rita, unosząc brew. — W rzeczywistości dałeś jasno do zrozumienia, że przez następne dziesięć lat go nienawidziłeś.

 

— Akurat w momencie, gdy ja straciłem dla niego głowę — wtrąca James z udawanym westchnieniem, próbując dać Regulusowi więcej czasu na znalezienie odpowiedzi. — Chyba mi się to należało. Nie byłem zbyt miły, jeśli chodzi o jego zauroczenie wcześniej. Właściwie to trochę się z niego nabijałem. Nie złośliwie. Byłem po prostu taki młody i nie potrafiłem dostrzec tego, co miałem tuż przed sobą.

 

— Cóż, ostatecznie wszystko dobrze się ułożyło — mruczy Regulus. Serce Jamesa ściska się boleśnie, bo nie, wcale nie. — Prawda jest taka, że czasem uczucia nie znikają, a czasem nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy. Myślałem... naprawdę myślałem, że mi przeszło, że nawet zacząłem go nienawidzić, ale gdy przyszło co do czego, okazało się, że to nieprawda. Między nami zawsze była miłość; zawsze będzie miłość. Mamy na to piętnaście lat dowodów.

 

— Wasza miłość jest tak wyjątkowa — mówi cicho Rita, a James słyszy, jak ludzie wśród publiczności szlochają. — Jest tak silna, że żaden z was nie wydawał się skłonny żyć bez drugiego. — Pochyla się i patrzy na nich z udawanym współczuciem w oczach. — Wiem, że będzie to trudne dla was obu, ale wróćmy do tego momentu, gdy zasada zmieniła się po raz drugi. Regulus, wszedłeś prosto do rzeki dla człowieka, którego kochasz. James, planowałeś umrzeć, gdyby on umarł. Opowiedzcie nam o tym.

 

— Po prostu... nie chciałem być bez niego. Jedyne, o czym mogłem myśleć, to jak go odzyskać — szepcze James, a kilka osób wciąga cicho powietrze. — Nic innego się nie liczyło, tylko on. Mieć go znowu przy sobie. Myśl o jego stracie... — Jego głos załamuje się w gardle, co akurat jest na rękę, więc pozwala na to. Poddaje się strachowi, desperacji, pozwalając wszystkim to zobaczyć. — Nie mogłem tego znieść. Chciałem tylko być z nim, żebyśmy byli razem.

 

— Oczywiście, James. Oczywiście — przytakuje łagodnie Rita, przenosząc wzrok na Regulusa. — A ty?

 

— Czułem to samo — mówi Regulus, a jego słowa brzmią tak szczerze, że niemal ocierają się o przesadę. James mocniej przyciska swoją nogę do nogi Regulusa. Więcej. Potrzeba więcej. Regulus nie próbuje ukrywać, jak drży jego oddech przy wydechu, a potem daje im więcej. Znacznie więcej. — Czułem, jakbym umierał, bo on umierał. Chciałem tylko, żeby był bezpieczny. Ja... zrozumiałem wtedy, że bez Jamesa nie ma domu. On jest moim domem, więc ja... cóż, nigdy nie miałbym domu, gdyby on umarł. Nie chciałem żyć dalej bez niego.

 

Tłum wydaje z siebie mieszaninę cichych westchnień i łkań, ale James odwraca głowę, by spojrzeć na Regulusa, który już na niego patrzy. James nie zamierza tego robić, ale łapie się na tym, że szuka czegoś w oczach Regulusa - tych jego oczach. James zna je tak dobrze i widzi w nich prawdę. Regulus nie kłamał.

 

James ostrożnie unosi dłoń, by objąć szczękę Regulusa, a ten bez wahania odwraca twarz, by przyjąć delikatny pocałunek, który James muska na jego ustach. Jest niewinny. Naprawdę słodki. Ledwie wyczuwalny i trwa zaledwie kilka sekund. Tłum mimo to szaleje.

 

Rita odsuwa się, wyglądając na zadowoloną.

 

— Cóż, jesteście po prostu uroczy, nieprawdaż? Kochamy waszą miłość, prawda? — Śmieje się i spogląda na tłum, gdzie wszyscy absolutnie tracą głowy z zachwytu i radości. Jamesa zdumiewa, że mogą być tak zaangażowani w romans, tak poruszeni miłością, a jednocześnie tak obojętni wobec śmierci, bólu, wobec wszystkiego, co jest nie tak w tym popieprzonym systemie, z którego tylko oni czerpią korzyści. Rita ucisza tłum, po czym znów skupia się na nich, promieniejąc. — Zatem, przypuszczam, że moje następne pytanie jest tym, na które wszyscy niecierpliwie czekamy odpowiedzi. Co dalej z wami dwoma?

 

Głos Regulusa jest cichy, tak cichy, gdy mówi:

 

— Myślę, że wrócimy do domu i będziemy dzielić półkę na książki, tańczyć późno w nocy przy kominku i nadrabiać mnóstwo straconego czasu...

 

James przymyka powieki, słuchając, jak Regulus opisuje to inne życie, którego nigdy nie mieli szansy doświadczyć - życie, w którym nie są jedną wielką tragedią. Przez krótką chwilę pozwala sobie udawać, że właśnie to ich czeka, otulając się tą myślą niczym kocem, mimo że wie, iż ich przyszłość będzie wyglądać inaczej. A powinna tak wyglądać. Zasługują na to po wszystkim, co przeszli. A jednak, tak nie będzie.

 

Jednak to, że nie jest to ich najbliższa przyszłość, nie oznacza, że nigdy jej nie doświadczą. Może pewnego dnia tam dotrą.

 

Może.

 

~•~

 

Syriusz wzdycha ciężko, wślizgując się do apartamentu. Napięcie opuszcza jego ciało, gdy tylko dostrzega Remusa i Pandorę siedzących w głównym pokoju z pochylonymi ku sobie głowami. Rozgląda się, ale nigdzie nie widać Jamesa ani Regulusa.

 

— Są w swoich pokojach. Po prostu potrzebowali trochę czasu — wyjaśnia Pandora. — Jak poszło?

 

— Wszystko załatwione — mruczy Syriusz. — Wyjeżdżamy jutro wcześnie rano. Muszę... powinienem z nimi porozmawiać, ale…

 

— Idź — wtrąca stanowczo Pandora. — Wiesz, jak to działa. Pożegnam was rano. Nie ma sensu żegnać się dzisiaj wieczorem.

 

— Poczekam na ciebie w twoim pokoju, jeśli nie masz nic przeciwko — mówi cicho Remus, wstając i nie patrząc Syriuszowi prosto w oczy. Jego ton jest przytłoczony, podobnie jak serce Syriusza.

 

Syriusz jest w stanie jedynie skinąć głową, podążając za Remusem wzdłuż korytarza i obserwując, jak ten wślizguje się do jego pokoju. Sam idzie dalej, zatrzymując się najpierw przy pokoju Jamesa. Delikatnie puka i zagląda do środka, gdzie zastaje Jamesa siedzącego na podłodze, opartego o ścianę obok łóżka, z laską ustawioną tuż przy nim.

 

Ostrożnie Syriusz podchodzi i siada naprzeciwko Jamesa, również na podłodze, opierając się o łóżko. Mimo że znajduje się bezpośrednio w polu widzenia Jamesa, ten zdaje się go w ogóle nie dostrzegać. Jego spojrzenie jest nieobecne, a wzrok utkwiony w bezwładnych dłoniach spoczywających na kolanach.

 

— James — mówi Syriusz, nie otrzymując żadnej odpowiedzi. Przełykając ślinę, Syriusz bierze głęboki oddech i próbuje ponownie. — James.

 

Tym razem James gwałtownie mruga, unosząc głowę akurat w momencie, gdy łza spływa mu po policzku, niemal jak spóźniona reakcja. Nieświadomie ściera ją, jakby nawet nie zdawał sobie sprawy z jej obecności, posyłając Syriuszowi lekki, zdezorientowany uśmiech.

 

— Och, Syriusz, nie słyszałem, jak wchodziłeś.

 

— Nic nie szkodzi — mruczy Syriusz, czując ucisk w sercu. Waha się, nie będąc do końca pewnym, czy powinien pytać, dlaczego James płacze. Bo właśnie o to chodzi, prawda? James ma niezliczone powody do płaczu. Syriusz wie, jak to jest nie chcieć o nich rozmawiać. Zanim jednak zdąży się zdecydować, James odzywa się pierwszy.

 

— Czy to wystarczyło? Mam na myśli ten wywiad.

 

— Jestem całkowicie przekonany, że tak. Ty i Regulus spisaliście się świetnie, James. Zrobiliście wszystko jak należy.

 

— Naprawdę? — szepcze James, a jego twarz drga lekko, po czym macha ręką, jakby chciał odgonić wszelkie implikacje tego pytania. — Nieważne. Więc wszystko powinno być w porządku?

 

— Powinno być — potwierdza Syriusz, bo jest tego niemal pewien. Wszyscy uwielbiają Jamesa i Regulusa, ich historię miłosną, ich szczęśliwe zakończenie. Nikt nie mówi o niczym innym, tylko o tym, jak bardzo się kochali, że odmówili życia bez siebie nawzajem - a jeśli mówią o tym, to nie rozmawiają o tym, jak James przez krótką chwilę trzymał całe Hallow za gardło, nawet o tym nie wiedząc, nawet nie próbując.

 

— Wracamy do domu jutro, prawda? — pyta James z nadzieją w głosie, jakby nie mógł się doczekać, a Syriusz nie może mieć mu tego za złe. Bez wątpienia pragnie znów zobaczyć swoich rodziców.

 

— Tak, wracamy do domu jutro — mówi cicho Syriusz.

 

— To już wszystko? Skończyliśmy?

 

Syriusz waha się, czując wewnętrzny ucisk, jakby miał zaraz... wylać się z siebie. Poczucie winy pełznie pod jego skórą, a on pragnie je z siebie wydrzeć.

 

— James…

 

— To jeszcze nie koniec — poprawia ponuro James. Przez dłuższą chwilę patrzy na Syriusza, po czym wybucha ochrypłym śmiechem. — Ach. Racja. To pieprzone tournée zwycięzców sześć miesięcy później. Opowiedz mi o tym.

 

— Racja — Syriusz przełyka ślinę. — Cóż, wiesz, jak to działa, bo mieliśmy zwycięzców w naszym dystrykcie każdego roku. Więc ty i Regulus będziecie musieli... Staniecie na scenie i wygłosicie krótką przemowę o poległych trybutach z każdego dystryktu.

 

— Krótką przemowę — powtarza beznamiętnie James.

 

— Nie martw się — mówi cicho Syriusz. — Pandora i ja napiszemy coś dla was obojga. To... to ważne, żebyście ty i Regulus pokazywali się jako zjednoczony front przez cały ten czas, i pomogłoby, gdybyście okazywali sobie czułość przed kamerami.

 

— Syriusz…

 

— Nie, okej, rozumiem. James, wiem, że to pojebane i ja... naprawdę przepraszam. Bardzo przepraszam. Nie... nie masz pojęcia, jak bardzo mi przykro.

 

James wzdycha.

 

— Nie obwiniam cię, Syriusz. Po prostu nie sądzę, że Regulus będzie... skłonny to zrobić. On i ja... cóż, zerwaliśmy. Tak przynajmniej powiedział.

 

— Byliście razem? — pyta Syriusz, zaskoczony, a także nieco urażony, że nikt go o tym nie poinformował. Kiedy, do cholery, to się stało?

 

— Nie, wcale nie. To też była dla mnie nowość, nie czuj się źle. — James kręci głową i unosi obie ręce w geście będącym mieszanką czułości, ironii i wyczerpania. — Prawdę mówiąc, Syriusz, przez połowę czasu nie mam pieprzonego pojęcia, co dzieje się w głowie twojego brata. Ale wiesz, najwyraźniej zerwaliśmy, więc to po prostu... Cóż, to do dupy, prawda?

 

Syriusz otwiera usta.

 

— Musisz się zgodzić i być tu dla mnie, bo jesteś moim najlepszym przyjacielem, a ja zostałem rzucony, nie będąc nawet w związku, co jest tak smutne i żałosne, że nawet nie wiem, od czego zacząć, więc zgodnie z umową przyjaźni jesteś zobowiązany mi współczuć — przerywa James, zanim Syriusz zdąży się odezwać.

 

Syriusz zamyka usta. Waha się, zbiera myśli, po czym stanowczo kiwa głową i mówi:

 

— Tak, to do dupy i bardzo mi przykro. Ja... James, naprawdę, jest mi przykro.

 

— To... w porządku — mamrocze James, wzdychając ponownie. Posyła Syriuszowi wymuszony uśmiech i odwraca wzrok. — Ale chodzi mi o to, że nie sądzę, by Regulus miał zamiar…

 

— Porozmawiam z nim — zapewnia Syriusz. — Kiedy nadejdzie odpowiedni moment, zajmę się tym. Nie musisz się teraz tym martwić, James. Najważniejsze jest to, że już jutro po południu znów zobaczysz swoich rodziców.

 

James nieco się rozluźnia.

 

— Tak. To jest... Tak, dziękuję.

 

— Za co ty mi właściwie dziękujesz? — pyta Syriusz, kompletnie zrezygnowany.

 

— Bo gdyby nie ty, w ogóle nie zobaczyłbym już moich rodziców — mówi James bez ogródek i mimo tego jak okropnie to zdanie brzmi, udaje mu się szczerze uśmiechnąć. — Uratowałeś mi życie, Syriusz. Uratowałeś życie Regulusa. Uratowałeś nas obu.

 

— Myślę, że wszyscy mieliśmy swój udział w ratowaniu siebie nawzajem — mówi cicho Syriusz, a James kiwa głową. Patrzą na siebie przez długi, bardzo długi czas, nie mówiąc ani słowa, z tak wieloma niewypowiedzianymi sprawami między nimi, że trudno przez to wszystko przebić się wzrokiem. Ale są tutaj. Przez chwilę obaj rozkoszują się absolutną wdzięcznością, jaką czują, że znów mogą po prostu istnieć razem.

 

— Powinieneś odwiedzić Regulusa — mówi w końcu James.

 

Syriusz kiwa głową, pochyla się do przodu, po czym zatrzymuje się i unosi palec.

 

— Ach, czekaj, mam coś dla ciebie. — Sięga do kieszeni swojej kurtki wyściełanej jedwabiem i wyciąga okulary Jamesa z lekkim uśmiechem. — Rozmawiałem z Dorcas po wywiadzie, sprawdzałem, co u niej i żegnałem się, a ona dopilnowała, żeby te okulary do ciebie wróciły.

 

James wpatruje się w okulary, po czym przełyka ślinę i wyciąga drżące palce, by je chwycić. Powoli podnosi wzrok na Syriusza i szepcze:

 

— Pomożesz mi wyjąć soczewki?

 

— Oczywiście — odpowiada natychmiast Syriusz, po czym przysuwa się bliżej, by właśnie to zrobić.

 

To dość skomplikowany proces, który w jakiś sposób doprowadza ich obu do cichego śmiechu, gdy Syriusz stroi miny do Jamesa z bliska, albo gdy James przypadkowo dźga się w oko, lub gdy Syriusz przemawia do rzęs Jamesa, jakby były świadome. Wspólnymi siłami udaje im się w końcu wyjąć soczewki - kolejny zaawansowany wynalazek Hallow, takie, których James nigdy nie musiał zmieniać i mógł w nich spać - a potem James zakłada okulary na nos, szybko mrugając.

 

Syriusz wpatruje się w niego.

 

— Wyglądam głupio? — wypala James, brzmiąc absurdalnie nerwowo, bardziej niepewnie i trwożliwie niż Syriusz kiedykolwiek go słyszał. Syriusz przypomina sobie, jak po powrocie do domu tak bardzo się bał, że jego skórzana kurtka nie będzie już leżeć na nim tak samo jak przed wejściem na arenę; pamięta, jak rozpłakał się rzewnie, gdy okazało się, że jednak pasuje.

 

— Nie, James — szepcze Syriusz. — Wyglądasz jak ty.

 

James powoli wypuszcza powietrze i sięga, by poprawić okulary na nosie, przygryzając wargę.

 

— Nie czują się tak dziwnie, jak się spodziewałem.

 

— Nosiłeś je przez całe życie — mówi Syriusz, wyciągając rękę i czule stukając w róg okrągłych oprawek. — Bez względu na to, jak to może wyglądać, arena, Hallow i to wszystko nie wymaże wszystkiego. Nie może. Nawet ze mną, nigdy nie mogło. Choć wiele może nam odebrać, są rzeczy, które zawsze będą nasze.

 

— Co jest twoje? — pyta James z ciekawością. — Co jest tą jedną rzeczą, którą nigdy nie zdołało ci odebrać?

 

Syriusz uśmiecha się do niego łagodnie.

 

— Ty.

 

— Nigdy bym cię nie opuścił, nie naprawdę. Nawet gdybym był... — James przerywa, po czym wyciąga rękę i przyciska zaciśniętą pięść do klatki piersiowej Syriusza, dokładnie na środku, pomiędzy płucami. Nie naciska mocno, ale Syriusz i tak czuje ten nacisk i przyjmuje go z wdzięcznością. To go uspokaja. — Zawsze jestem z tobą, Syriusz, bez względu na wszystko.

 

— Dobra, tak, wyjdę za ciebie i urodzę ci dzieci — mówi Syriusz z udawanym westchnieniem, a na jego twarzy pojawia się szeroki uśmiech, gdy James wybucha zaskoczonym śmiechem, opuszczając rękę, a jego oczy rozjaśniają się.

 

To pierwszy raz, kiedy James śmieje się - naprawdę śmieje - od czasu powrotu z areny, a Syriusz po prostu chłonie ten śmiech, pozwalając, by ogrzał go całego. Nie żeby zapomniał, jak miło jest widzieć radość na twarzy Jamesa; po prostu nie widział jej od tak dawna. Brakowało mu tego, naprawdę brakowało.

 

— Och, to spełnienie moich marzeń — żartuje James figlarnie, a jego oczy błyszczą. — No wiesz, obaj bracia Black? Wyobraź sobie...

 

— Czemu zawsze musisz wszystko dziwnie ujmować? — jęczy Syriusz, krzywiąc się, choć nie potrafi długo utrzymać tej miny, gdy James znowu się śmieje, głośno, serdecznie i radośnie, jakby był równie spragniony śmiechu, co Syriusz jego słuchania, i może właśnie dlatego żartuje, odgrywa scenki, próbuje i próbuje, nieustannie próbuje.

 

James śmieje się tak długo i tak intensywnie, że w końcu osuwa się na bok i zwija w kłębek na podłodze, najwyraźniej potrzebując chwili, by złapać oddech.

 

— O cholera, naprawdę tego potrzebowałem.

 

— Obaj tego potrzebowaliśmy — mruczy Syriusz z uśmiechem na ustach. Właściwie to nie śmiał się zbyt wiele, zbyt pochłonięty ulgą na widok śmiejącego się Jamesa, ale to stwierdzenie wciąż jest prawdziwe. — No dalej, wstawaj z podłogi, dziwaku. Przynajmniej połóż się na łóżku, do cholery.

 

— Wydaje się zbyt miękkie — mamrocze James. — I ja... nie chcę spać sam. Ja…

 

— Wrócę, jak tylko porozmawiam z Remusem — proponuje natychmiast Syriusz.

 

James zrywa się gwałtownie, zaciskając szczękę.

 

— Nic z tych rzeczy. Możesz przyjść, gdy Remus już pójdzie na noc, ale ani sekundy wcześniej. Dam sobie radę z czekaniem.

 

— James…

 

— Nie. Nie, Syriusz. Nic mi nie będzie, a ty... ty zasługujesz, żeby spędzić z nim czas, okej? On na to zasługuje. Po prostu... nie wiem... prześpij się z nim czy coś.

 

— Prześpij… — Syriusz odchyla się gwałtownie, wybałuszając oczy i jąkając się z niedowierzaniem. — Przepraszam, co takiego?

 

— Och. — James przygryza wargę. — Wy dwaj jeszcze do tego nie doszliście?

 

Syriusz mruga, patrząc na niego.

 

— To znaczy... My… okej, no, prawie... wiesz. —To upokarzające, ale Syriusz czuje, jak jego twarz robi się gorąca, a uszy płoną. Czuje się głupio, jak skromny mały pruderyjny chłopiec, który zaczyna się wiercić, gdy tylko pojawia się cokolwiek sugerującego seks, co jest absurdalne, bo nigdy taki nie jest w obecności... Cóż, jest taki tylko przy ludziach, którzy go znają, naprawdę go znają, a to, co pokazuje wszystkim innym - to nie jest prawdziwe. To fasada. Występ. To właśnie teraz, w całej swojej rumieniącej się, speszonej chwale, jest najbardziej szczery Syriusz Black.

 

— Prawie uprawialiście seks? — pyta James bez ogródek. W przeciwieństwie do Syriusza, nie ma z tym żadnego problemu. Jest kompletnym rozpustnikiem. Syriusz kocha go za to.

 

— Poniekąd. Coś w... tym rodzaju? Przerwaliśmy, zanim zaszło za daleko, nawet nie zdążyliśmy ściągnąć spodni — przyznaje Syriusz, zakrywając twarz dłońmi.

 

— Ach, frotaż — mówi James z czułością, wypuszczając tęskne westchnienie, a kiedy Syriusz zerka na niego, widzi w jego oczach wyraz, jakby ten wspominał coś w najdrobniejszych szczegółach.

 

— Mam nadzieję, że nie myślisz teraz o moim bracie.

 

— Ależ oczywiście, że myślę teraz o twoim bracie.

 

— James — jęczy Syriusz.

 

Chichocząc, James uśmiecha się do niego szeroko.

 

— Co? Tak naprawdę nigdy nie powinienem był tego przed tobą ukrywać. Powinienem był ci powiedzieć tego samego ranka, kiedy to się stało. Czułem się tak winny, że tego nie zrobiłem.

 

— Słuchaj, po prostu... oszczędź mi szczegółów, proszę — mówi Syriusz z wyraźnym napięciem. — Ogólne stwierdzenia w zupełności wystarczą. Właściwie, im mniej powiesz, tym lepiej się poczuję. Naprawdę nie musisz mi o tym wszystkim opowiadać. To mój młodszy brat, do cholery.

 

— No wiesz, i tak niewiele się wydarzyło. Nawet nie doszedł — mówi James ze smutkiem. Milknie na chwilę, a jego spojrzenie staje się nieco nieobecne. — Za to ja doszedłem, dzięki niemu, co było…

 

— Dobra, wystarczy — przerywa Syriusz, wymachując rozpaczliwie rękami w powietrzu. James mruga, patrząc na niego, po czym parska cichym śmiechem. — Naprawdę nie musiałem tego wiedzieć. To, czego faktycznie potrzebuję, nie ma żadnego związku z moim bratem.

 

— Jasne, wal śmiało.

 

— Um. Seks.

 

James unosi brwi.

 

— Tak?

 

— Jak? — pyta słabo Syriusz.

 

— Remus, ty szczęściarzu — wykrztusza James, śmiejąc się, a jego spojrzenie błyszczy rozbawieniem, gdy twarz Syriusza płonie rumieńcem. Zachwycony, James podciąga swoją niezranioną nogę i pochyla się do przodu, opierając na niej łokieć i podpierając brodę dłonią. — No dobrze, rozgość się, czas na poważną rozmowę.

 

— Mam dwadzieścia sześć lat, James. Nie jestem nieświadomy, jak to działa. Jestem dorosły.

 

— To o co właściwie pytasz?

 

— Um. Jakieś wskazówki? — mamrocze Syriusz, wykrzywiając twarz.

 

— Syriusz, szczerze mówiąc, myślę, że wszystko będzie dobrze, bo wy dwaj się lubicie i chcecie być razem. To ważniejsze niż jakakolwiek technika, i właśnie to sprawi, że będzie dobrze - to, co do siebie czujecie, emocje, przede wszystkim.

 

— Jasne, tak, ale chciałbym być w tym dobry.

 

— Och, jestem pewien, że będziesz wspaniały — zapewnia go James zachęcająco, po czym parska, gdy Syriusz rzuca mu gniewne spojrzenie. — Wiesz, nie mogę ci tak naprawdę powiedzieć, co masz robić. To jest inne dla każdego. Wszyscy lubimy to, co lubimy, i to nie zawsze jest to samo, i to... to wyjątkowe, żeby odkryć to samemu, żeby poznać siebie nawzajem. Rób to tylko dlatego, że tego chcesz - to pierwszy krok. Cała reszta? Po prostu rób to, co wydaje się właściwe i nie bój się komunikować.

 

— To wcale nie jest... pomocne — narzeka Syriusz.

 

— Ależ jest. Po prostu jeszcze tego nie widzisz. Przekonasz się. — James puszcza do niego oko, ale jego uśmiech jest łagodny. — No już, idź wyprostować sobie kręgosłup.

 

Dłoń Syriusza odruchowo wędruje do gardła, niczym kobieta chwytająca za sznur pereł, gdy patrzy na Jamesa kompletnie przerażony i wykrztusza:

 

— Wyprostować moje co?

 

— Albo, wiesz, wyprostuj jego kręgosłup — rozważa James z zamyśleniem, a jego oczy błyszczą rozbawieniem. — Cokolwiek ci odpowiada, i jemu też, jak sądzę.

 

— Jesteś zboczony — syczy Syriusz, gdy James znowu się śmieje, zakrywając usta dłonią. — Jesteś brudnym, sprośnym człowiekiem, Potter, i nie chcę, żebyś się zbliżał do mojego młodszego brata.

 

— Och, przy pierwszej nadarzającej się okazji pozwolę mu złamać mój kręgosłup wpół — oświadcza James, unosząc obie ręce i rozdzielając zaciśnięte pięści, jednocześnie wydając obsceniczny trzask gardłem. Wyraz czystego przerażenia na twarzy Syriusza sprawia, że James znów wybucha śmiechem.

 

Syriusz przez chwilę jeszcze udaje wielkie oburzenie, tylko po to, by James dalej się śmiał, ale moment w końcu mija, a James wydaje się… choć trochę lżejszy, przynajmniej na razie. To pewnie zasługa wielu różnych rzeczy: możliwości pośmiania się, świadomości, że jutro zobaczy Effie i Monty'ego, a nawet samej wiedzy, że Syriusz prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu uprawia seks, ponieważ tego pragnie, ponieważ jest w miejscu, w którym czuje się komfortowo, ponieważ ufa Remusowi na tyle, by to zrobić.

 

— Skoro już mowa o moim bracie — mówi Syriusz, gdy James się uspokaja — pójdę teraz sprawdzić, co u niego, ale wrócę później.

 

— Jeśli w ogóle będziesz w stanie chodzić — żartuje James.

 

— Dziwka — mamrocze Syriusz, podnosząc się.

 

— Pruderyjna dusza — odparowuje James. Milknie na chwilę, po czym lekko przechyla głowę. — Hej, widziałeś się z Dorcas, prawda?

 

— Tak.

 

— Powiedziała, żebym cię zapytał. Ona, um, pocałowała moją dłoń? Mówiła, że będziesz wiedział, co to znaczy.

 

— Ach, tak, to taka rzecz. W Hallow powszechne jest całowanie czyjejś dłoni, jeśli darzy się tę osobę szacunkiem. To znak podziwu — wyjaśnia Syriusz.

 

— Och — mówi James, mrugając. — To... dziwnie urocze?

 

— Bywa tak — przyznaje Syriusz z lekkim uśmiechem.

 

— Jasne — mruczy James. — Dzięki. No już, idź, im szybciej wyjdziesz, tym szybciej sobie ulżysz. I oczekuję wszystkich szczegółów.

 

Syriusz z czułością potrząsa głową i tłumi śmiech, gdy James woła za nim sugestywnie aż do samych drzwi. Przez chwilę musi się zatrzymać na korytarzu i po prostu odetchnąć, pozwalając sobie cieszyć się faktem, że wszedł do pokoju Jamesa, gdy ten płakał, a wychodzi, gdy James się śmieje. Syriusz nigdy tak naprawdę o tym nie myślał, ale być może on również sprawia, że Jamesowi jest lepiej, tak samo jak James robi to dla niego. To pocieszająca myśl.

 

Następny przystanek to pokój Regulusa. Syriusz puka, po czym zagląda do środka, wcale nie zdziwiony faktem, że Regulus przebywa na balkonie. Puka również w te drzwi, zanim ostrożnie wychodzi na zewnątrz. Regulus powoli się rozluźnia na jego widok, co za każdym razem wywołuje czułe ciepło w piersi Syriusza. Dobrze wiedzieć, że jest… bezpieczny dla Regulusa. Minęły lata, odkąd tak było. Syriuszowi tego brakowało.

 

— Czy wszystko spieprzyliśmy? — pyta ostrożnie Regulus.

 

— Wywiad? Nie, ty i James poradziliście sobie doskonale — zapewnia go Syriusz. — Ja... chciałem... przeprosić ponownie za...

 

— Nie — przerywa mu Regulus, kręcąc głową. — To nie twoja wina, Syriusz. Nie obwiniam cię. Wiem, że James też nie.

 

— Wszystko we mnie pragnie, żebym mógł to powstrzymać — wyznaje Syriusz. — To wszystko, Regulus.

 

— Wiem — mówi cicho Regulus, odwracając wzrok.

 

Syriusz odchrząkuje.

 

— James powiedział mi, że wy dwoje... zerwaliście?

 

— Nigdy nie byliśmy razem, nigdy nie dane nam było, ale... tak — odpowiada Regulus z ciężkim westchnieniem. Zerka na Syriusza i wzrusza ramionami w bezradnym geście. — Wiem, że to twój najlepszy przyjaciel, więc pewnie masz już przygotowaną całą przemowę o tym, jak go zraniłem, ale ja…

 

— Nie — przerywa stanowczo Syriusz. — Nie, nie mam. Żadnej przemowy. Żadnych gróźb, ostrzeżeń ani... niczego takiego. Nie dla żadnego z was. Cokolwiek się między wami dzieje, to jest... — Przełyka ślinę i uśmiecha się gorzko. — To sprawa twoja i jego, bez względu na wszystko. Nie mam na to żadnego wpływu, rozumiesz? Mogę - i będę - wspierać was obu w tej kwestii, w każdej kwestii, ale nigdy więcej się w to nie wmieszam, już nigdy.

 

Regulus mruga ze zdziwieniem.

 

— Och.

 

— Tak — mamrocze Syriusz ze wstydem, wciąż cholernie przybity tym, że musiał manipulować ich związkiem dla ich przetrwania.

 

— Więc to jest twój sposób... na bycie przy mnie w tej sprawie? — pyta Regulus sucho, unosząc brew.

 

Syriusz uśmiecha się nieśmiało.

 

— Jeśli tego potrzebujesz.

 

— To nie jest... — Regulus urywa, po czym spuszcza wzrok i wydobywa z siebie śmiech pozbawiony jakiejkolwiek wesołości. — Cóż, właściwie już się do tego przyzwyczaiłem.

 

— Reggie — mówi cicho Syriusz, kompletnie załamany.

 

— Wszystko i nic się nie zmieniło. Pragnę go i nienawidzę go. On chce spróbować, a ja nie jestem gotowy. Zawsze tak blisko, tak cholernie blisko, ale nigdy... — szepcze Regulus, zaciskając powieki, po czym unosi dłonie, by zakryć twarz, gdy jego ramiona drżą. Stłumiony szloch łamie serce Syriusza.

 

— Hej, hej, czy mogę... — Syriusz rzuca się do przodu, by uklęknąć przy krześle Regulusa, jego dłonie zawisają w powietrzu, a powstrzymanie się przed porwaniem brata w ramiona kosztuje go dosłownie całą siłę, jaką w sobie ma. — Czy mogę cię…

 

Regulus nie pozwala mu dokończyć, po prostu przechyla się na bok i wpada prosto w pierś Syriusza, pochylony i skulony, jakby próbował złożyć się w sobie aż do zniknięcia. Jest taki mały. Ma pięć lat, piętnaście, dwadzieścia pięć i jest młodszym bratem Syriusza. Zawsze jego młodszym bratem.

 

Syriusz obejmuje Regulusa ramionami i przytula go do siebie.

 

~•~

 

Remus podnosi wzrok, gdy drzwi się otwierają, a jego serce jednocześnie podskakuje i opada, gdy tylko widzi Syriusza, jakby próbowało się skurczyć i rozszerzyć w tym samym momencie. Syriusz jest tutaj, a jutro już go nie będzie.

 

— Cześć — szepcze Syriusz, zamykając za sobą drzwi.

 

— Cześć — odpowiada szeptem Remus.

 

Syriusz przełyka ślinę, jego jabłko Adama unosi się i opada, gdy niepewnie robi krok do przodu.

 

— Może to niesprawiedliwe z mojej strony, ale czy możemy... nie żegnać się dzisiaj? Czy możemy mieć choć jedną noc, kiedy nic nie jest nie tak? Czy możemy... Remus, czy możemy zostawić to wszystko na jutro i po prostu... cieszyć się tym, nami, teraz?

 

Remus wypuszcza powoli powietrze, bo czuje ulgę, tak niewspółmiernie wielką ulgę, że może odłożyć to wszystko choć na trochę dłużej. Jeszcze nie jest gotowy. Jeszcze nie chce tego stracić.

 

— Tak, oczywiście, że możemy — mruczy Remus.

 

— Ja... chcę, żebyś wiedział, że ja... — Syriusz bierze głęboki oddech i posyła mu delikatny, smutny uśmiech. — Przeszedłem przez coś niewyobrażalnego w ciągu ostatnich dwóch tygodni, a jedyną rzeczą - jedyną rzeczą, Remus - która sprawiła, że było to choć trochę znośne, byłeś ty. Nie zaznałbym nawet odrobiny ulgi ani skrawka radości, gdybym nie miał przyjemności cię poznać.

 

— Cóż, to z pewnością brzmi jak pożegnanie — karci go Remus, jego głos staje się ciężki od guli w gardle.

 

— Chcę tylko, żebyś wiedział, że być może to ja nalegałem, żebyś zdjął maskę, i być może to ja dałem ci przestrzeń, byś mógł żyć z podstawowymi prawami człowieka, które każdy powinien zawsze mieć — mówi ochryple Syriusz — ale tak naprawdę, Remus, to ty uwolniłeś mnie.

 

— Przestań — chrypi Remus, bo naprawdę... nie jest w stanie tego znieść. Czuje, że niebezpiecznie zbliża się do łez, jego oczy pieką i wilgotnieją, a on nie chce płakać. Nie chce zmarnować ani sekundy z Syriuszem na żałobę, gdy jeszcze go nie stracił. Może płakać później, sam, kiedy będzie ku temu powód.

 

Ale teraz Syriusz wciąż tu jest. Jest przy nim, a Remus kocha go mocno, desperacko, z przekorą, która sprawia, że jego serce śpiewa. To chyba odpowiednie, że pokochał tak głęboko coś, czego nie może zatrzymać. To bezinteresowna, łagodna forma namiętności, która będzie go nawiedzać niczym echo pustego domu, do którego nie ma gwarancji powrotu, a którego ciepła będzie zawsze pragnął. Patrzy na Syriusza i marzy o wspólnym gotowaniu posiłków, składaniu prania, zamykaniu drzwi przed snem, ignorowaniu burzy, która wstrząsa fundamentami domu, bo prędzej czy później i tak się zawalą.

 

Po prostu jeszcze nie teraz.

 

Proszę, jeszcze nie teraz.

 

— Och, och, proszę, nie płacz — Syriusz wypuszcza powietrze, natychmiast podchodząc bliżej, by ująć twarz Remusa w dłonie i unieść ją delikatnie, stając między jego nogami, gdy ten siedzi na brzegu łóżka. — Przepraszam. Tak bardzo przepraszam, nie to miałem na myśli. Nie, właściwie to miałem, ale ja... och, nie zniosę tego.

 

— Przepraszam — chrypi Remus. — Nie chciałem... Próbowałem się powstrzymać. Po prostu…

 

— Ciii, nie, oczywiście, że możesz — mamrocze Syriusz, ocierając kciukami łzy z czułością, która wywołuje nową falę spływającą po policzkach Remusa. — To znaczy, kompletnie łamie mi to serce, przyznaję, ale masz do tego pełne prawo. Masz wolność, by nawet to robić, a ja otrę każdą łzę. Mogę cię rozweselić? Mogę spróbować? Byłoby to w porządku?

 

Remus prycha słabym śmiechem, kąciki jego ust unoszą się lekko. Syriusz jest wyraźnie roztrzęsiony, niemal zdesperowany, i jest to osobliwie urocze. Remus dochodzi do szybkiego wniosku, że Syriusz wpada w panikę, gdy cierpią osoby, na których mu zależy; to cecha, którą dzieli ze swoim bratem. Remus nie potrafi dokładnie określić dlaczego, ale jest w tym coś jednocześnie uroczego i tragicznego. To, że sami są tak dobrze zaznajomieni z bólem, że kompletnie się gubią w momencie, gdy uświadamiają sobie, że ktoś, kto jest dla nich ważny, właśnie go doświadcza.

 

— Spróbuj — mówi cicho Remus.

 

Syriusz bez ostrzeżenia popycha Remusa lekko do tyłu, po czym wpełza prosto na jego kolana, sadowiąc się na platformie jego ud, gładząc policzki Remusa i przybliżając ich twarze tak blisko siebie, że ich nosy niemal się stykają. Remus automatycznie i instynktownie obejmuje Syriusza w talii, by upewnić się, że ten nie spadnie. Szczerze mówiąc, Remus czuje się już podniesiony na duchu.

 

— Nie płacz — grucha Syriusz, a jego usta wyginają się w uśmiechu, gdy pochyla się i całuje miejsce pod jednym okiem. — Twoje łzy kontrolują przypływy, wiesz? — Całuje pod drugim okiem. — Może dziś będziemy mieć spokojny ocean? Żadnych katastrof morskich. Nie ma nic gorszego niż zatopiony statek.

 

— Ale przecież tam właśnie znajdują się wszystkie skarby — żartuje Remus, mimowolnie się uśmiechając, a Syriusz natychmiast wygląda na zadowolonego.

 

— Jesteś skarbem, Remus Lupin — szepcze Syriusz, składając pocałunek w kąciku jego ust. — Moim skarbem, skarbem, który odnalazłem w tym zatopionym wraku miasta. Błyszczałeś w ciemności jak księżyc rozświetlający niebo, a ja cię znalazłem.

 

— Więc należę do ciebie? — szepcze Remus, przymykając oczy, gdy Syriusz muska ustami jego wargi. Właściwie nie powinien być tak zauroczony ideą przynależności do czegokolwiek czy kogokolwiek, biorąc pod uwagę jego sytuację, ale sama myśl o przynależności do Syriusza wywołuje w nim dreszcz ekscytacji.

 

— Mój — potwierdza Syriusz. — Cały mój.

 

Jest coś odurzającego w tonie Syriusza, w tej nucie zaborczości, która w nim pobrzmiewa, coś nieodwołalnego i wyrytego w kamieniu, niepodważalnego - i Remus w to wierzy. Coś w jego wnętrzu wzbiera w dzikim przytaknięciu i wie, że to prawda. Hallow nie może go mieć; należy do Syriusza. Remus jest jego.

 

Remus nie ma nic. Nie miał nic przez pięć lat. Żadnych posiadłości ani niczego, co mógłby nazwać swoim, więc nie można go winić za to, że wstrzymuje oddech, gdy Syriusz nachyla się i szepcze mu do ucha:

 

— A ja jestem twój. Jestem cały twój, Remus, wyłącznie i na zawsze.

 

Hallow nie może mieć również Syriusza, nie kiedy należy on do Remusa. Dobrze jest do kogoś przynależeć, właśnie tak, gdy jest to bezpieczne i pożądane, gdy jest to wybór, gdy jest to odkrycie, z którego obaj są zadowoleni. Syriusz odchyla się i całuje go, powoli i delikatnie, a Remus myśli, że pozwoliłby Syriuszowi się posiadać.

 

Myśli, że w najlepszym możliwym sensie, Syriusz już to robi.

 

To go nie przeraża, ani trochę.

 

Nigdy nie czuł się tak wolny.

 

To uczucie dodaje mu odwagi i Remus wsuwa dłonie pod koszulkę Syriusza, powoli przesuwając je w górę jego torsu. Syriusz mu pomaga, niedbałym ruchem zrzucając ją z siebie, a żaden z nich nawet nie zauważa, gdy ląduje na podłodze. To nie ma znaczenia, nic nie ma znaczenia, liczy się tylko to. Oni. Syriusz wydaje cichy dźwięk w ich nieprzerwany pocałunek, gdy nieco gorączkowo szarpie koszulkę Remusa, próbując ją z niego ściągnąć.

 

— Nie zamierzam tego podnosić — oznajmia Remus nieco bez tchu, odsuwając się na tyle, by Syriusz mógł ściągnąć z niego koszulkę i cisnąć ją na drugi koniec pokoju.

 

— W porządku. To... w porządku — jęczy Syriusz, przygryzając wargę, gdy przesuwa dłońmi po klatce piersiowej Remusa. — Gdybyś chciał, podniósłbym ją i przyniósł ci ją w zębach.

 

Remus stara się nie brać tego do siebie, ale natychmiast bierze to do siebie. Wypuszcza głęboki oddech, próbując zachować spokój. Nie działa, ale czuje, że zasługuje na nagrodę choćby za próbę.

 

— Syriusz, nie powinieneś mówić takich rzeczy. To... to ma na mnie wpływ, wiesz?

 

— Och, w takim razie po prostu będę kontynuował — mówi Syriusz, a słowa wylewają się z niego pospiesznie — bo celem jest seks. Bardzo dobry seks, miejmy nadzieję. Po prostu... wiesz, nago. My. Będący nadzy. W tym samym czasie. Dla... seksu.

 

— Syriusz — odpowiada Remus, bardzo się starając nie roześmiać, bo Syriusz jest tak czerwony, że wygląda to wręcz boleśnie.

 

— To był bardzo kiepski sposób, żeby zaproponować seks. Bardzo przepraszam — oznajmia Syriusz, wyglądając na całkowicie upokorzonego. — To nie... nie chciałem powiedzieć tego w ten sposób, ale... nawet nie wiem, jak to powiedzieć. Znaczy, właśnie to powiedziałem, ale chciałem powiedzieć to w sposób, który przynajmniej brzmiałby dobrze. Chodzi mi o to, że powinniśmy... cóż, jeśli byś chciał, moglibyśmy... um, mógłbyś absolutnie wyprostować mi kręgosłup.

 

Brwi Remusa wędrują wysoko, a Syriusz natychmiast wydaje z siebie przerażony odgłos, po czym spuszcza głowę i ukrywa twarz w dłoniach. Wbrew własnej woli Remus wybucha śmiechem i potrzebuje chwili, by się uspokoić, podczas gdy Syriusz kręci głową na boki i wypuszcza stłumione przekleństwa w swoje dłonie, raz za razem. Remus wyciąga ręce i odciąga dłonie Syriusza, uśmiechając się na widok głębokiego rumieńca na jego twarzy.

 

— Och, mogę, tak? — droczy się Remus.

 

— To wszystko wina Jamesa — szepcze Syriusz żałośnie.

 

Remus parska.

 

— Co James ma z tym wspólnego?

 

— Poszedłem do niego po rady dotyczące seksu, a on powiedział, że ty wyprostujesz mi kręgosłup - prawdopodobnie żartował, tak myślę - a potem stwierdził, że może ty chciałbyś, żebym ja wyprostował twój, i... i spróbowałbym, jeśli tego właśnie chcesz, ale szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, co do cholery robię — wyznaje Syriusz, wyraźnie roztrzęsiony.

 

— Wyglądasz teraz tak żałośnie — przyznaje Remus, a Syriusz wzdycha i tylko ponuro kiwa głową, co tylko potęguje jego ogólny żałosny wygląd. Remus ma ochotę go ugryźć. — Na twoje szczęście, ja wiem, co do cholery robię, i wiem dokładnie, jak cię rozweselić.

 

Syriusz odchrząkuje.

 

— Tak? W jaki sposób?

 

— Cóż, wątpię, żebym wyprostował ci kręgosłup, ale mogę przynajmniej obiecać, że sprawię, że poczujesz się dobrze — rozważa Remus.

 

— A ty? — pyta Syriusz, brzmiąc dziwnie niespokojnie.

 

Remus chichocze i wyciąga ręce, by objąć go ramionami.

 

— Och, nie martw się o to. Wszystko jest dobre, gdy robię to z tobą, Syriusz.

 

— No, to uspokajające — wzdycha Syriusz i najwyraźniej naprawdę tak jest, bo momentalnie się rozluźnia, akurat na czas, by wydać z siebie okrzyk zaskoczenia, gdy Remus wstaje i jednocześnie pociąga go za sobą. Syriusz patrzy na niego z niedowierzaniem, choć jego nogi instynktownie oplatają się wokół Remusa, by nie upaść.

 

— Nie patrz tak na mnie. Trzymam cię — mruczy Remus, przewracając oczami, gdy odwraca się, by obejść łóżko.

 

— Jesteś taki silny. To szaleńczo pociągające — wyrywa się Syriuszowi, gdy jego dłonie mocno zaciskają się na ramionach Remusa. — Czekaj, zapomnij o tym. Nie zgadzałem się na noszenie, Remus! To nie było częścią planów na seks!

 

— Potrzebujesz lepszych planów. To tylko dodaje uroku całej sytuacji — mówi mu Remus, zatrzymując się przy łóżku. — Poza tym, jesteś mój, prawda? To znaczy, że mogę z tobą robić, co mi się podoba.

 

Syriusz gwałtownie wciąga powietrze, oszołomiony tą nonszalancką uwagą. Jego usta formują idealny okrąg, gdy patrzy na Remusa z osłupieniem, niezdolny do wydobycia z siebie słowa. Kąciki ust Remusa drgają, po czym bez żadnego ostrzeżenia zrzuca Syriusza prosto na łóżko.

 

— Tak — wykrztusza Syriusz z opóźnieniem, wciąż wyglądając na oszołomionego. Leży bezwładnie na łóżku, dokładnie w miejscu, gdzie Remus go rzucił. — Tak, absolutnie. Ty... cokolwiek. Co tylko zechcesz.

 

Remus mruczy z namysłem.

 

— Przyjąłem do wiadomości. Szybkie pytanie, masz coś? Mam na myśli coś do bycia nagim w tym samym czasie i prostowania czyjegoś kręgosłupa rodzaju seksu.

 

Syriusz jęczy ponownie i zakrywa twarz ramieniem, ale posłusznie wskazuje na szafkę nocną przy swoim łóżku.

 

— Pandora mi to załatwiła... tak na wszelki wypadek.

 

— Miło z jej strony — mówi Remus łagodnie, tłumiąc śmiech, gdy Syriusz najwyraźniej próbuje się udusić własnym ramieniem z czystego zażenowania. Grzebie w szufladzie, szukając tego, czego potrzebuje, w myślach dziękując Pandorze, po czym spogląda czule na Syriusza. — Nie powinieneś się wstydzić, wiesz? Nie ma nic zawstydzającego w przyjemności.

 

— Odwal się, to jest cholernie krępujące — odpowiada Syriusz.

 

Remus chichocze i pochyla się, by wspiąć się wzdłuż ciała Syriusza, czekając, aż ten uniesie ramię, po czym schyla się, by go pocałować. Syriusz w końcu poddaje się temu, dość szybko zapominając o swoim zażenowaniu mniej więcej w momencie, gdy Remus wsuwa język do jego ust i wydobywa z niego jęk.

 

— Nadal się wstydzisz? — pyta Remus, odrywając usta, by całować wzdłuż linii szczęki Syriusza. Syriusz dyszy pod nim, głośno.

 

— O cholera, ani trochę — mówi Syriusz łamiącym się głosem, odchylając głowę do tyłu i obejmując ramionami barki Remusa, wsuwając dłonie w jego włosy.

 

— Wiem, że to był twój plan, ale jeśli chcesz przestać…

 

— Nawet się nie waż przestawać, Remus.

 

— Skarbie, jeszcze nawet nie zaczęliśmy — mówi Remus, odsuwając się, by spojrzeć na niego z rozbawieniem.

 

Syriusz wypuszcza głęboki oddech.

 

— Cholera, nawet nie zdążyliśmy jeszcze zdjąć spodni.

 

— Nie ma pośpiechu — szepcze Remus, pochylając się, by znów go pocałować, uzależniony od tego uczucia. Gdy się odsuwa, Syriusz podąża za jego ustami, z zamglonym spojrzeniem. — Po prostu pozwól sobie czuć się dobrze, Syriusz.

 

— Nie mam właściwie innego wyjścia, gdy jesteś w pobliżu — chrypi Syriusz, a jego powieki opadają, gdy Remus pochyla się, by zacząć całować jego klatkę piersiową. — Ja... ty sprawiasz, że wszystko wydaje się tak cholernie dobre przez cały czas. Jakby... jakby było tak dobre, że to musi być przestępstwo, właśnie tak dobre to jest.

 

Remus śmieje się cicho przy brzuchu Syriusza, składając pocałunek na wyblakłej bliźnie. Gwieździe w jego galaktyce. Unosi głowę, by spojrzeć na Syriusza, który patrzy na niego z dolną wargą przygryzioną zębami.

 

— Syriusz, powinienem ci przypomnieć, że to dosłownie jest przestępstwo.

 

— Warto — wypala Syriusz, szeroko otwierając oczy.

 

— Dokładnie to samo myślę — zgadza się Remus, bo tak właśnie jest. Jest to tak cholernie warte; każda chwila z Syriuszem, każda jedna, jest warta ryzyka, niebezpieczeństwa, możliwości przyszłej śmierci, tortur czy czegoś gorszego. Jeśli to właśnie na niego czeka, nie żałowałby ani jednej chwili z tego wszystkiego, co go tam doprowadziło.

 

To również jest tego warte. Sprawianie, że Syriusz czuje się dobrze. Odciąganie go od jego własnego wstydu. Pozwalanie mu przyjmować przyjemność, na którą zasługuje. Każdy głośny jęk, każdy urwany oddech, każda chwila, gdy usta Syriusza układają się, by wymówić imię Remusa. To wszystko jest tego warte.

 

To naprawdę proste, jak większość rzeczy między nimi. Remus nie spieszy się, jakby mieli cały czas świata. Nie pozwala, by to istniało jako wymiana za to, co przyniesie jutro; liczy się tylko teraz, tylko oni, to jest coś i wszystko, a z pewnością nie nic.

 

Syriusz jest kompletnym bałaganem przez cały ten czas. Cudownym, jąkającym się bałaganem, który Remus ma szczęście trzymać w ramionach, do którego może rościć sobie prawo, którego może mieć na wszystkie sposoby z wyjątkiem jednego. To nie ma znaczenia, tutaj, nie wtedy, gdy Syriusz wije się przy nim i ciągnie go za włosy, i dyszy mu w usta, powtarzając jego imię jak pieprzoną modlitwę i błagając, tak daleko posunięty, że jest bezwstydny, a Remus nie może mu niczego odmówić. Nawet nie chce.

 

Remus był już oczywiście z innymi ludźmi, ale nic nie mogło go przygotować na intymność tego doświadczenia. Nigdy wcześniej nie był zakochany i teraz to wie, bo to coś zupełnie innego. Z Syriuszem wszystko jest natychmiast inne, cały świat zdaje się kształtować wokół niego, aż nie istnieje nic poza jego gorączkowymi oczami, rozchylonymi ustami i miejscami, gdzie stykają się ich ciała. To oszałamiające, czuć tak wiele naraz, czuć przyjemność i miłość, i być całkowicie, absolutnie wolnym.

 

— Ty... Remus, musisz się ruszyć — szepcze Syriusz, układając słowa w idealnej sekwencji, by brzmiały jak rozkaz, choć wydobywają się z jego ust niczym błaganie.

 

Ale chcę zostać tutaj, w tej wieczności, którą stworzyliśmy, myśli Remus, nieco oszołomiony i odurzony, zrozpaczony pragnieniem trwania w tej chwili, która wydaje się zatopiona w bursztynie, nieprzemijająca.

 

Niemniej jednak, Remus w końcu się porusza, a wtedy nie może uwierzyć, że kiedykolwiek zwlekał. Może tylko pochylić się do przodu i wcisnąć twarz w zagłębienie szyi Syriusza, jęcząc, gdy przesuwa dłonie wzdłuż jego ramion, by spleść ich palce razem i przycisnąć je do łóżka nad ich głowami. Syriusz trzyma się dłoni Remusa, jakby od tego zależało jego życie.

 

Syriusz jest głośny. Bardzo głośny. To może doprowadzać Remusa do lekkiego szaleństwa, ale to w porządku, jest tego pewien. Ludzie prawdopodobnie słyszą, a Remus ma to kompletnie gdzieś. Niech słyszą, myśli. Niech całe pieprzone Hallow słyszy. Ma nadzieję, że słyszą. Ma nadzieję, że całe miasto słyszy Syriusza i wie, że on nie należy do nich, i wie, że nie mogą go mieć, i wie, że nikt - nigdy - nie będzie w stanie zrobić mu tego, co robi Remus.

 

Jedyny problem pojawia się, gdy Syriusz całym sercem protestuje przeciwko jakiemukolwiek dystansowi między nimi, co stanowi kłopot tylko dlatego, że Remus bardzo chciałby doprowadzić go do końca najpierw, a to wymaga odchylenia się, by użyć dłoni. Syriusz nie zamierza na to pozwolić. Praktycznie urządza scenę w momencie, gdy Remus próbuje puścić jego ręce i się unieść.

 

— Nawet nie próbuj. Nie waż się... nie przestawaj. Proszę, proszę, nie przestawaj — wyrzuca z siebie Syriusz, wyginając się pod nim, próbując przycisnąć ich ciała jeszcze bliżej, choć już teraz przylegają do siebie całkowicie.

 

— Nie zamierzałem — wydusza z siebie Remus, zaciskając powieki, gdy próbuje się opanować. Jest to niezwykle trudne, gdy Syriusz, mimo wszystkich swoich wcześniejszych obaw, wychodzi naprzeciw każdemu jego pchnięciu jak człowiek opętany. — Ja tylko... naprawdę chciałbym zobaczyć, jak dochodzisz pierwszy, Syriusz, a choć jesteś już blisko, dojście tylko od penetracji, bez dodatkowej stymulacji, nie zawsze się udaje.

 

— Nie udaje się? — sapie Syriusz. — Jesteś pewien? Bo ja... ja jestem naprawdę całkiem pewien, że zaraz to nastąpi.

 

— I tak nie możesz, dopóki ci nie pozwolę — informuje go Remus, a wtedy Syriusz wypuszcza z siebie ciąg soczystych przekleństw, zanim jego szczęka opada, i jeśli Remus myślał, że wcześniej był głośny…

 

— Och, och, cholera, przepraszam — wyrzuca z siebie Syriusz z jękiem, otwierając oczy i wpatrując się w Remusa. Jego twarz jest zarumieniona, a pierś unosi się gwałtownie. Jest uległy i rozluźniony pod Remusem, jakby pozbawiony kości, a nawet jego słowa zlewają się ze sobą.

 

Remus kręci głową, wydając z siebie zaskoczony śmiech, zwalniając ruchy bioder do leniwego, łagodnego kołysania, które nie jest zbyt intensywne. Syriusz drży, jego usta rozchylają się, a oczy ponownie się zamykają.

 

— Za co ty przepraszasz, Syriusz? Dosłownie za co?

 

— Powiedziałeś, że nie mogę, a potem to zrobiłem — mamrocze Syriusz.

 

Remus po prostu musi go za to pocałować. Syriusz mruczy z zadowoleniem i ściska jego dłonie, unosząc zachęcająco biodra, a Remus nie wynurza się, dopóki nie zaczyna łapczywie chwytać powietrza. Jest zbyt zajęty rozpadaniem się na kawałki, gdy wszystko, co dobre i doskonałe na świecie, zahacza o podstawę jego kręgosłupa i wyrywa się do przodu, aż w uszach mu dzwoni, a jedynym imieniem, które teraz jest powtarzane niczym mantra, jest imię Syriusza, wypływające nieustannie z ust Remusa z czcią.

 

Trzeba przyznać, że dochodzenie do siebie zajmuje im trochę czasu. Miłość zwykle tak właśnie działa, zwłaszcza gdy się ją uprawia.

 

~•~

 

— No i? — pyta James, gdy Syriusz wślizguje się do łóżka obok niego.

 

— Tak — wydusza z siebie Syriusz.

 

— Kręgosłup?

 

— Nastawiony. Absolutnie, bezsprzecznie nastawiony.

 

James wybucha śmiechem, a Syriusz uśmiecha się szeroko, mimo że się rumieni. Pochyla się, przyciskając twarz do ramienia Jamesa. Czuje się, jakby unosił się w powietrzu, jest mu tak dobrze, że ledwie wie, co z tym uczuciem zrobić. Miłość przepływa przez niego, gdy myśli, bezradnie i z niezmierzoną radością, że Remus pojawił się w jego życiu i również to naprawił.

Chapter 30: Pożegnanie

Chapter Text

— No cóż, nici ze wspinaczki.

 

Regulus odwraca głowę i wzdycha ciężko, widząc jak Evan kręci głową z dezaprobatą.

 

— Och, odwal się. Wiesz przecież, co sądzę o wspinaczce, Evan.

 

— Owszem, wiem — przyznaje Evan, puszczając mu oko i wskazując w dół. Regulus odruchowo podąża za jego gestem, natychmiast czując zawroty głowy, gdy nie może dostrzec ziemi. Przykleja się do solidnej gałęzi pod nimi, przeklinając cicho pod nosem. Kiedy podnosi wzrok, rzucając mu gniewne spojrzenie, Evan tylko się z niego śmieje. — Naprawdę, widok na szczycie wynagradza każdy wysiłek wspinaczki. Tam właśnie wszyscy próbujemy dotrzeć, wiesz. Po prostu staramy się dotrzeć do tego widoku.

 

— Wolałbym zostać na ziemi — mruczy Regulus.

 

— Mówisz tak, jakby każde spojrzenie na szczyt nie zapierało ci tchu — wytyka mu Evan z przekąsem. — Bycie na ziemi oznacza tylko tyle, że nie można już spaść niżej. Zaufaj mi, bycie wyżej to dokładnie to, czego potrzebujesz.

 

Regulus prycha pogardliwie.

 

— Dobrze mi tu, dzięki. Ale ty idź dalej. Nie pozwól, żebym cię powstrzymywał, skoro tak bardzo chcesz dotrzeć na szczyt.

 

— Ach — mówi Evan, a jego twarz łagodnieje w smutnym uśmiechu. — Cóż, niestety nie mogę wspiąć się wyżej niż to. Obawiam się, że nigdy nie zobaczę szczytu.

 

— Ale przecież możesz się wspinać — mruczy Regulus, zdezorientowany. Jego twarz wykrzywia się w grymasie. — Jesteś przecież, no wiesz, najlepszym wspinaczem.

 

Evan rozpromienia się w szerokim uśmiechu i trzepocze rzęsami, machając ręką, jakby chciał powiedzieć: och, daj spokój.

 

— Schlebiasz mi. — Chichocze i kręci głową, po czym odchyla ją do tyłu i uśmiecha się łagodnie. — Nawet najlepsi wspinacze mogą spaść, kochasiu.

 

— Tak, co oznacza, że najgorsi wspinacze mają jeszcze większe szanse na upadek, dlatego właśnie zamierzam całkowicie powstrzymać się od wspinaczki — oświadcza Regulus. — Czy nie mógłbym po prostu zostać tu na dole z tobą?

 

— To, że ja nie mogę wspiąć się wyżej, nie znaczy, że ty nie powinieneś — mówi Evan, zadzierając brodę w kierunku nieba. — W końcu, kto mógłby ci żałować takiego widoku?

 

Regulus odchyla głowę do tyłu, a oddech więźnie mu w piersi, gdy dostrzega Jamesa i Syriusza siedzących na gałęzi wysoko nad nimi, tak wysoko, że ich sylwetki rysują się na tle wspaniałego wschodu słońca, nieprawdopodobnie usianego świecącymi, migoczącymi gwiazdami. Machają radośnie nogami i szczerzą się w uśmiechu, a Regulus jakimś sposobem słyszy ich śmiech, jakby rozbrzmiewał w jego głowie.

 

Instynktownie Regulus woła do nich, ale oni albo nie słyszą go z tej odległości, albo po prostu nie chcą go zauważyć - sam nie potrafi stwierdzić, która z tych opcji jest prawdziwa. Wypuszcza głęboki oddech, zapadając się w sobie, gdy patrzy na nich z jakimś wewnętrznym niepokojem. Są tak wysoko. Nie ma absolutnie żadnej szansy, by kiedykolwiek mógł do nich dotrzeć.

 

— Mógłbyś tam dotrzeć, gdybyś tylko spróbował — mruczy Evan, brzmiąc dziwnie poważnie, a Regulus spogląda na niego z powrotem, tylko po to, by poczuć, jak jego żołądek podchodzi mu do gardła, gdy widzi włócznię przeszywającą Evana na wylot.

 

— Evan — wykrztusza Regulus.

 

— Jesteś bliżej, niż ci się wydaje, Regulus — mówi Evan, a jego usta wyginają się w uśmiechu, jakby nawet nie zauważał włóczni wbitej w swój brzuch. — Wystarczy, że się wespniesz.

 

Evan — powtarza Regulus, a jego głos brzmi ostro, przepełniony niespokojną, gorączkową paniką, która sprawia, że jego serce zaczyna bić jak szalone. Wpatruje się szeroko otwartymi oczami we włócznię. — Ty... Evan, ty... ty…

 

— Wszystko w porządku — szepcze Evan. — Upadek nie jest tak straszny, jak myślisz. W pewnym sensie przypomina trochę latanie.

 

Gałąź pod nimi, która wcześniej wydawała się tak solidna, wydaje z siebie przerażający, nagły trzask, a Evan posyła mu nikły uśmiech, delikatny i smutny na krawędziach, zanim gwałtownie przechyla się do tyłu z wyciągniętą dłonią. Regulus natychmiast rzuca się do przodu, wykrzykując jego imię, ale nie udaje mu się uratować Evana w taki sposób, w jaki Evan zawsze ratował jego, za każdym razem.

 

Ich palce ledwie się muskają, zanim czyjeś dłonie zaciskają się na Regulusie, chwytając go z tyłu. Zimne dłonie. Szponiaste dłonie. Trupie dłonie, ociekające krwią, jego własną krwią, gdy jego skóra zostaje rozdarta. Krzyczy i walczy, i wzywa Syriusza i Jamesa, by przyszli go uratować, błagając ich, ale oni nie patrzą w dół, nie obchodzi ich to, nie przestają się śmiać

 

— …już dobrze, ciii, obiecuję, że wszystko jest w porządku. — Słowa przebijają się przez mgłę, wyrywając go ze snu z nagłością, która go zaskakuje. Instynktownie próbuje się bronić, ale ktoś go przytrzymuje. To tylko sprawia, że szarpie się mocniej, wymachując rękami i walcząc z uściskiem. — Wiem, wiem, przepraszam. Po prostu... po prostu oddychaj. Zrobisz sobie krzywdę, jeśli się nie uspokoisz. Jak tylko się uspokoisz, puszczę cię, przysięgam.

 

Mija chwila, zanim te słowa faktycznie do niego docierają, a jeszcze dłużej, nim Regulus jest w stanie je przetrawić. Gdy w końcu nabierają w jego umyśle kształtu, który potrafi przetworzyć i zrozumieć, powoli się uspokaja, oddychając ciężko, podczas gdy świat wokół znów staje się wyraźny. Jego wzrok jest zamglony od łez, zaczerwieniony z niewyspania, a światło zalewające pokój upewnia go, że jest tutaj, a nie tam.

 

— Regulus? Czy ty... czy chcesz, żebym cię teraz puścił?

 

— Tak — chrypi Regulus. — Proszę.

 

Syriusz natychmiast to robi, odtaczając się szybko, jakby musiał znaleźć się poza zasięgiem, tak na wszelki wypadek, a Regulus nie może go nawet za to winić. Regulus jednak nic nie robi. Po prostu siada, dysząc ciężko, gdy odsuwa się, by oprzeć plecami o ścianę, po czym przyciąga kolana do piersi i obejmuje je ramionami. Niezdarnie ociera łzy i poświęca dłuższą chwilę, by się uspokoić, by oddychać.

 

Syriusz siada naprzeciwko niego, obserwując go z napięciem malującym się wokół oczu, wyglądając na bardzo, bardzo zmęczonego.

 

— To był tylko koszmar, Reggie.

 

— Wiem — mówi cicho Regulus.

 

— Chcesz o tym porozmawiać? — pyta Syriusz.

 

— Wołałem cię? — mamrocze Regulus, a Syriusz ostrożnie kiwa głową. — Jamesa też? — Kolejne skinienie głową, a Regulus wzdycha ciężko, gdy jego ramiona opadają. — To nie... Ja nawet nie śnię tak naprawdę o was. Nie do końca. To... to jest ten powracający koszmar. Evan zawsze tam jest. Jesteśmy na drzewie.

 

— Spadasz? — zgaduje Syriusz.

 

Regulus przełyka ślinę.

 

— Evan spada. Nigdy nie mogę go uratować.

 

— To nie twoja wina — oznajmia stanowczo Syriusz. — To, co się stało Evanowi, nie było twoją winą, Regulus. Nic, co wydarzyło się na arenie, nie było twoją winą, a już zwłaszcza nie to.

 

— Rozśmieszyłem go — szepcze Regulus. — Nikt nigdy nie pomyśli, żeby spojrzeć w górę, dopóki nie usłyszy jakiegoś dźwięku, a ja sprawiłem, że się zaśmiał. On wciąż... on by żył, gdyby…

 

— Regulus — przerywa mu Syriusz z bólem w głosie, jego jabłko Adama unosi się i opada, gdy powoli kręci głową. — I tak by nie żył, bez względu na to, jak by zginął. To brutalna prawda, ale wciąż prawda.

 

— Mógł wygrać — chrypi Regulus.

 

Usta Syriusza zaciskają się w wąską linię, ale bierze on głęboki oddech, po czym powoli wypuszcza powietrze. Mówi tylko:

 

— Przykro mi, Reggie.

 

— Tak — mamrocze Regulus, spuszczając wzrok — mi też.

 

— Nie obwiniał cię. Nie zrobiłby tego — mruczy Syriusz.

 

Regulus prycha słabym śmiechem i podnosi wzrok, dostrzegając, że Syriusz jest tak szczery, jak jeszcze nigdy wcześniej.

 

— Nawet go nie znałeś. Ja nawet go nie znałem, Syriusz, nie naprawdę.

 

— No dobra, może nie, ale... — Syriusz zaciska usta, po czym spogląda na niego łagodnie, jakby Regulus mógł się w każdej chwili rozsypać. — Wiem, jak to jest mieć najlepszego przyjaciela - naprawdę dobrego, tak się składa - a oni zwykle nie obwiniają cię o rzeczy, których ty sam nie potrafisz sobie wybaczyć.

 

Rzecz w tym, że Regulus może faktycznie się rozsypać po usłyszeniu tych słów, bo w jakiś sposób jednocześnie go ranią i koją. Z ust Regulusa wyrywa się zdławione:

 

— To niesprawiedliwe — bo przecież tak właśnie jest. To niesprawiedliwe, że wszyscy inni mogą mieć to, czego on mieć nie może, co stracił, czego nie ma siły sobie wziąć.

 

— Wiem, że nie jest — przyznaje Syriusz ze smutkiem w oczach. — Wiem.

 

I właśnie o to chodzi, prawda? Syriusz naprawdę wie. Igrzyska również wiele odebrały Syriuszowi, nawet jeśli Regulus nie widział tego wszystkiego. Teraz i tak już wie na pewno. Wie nawet, że wszystkie kolejne Igrzyska, przy których Syriusz był mentorem, zwłaszcza te ostatnie, również odebrały mu wiele. Stracił nawet na krótko swojego najlepszego przyjaciela, podobnie jak brata - odzyskanie ich nigdy nie wynagrodzi w pełni tej straty, a Regulus dobrze o tym wie.

 

Nie jest też pewien, czy kiedykolwiek będzie inaczej w jego przypadku.

 

~•~

 

Pandora przygotowuje śniadanie, za co Syriusz jest wdzięczny, ponieważ rozpaczliwie nie chce, by Remus był zbyt zajęty gotowaniem, by spędzić z nim czas. To coś lekkiego i szybkiego, co wszyscy prawdopodobnie woleliby zjeść razem w grupie, ale Regulus jest nieswój od czasu koszmaru i nie jest gotowy opuścić swojego pokoju, a James - bez wyraźnego powodu - wziął już trzy prysznice jeden po drugim i nie da się go przekonać, by zrezygnował z czwartego. James i Regulus, wraz z Pandorą, nalegali, by Syriusz spędził poranek z Remusem, a on nie potrafi oprzeć się pokusie, by to zrobić.

 

Zamknęli się w pokoju Syriusza, a on sam dramatycznie rozłożył się na Remusie, co jakiś czas wydając z siebie kapryśne, niewyraźne odgłosy niezadowolenia, jakby umierał. Za każdym razem Remus parska czule w jego włosy i masuje mu skórę głowy, dopóki Syriusz znów nie zamilknie.

 

Syriusz chciałby spędzić poranek z Remusem na żywiołowym, nieokiełznanym seksie pełnym desperacji, bo wydaje mu się to bardzo odpowiednie do ich okropnego położenia, ale Remus zawetował tę opcję z ogromnym i niepodważalnym żalem. Syriusz już dwukrotnie sprawdzał, czy Remus nie zmienił zdania, ale ten upiera się, że lepiej będzie, jeśli tego nie zrobią. Przysięga na wszystko, że to tylko pogorszyłoby ich samopoczucie, a sam seks byłby przesiąknięty poczuciem straty i tym, jak już teraz za sobą tęsknią, co jedynie spotęgowałoby ból.

 

Więc Syriusz odpuszcza. Ostatecznie, Remus ma więcej doświadczenia w sprawach seksu i tym podobnych, a poza tym Syriusz i tak nie naciskałby, skoro Remus odmawia. Chce tylko, żeby Remus wiedział, że jest jak najbardziej otwarty na natychmiastową przyjemność, nawet jeśli w rezultacie jego uczucia zostaną zranione jeszcze bardziej, niż są już teraz.

 

Oboje milczeli, ale Syriusz co jakiś czas zerkał na zegar, czując, jak żołądek podchodzi mu do gardła za każdym razem, gdy widział, jak kolejne minuty bezpowrotnie uciekają. Czas im się kończy, a Syriusz nie ma pojęcia, co powinien zrobić. Nie sądzi, by mógł cokolwiek zrobić, choć nie z braku wewnętrznych rozterek czy mentalnych planów, które musiał wielokrotnie odrzucać, bo po prostu nie miały szans zadziałać.

 

— A co, gdybyśmy... — zaczyna Syriusz bardzo ostrożnie, ale nawet nie udaje mu się dokończyć myśli, zanim Remus mu przerywa.

 

— Nie zadziała.

 

— Nawet nie wiesz, co chciałem powiedzieć.

 

— Coś w stylu spakowania mnie do twojej torby i wyniesienia stąd, albo po prostu wykradnięcia mnie, lub porwania z nadzieją, że nikt nie zauważy — mówi Remus.

 

Syriusz unosi głowę i opiera brodę na klatce piersiowej Remusa, przyglądając mu się podejrzliwie zmrużonymi oczami.

 

— Potrafisz czytać w moich myślach?

 

— Każdą brudną, niegrzeczną, wstydliwą myśl — odpowiada natychmiast Remus, a kąciki jego ust drgają lekko. — Za każdym razem, gdy mnie widzisz, w twojej głowie płynie nieprzerwany strumień: dobra, dobra, zachowaj spokój, tam jest, bądź normalny, po prostu bądź normalny, cholera, jak mam być normalny?

 

— Eee… — Syriusz mruga i unosi głowę, czując się naprawdę nieco nieswojo. — Zaraz, czy ty naprawdę potrafisz czytać moje…

 

— Na litość boską, nie — wtrąca Remus ze zduszonym śmiechem, a jego oczy błyszczą. — Naprawdę tak myślisz? Serio?

 

— Mniej więcej — przyznaje Syriusz, czując, jak jego twarz robi się gorąca. Remus patrzy na niego z taką czułością. — Tak, albo jakaś zbliżona wersja tego, w zasadzie. Nie mogę nic na to poradzić. Przez ciebie czuję, jakbym miał zaraz wybuchnąć.

 

— Mówiłem ci już, lubię cię dokładnie takim, jakim naprawdę jesteś, Syriusz — mruczy Remus, wyciągając dłoń z włosów Syriusza tylko po to, by po chwili znów ją tam wsunąć i delikatnie drapać go po skórze głowy. Na jego twarzy pojawia się delikatny uśmiech, nieco nostalgiczny. — Chcesz wiedzieć coś ciekawego?

 

— Tak — odpowiada natychmiast Syriusz.

 

— Tak naprawdę musiałem zebrać w sobie odwagę, żeby pierwszy raz dotknąć twoich włosów — wyznaje Remus. — Byłem... zdenerwowany. Bardzo, bardzo tego chciałem, ale wciąż uczyłem się od nowa, jak pozwalać sobie na rzeczy, których pragnę, więc zacząłem powoli, od samych końcówek, potem odważyłem się owinąć kilka kosmyków wokół palca, aż w końcu po prostu... zaryzykowałem. Nawet tylko to wydawało się aktem buntu. Bałem się i byłem podekscytowany, a potem liczyło się już tylko to, jak cudownie było cię dotykać. Za każdym razem, Syriusz, to ty jesteś ważniejszy.

 

Syriusz przełyka z trudem ślinę, a jego oczy zaczynają piec. Mruga szybko i szepcze:

 

— Będę za tobą tak cholernie tęsknić.

 

— Za każdym razem, gdy to zrobisz, za każdym razem, gdy przyjdę ci na myśl, potraktuj to jako przypomnienie, by troszczyć się o siebie — szepcze Remus, marszcząc brwi. — To po prostu ja, który przypominam ci, żebyś był dla siebie dobry, żebyś zjadł, jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś, odpoczął, jeśli tego potrzebujesz, zwolnił i brał wszystko dzień po dniu. To wszystko.

 

— Ty też będziesz o mnie myślał, prawda? — pyta Syriusz.

 

Remus parska słabo.

 

— Nieustannie, zapewniam cię.

 

— W takim razie ja zapewniam cię — mamrocze Syriusz — że to po prostu ja, który jestem przy tobie jako przypomnienie, że zasługujesz na więcej niż to, co masz. Nigdy o tym nie zapominaj, Remus. Nigdy nie zapominaj, że zasługujesz na dobre rzeczy, a ja tak bardzo pragnę, żebyś je miał.

 

— Umowa stoi — chrypi Remus.

 

— Ja... — Syriusz bierze głęboki, drżący oddech, a jego żołądek skręca się ze strachu. — Boję się, że zapomnę. Nie chciałbym, ale co jeśli... Remus, co jeśli ja…

 

— Syriusz…

 

— Co jeśli wszystko pomieszam? Co jeśli zapomnę, jak to było... z tobą? Co jeśli wymyślę wspomnienia, których nigdy nie mieliśmy, albo zapomnę te, które naprawdę dzieliliśmy? Nie chcę, żeby tak się stało. Nie wiem, jak temu zapobiec. Ja nie…

 

— Nie zapomnisz — przerywa mu Remus. — A jeśli zapomnisz, to też nic się nie stanie. To nic złego. Każde wspomnienie, które utracisz, ja zachowam. A każde wspomnienie, które wymyślisz, jest po prostu... jest prawdziwe w jakimś innym życiu, co ty na to? A... a zawsze możesz poprosić o pomoc Jamesa albo Regulusa, wiesz? Wiem, że jesteś zdeterminowany, by się nimi opiekować, ale nie bój się też pozwolić, by oni zaopiekowali się tobą. Oni tego chcą, rozumiesz? To coś znaczy.

 

— Dobrze — chrypi Syriusz. Przygryza wewnętrzną stronę policzka, próbując powstrzymać spustoszenie, które wkrada się niczym imadło zaciskające się wokół jego gardła. — Jesteś pewien, że nie mogę cię po prostu porwać?

 

— Niestety nie — odpowiada mu Remus z westchnieniem. — Mam nadajnik w udzie, który wysłałby powiadomienie, gdybym próbował go wyciąć. Nie myśl, że nie przeszło mi to przez myśl, bo przeszło, ale... — Przełyka ślinę. — Nigdy nie uciekłbym daleko. Przyszliby po mnie. Byłbym martwy, zanim w ogóle wydostałbym się z Hallow. A... a mój tata... Syriusz, on wciąż żyje. Mogliby go zabić, gdybym... gdybym w ogóle ośmielił się…

 

— Dobrze, już dobrze, przepraszam — przerywa szybko Syriusz, próbując ukoić narastające napięcie w głosie Remusa. Unosi dłoń, by pogładzić policzek Remusa, uśmiechając się do niego łagodnie. — Wszystko w porządku, Remus. Rozumiem. Ja... cholera, tak bardzo przepraszam.

 

— Często o tym myślałem, wiesz. Często wymyślałem plany, jak się stąd wydostać i uciec. Byłem... cóż, byłem właściwie dość obsesyjny w tej kwestii, a potem po prostu... przestałem. Nawet nie wiem kiedy. Po prostu pewnego dnia zdałem sobie sprawę, że w zasadzie się poddałem i zaakceptowałem swój los — wyjaśnia Remus, a Syriusz ma wrażenie, że nigdy w życiu nie słyszał niczego bardziej tragicznego. Sama myśl o tym, że Remus Lupin miałby się poddać i ulec czemukolwiek, wydaje się niewłaściwa. — Nie wiem, kiedy straciłem nadzieję, Syriusz, ale doskonale pamiętam moment, w którym ją odzyskałem. Dokładnie w chwili, gdy cię poznałem.

 

— Będę ci przypominał tyle razy, ile będziesz potrzebował — mruczy Syriusz, czując ucisk w gardle. — Mówiłem poważnie. Muszę tu wracać co roku i zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby znów cię zobaczyć. Obiecuję, Remus.

 

— Jeśli nie możesz — zaczyna Remus.

 

— Nie ma żadnego „nie mogę" — mówi ostro Syriusz. — Wrócę.

 

Twarz Remusa łagodnieje. Lekko się uśmiecha.

 

— Dobrze.

 

Syriusz nieco się rozluźnia.

 

— W porządku. — Wpatrują się w siebie przez dłuższą chwilę, po czym Syriusz wypuszcza gwałtownie powietrze. — Co się z tobą stanie? To znaczy, czy ty po prostu... zostajesz tutaj?

 

— Nie — odpowiada Remus, lekko się krzywiąc. — Służący, którzy nie mają przydzielonych zadań, są trzymani w Azkabanie. To więzienie, w którym przebywamy, dopóki nie zostaniemy wybrani i zatwierdzeni do wykonania zadań. Tylko nieliczni służący nigdy tam nie trafiają - ci, którzy są na stałe przydzieleni do zamku Riddle'a. Reszta z nas musi tam pozostać.

 

— Jak tam jest? — pyta ostrożnie Syriusz. — W Azkabanie, mam na myśli.

 

— To jest... — Remus milknie, napięcie przenika całe jego ciało, a coś ukrytego w jego pozornie neutralnym wyrazie twarzy sprawia, że Syriusz jest niemal pewien, że Remus mu nie powie. Jest wiele rzeczy, o których Remus nie czuje się komfortowo rozmawiać, a Syriusz nie chce naciskać, nawet jeśli jest ciekawy. Mimo to, ostatecznie Remus go zaskakuje. — Jest zimno. Tak zimno i... i pusto. W celach panuje martwa cisza, ponieważ... cóż, ponieważ musimy nosić maski nawet tam, a ta cisza... Sprawia, że nie da się nie słyszeć krzyków z niższych poziomów. Tam właśnie oni, eee, eksperymentują i... no cóż. Tak.

 

Syriuszowi na samą myśl o Remusie przebywającym w tym miejscu serce zamiera w piersi. Remus najwyraźniej powiedział już wszystko, co mógł, więc Syriusz zmusza się, by nie zadawać kolejnych pytań. Być może jest w nim jakaś część, która zwyczajnie boi się dowiedzieć więcej. Na myśl o Remusie w takich warunkach Syriusz czuje, jak skóra mu cierpnie, a każda komórka jego ciała krzyczy w proteście.

 

— Czy będziesz miał jakieś przydzielone zadania? — pyta Syriusz z napięciem w głosie.

 

— Nie wiem — mruczy Remus i wzdycha ciężko, gdy oczy Syriusza zamykają się. Jego palce zaciskają się na włosach Syriusza, potrząsając nim delikatnie, zachęcając, by otworzył oczy. Gdy Syriusz to robi, Remus uśmiecha się, choć ledwo zauważalnie. — Nie martw się tym wszystkim, Syriusz. Po prostu... bądźmy tu razem, dobrze?

 

— Tak, dobrze — chrypi Syriusz, zerkając na zegar i natychmiast czując napływające do oczu łzy, gdy widzi, ile czasu im zostało - a właściwie, jak mało go mają.

 

— Syriusz — mówi cicho Remus.

 

— Za wcześnie — chrypi Syriusz. — Ja... ja nie chcę iść. Po raz pierwszy w życiu nie chcę iść, i to całkowicie twoja wina, bo nie chcę cię zostawiać.

 

— Przepraszam, skarbie — szepcze Remus.

 

— Nie mieliśmy wystarczająco dużo czasu — wyrzuca z siebie Syriusz, zaciskając powieki i wtulając twarz w pierś Remusa, bezsilny wobec szlochów, które wstrząsają jego ciałem.

 

Remus głaszcze jego włosy i to wszystko.

 

~•~

 

James wziął już sześć pryszniców. Za każdym razem, gdy wychodził spod prysznica, wytrzymywał może dziesięć minut, zanim znów do niego wracał. Para zdziałała cuda dla jego nogi i tylko ona była w stanie wypędzić chłód z jego kości. Śniła mu się zeszłej nocy Vanity, próbował uchronić ją przed zamarznięciem, ale nie był wystarczająco ciepły, a ona zamarzła, zanim wbiła swoje lodowate palce prosto w jego pierś. Od tamtej pory nie przestaje drżeć.

 

Mimo wszystko prysznice pomogły, a siódmego już nie bierze, głównie dlatego, że opuszki jego palców pomarszczyły się w sposób, który mu nie odpowiada. Zamiast tego idzie do kuchni, próbując pozwolić, by paplanina Pandory go rozgrzała. I to pomaga, choć tylko trochę.

 

— Już niedługo, James, i będziesz w domu — mówi Pandora, siedząc obok niego przy stole. Przygotowała mu parujący kubek herbaty, którą teraz powoli sączy, pozwalając, by rozgrzewała go od środka.

 

— Czy kiedykolwiek jeszcze cię zobaczę? — mamrocze James.

 

Pandora obdarza go łagodnym uśmiechem.

 

— Cóż, zobaczysz mnie oczywiście podczas tournée zwycięzców, a także co roku podczas dożynek. Przyjeżdżam zawsze trochę wcześniej, więc nie byłoby nic złego w tym, żeby wpaść i się przywitać, jeśli byś tego chciał.

 

— Tak, ja... myślę, że naprawdę bym tego chciał — odpowiada jej James, zupełnie szczerze. Uśmiecha się do niej słabo. — Jesteś moją przyjaciółką, Pandora.

 

— Ja... Cóż, wiem, że może to być zaskakujące, biorąc pod uwagę moją pozycję, ale chcę, żebyś wiedział, że naprawdę czuję się zaszczycona, mogąc być twoją przyjaciółką, a także przyjaciółką Regulusa — mówi cicho Pandora. — Dla mnie jesteście kimś więcej niż tylko Zwycięzcami. Proszę, nigdy nie myśl inaczej.

 

— Nie potrafiłbym — mówi po prostu James, bo naprawdę nie potrafi. Pandora dopilnowała tego. Wyciąga rękę i chwyta jej dłoń, wahając się tylko przez moment, zanim unosi ją i składa ostrożny pocałunek na jej palcach. Uśmiecha się do niej nieśmiało, gdy puszcza jej dłoń. — Dopiero wczoraj wieczorem dowiedziałem się, co to oznacza, ale naprawdę podziwiam cię i wszystko, co dla nas zrobiłaś, więc myślę, że to właściwe, że jesteś pierwszą osobą, wobec której to robię. Dziękuję, Pandora, za wszystko.

 

Oczy Pandory niemal natychmiast wypełniają się łzami, a uśmiech Jamesa znika, gdy jego oczy rozszerzają się ze zdziwienia. Ona jednak wydobywa z siebie zdławiony, mokry śmiech, wymachując dłońmi i pociągając nosem.

 

— Nie, to... nie wyglądaj na tak zmartwionego, jestem po prostu bardzo... wzruszona, jak sądzę. Tak wiele dla mnie znaczysz, James. Ty i Regulus. Syriusz również. Wy wszyscy... nie możecie nawet wiedzieć, jak wiele dla mnie znaczycie.

 

— Chyba mamy pewne pojęcie — mruczy James łagodnie. — Ty też jesteś dla nas ważna.

 

To wywołuje u Pandory kolejny przypływ emocji. Wstaje szybko, okrąża stół i czeka tylko na jego przyzwolenie, zanim obejmuje go, gdy wciąż siedzi na krześle. Przytula się do niej, bezradnie czuły. Wciąż pachnie cytrynami.

 

Kiedy w końcu go puszcza, Pandora śmieje się i mamrocze pod nosem, że musi poprawić makijaż, ściskając jego ramię, zanim odchodzi. James myśli, że ona po prostu potrzebuje chwili dla siebie, więc odprowadza ją wzrokiem z łagodnym uśmiechem. Ma rację, nie spodziewał się, że będzie mu na niej zależeć aż tak bardzo, ale nigdy wcześniej nie był bardziej wdzięczny za to, że się mylił.

 

To wyjątkowe, co Pandora dla niego znaczy. Ona i Dorcas. Gideon i Fabian również. Choć Hallow może być puste, wciąż istnieją Hallows z tak wielką ilością życia i dobroci w sobie, że napełniają go nieustępliwą nadzieją, której z radością się trzyma. To właśnie ma na myśli, mówiąc o wierze w dobro w ludziach, w tym świecie, nawet w tym świecie, który zawiera w sobie tyle bólu i grozy, że znalezienie choćby śladu dobra wydaje się niemożliwe. Ale nie jest, i to jest dla niego ważne.

 

James siedzi przy stole i dopija swoją herbatę, ale nie zostaje tam długo. Syriusz jest z Remusem, tak jak powinien być, a James uważa, że prędzej by umarł, niż miałby im przeszkadzać. Zasługują na wspólny czas tylko dla siebie. Wciąż jednak jest niespokojny, nie ma szczególnej ochoty być sam, a oczywiście zawsze jakaś część jego pragnie być blisko Regulusa.

 

Nie widział go od czasu wywiadów. W chwili gdy wrócili do apartamentu, rozdzielili się i nie znaleźli już drogi powrotnej do siebie. To chyba ich specjalność, prawda?

 

Tak naprawdę, James przypuszcza, że to dość wymowne, że to właśnie on znów szuka Regulusa, że wciąż próbuje, mimo wszystkich powodów, dla których nie ma to sensu. Jeśli ktokolwiek wie, jak przekuć optymizm w broń, to właśnie on. Wciąż jest... sobą, nawet po tym wszystkim. Jakoś to sprawia, że życie staje się odrobinę łatwiejsze.

 

Biorąc głęboki oddech, James używa laski, by podźwignąć się z krzesła, po czym powoli sunie korytarzem, zatrzymując się na moment przed drzwiami Syriusza. Nie nasłuchuje. Po prostu tam stoi, czując, jak zalewa go fala opiekuńczości, a jego palce drżą z potrzeby ochronienia Syriusza - i Remusa - przed stratą, którą przeżywają. Chciałby, ale nie może.

 

Przełykając ślinę, James idzie dalej, zatrzymując się dopiero przed drzwiami Regulusa. Żołądek skręca mu się z nerwów, ale zbiera w sobie odwagę i puka.

 

— Reg? To ja, eee, James. To znaczy, oczywiście wiesz, że to ja. Jesteś... tam? Cóż, może jesteś na balkonie, więc prawdopodobnie nawet mnie nie słyszysz, ale ja po prostu…

 

— Jestem tutaj — woła Regulus, a jego głos brzmi na przytłumiony, jakby tym razem nie stał blisko drzwi.

 

— Och. — James mruga, szczerze zaskoczony, że po pierwsze, Regulus nie jest na balkonie, a po drugie, w ogóle chce mu odpowiedzieć. Odchrząkując, James nerwowo bawi się rączką swojej laski. — Czy mogę wejść?

 

Zapada długa, przedłużająca się cisza, która trwa tak długo, że James jest niemal pewien, iż odpowiedź będzie negatywna - co by uszanował - ale Regulus zaskakuje go, mówiąc:

 

— Tak, możesz wejść.

 

Z wahaniem James ostrożnie otwiera drzwi i wślizguje się do środka, zamykając je za sobą. Natychmiast rozumie, dlaczego głos Regulusa brzmiał tak odlegle. Nie jest na balkonie, ale stoi w jego drzwiach, opierając się o otwarte skrzydło i wpatrując się w przestrzeń na zewnątrz, odwrócony plecami do Jamesa. Nie odwraca się, a przez dłuższą chwilę żaden z nich się nie odzywa.

 

W końcu James niepewnie pyta:

 

— Żegnasz się z widokiem?

 

To, z jakiegoś powodu, okazuje się niewłaściwą rzeczą do powiedzenia. Słyszy, jak Regulus gwałtownie wciąga powietrze, i widzi, jak całe jego ciało sztywnieje z napięcia, a James nie ma pojęcia, co takiego złego powiedział. Zawsze popełnia błędy w kontaktach z Regulusem, bez względu na to, jak bardzo się stara. Za każdym cholernym razem.

 

— Tak — odpowiada Regulus oschle — coś w tym rodzaju.

 

— Przepraszam, jeśli ja... przepraszam. Nie wiem, co takiego powiedziałem, ale przepraszam — mamrocze James ze zmęczeniem, a jego ramiona opadają.

 

— Nie przejmuj się tym — odpowiada Regulus, a napięcie powoli opuszcza jego ramiona. Jego głos wciąż jednak brzmi ostro. — Po co tu przyszedłeś, James? Czego potrzebujesz?

 

James czuje, jak jego serce zamiera, gdy uświadamia sobie, że Regulus wpuszcza go do środka tylko dlatego, że myśli, iż James czegoś od niego potrzebuje. A James nie chce, żeby o to właśnie chodziło w tej rozmowie. Nie chce, by Regulus ignorował własny dyskomfort, starając się zaopiekować Jamesem, bez względu na to, czego naprawdę pragnie.

 

— Nie... nie rób tego. Nie musisz tego robić, Regulus — mówi James, marszcząc brwi. — Nie musisz przedkładać moich potrzeb nad swoje, zwłaszcza gdy stoją one w sprzeczności z twoimi własnymi.

 

— Zamknij się, James — odpowiada Regulus lekceważąco. — Nie mogę dać ci nic więcej, ale mogę dać ci to. To jest coś, co mogę zrobić, więc to zrobię. Czego potrzebujesz?

 

Ciebie, myśli James. Syriusza. Moich rodziców. Gideona, i Fabiana, i Petera. Irene i Mathiasx. Vanity i Hodge’a. Pokoju na świecie.

 

— Po prostu... — James urywa, bo oczywiście Regulus nie może dać mu niczego z tego, a James wcale tego od niego nie oczekuje. — Nie wiem. Wracamy dziś do domu. Niedługo. Po prostu... chyba chciałem z tobą porozmawiać, zanim wyjedziemy, to wszystko.

 

— Sporo nas kosztowało, żeby tu dotrzeć, prawda? — mruczy Regulus.

 

— Tak — odpowiada cicho James. — Tak, sporo.

 

Regulus ciężko wzdycha.

 

— Będzie ci tam dobrze. Widząc rodziców, mam na myśli.

 

— Tak będzie — zgadza się ostrożnie James, choć na samą myśl, że jeszcze dziś zobaczy mamę i tatę, jego serce podskakuje, a w palcach czuje mrowienie. Ale Regulus... Cóż. — Eee, a co z tobą? A ty, eee, cieszysz się... że znów zobaczysz swoich?

 

— Jestem zachwycony — odpowiada Regulus beznamiętnie, a James się krzywi. James wie, że Regulus ma bardzo skomplikowane relacje z rodzicami, więc nie jest do końca pewien, jak poprowadzić tę rozmowę. Z Syriuszem jest łatwiej, bo on po prostu ich nienawidzi. Regulus, jak James dobrze wie, nie podziela tego uczucia. Przynajmniej nie całkowicie.

 

James przygryza wargę.

 

— Będą... źli na ciebie? Za... naszą…

 

— Historię miłosną? — pyta Regulus z przekąsem. — Tak, najprawdopodobniej. Nie będzie ich obchodzić, że zrobiliśmy to, żeby przeżyć. Nie będzie ich obchodzić, że nie mieliśmy wyboru. Oni naprawdę cię nienawidzą, wiesz?

 

— Tak, wiem. Traktuję to jako komplement. — James milknie na chwilę, po czym odchrząkuje. — Eee, bez urazy.

 

Regulus wypuszcza z siebie cichy, krótki śmiech, który mimo swojej ulotności i tak rozświetla Jamesa od środka.

 

— Nie obrażam się, obiecuję. To faktycznie komplement, jak sądzę. W każdym razie, tak naprawdę nie... nie obchodzi mnie to. Po prostu nie mam już w sobie siły, by przejmować się tym, co oni pomyślą albo jak się zachowają. Jeśli wydziedziczą mnie tak samo jak Syriusza, to trudno. Jeśli nie, to cóż, w porządku. Ich opinia nigdy nie wydawała mi się bardziej bez znaczenia niż teraz.

 

— Czy to... dobra rzecz? — pyta ostrożnie James.

 

— To jest... — Regulus milknie na chwilę, po czym mruczy z namysłem. — Nie, nie sądzę. Nie sądzę też, żeby to było coś złego. To po prostu... jest, jak jest.

 

— Jasne — mówi James. — A jest ktoś, kogo choć trochę cieszysz się na spotkanie?

 

— Barty — odpowiada Regulus natychmiast, bez wahania, z nutą tęsknoty w głosie, która sprawia, że James mimowolnie zaciska zęby. Spycha odruchową zazdrość tak głęboko, jak tylko się da, bo nawet jeśli chodzi o Barty'ego, James jest wdzięczny, że Regulus ma kogoś, do kogo pragnie wrócić. Nie ma nikogo innego, nawet swoich cholernych rodziców, więc James tłumi zazdrość i postanawia być wdzięczny za istnienie Barty'ego. — Niemal słyszę, jak się tam w środku gotujesz.

 

James odchrząkuje.

 

— Nie, to... to dobrze. To znaczy, naprawdę, to dobrze, że go masz.

 

— Próbujesz być tym lepszym człowiekiem?

 

— Próbuję być lepszym człowiekiem. To wybór, którego nigdy nie chcę przestać dokonywać. To... czasem trudniejsze, niż powinno być. Trudniejsze, niż bywało kiedyś.

 

— Jesteś dobrym człowiekiem — mówi cicho Regulus. — Lepszym niż większość, nawet bez wysiłku. Nic się nie stanie, jeśli nie zawsze ci się uda. Jak sam powiedziałeś, nigdy nie mogą odebrać ci tego, kim jesteś, a ja ci obiecuję, że jesteś dobrym człowiekiem. Nigdy w to nie wątp.

 

— Kocham cię — wypala James, a słowa jakby same wypadają z jego ust, bo czuje się tak... tak przepełniony. Po prostu przepełniony tyloma emocjami, dobrymi i złymi, i właśnie tak to z niego wypływa. Miłość. Za każdym razem, zawsze jest to miłość. Regulus nie może mówić mu takich rzeczy, słów, które sprawiają, że James ma ochotę zgiąć się wpół i po prostu się rozpłakać, i nie oczekiwać takiej reakcji.

 

Regulus pochyla głowę, jego ramiona napinają się, a James słyszy, jak bierze miarowy oddech, po czym powoli go wypuszcza. Nie odpowiada. Nie mówi zupełnie nic.

 

— Prze... przepraszam. To było... przepraszam — jąka się James, potrząsając głową i zaciskając powieki. — Po prostu... powiedziałem to tylko dlatego, że to prawda, nie dlatego, że czegokolwiek od ciebie oczekuję. Naprawdę nie oczekuję, Regulus, nawet kiedy wrócimy do domu.

 

— Kiedy wrócimy do domu — chrypi Regulus — myślę, że obaj będziemy potrzebowali... czasu. I przestrzeni. Myślę, że najlepiej będzie, jeśli nie... jeśli my…

 

— Nie będę naciskać — przerywa stanowczo James, gwałtownie otwierając oczy. Prostuje ramiona, bo Regulus musi to usłyszeć, musi to wiedzieć. — Obiecuję, że nie będę naciskać, dobrze?

 

Regulus jakby opada, wypuszczając powietrze jednym tchem.

 

— Dziękuję — szepcze. — Po prostu... wiem, że to nie wystarczy, ale to wszystko, co mam, i przepraszam. Tak cholernie przepraszam, że ja…

 

— Przestań. Regulus, przestań — przerywa James, czując ucisk w piersi, bo widzi, jak bardzo Regulus zmaga się z tym wszystkim. — Wystarczy. To więcej niż wystarczy. Ty wystarczasz, rozumiesz? Hej, spójrz na mnie. Możesz na mnie spojrzeć?

 

Regulus milczy przez chwilę, oddychając głęboko przez dłuższą chwilę, zanim cofa się i zamyka drzwi balkonowe. Wciąż się waha, a ten moment zawahania całkowicie łamie Jamesowi serce. Jednak nieuchronnie Regulus odwraca się, by na niego spojrzeć, a jego wyraz twarzy natychmiast załamuje się, gdy tylko ich oczy się spotykają. Wstrzymuje oddech i zastyga w bezruchu.

 

James natychmiast zapomina, co chciał powiedzieć, bo Regulus patrzy na niego szeroko otwartymi oczami pełnymi czystego zdumienia, z czymś na kształt nabożnej czci w spojrzeniu.

 

— Reg? Co? O co chodzi?

 

— Twoje okulary — mówi Regulus, a jego głos się załamuje. Dłoń Jamesa, ta, która nie spoczywa na lasce, automatycznie unosi się, by dotknąć rogu oprawek. Jest nieco zaskoczony, gdy przypomina sobie, że okulary są na swoim miejscu, osadzone na jego nosie, jakby nigdy ich tam nie zabrakło.Wciąż czują się tak samo. — Odzyskałeś swoje okulary.

 

— Tak, ja... — James nie ma szansy dokończyć, bo Regulus pokonuje dzielącą ich odległość niewiarygodnie szybko i w ciągu kilku sekund ujmuje twarz Jamesa w dłonie, całując go tak, jakby to był ich pierwszy i zarazem ostatni pocałunek - i może właśnie tak jest.

 

Jamesowi nie zajmuje dużo czasu, by przestawić się na inny tor myślenia - natychmiast i całym sercem angażuje się w to, co się dzieje, a wszystko inne niemal od razu przestaje istnieć. Jego laska z trzaskiem upada na podłogę, gdy jego ramiona unoszą się, by objąć Regulusa w talii i przyciągnąć go bliżej. Regulus momentalnie sztywnieje w jego objęciach, więc James pospiesznie opuszcza ramiona, przestając go dotykać, co daje Regulusowi przestrzeń, by się rozluźnić i wtulić w niego. I rzeczywiście, Regulus stopniowo się rozluźnia, wydając z siebie cichy dźwięk podczas pocałunku - coś słabego i rozpaczliwego, co sprawia, że James drży.

 

Regulus całuje Jamesa tak gwałtownie, tak głęboko, że James czuje, jak jego okulary wpijają się w twarz, przekrzywiając się nieco pod wpływem tej siły.

 

Trwa to tylko do momentu, gdy noga Jamesa się ugina, co według niego zdecydowanie nie jest wystarczająco długo. Nawet nie przejmuje się narastającym bólem w nodze, bo czuł już gorsze rzeczy, a ten jest tak przytłumiony - jedynie tępe pulsowanie gdzieś w tle - że dosłownie może go zignorować. Cóż, może go ignorować, dopóki jego noga najwyraźniej nie stwierdza, że ma dość utrzymywania całego jego ciężaru i po prostu - odmawia posłuszeństwa.

 

James klnie ostro, gdy się rozdzielają, bo potyka się i niemal upada; jedynym powodem, dla którego nie ląduje na ziemi, jest to, że Regulus błyskawicznie go łapie, podtrzymując go z cichym stęknięciem. Jest to niezgrabne i chaotyczne, gdy potykając się, zmierzają w stronę łóżka, a James przez całą drogę wypuszcza z siebie długi potok wściekłych przekleństw, kompletnie wściekły na swoją sytuację.

 

Nie jest pewien, co wkurza go bardziej: sam fakt, że w ogóle ma tę kontuzję, czy to, że jego noga zawodzi go, gdy całe życie na niej polegał, czy może to, że pocałunek, który rozpoczęli sami, w prywatności, został przerwany przypomnieniem o tym, o czym obaj woleliby zapomnieć.

 

— Wszystko w porządku? — pyta Regulus, pomagając Jamesowi ostrożnie usiąść na brzegu łóżka i wpatrując się w niego szeroko otwartymi oczami.

 

Nic mi nie jest — warczy James. — Po prostu zajebiście wspaniale.

 

Regulus przełyka ślinę.

 

— Przepraszam. Nie powinienem był…

 

— Nie, nie, absolutnie powinieneś był — poprawia go szybko James. — W zasadzie, gdybyś chciał, mógłbyś…

 

— Przyniosę ci laskę — przerywa stanowczo Regulus, nie patrząc mu prosto w oczy, gdy odsuwa się, by właśnie to zrobić.

 

James unosi ręce i udaje, że dusi jakąś niewidzialną istotę w kierunku nieba czy wszechświata, bo gdzieś tam na górze musi być jakieś bóstwo, które czerpie przyjemność z tego, że z nim pogrywa i czyni go nieszczęśliwym. Jęczy i opada na łóżko Regulusa, walcząc z absurdalną chęcią, by kopać, wymachiwać rękami i wrzeszczeć na całe gardło. Och, jest tak cholernie wściekły z tego powodu. Całowali się. To było... oni byli…

 

— James — mruczy Regulus, trącając go laską.

 

James wyrywa mu ją i odrzuca na bok łóżka, po czym natychmiast siada prosto i cedzi przez zaciśnięte zęby:

 

— Proszę, błagam, nie pozwól, żeby moja noga stanęła na przeszkodzie temu, co właśnie robiliśmy.

 

— Nie robię tego — mamrocze Regulus, po czym wzdycha ciężko, gdy James zaciska usta w wąską linię. — Przysięgam, że nie robię tego, James. Istnieje niezliczona ilość sposobów, w jakie moglibyśmy robić... to, co robiliśmy, i więcej, które nie stanowiłyby problemu dla twojej nogi. Nie o to chodzi.

 

— Więc o co chodzi? — pyta James ze znużeniem.

 

Regulus przełyka ślinę.

 

— Nie powinienem był w ogóle tego robić. To nie... nic się nie zmieniło, rozumiesz? Nadal nie mogę. Cholera, nie mogłem nawet pozwolić ci mnie dotknąć. Nie powinienem był tego robić. To było niewłaściwe. Przepraszam.

 

— Dlaczego więc to zrobiłeś? — pyta cicho James.

 

— Nie mogłem się powstrzymać — przyznaje Regulus, a w jego głosie słychać napięcie, gdy wyciąga rękę i delikatnie dotyka oprawki okularów Jamesa. Jego twarz łagodnieje, gdy poprawia okulary na nosie Jamesa, a w jego spojrzeniu jest tyle uwielbienia, że serce Jamesa zaczyna szaleńczo walić.

 

James pochyla się bliżej, spoglądając na niego z dołu.

 

— Nie jestem zły, że to zrobiłeś. Wręcz przeciwnie. Jeśli chcesz, możemy się tylko całować, a ja nie będę cię dotykał. Możemy... to znaczy, to nie musi... nic znaczyć.

 

— James — mówi Regulus beznamiętnie, unosząc brew, ale James pozostaje nieugięty. Regulus wzdycha. — Znam cię, idioto. Oczywiście, że to będzie coś znaczyć, zwłaszcza dla ciebie, i... — Utrzymuje spojrzenie Jamesa, a jego głos staje się znacznie cichszy, gdy wypuszcza powietrze i wyznaje: — To będzie coś znaczyć również dla mnie. To będzie znaczyć zbyt wiele i będzie boleć, a czy nie cierpimy już wystarczająco?

 

— Tak, dokładnie. I tak już boli, więc to niczego nie zmieni — szepcze James. — Wiem, że to niczego nie zmienia, kochanie, i nie oczekuję, że zmieni. Nie potrzebuję, żeby cokolwiek zmieniało.

 

Regulus zamyka oczy, zginając palce, zanim odsuwa dłoń od okularów Jamesa.

 

— Będzie dobrze tylko wtedy, gdy będziemy to robić, a potem będziesz żałować.

 

— Naprawdę będę? — szepcze James. — Nie sądzę, żebym żałował. Myślę, że będę wdzięczny, że to zrobiliśmy, nawet jeśli nie przybliży nas to do tego, czego pragniemy. Jeśli ty tego nie chcesz, to co innego. Ale jeśli powstrzymujesz się, bo próbujesz mnie chronić, to zupełnie inna sprawa.

 

— Oczywiście, że tego chcę — warczy Regulus, jakby urażony sugestią, że mogłoby być inaczej, co stanowi ogromną różnicę w porównaniu do wszystkich tych momentów, gdy zaprzeczał, że w ogóle pragnie Jamesa. To wciąż zaskakujące widzieć go tak szczerze i otwarcie mówiącego o swoich uczuciach, ale James zaczyna rozumieć, że Regulus nigdy wcześniej go nie okłamywał. Naprawdę nie zdawał sobie z tego sprawy. — Po prostu…

 

— Pragniesz mnie? Jestem tutaj. Jestem tutaj, kurwa, kochanie — wydusza z siebie James. Jego serce wali ciężko w piersi, bo Regulus pochyla się do przodu, jakby ktoś powoli przyciągał go niewidzialną linką. — Wykorzystaj mnie. Weź mnie, a potem odrzuć. Zrań mnie. Nie obchodzi mnie to, Regulus. Możesz zrobić ze mną wszystko, a ja i tak będę ci za to dziękował za każdym razem.

 

Oddech Regulusa słyszalnie się załamuje, a on sam chwieje się do przodu, niespokojnie poruszając palcami. W jego sylwetce kryje się tyle powściągliwości, że niemal boli patrzenie na to, a James, być może nierozsądnie, pragnie szarpnąć tę powściągliwość, wbić w nią zęby, miętosić ją między nimi i rozkoszować się smakiem, gdy w końcu pęknie. Każda cząstka jego istoty pragnie tego, chcąc tak bardzo, by Regulus, mówiąc wprost, po prostu stracił nad sobą panowanie i przestał się powstrzymywać, bez względu na konsekwencje.

 

W głębi duszy James wie, że Regulus powstrzymuje się nie bez powodu - musi mierzyć się ze swoją traumą, może posunąć się tylko do pewnego momentu i dać tylko tyle, zanim obaj utkną w martwym punkcie, nie zbliżając się ani trochę do tego, za czym tak bardzo tęsknią, nigdy nie będąc wystarczająco blisko. Ale to... w porządku. Cóż, właściwie nie jest, ale James pogodził się z tym i nadal będzie to robić, a to... Po prostu pragnie wszystkiego, co Regulus zechce mu dać. Wszystkiego, co Regulus jest w stanie mu dać. James przyjmie wszystko, cokolwiek to będzie, i nigdy nie zażąda więcej.

 

James znosił to, gdy było to nieświadomością, znosił to, gdy było to pogardą, znosił to, gdy było to niezrozumiałe, i z radością zniesie to, gdy będzie to bolesne. Regulus przystawił mu sztylet do gardła, a jakaś część Jamesa miała nadzieję, że go użyje, choćby po to, by i to od niego otrzymać.

 

— Nie chcę cię już więcej ranić — szepcze Regulus i mimo tych słów przybliża się, jakby pokusa była zbyt silna, by się jej oprzeć, co być może nieco uderza Jamesowi do głowy. Wciąż zapomina, że Regulus naprawdę go pragnie, że w ogóle ma dla niego jakikolwiek urok, a odkrywanie tego na nowo jest oszałamiające za każdym cholernym razem.

 

— Chcę, żebyś to zrobił — przyznaje James bez ogródek, zupełnie bez tchu, patrząc na niego z zachwytem. — Zrań mnie. Po prostu mnie zniszcz.

 

— James — mamrocze Regulus, jakby z dezaprobatą, ale wciąż nie przerywa swojego powolnego zbliżania się, więc James dochodzi do wniosku, że nie ma powodu wstydzić się tego, co mówi.

 

— Pomyśl o tym, kochanie. Policzek to tylko dłoń obejmująca twarz ze zbyt dużą siłą — mówi James z wyschniętymi ustami. — Zniosę to. Przysięgam, że to zniosę. Może nawet polubię to pieczenie, o ile to twoja dłoń zostawi ślad.

 

Regulus przełyka ślinę.

 

— Zasługujesz na coś lepszego.

 

— Och, uwierz mi, na razie to wystarczy — zapewnia go James, a całe jego ciało drży z oczekiwania, gdy Regulus opiera kolano na brzegu łóżka tuż przy jego udzie.

 

— A co, jeśli nigdy nie będę w stanie dać ci czegoś lepszego? — pyta Regulus, wciąż się wahając, z ostrożnym spojrzeniem.

 

— Jesteś najlepszym, co kiedykolwiek będę miał, bez względu na to, jak cię dostanę i na jak krótko — szepcze James, trzymając dłonie płasko na łóżku, z drżącymi palcami. — A co z tobą? Czy ty na to nie zasługujesz?

 

— Nie — odpowiada Regulus natychmiast, brzmiąc pewnie.

 

— Zasługujesz, absolutnie zasługujesz i będziesz to miał. Jeśli tego chcesz, będziesz to miał — oświadcza James, mając to wyryte w swojej cholernej duszy, a potem jego dusza rozpala się, bo Regulus zdaje się ustępować, wyciągając dłonie, by ująć twarz Jamesa.

 

— Przepraszam — chrypi Regulus.

 

— A ja nie — szepcze James, wyciągając się do przodu tak daleko, jak tylko może, jęcząc bezradnie, gdy Regulus wychodzi mu naprzeciw i całuje go.

 

I oto jest. Trzask. Powściągliwość Regulusa zamienia się w popiół z sykiem, który James przysięga, że słyszy tam, gdzie dłonie Regulusa obejmują jego policzki. Dzieje się to niemal natychmiast, jakby jego opór powoli wrzał już od dłuższego czasu, może nawet od dekady. Sama ta myśl sprawia, że głowa Jamesa wiruje z mieszanki zachwytu i ulgi, i tak, tak, tak. Regulus chwyta jego włosy i ciągnie, odchylając głowę Jamesa do tyłu, by unieść się nieco i pocałować go z góry, niczym łaskawy bóg tchnący życie w płuca Jamesa.

 

Nie przestaje. Nie przestaje, a James czuje się, jakby unosił się w powietrzu, gdy dociera do niego, że to naprawdę się dzieje, że rzeczywiście to robią. Wie, że to zły pomysł; po prostu go to nie obchodzi.

 

Ku wewnętrznej radości Jamesa, Regulus okazuje się być dość wymagającym kochankiem. Jest cholernie przylepny i wymagający, nawet gdy tylko się całują. Między nimi jest chaotycznie i rozpaczliwie, Regulus nieustannie próbuje zbliżyć się jeszcze bardziej i całować go głębiej, cichy jęk wymyka mu się za każdym razem, gdy James ośmiela się odsunąć choćby na cal, by zaczerpnąć tak potrzebnego tlenu.

 

— Dobrze, dobrze — powtarza James bez tchu, zaciskając palce na prześcieradle, nie mając właściwie innego wyboru, jak tylko odchylić głowę na bok, by Regulus mógł przylgnąć do jego szyi, bo najwyraźniej odsunięcie się od Jamesa byłoby jakimś rodzajem przestępstwa. — Czy to... to tylko całowanie, prawda?

 

— Tylko całowanie, tylko to, i nie... nie ruszaj się, James. Zostań dokładnie tak — mamrocze Regulus przy jego skórze, brzmiąc niemal jak ostrzeżenie. — Chcę, żebyś był dokładnie tutaj. Dokładnie tutaj…

 

Oszołomiony, James wydobywa z siebie zduszony śmiech i wykrztusza:

 

— Tak, w porządku. Cokolwiek zechcesz, kochanie.

 

— Jesteś tak... — Regulus nawet nie kończy, bo już wrócił do ust Jamesa i wydaje się bardziej zainteresowany tym niż mówieniem.

 

James czuje się jednocześnie pijany i niezwykle trzeźwy umysłowo, zatracony w doznaniu obecności Regulusa wokół niego, a zarazem świadomie utrwalający w pamięci każdą chwilę, by zachować ją na zawsze. Regulus przeczesuje palcami włosy Jamesa, szarpiąc je na tyle mocno, że całe ciało Jamesa przeszywa dreszcz. Dreszcz przechodzi przez jego ciało, a on zaciska palce na prześcieradle, czując się jak silnik na sekundy przed wybuchem, na moment przed rozpaleniem się żywym ogniem.

 

Nie zwalniają, nie zatrzymują się, po prostu pozwalają światu odpłynąć, nie zważając na to, jak bardzo będzie bolało, gdy ten nieuchronnie zwali się na nich ponownie.

 

Minie trochę czasu, ale później - znacznie później - James spojrzy na to wszystko wstecz i ze smutkiem zastanowi się, czy to również był pożegnalny prezent.

 

~•~

 

Remus widział już Syriusza w różnych stanach rozpaczy, ale to jest w jakiś sposób znacznie gorsze. Może to dlatego, że wszystkie wcześniejsze problemy ostatecznie się rozwiązały; odzyskał swojego brata i najlepszego przyjaciela. Ale to?

 

Nie ma tu szczęśliwego zakończenia.

 

Szczerze mówiąc, Remus uważa za szczególnie przygnębiające to, że tak dobrze zna rozpacz Syriusza, nawet lepiej niż jego radość. Remus był zdecydowanie częściej świadkiem cierpienia Syriusza niż jego szczęścia, co wydaje mu się głęboko niesprawiedliwe. Jest wdzięczny za każdą chwilę spędzoną z Syriuszem, ale zawsze będzie go boleć fakt, że widział więcej jego łez niż uśmiechów.

 

— Dlaczego... Remus, po co to bierzesz? — chrypi Syriusz, obserwując go szeroko otwartymi, zaszklonymi oczami, gdy ten podnosi swoją maskę z miejsca, gdzie wcześniej położył ją na szafce nocnej Syriusza. Zazwyczaj trzyma ją w kuchni, ale dziś rano, gdy tylko wszedł do domu, poszedł prosto do pokoju Syriusza, ledwo pamiętając, by w ogóle zdjąć maskę przed wejściem.

 

— Syriusz — mówi cicho Remus — będę musiał ją znowu założyć, gdy wszyscy wyjdziecie. Muszę tu czekać, aż przyjdą po mnie, żeby zabrać mnie z powrotem do Azkabanu. Nie wiem dokładnie, kiedy to nastąpi, więc muszę ją założyć, jak tylko wyjdziecie.

 

Usta Syriusza zaciskają się w wąską linię, po czym odwraca wzrok, mocno mrugając, przełykając z trudem i biorąc głęboki oddech. Kiwa głową nerwowym ruchem, po czym zaciska powieki, wyglądając na udręczonego.

 

— Chodź tutaj — chrypi Syriusz, otwierając oczy i przywołując go gestem dłoni. Jego twarz jest zaczerwieniona i poplamiona, co wcale nie sprawia Remusowi przyjemności. Jest w rozsypce, nawet w takim stanie, i wciąż piękny, ale Remus tęskni za rumieńcem, który kocha - tym słodkim, niewinnym. Syriusz nie jest teraz w stanie obdarzyć go takim rumieńcem, gdy wyciąga rękę i porusza niecierpliwie palcami. — Pozwól mi to potrzymać.

 

— Moją maskę? — mruczy Remus, niewątpliwie nieco zdezorientowany, mimo to podchodzi, by podać ją Syriuszowi.

 

Maskę. Nie twoją maskę — poprawia go ostro Syriusz, a Remus zaciska wargi, uznając, że lepiej nie wspominać, iż ta maska jest dosłownie jego, ponieważ została dopasowana do jego twarzy, stworzona i wykonana specjalnie dla niego i tylko dla niego.

 

— Co ty robisz? — pyta Remus, sztywniejąc, gdy Syriusz podnosi maskę do własnej twarzy. Natychmiast znienawidził widok maski obramowującej twarz Syriusza, a jego żołądek podskoczył do gardła.

 

Syriusz nie odpowiada, ale na szczęście nie próbuje całkowicie założyć maski. Nie, po prostu przybliża ją do twarzy i zaczyna... całować jej wnętrze. Głośny, mlaskający pocałunek, który sprawia, że Remus patrzy na niego z niedowierzaniem.

 

— Proszę — oznajmia Syriusz stanowczo, energicznie kiwając głową, gdy ponownie wyciąga maskę w jego stronę. Łapie spojrzenie Remusa i mówi, bez cienia wstydu czy zażenowania: — W ten sposób, za każdym razem, gdy ją założysz, będę cię całował.

 

Remus wpatruje się w niego, a jego pierś wypełnia zdławiona mieszanka czułości i bólu. Och, jakże on kocha tego człowieka. Przełykając ślinę, chrypi:

 

— Najszybszy sposób, żeby sprawić, że nigdy nie będę chciał jej zdjąć.

 

Syriusz wydobywa z siebie ochrypły śmiech, który zdaje się rozdzierać jego gardło, a w jego oczach znów zbierają się łzy. Są zaczerwienione i opuchnięte, a jego rzęsy zlepiły się w kosmyki. Remus wyciąga rękę, by odebrać maskę, a gdy tylko ją przejmuje, Syriusz wpada na niego i wtula się w jego ramiona, nie po raz pierwszy, ale prawdopodobnie ostatni. Remus obejmuje go ramionami, trzymając maskę za jego plecami, i składa pocałunek na policzku Syriusza, gdy ten przytula się jeszcze mocniej.

 

— Muszę już iść — wykrztusza Syriusz.

 

— Wiem — mówi łagodnie Remus.

 

Syriusz trzyma go jeszcze przez chwilę, po czym wydaje z siebie ciche i dość urocze pociągnięcie nosem, zanim zmienia pozycję, opierając się o Remusa, najwyraźniej zdecydowany pozostać przy nim przez całą drogę do drzwi. Remus dostosowuje się, obejmując go jednym ramieniem, gdy powoli przesuwają się razem w stronę głównego pomieszczenia.

 

Pandora, Regulus i James już tam są, czekając przy drzwiach. James opiera się na swojej lasce, wpatrując się w Regulusa z bezwstydnym skupieniem, jakby nic innego nie istniało w jego polu widzenia. Z kolei Regulus patrzy wszędzie, tylko nie na Jamesa, więc to on jako pierwszy zauważa moment, gdy Remus i Syriusz wchodzą do pomieszczenia. Remus czuje dziwne ciepło na widok współczucia, które pojawia się w oczach Regulusa.

 

— Dobrze — oznajmia głośno Pandora, a jej głos lekko drży. Jej spojrzenie jest tak cholernie smutne. — Muszę iść przodem, żeby... żeby dać im znać, by uruchomili pociąg, i nie będę podróżować z wami, więc to jest... to jest... pożegnanie.

 

— Ach, chodź tutaj — mamrocze słabo James, przywołując ją do siebie łagodnym uśmiechem, a ona natychmiast podchodzi, by po prostu opaść bezwładnie w jego ramiona.

 

— Regulus — odzywa się cicho Remus — mogę zamienić z tobą słowo?

 

— Eee… — Regulus mruga, zerkając przelotnie na Syriusza, który marszczy brwi, najprawdopodobniej z niezadowolenia na myśl o konieczności puszczenia Remusa, bo właśnie to Remus sugeruje, tak. Po chwili wahania Regulus ostrożnie kiwa głową.

 

Kąciki ust Remusa lekko drżą, gdy Syriusz prycha z cichym niezadowoleniem na fakt, że Remus naprawdę się od niego odsuwa, ale jak zawsze, pozwala Remusowi robić to, co ten uważa za stosowne. Miło jest patrzeć, jak Syriusz odwraca się i podchodzi, by szepnąć coś do Jamesa i Pandory, którzy zdają się sprawdzać, czy wszystko z nim w porządku, podczas gdy Remus i Regulus przechodzą na drugi koniec pomieszczenia, by znaleźć się wystarczająco daleko, by nikt ich nie podsłuchał.

 

— Nie zamierzam nic mówić, ale chyba nie muszę — odzywa się cicho Remus, utrzymując spojrzenie Regulusa. Na moment odrywa wzrok, by spojrzeć na Syriusza, a Regulus podąża za jego spojrzeniem, po czym znów napotyka jego oczy. — Wiesz, o co pytam, prawda?

 

— Tak — szepcze Regulus.

 

— Więc zrobisz to? — upewnia się Remus, pragnąc potwierdzenia, choć jakaś część jego już zna odpowiedź.

 

Regulus przełyka ślinę.

 

— Spróbuję… Jeśli mi pozwoli, to tak, ale to zadanie zwykle przypada Jamesowi, i tylko jemu.

 

— Nie pytam Jamesa. Pytam ciebie. James... jego nie muszę prosić. Ale ciebie... — Remus wzdycha. — Jesteś bardzo podobny do Syriusza w tych sprawach, traktujesz opiekowanie się ludźmi jak walutę, którą można zbankrutować; albo jak obowiązek, zadanie, w którym można ponieść porażkę. Tak to nie działa. To jest wybór, Regulus. Proszę cię, żebyś go dokonał.

 

— W porządku — chrypi Regulus, mrugając nieco szybciej niż zwykle i ostrożnie kiwając głową. — Tak, dobrze, zrobię to.

 

— Dobrze — mruczy Remus — bo to ma znaczenie, i będzie wiele znaczyć dla was obojga, jeśli tylko na to pozwolisz. Zasługuje na to, po tym wszystkim, co przeszedł, a ty również.

 

— Ja... dzięki — wypala Regulus niezgrabnie, krzywiąc się lekko, gdy tylko słowa opuszczają jego usta. — Za... dziękuję za…

 

— Wiem — wtrąca Remus, widząc, że Regulus się zmaga. Posyła mu delikatny uśmiech i kiwa głową, bo rzeczywiście wie, że Regulus jest wdzięczny za to, że troszczy się o Syriusza.

 

— A za... kiedy ty, eee... wiesz, za to, co zrobiłeś, gdy ja byłem... gdy nie mogłem... — Regulus zaczyna się jąkać, po czym najwyraźniej się poddaje, wyglądając na autentycznie przygnębionego, że nie potrafi odpowiednio wyrazić swojej wdzięczności za pomoc Remusa w przezwyciężeniu jego lęku przed wodą. Jest to jednocześnie smutne i zabawne.

 

— No cóż, od czego są przyjaciele, prawda? — mówi Remus lekkim tonem, a Regulus odpowiada jedynie zmęczonym skinieniem głowy, ale Remus przyjmuje to takim, jakie jest. Mruczy z aprobatą. — A teraz, jeśli pozwolisz, pójdę całować twojego brata, dopóki nie będzie musiał wyjść.

 

Regulus nawet nie protestuje, nie narzeka ani nie marszczy nosa, co dla Remusa jest dowodem, że to uroczysta chwila dla nich wszystkich, ale szczególnie dla niego i Syriusza.

 

Remus dotrzymuje jednak słowa. Gdy tylko Syriusz znajduje się w zasięgu, natychmiast przemyka z powrotem do jego boku, a Remus ujmuje jego twarz w dłonie i całuje go. Nie obchodzi go, że pozostała trójka jest tuż obok. Jakaś część jego jest dziwnie wdzięczna, że ta chwila jest widziana przez innych, że jest znana, wystawiona na światło dzienne, przez co staje się bardziej rzeczywista. Jeśli Syriusz kiedykolwiek będzie musiał zapytać, James i Regulus będą wiedzieć.

 

Odrywają się od siebie dopiero wtedy, gdy Pandora odchrząkuje, sądząc, że chce zwrócić na siebie ich uwagę, ale wcale nie o to jej chodzi. Jej wzrok skupia się na Regulusie, a w jej oczach widać jednocześnie tyle czułości i smutku, że aż łamie to serce. Regulus jest wyraźnie ostrożny, ale nawet on ulega sile Efektu Pandory.

 

Regulus powoli, ostrożnie, wyciąga rękę, by chwycić dłoń Pandory, jego dotyk jest delikatny, jakby w każdej chwili mógł się wycofać, ale tego nie robi. Unosi jej dłoń do ust i składa ostrożny pocałunek na wierzchu jej palców.

 

Pandora promienieje, obserwując, jak całuje jej dłoń z taką czułością, że w jakiś sposób oboje wydają się przez to bardziej krusi, jakby byli tak ostrożni, ponieważ łatwiej mogliby się złamać. Regulus jest łagodniejszy wobec Pandory niż Remus kiedykolwiek widział go w stosunku do kogokolwiek, co - jak sądzi - jest powodem, dla którego Regulus tak bardzo starał się trzymać ją na dystans. Ale to właśnie jest Efekt Pandory. Za każdym razem wkrada się do twojego serca, tak samo jak otula cię w swoim.

 

Regulus puszcza jej dłoń natychmiast po tym, ale Pandora i tak wygląda na cholernie zadowoloną.

 

— Nawet nie musisz go puszczać — oznajmia James, podchodząc bliżej i bez żadnego uprzedzenia przyciągając jednym ramieniem zarówno Remusa, jak i Syriusza do uścisku.

 

Remus szczerze nie spodziewa się, że to uderzy go aż tak mocno, ale trafia prosto w jego pierś i niemal zwala go z nóg. Pamięta jedynie, jak James rozmawiał z nim każdego dnia od samego początku, traktując go z taką życzliwością i ciepłem, jak przyjaciela, którego był zachwycony poznać, mimo że Remus nigdy nie miał mu nic do zaoferowania poza samym sobą. Dla Jamesa to wystarczyło. Sam Remus był wystarczający.

 

James jest ciepły przy nich, a od niego intensywnie pachnie eukaliptusowym żelem pod prysznic i szamponem. Remus obejmuje jego plecy jedną ręką, a drugą trzyma w pasie Syriusza, który z kolei swoim wolnym ramieniem również otacza plecy Jamesa. Ich palce zachodzą na siebie między łopatkami Jamesa, nawet małe palce trzymają się wzajemnie, jakby nie były gotowe, by się puścić.

 

— Dobra, muszę już iść — mówi Pandora, a jej głos brzmi, jakby się dławiła. James odsuwa się, a ona jest tuż obok, czekając. — Czy mogę...?

 

— Tak, chodź tutaj — odpowiada Remus, trzymając wyciągnięte ramię i przywołując ją gestem dłoni.

 

Ona również nie zmusza Syriusza do puszczenia, zresztą nikt by nie potrafił; po prostu wtula się w nich obu i trwa tak przez dłuższą chwilę. Remus nigdy wcześniej tego nie zauważył, ale praktycznie pochłania ją swoim wzrostem, dzięki czemu z łatwością może oprzeć brodę na czubku jej głowy. Ściska ich mocno, po czym bierze głęboki oddech i puszcza.

 

Pandora nie zwleka, rozdaje ostatnią rundę pożegnań i wybiega, by zająć się tym, czym musi, z żalem informując ich, że mają może dwadzieścia minut, zanim będą musieli za nią podążyć. Syriusz pozostaje przytwierdzony do boku Remusa, a niezależnie od problemów, jakie mogą mieć między sobą, Regulus i James oddalają się nieco, by dać Syriuszowi i Remusowi trochę prywatności. Nie rozmawiają ani nie patrzą na siebie, po prostu stoją obok siebie z takim napięciem między nimi, jakby dołączyła do nich trzecia osoba.

 

— Beznadziejni — mruczy Syriusz z ciężkim westchnieniem, kręcąc głową i odwracając się w ramionach Remusa, by na niego spojrzeć, jakby nie chciał już nawet patrzeć na tamtych.

 

— Prędzej czy później to zrozumieją — mówi cicho Remus.

 

— Myślisz?

 

— Myślę... że to kwestia statystyki. Chodzi o równowagę, wiesz. Nie może być zbyt wiele jednej rzeczy, nawet tych złych. Pewnego dnia, w jakiś sposób, nadejdzie dobro.

 

Usta Syriusza wyginają się w uśmiechu.

 

— Jesteś optymistą.

 

— Cóż, mam swój dowód, nieprawdaż? Całe to gówno, przez które przeszedłem, a potem pewnego dnia, bez żadnego ostrzeżenia, pojawiłeś się ty — mruczy Remus, delikatnie gładząc plecy Syriusza w górę i w dół.

 

— Wrócę. Zo-zobaczę cię za rok — wykrztusza Syriusz, powoli przesuwając dłonie po klatce piersiowej Remusa.

 

— W porządku — odpowiada tylko Remus, bo nie chce się kłócić z Syriuszem o to. Nie pozwala sobie na nadzieję ani oczekiwania, bo wie lepiej. — Wiesz, w ciągu roku może się wiele wydarzyć.

 

— Wiem — szepcze Syriusz, zaciskając palce na ramionach Remusa, po czym powoli przesuwa dłonie w dół jego rąk. Uśmiecha się wymuszenie, gdy Remus unosi brew w jawnym wyrazie zaciekawienia. — Jak powiedziałeś, w ciągu roku może się wiele wydarzyć. Mógłbym zapomnieć twój kształt, twój zapach, sposób, w jaki opadają twoje włosy i odcień twoich oczu. Chcę zapamiętać cię na zawsze.

 

Serce Remusa zaciska się boleśnie.

 

— To nie do końca to, co miałem na myśli.

 

— Co miałeś na myśli?

 

— Po prostu... Syriusz, chcę, żebyś wiedział, że nie masz absolutnie żadnego obowiązku czekać na mnie w jakikolwiek sposób. Ty…

 

— Remus — przerywa mu Syriusz, z nutą ostrości w głosie.

 

— Możesz kogoś poznać — nalega Remus przyciszonym, żarliwym głosem. — A jeśli tak się stanie, to w porządku. To jest... — Przełyka gorzki smak zazdrości i zawiści. — Po prostu nie powstrzymuj się przed nikim ani niczym, a już na pewno nie ze względu na mnie. Nie nakładaj na siebie obowiązku bycia wybawcą, bo nim nie jesteś, Syriusz. Nie jesteś moim wybawcą i nie potrzebuję, żebyś nim był.

 

Mięsień na policzku Syriusza drga w miejscu, gdzie wyraźnie zaciska szczękę.

 

— Nie będzie nikogo innego. Przecież już wiesz, że ja... ja nie czuję czegoś takiego do innych ludzi.

 

— Możesz przyjąć przyjemność — przypomina mu Remus. — Nie ma w tym nic wstydliwego. To należy do ciebie, pamiętasz?

 

— Nie, ty nie... — Syriusz krzywi się i potrząsa głową, wydając z siebie ciężkie westchnienie. — Być może nie wyraziłem się wcześniej dość jasno. Mam na myśli, że dosłownie nie odczuwam tego typu rzeczy wobec ludzi. Seksualnie, mam na myśli. Ja... nawet wobec ciebie tego nie czułem, przynajmniej nie na początku. Potrzebowałem trochę czasu, i zaufania. Przynajmniej jeśli chodzi o tę seksualną część. I nadal nie... cóż, nigdy nie chcę uprawiać seksu dla samego seksu. Chcę seksu tylko dlatego, że to z tobą. Czy to ma dla ciebie jakikolwiek sens?

 

Remus rozważa to przez chwilę, po czym kiwa głową.

 

— Tak, to ma sens. To w porządku — zapewnia go Remus, bo naprawdę tak jest. To nie jego rola, ani niczyja inna, by mówić komukolwiek, kogo lub jak wolno im pragnąć, albo nie pragnąć. — Po prostu... jeśli w ciągu tego roku spotkasz kogoś, z kim poczujesz więź, nie chcę, żebyś…

 

— Remus, wiem, co próbujesz powiedzieć, naprawdę wiem, i to bardzo szlachetne z twojej strony — przerywa Syriusz — ale to ciebie jedynego pragnę, rozumiesz? To takie proste. Będę myślał o tobie każdego dnia. Będę za tobą tęsknił. — Wypuszcza drżący oddech, mocno mrugając. — Będę za tobą tęsknił tak bardzo, przez cały czas. Nie ma miejsca na nic innego, bo pragnę tego, co jest między nami. I będę na to czekał. Czekałbym wiecznie, gdybym musiał.

 

— W takim razie rok to nic takiego. To tylko mgnienie oka — szepcze Remus głosem nabrzmiałym emocjami, pochylając się, by zetknąć ich czoła, a jego oczy powoli się zamykają.

 

— Rok. Damy radę przez rok — szepcze Syriusz, a Remus próbuje przekonać samego siebie, by się z tym zgodzić, bo i tak nie mają innego wyboru. Tak czy inaczej, spędzą rok osobno, a może nawet dłużej, bo nawet teraz Remus nie trzyma się nadziei, że jeszcze kiedyś się zobaczą.

 

Więc jeśli to wszystko, co im pozostało, Remus zamierza wykorzystać to jak najlepiej. Przyciąga Syriusza bliżej, trzymając go mocno, gdy łączy ich usta w powolnym, słodkim i pewnym pocałunku, celebrując każdą sekundę tej chwili. Pocałunek przeciąga się, jakby mieli cały czas świata, a Remus wkłada w niego każdą cząstkę miłości, jaką czuje do tego człowieka, nie mogąc wypowiedzieć jej słowami. Odmawia wypowiedzenia tych słów tylko dlatego, że boi się, iż nigdy nie będzie miał kolejnej szansy; jakaś buntownicza część jego duszy upiera się, że jeśli tego nie powie, to będzie musiał zobaczyć Syriusza ponownie, choćby po to, by mu to wyznać.

 

Całują się, bez pośpiechu i bez przeszkód, a potem odrywają się od siebie tylko po to, by mocno się do siebie przytulić. Remus zaciska powieki i zanurza twarz we włosach Syriusza, podczas gdy ten wtula się w jego ramię. W ciszy po prostu oddychają, i to wszystko.

 

A potem, nieuchronnie, muszą się od siebie oderwać.

 

Żaden z nich nie chce tego zrobić, to oczywiste, ale nie mają innego wyboru. Syriusz chwieje się w momencie, gdy się rozdzielają, kołysząc się do przodu, jakby miał zaraz znów wpaść prosto w jego ramiona. Remus przełyka ciężko ślinę i cofa się, chłonąc wzrokiem twarz Syriusza, nawet gdy wycofuje się w stronę drzwi.

 

— Żegnaj, Remus — mówi cicho Syriusz, tak cicho, że to ledwie tchnienie.

 

— Żegnaj, skarbie — szepcze Remus, a jego głos jest nabrzmiały emocjami, w piersi czuje ból, a oczy szczypią go od powstrzymywanych łez.

 

Syriusz bierze drżący oddech, jego twarz jest zaczerwieniona w najgorszy możliwy sposób - z napięcia, z bólu. Odwraca wzrok, po czym spuszcza głowę i gwałtownie się obraca, wymijając Jamesa i Regulusa, by sięgnąć do drzwi, jakby nagle rozpaczliwie pragnął stąd uciec.

 

Remus patrzy, jak odchodzą, czując, jakby jego serce rozrywało się na pół. Drzwi otwierają się, a potem zamykają. Syriusz nie obejrzał się za siebie.

 

Powoli Remus odwraca się i podchodzi do bocznej ściany pokoju, stając krok przed nią, dyskretny i niepozorny jak cień. Unosi maskę i ponownie ją zakłada, przypinając ją do twarzy, gdzie teraz zdaje się go dusić bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Mruga, by pozbyć się łez z oczu, zakłada ręce za plecy i spuszcza głowę.

 

I to wszystko.

 

~•~

 

Podróż pociągiem do domu jest długa i milcząca.

 

Regulus milczy, Syriusz również, więc James także nie odzywa się ani słowem. Nie przerywa ciszy; tak naprawdę nie wie, jak to zrobić. Na stole leżą tarty, ale James nawet na nie nie patrzy. Zaledwie dwa tygodnie temu jechał pociągiem do Hallow i znalazł w sobie siłę, by się uśmiechnąć, by zaprosić śmiech i ciepło do ciężkiej rzeczywistości, która już wtedy spoczywała na ich wszystkich barkach. Pamięta to dobrze - jak droczył się z Regulusem, jak wybuchnął gromkim śmiechem, gdy Regulus rzucił tartą prosto w głowę Syriusza.

 

Wydaje się, jakby minęło całe życie od tamtej chwili. James czuje, jakby wszyscy tamci ludzie zniknęli bezpowrotnie. Tęskni za nimi, za ludźmi, którymi byli, zanim to wszystko się zaczęło, i nie sądzi, by kiedykolwiek mogli do tego wrócić. Wciąż są sobą - Jamesem, Syriuszem i Regulusem - tak jak zawsze byli, bo nic nie może im tego odebrać, ale zostali odmienieni, ukształtowani przez okrutne, kapryśne ręce; choć nadal są sobą, nigdy już nie będą tacy sami.

 

Rzecz w tym, że tak właśnie wygląda życie w rzeczywistości. Życie to nieustanny cykl małych śmierci i odrodzeń, powtarzający się wciąż na nowo, który z czasem składa się na coś zauważalnego. To powinien być proces stopniowy; nie jesteś taki sam, jak rok temu, czy dziesięć lat wcześniej, ani jak wtedy, gdy przyszedłeś na świat, ale wciąż jesteś sobą w swojej nieustannie zmieniającej się formie, rozwijając się, ucząc i żyjąc. Nawet w pozornym bezruchu zachodzi w tobie przemiana, coś, czego nie zawsze jesteś świadomy, dopóki nie spojrzysz wstecz i nie zobaczysz, jak daleko zaszedłeś - to nieustanna podróż.

 

Tak nie miało być. Owszem, wszystko może zmienić się w ułamku sekundy, a ty wraz z tym, ale nigdy nie powinno to sięgać aż takich głębin. Dwa tygodnie, zaledwie dwa tygodnie, a stali się nie do poznania w porównaniu z tym, kim byli wcześniej - w sposób, w jaki ludzie zmieniają się dopiero po latach.

 

Niektóre rzeczy pozostają niezmienne. Jest w tym pewne pocieszenie. Jest pewne pocieszenie w świadomości, że niektórych rzeczy nie da się zmienić ani odebrać, bez względu na to, co jeszcze zostanie utracone.

 

Upływ czasu wydaje się nierealny. James naprawdę ma z tym problem. Wie, jak bardzo Syriusz zmagał się ze swoją pamięcią po powrocie z areny. Jeśli chodzi o Jamesa, uważa on, że jego problemem jest czas i własne miejsce w świecie. Bywają chwile, gdy nie wie, gdzie się znajduje, zagubiony we własnych myślach i natychmiast przenoszący się z powrotem na arenę, potrzebujący, by ktoś przywrócił go do teraźniejszości i normalnego biegu czasu.

 

Czuje się tak, gdy pociąg się zatrzymuje - nie jest do końca pewien, ile czasu minęło, nie jest całkowicie przekonany, że nie dotarli właśnie do Hallow, gdzie będzie musiał przygotować się do wejścia na arenę i walczyć, by Regulus mógł wrócić do domu. Nie wie. Nie może być pewien, nie do końca.

 

— Muszę porozmawiać z burmistrzem — chrypi Syriusz, gdy wszyscy wstają, poruszając się ostrożnie, jakby żadne z nich nie mogło do końca uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. — Dopilnuję, żeby wszystko zostało przygotowane, byście obaj otrzymali swoje nagrody jako Zwycięzcy, i obaj dostaniecie własne domy w Wiosce Zwycięzców. Nie musicie być przy tym obecni, więc jeśli chcecie…

 

— Mogę iść z tobą? — wtrąca Regulus. Patrzy Syriuszowi prosto w oczy, nie odwracając wzroku. — Nie chcę ich jeszcze widzieć.

 

— Jasne, Reggie, nie ma problemu — mruczy Syriusz. — My, eee... jeśli chcesz, mogę... pójdę z tobą.

 

Regulus ostrożnie kiwa głową.

 

— Dziękuję.

 

Ty nie musisz z nami iść — mówi Syriusz, patrząc teraz prosto na Jamesa. — Powinieneś zobaczyć się ze swoimi rodzicami. Pewnie będą na ciebie czekać przy bramie.

 

— Przyjdziesz... gdy już wszystko załatwisz, przyjdziesz, prawda? — pyta James, czując się absurdalnie winny z tego powodu, zerkając przelotnie na Regulusa, który wpatruje się w swoje palce.

 

— Tak, oczywiście — szepcze Syriusz. — Chodź, James, pomogę ci wysiąść z pociągu. Ty wysiądź pierwszy, Regulus.

 

Więc właśnie tak postępują. Regulus idzie przed nimi, kierując się do drzwi i znikając za nimi jako pierwszy. James i Syriusz schodzą z pociągu znacznie wolniej, ponieważ James siedział bez ruchu przez wiele godzin, a jego noga nie jest z tego powodu zbyt zadowolona. To frustrujące, bo jego noga boli, gdy za bardzo ją obciąża, ale boli również wtedy, gdy używa jej zbyt mało.

 

Noga jest sztywna i obolała, przez co James musi mocno opierać się na Syriuszu i swojej lasce, gdy przechodzą korytarzem pociągu. Wsiadanie do pociągu było koszmarne, choć Syriusz nie pozwolił mu upaść, a wysiadanie jest równie trudne. Ponownie, Syriusz nie pozwala mu upaść; pomaga Jamesowi zejść na ostatni stopień, sam wysiada pierwszy, a następnie staje na krawędzi peronu, wyciągając do niego rękę i podtrzymując go, gdy ten pokonuje ostatnią przeszkodę. Wywołuje to ostry ból w nodze, przez który James zaciska zęby i zatrzymuje się, czekając, aż ból znów przytępieje.

 

Gdy James podnosi wzrok, czuje, jak żołądek podchodzi mu do gardła, bo nagle traci poczucie czasu i jednocześnie zyskuje go zbyt wiele, a nic nie ma sensu.

 

Pada śnieg.

 

Na ziemi leży śnieg, a z nieba delikatnie spadają płatki śniegu. Jak to w ogóle możliwe? Śnieg padał, gdy wyjeżdżali. Czy nie powinna być już wiosna? Czy zima przyszła, odeszła i znów powróciła? To nie ma sensu.

 

Zajmuje mu chwilę, by poskładać to wszystko w całość. Wiosna jest w drodze, a to wciąż ta sama zima, którą zostawił za sobą. Trudno mu pojąć, jak mogło się wydarzyć tak wiele, jak wiele zmieniło się w nim i wokół niego, podczas gdy pora roku pozostała ta sama. Minęły zaledwie dwa tygodnie. Zima wciąż trwa.

 

Regulus ma śnieg we włosach i wygląda pięknie. Stoi przed nimi, czekając, a we włosach ma śnieg, zupełnie jak wtedy, w dniu swoich piętnastych urodzin. Przez chwilę James czuje, jakby przemieszczał się między czasami, szarpany tam i z powrotem między przeszłością a teraźniejszością; postać Regulusa migocze przed nim - raz piętnastoletnia i bliska, raz dwudziestopięcioletnia i nigdy wystarczająco blisko.

 

— Poradzisz sobie? — pyta Syriusz, przyciągając jego uwagę. — Chcesz, żebyśmy odprowadzili cię do bramy?

 

James kręci głową.

 

— Nie, dam sobie radę. Wy idźcie przodem.

 

Syriusz kiwa głową z wahaniem, a po chwili puszcza go. James przystosowuje się do swojej laski, odwzajemnia skinięcie głową, po czym powoli rusza naprzód. Regulus dołącza do Syriusza; muszą iść w drugą stronę, w górę ścieżki. James ogląda się za siebie, nie mogąc się powstrzymać, i czuje, jak jego serce podskakuje i cicho jęczy, gdy widzi, że Regulus również się odwraca, z płatkami śniegu we włosach, utrzymując spojrzenie Jamesa swoimi pięknymi oczami. Te jego oczy.

 

Razem, w jednej chwili, odwracają wzrok.

 

Droga do bramy jest powolna i żmudna. Śnieg nie przylega jeszcze do ziemi, tworząc jedynie delikatną, białą powłokę, ale mimo to James czuje się niepewnie. Nie chce upaść, a obawia się, że jego laska może się wyślizgnąć, gdy ma pod sobą jedynie mokrą breję śniegu, na której trudno się oprzeć. Każdy niezgrabny krok jest odmierzony i ostrożny, James nie spieszy się.

 

Brama nie jest otwarta, gdy do niej dociera, ale wystarczy, że raz naciśnie dzwonek po swojej stronie, a ta otwiera się na oścież. Otacza ją wysoki ceglany mur, a sama brama wykonana jest z metalu, przez który nie sposób zajrzeć na drugą stronę ani go obejść. Czeka cierpliwie po drugiej stronie, z sercem bijącym jak szalone, a gdy tylko dostrzega swoich rodziców stojących z niecierpliwością naprzeciwko, z jego ust wyrywa się urywany oddech.

 

Jakaś część jego duszy obawiała się, że ich tam nie będzie.

 

Ale oni tam są.

 

Właśnie tam.

 

James nie zdąża nawet zrobić kroku. Gdy tylko go dostrzegają, Effie i Monty rzucają się w jego kierunku. Udaje mu się zaczerpnąć jeden głęboki, urywany oddech, zanim dopadają do niego, otaczając go ramionami z obu stron, podtrzymując, gdy natychmiast osuwa się w ich objęcia. Chwyta ich rozpaczliwie, a gdy wypuszcza powietrze, wyrywa się z niego szloch.

 

Trzymają go w ramionach, a on czuje, że jest w domu.

Chapter 31: Trzy miesiące później

Chapter Text

Lily uderza o matę z jękiem, a cały oddech zostaje wypchnięty z jej płuc naraz od siły uderzenia. Kingsley stoi nad nią z uniesionymi brwiami.

 

— Nie walczysz uczciwie — skarży się Lily.

 

— Tak, cóż, wojna też nie jest uczciwa — przypomina jej Kingsley.

 

Lily zaciska usta.

 

— Po prostu zapytałam, skąd masz ten kolczyk. Mogłeś po prostu powiedzieć, że nie chcesz mi tego zdradzić.

 

— Wstawaj, Ruda — mówi Kingsley, wyciągając do niej rękę. Kolczyk, o którym wspomina, połyskuje w jego prawym uchu, złoty i migoczący w świetle lamp nad ich głowami. Wczoraj go nie miał. Lily ma swoje podejrzenia co do tego, skąd go wziął.

 

— Wiesz, Sybilli by się to spodobało — zauważa Lily lekkim tonem, wyciągając rękę, by chwycić jego dłoń i pozwalając mu podciągnąć się na nogi.

 

Kingsley jedynie mruczy pod nosem, zachowując neutralny wyraz twarzy.

 

— Widziała to już? — próbuje ponownie Lily, podskakując na czubkach stóp, gdy zwiększają dystans między sobą. Kingsley nie odpowiada; po prostu rozluźnia ramiona. — Pomyśli, że to seksowne.

 

— Lily — odzywa się Kingsley głosem niskim i spokojnym, choć w kąciku jego ust czai się ledwo dostrzegalny uśmiech.

 

Lily śmieje się.

 

— Co? Spodoba jej się.

 

— Masz dzisiaj dobry humor — zauważa Kingsley, unosząc luźno dłonie przed sobą.

 

— Mmm, cóż, twój kolczyk właśnie przekazał mi dobre wieści — mówi Lily, rozpromieniona uśmiechem, unosząc również swoje dłonie. Kingsley wzdycha ciężko, a ona rzuca się na niego.

 

Mimo całego treningu, jaki Lily przeszła w ciągu ostatnich trzech miesięcy, wciąż nie może pokonać Kingsleya, choć nie można jej odmówić starań. Lily podchodzi do treningów bardzo poważnie, rzadko - jeśli w ogóle - wygłupia się i zawsze zachowuje żelazną koncentrację. To nie jest zabawa; to przygotowanie do tego, co nadchodzi, i Lily nie traktuje tego lekko. Kingsley jest jej głównym trenerem, ale Lily wykonała też sporo pracy z Poppy, szczególnie mając na uwadze medyczną stronę rzeczy. Jest to trudne i wyczerpujące, ale też satysfakcjonujące.

 

To daje jej cel.

 

Choć za każdym razem, gdy jej plecy uderzają o matę, Lily przez krótką chwilę zastanawia się, co do cholery właściwie robi. Czasami zadaje sobie to pytanie tylko po to, by przypomnieć sobie odpowiedź, zawsze tę samą. Dla Remusa. Dla swojej rodziny. Dla wojny, aby pewnego dnia - kiedyś - wszyscy zaznali pokoju i wszyscy byli wolni.

 

To też jest miłość, na swój sposób - myśli. To miłość do rzeczy, których tak naprawdę nie posiada, więc nie można jej ich odebrać. Wszystko, o co walczy, jest jej siłą, a nie słabością.

 

Dokładnie tak, jak lubi to Dumbledore.

 

— Lepiej — chwali Kingsley, gdy Lily po upadku na podłogę natychmiast podnosi się bez chwili zawahania, wciąż gotowa do walki.

 

— Wiem — mówi Lily, zachowując bezruch, gdy Kingsley zbliża się do niej, czekając na odpowiedni moment do ataku. Kingsley nigdy nie daje jej takiej okazji; jego technika jest perfekcyjna i Lily nie ma najmniejszych wątpliwości, że jest najlepszym wojownikiem spośród wszystkich członków Zakonu Feniksa. Zachowuje też zimną krew, nawet podczas walki, co zapewne czyni go bezcennym dla Dumbledore'a. Nie bez powodu Kingsley zajmuje tak wysoką pozycję w Zakonie.

 

— Za dużo myślisz — mruczy Kingsley. To jego stała uwaga. Jest zawsze spokojny, zawsze skupiony na powierzonym mu zadaniu, kieruje się poczuciem obowiązku i dąży do wyznaczonego celu. Nic nie jest w stanie go wyprowadzić z równowagi, bez względu na sytuację. Absolutnie nic.

 

— Nie mogę nic poradzić na to, że mój mózg ciągle pracuje, King — odpowiada Lily z wyraźną frustracją. — Ale robię postępy, prawda?

 

Kingsley kiwa głową.

 

— Owszem, robisz. Nawet dzisiaj widać u ciebie oznaki poprawy. Chcesz przerwać i przejść na strzelnicę?

 

— Tak! — wykrzykuje natychmiast Lily, wyraźnie ożywiona.

 

— Tak myślałem — mówi Kingsley, a na jego twarzy pojawia się ciepły uśmiech, gdy opuszcza ręce.

 

— A więc, ten kolczyk — zastanawia się Lily, unosząc brwi i spoglądając na niego, gdy wychodzą z sali treningowej.

 

— Odpuść sobie — mruczy Kingsley.

 

Lily przygląda mu się podejrzliwie.

 

— Absolutnie nie.

 

Kingsley nie odpowiada, tylko unosi dłoń, by pociągnąć się za płatek ucha, gdy przemierzają kompleks, kierując się na niższe poziomy. Jego palce zaciskają się wokół kolczyka, zasłaniając go przed wzrokiem, ale Lily zauważa z rosnącym zainteresowaniem, że opuszcza rękę, gdy tylko Sybilla pojawia się w zasięgu wzroku. Ma swoje podejrzenia co do tego, jak go zdobył, ale teraz zaczyna też podejrzewać, dlaczego w ogóle zdecydował się na kolczyk. Wcześniej tylko żartowała o Sybilli, ale może…

 

— King! — wykrzykuje zachwycona Sybilla, gdy tylko go zauważa. Jej oczy natychmiast rozbłyskują, gdy odrywa się od Wren - z którą szła korytarzem - by podejść bliżej i z zachwytem wpatrywać się w ucho Kingsleya. Odchyla się do tyłu, wpatrując się w niego z niedowierzaniem, jakby widziała go po raz pierwszy. — Czy to jest…

 

Ciii — syczy szybko Lily, posyłając jej znaczące spojrzenie i rozglądając się dookoła. Zabiorą mu go, jeśli się o nim dowiedzą, a Sybilla nie jest zbyt dyskretna.

 

— Jesteś taki seksowny — oznajmia Sybilla Kingsleyowi, dokładnie tak, jak Lily przewidywała. — Też taki chcę. Sam to sobie zrobiłeś? Zrobisz mi taki?

 

— Och, jestem pewna, że z przyjemnością by ci to zrobił — mówi Lily z ironicznym rozbawieniem, bo zna to spojrzenie w oczach Kingsleya i tak, jej podejrzenia są słuszne. Zastanawia się, od jak dawna... Jej serce lekko się ściska. Ma nadzieję, że nie trwa to zbyt długo, przynajmniej nie od czasu przed rozpoczęciem jej szkolenia, bo to oznaczałoby, że musiał patrzeć na Lily i Sybillę razem.

 

— Lily i ja musimy już iść — oznajmia Kingsley spokojnym tonem, rzucając Lily spojrzenie, które wyraźnie mówi, żeby trzymała język za zębami. I tak robi. Kingsley jest dorosłym mężczyzną; poradzi sobie z tym sam. Posyła Sybilli uśmiech, od któregą miękną kolana. — Mogę wpaść do ciebie później, jeśli chcesz.

 

Sybilla promienieje na jego widok.

 

— Byłoby cudownie.

 

— A co z tobą, Evans? — woła Wren, powoli mierząc ją wzrokiem od stóp do głów, z bardzo czytelnym zamiarem. — Potrzebujesz pokoju, do którego mogłabyś później przyjść?

 

Lily chichocze.

 

— Nie tym razem, Wren, wybacz.

 

— Ale tęsknimy za tobą — żali się Wren, śmiejąc się przez jęk, gdy udaje, że tupie nogami.

 

— To prawda, tęsknimy — potwierdza Sybilla, wyciągając rękę, by z zaciekawieniem dotknąć ucha Kingsleya, wciąż zafascynowana jego kolczykiem. Kingsley stoi nieruchomo, pozwalając jej robić, co tylko zechce. — Miranda i Ember zaraz zaczną wspinać się po ścianach.

 

— Ach, przepraszam, wiesz przecież, jak bardzo jestem ostatnio zajęta — mówi Lily z przepraszającym grymasem na twarzy. To nie był żart, gdy mówiła, że kobiety, z którymi sypia - a raczej sypiała - byłyby rozczarowane, gdyby przestała. Są. Lily nie miała dla żadnej z nich czasu przez ostatnie trzy miesiące — Mam pewien pomysł, tak tylko rzucam, ale czy któraś z was rozważała, no wiecie, pójście ze sobą do łóżka?

 

— Nikt nie robi tego tak jak ty, Lily — mówi radośnie Sybilla.

 

Lily lekko się krzywi, zerkając ukradkiem na Kingsleya, który pozostaje zadziwiająco niewzruszony, słysząc te słowa. Być może nie jest to aż tak wielki cios, głównie dlatego, że Sybilla wygląda, jakby w tej chwili chciała ugryźć go w ucho, choć z pewnością to przez kolczyk. Jest taka dziwna. Lily uważa ją za zachwycającą.

 

— Dobra, cóż, my już musimy iść. — Lily kaszle i rzuca zdawkowe uprzejmości, podczas gdy Sybilla i Wren wołają za nimi, by odpuścili sobie obowiązki i zostali jeszcze trochę. Mimo pokusy, Lily i Kingsley pozostają nieugięci i idą dalej.

 

Przez chwilę milczą, a gdy tylko Lily otwiera usta, Kingsley mówi:

 

— Ani słowa, Ruda — więc Lily zamyka je z powrotem i robi wszystko, co w jej mocy, by stłumić śmiech.

 

Lily odzyskuje koncentrację, gdy wchodzą na strzelnicę, bo to właśnie tutaj jest w swoim żywiole. To jest, można powiedzieć, jej chleb powszedni. Dzięki praktyce stała się bardzo sprawna w posługiwaniu się bronią, co może mieć związek z faktem, że poświęca swój wolny czas, by doskonalić tę umiejętność. Czasami, gdy kończy swoją zmianę w ambulatorium, przychodzi właśnie tutaj. Rozkłada broń na części i składa ją z powrotem, raz za razem, w nieskończoność. Przyciąga tarczę i strzela, dopóki nie trafia bezbłędnie, niezależnie od tego, jaką broń trzyma w dłoniach.

 

Obawiała się, że będzie bała się broni, bo kiedyś została postrzelona, ale tak nie jest. Albo może jednak się boi, a jej obsesyjne podejście do broni to sposób, w jaki kontroluje ten strach.

 

Kingsley nie odzywa się do niej, gdy przypina papierową tarczę z niewyraźnym zarysem sylwetki człowieka dla nich obojga, a następnie odsuwa je tak daleko, że cyfry są prawie niewidoczne. Wybiera broń, którą Lily będzie się posługiwać jako pierwszą, po czym rozdzielają się, zajmując osobne stanowiska strzeleckie, oddzielone od siebie przegrodą.

 

— Prawa ręka, lewe ramię, głowa - w tej kolejności — woła Kingsley.

 

— Zrozumiano — odpowiada Lily, po czym unosi broń i bez chwili wahania naciska spust. To szybka seria - trzy strzały jeden po drugim, zanim Kingsley zdąży oddać swoje, mimo że zaczęli jednocześnie. Kończy zaledwie kilka sekund po niej, ale te sekundy mają znaczenie, gdy w grę wchodzi życie lub śmierć.

 

Lily nie chybia ani razu.

 

Sytuacja trwa w ten sposób przez dłuższy czas - Kingsley wydaje polecenia, a Lily wykonuje je szybciej, niż on sam jest w stanie to zrobić. Przechodzą przez różne rodzaje broni, Kingsley wielokrotnie wymienia papierowe tarcze, a pod koniec Lily zostaje posadzona przy stole i mierzy się jej czas, w jakim przeładowuje każdą broń.

 

— Dobra, na dziś koniec, przynajmniej do twojej zmiany w ambulatorium — mówi Kingsley.

 

— Tak, w porządku. — Lily mimo wszystko zostaje, by pomóc mu schować broń z powrotem do sejfu, a potem niejako blokuje mu drogę, zanim zdąży szybko się wymknąć. — Więc…

 

Kingsley ciężko wzdycha.

 

— Nie rób z tego wielkiej sprawy.

 

Lubisz ją — stwierdza Lily z uśmiechem. — King, ty naprawdę… to znaczy, ty naprawdę ją lubisz. Zdobyłeś dla niej kolczyk!

 

— Ja… — Twarz Kingsleya drga, po czym wzdycha i unosi dłoń, by zasłonić oczy, jakby zawstydzony. — Och, to takie głupie. To było takie głupie. Ja jestem taki głupi.

 

— Nie, nie, nie — Lily spieszy z wyjaśnieniem. — To wcale nie było głupie. To było urocze. To jest… naprawdę urocze. Nie jesteś głupi, Kingsley.

 

— Nawet nie wiem, czy ona w ogóle lubi mężczyzn — mówi Kingsley ze znużeniem, opuszczając rękę.

 

Lily szybko kiwa głową.

 

— Lubi. Masz absolutnie szansę, jasne? — Wyciąga rękę i trąca go łokciem, łapiąc jego spojrzenie. — Od jak dawna ty…?

 

— Lily — odzywa się Kingsley z wyraźnym napięciem w głosie.

 

— O cholera, podobała ci się nawet wtedy, gdy się z nią spotykałam? — wypala Lily z przerażeniem. Wpatruje się w niego szeroko otwartymi oczami, ale on tylko odwraca wzrok. — Na litość boską, King, czemu nic nie powiedziałeś? Przecież bym…

 

Kingsley krzywi się i mamrocze:

 

— Słuchaj, nie jestem z tego dumny, ale właśnie tak to odkryłem, dobra?

 

— Co? — pyta zdezorientowana Lily.

 

— Ja, eee, nie wiedziałem — wyjaśnia Kingsley, wzdychając ciężko. Wzrusza ramionami, patrząc na nią z bezradnym wyrazem twarzy. — To znaczy, z Sybillą przyjaźnimy się od lat i jasne, zawsze uważałem, że jest genialna, ale też myślałem, że jest cholernie dziwna.

 

— Bo jest dziwna — zauważa Lily.

 

— Tak, nie wiedziałem, że podobają mi się dziwaczki, dopóki… — Kingsley marszczy brwi i wskazuje na nią gestem. — Szczerze mówiąc, zajęło mi to trochę czasu, bo nie mogłem zrozumieć, dlaczego tak bardzo mi to przeszkadzało.

 

Faceci - myśli Lily z rozpaczą. Kręci głową, powstrzymując uśmiech na widok zdezorientowanej miny Kingsleya, jakby wciąż nieco go to oszałamiało.

 

— Dobra, ale czemu nic nie powiedziałeś? Przeszkadzało ci to, tak? Gdybym wiedziała…

 

— Nie mam nic do powiedzenia w kwestii tego, z kim Sybilla jest lub nie jest, tylko dlatego, że mi się podoba. Zorientowałem się dopiero, gdy było już za późno, a to moja wina, nie twoja czy jej — mówi Kingsley po prostu.

 

— Tak, ale ja wciąż… — Lily wzdycha. — Cóż, jeśli to cię w jakikolwiek sposób pocieszy, to nic nie znaczyło.

 

— Tak, Ruda, z tobą nigdy nic nie znaczy, prawda? — mruczy Kingsley, marszcząc brwi.

 

— Co to niby miało znaczyć? — pyta Lily, marszcząc brwi, czując się, prawdę mówiąc, nieco zdradzona tym, że Kingsley najwyraźniej kieruje rozmowę na temat jej… problemów, czy czymkolwiek to jest.

 

Kingsley unosi brew, patrząc na nią.

 

— Dobrze wiesz, o czym mówię. Nic dla ciebie nie znaczy, z nikim. I nie mówię tylko o romansach czy seksie, bo to twoja sprawa, jak do tego podchodzisz; mówię o tym, że nie pozwalasz sobie zbliżyć się do nikogo. Ty po prostu… nie dbasz o to. Nie naprawdę.

 

Lily zaciska usta, odwracając wzrok. Lily wie, że Kingsley martwi się o nią z powodu jej zdystansowania, ale naprawdę niewiele ją to obchodzi. Lepiej dla niej, żeby się nie przejmowała. Owszem, lubi Kingsleya, ale nie są przyjaciółmi. To nie o to w tym wszystkim chodzi.

 

Tak naprawdę, Lily lubi wiele osób z Zakonu Feniksa lub z nim związanych, ale niewystarczająco, by ich utrata była dla niej ciosem. Gdyby Kingsley biegł razem z nią, ścigany, pokryty krwią, i odepchnął ją, mówiąc, żeby biegła dalej, zrobiłaby to. Nie zawahałaby się ani przez chwilę. Nie oglądałaby się za siebie. Nie załamałaby się i nie pozwoliłaby, by ją trafili.

 

Nie tak, jak zrobiła to z Remusem.

 

Jakby czytając jej w myślach, Kingsley cicho mówi:

 

— Wiem, że to, co się stało z Remusem, było…

 

— Nie mów o nim — przerywa ostro Lily, tak ostro, że Kingsley natychmiast milknie. Jego oczy są pełne smutku, a ona tego nienawidzi.

 

Był tam tego dnia, pięć lat temu. Zastrzelił aurorów, by podnieść ją z ziemi, by ją ocalić, a jej łzy nie były dla rany postrzałowej w ramieniu, lecz dla Remusa. Powtarzała jego imię jak mantrę, błagając Kingsleya, by poszedł go uratować, a on obiecał, że spróbuje, gdy tylko zapewni jej bezpieczeństwo. I zrobił to. Gdy tylko była bezpieczna, odszedł, by spróbować, podczas gdy zespół, z którym pracował, zabrał ją do siedziby Feniksa.

 

Kingsley nigdy nie odnalazł Remusa. Dumbledore powiedział jej o tym tamtego dnia w ambulatorium. Kiedy zażądała informacji, czy został schwytany - odmawiając pozostania w siedzibie Feniksa, jeśli tak było, w pełni zdecydowana przebić się do Hallow samodzielnie, by go uratować, jeśli byłoby to konieczne - Dumbledore z żalem poinformował ją, że Remus został stracony, podobnie jak jej rodzina.

 

Kingsley, który leżał na sąsiednim łóżku z raną postrzałową nogi, w milczeniu obserwował jej płacz. Powiedział jej, że próbował, i że jest mu przykro, a ona mu podziękowała. Były to ostatnie słowa, które wypowiedziała przez bardzo, bardzo długi czas; gdy odezwała się ponownie, to po to, by poprosić Kingsleya o pomoc w wydostaniu się na zewnątrz, ponieważ nie mogła już tego znieść, nie mogła wytrzymywać uczucia duszenia się pod ziemią, a Kingsley dał jej radio i powiedział, żeby robiła to, co musi.

 

Lily i Kingsley mają za sobą długą wspólną historię. Był pierwszą osobą w Feniksie, przy której naprawdę czuła się swobodnie, a być może wynikało to z faktu, że ją uratował, że faktycznie podjął wysiłek, by przynajmniej spróbować ocalić Remusa. Jest dobrym człowiekiem i choć nie pozwala sobie na zbytnie zbliżenie się do niego ani do kogokolwiek innego, darzy go niezachwianym szacunkiem.

 

— Nie mówisz o tym — zauważa cicho Kingsley. — Nigdy o tym nie mówisz, o tym, co się wtedy wydarzyło. Czasami myślę, że nigdy tego nie przepracowałaś, Lily.

 

Nie przepracowałam. Jak miałabym to zrobić? Myśli Lily, a jej żołądek skręca się jak poskręcane korzenie u podstawy przewróconego drzewa. Nie wie, jak mogłaby to kiedykolwiek przezwyciężyć, skoro wszystko skończyło się w taki sposób. To była ich wina - jej i Remusa. On nigdy nie potrafił trzymać się z dala od kłopotów, a ona nigdy nie umiała zostawić spraw takimi, jakie są.

 

Oni dwoje, ona i Remus, byli przepisem na katastrofę od samego początku. Bliźniaki chaosu, ale w najgorszy możliwy sposób - po cichu. Nikt ich nie dostrzegał, dopóki nie było już za późno.

 

— Dorcas tu jest, prawda? — pyta nagle Lily, nie spuszczając z niego wzroku, bezczelnie i bez skrępowania zmieniając temat. Mruży oczy, a ona wydaje z siebie cichy pomruk. — Dała ci więc ten kolczyk?

 

Kingsley wpatruje się w nią przez dłuższą chwilę, ale ona nie odwraca wzroku, dając jasno do zrozumienia, że - jak zawsze - nie odpuści i nie zostawi sprawy w spokoju. Wzdycha ciężko.

 

— Tak, jest tutaj.

 

Lily uśmiecha się szeroko.

 

~•~

 

Dorcas nie spuszcza wzroku ze Slughorna, gdy ten pospiesznie przemierza salę, wreszczcie uwolniony przez Dumbledore’a. Nie był w stanie spojrzeć jej w oczy, nieustannie wiercił się za każdym razem, gdy mówiła, a gdy zwracała się bezpośrednio do niego, zastygał w strachu. Sprawiła, że przez całe spotkanie kręcił się niespokonie. Sprawiało jej to przyjemność.

 

— Muszę zapytać — odzywa się cicho Dumbledore, przyciągając jej spojrzenie, gdy drzwi się zamykają — cóż takiego zrobiłaś, że tak bardzo się ciebie przestraszył?

 

— Nie powiedział? — pyta Dorcas.

 

Dumbledore kręci głową.

 

— Podejrzewam, że był zbyt przerażony, by o tym wspomnieć.

 

— Cóż, to satysfakcjonujące — przyznaje Dorcas z lekkim rozbawieniem. — Powiedziałam mu, że ma dwie opcje: albo przyjdzie tutaj, albo rozsadzę mu mózg. Mogłam też zasugerować, że byłabym rozczarowana, gdyby wybrał tę pierwszą opcję. A właściwie to powiedziałam mu wprost, że byłabym rozczarowana, bo nie czułam potrzeby, żeby go okłamywać w tej kwestii.

 

— Rekrutacja powinna być kwestią wyboru, panno Meadowes. Nie grozimy śmiercią naszym sojusznikom.

 

— Nie był wtedy dokładnie naszym sojusznikiem, nieprawdaż? Poza tym, nie udawaj, że nigdy nie działasz według zasady, że cel uświęca środki. Czy to nie ty powiedziałeś mi, że ryzyko związane z rekrutacją jest konieczne, by wygrać wojnę, bez względu na straty, które poniesiemy po drodze?

 

— Być może, ale przymus nigdy nie był ciężarem, który prosiłem cię, byś dźwigała — mruczy Dumbledore.

 

Dorcas leniwie wzrusza ramionami.

 

— Zapewniam cię, że nie jest to dla mnie zbyt wielki ciężar. Właściwie to całkiem lekki.

 

— Obwiniasz go — zauważa Dumbledore.

 

— Obwiniam ich wszystkich — poprawia Dorcas.

 

Dumbledore mruczy pod nosem.

 

— Uraza mąci umysł bardziej, niż pani przypuszcza, panno Meadowes. Zachowaj trzeźwość umysłu.

 

— Nie kwestionuj moich metod, dopóki osiągam rezultaty. Jeśli ci się to nie podoba, znajdź kogoś innego — informuje go ostro Dorcas, a on nie odpowiada. — Ach, ale nie możesz, prawda? Nikt nie robi tego, co ja, równie skutecznie jak ja.

 

— Rzeczywiście okazałaś się bardzo przydatna — przyznaje Dumbledore, brzmiąc niemal czule.

 

Dorcas ignoruje to.

 

— Jak się czuje Molly?

 

— Dochodzi do siebie — odpowiada Dumbledore. — Jest cennym nabytkiem dla skrzydła szpitalnego i zdaje się wspaniale dogadywać z Arturem, choć nalega, by włączyć się w działania wojenne w bardziej… bezpośredni sposób. Chciałaby pracować w terenie.

 

— Pozwolisz jej?

 

— Nie.

 

— Wspomniałeś o nowym medyku polowym. Nie o niej więc mowa?

 

— Lily Evans.

 

— Ach — mruczy Dorcas, starając się zachować neutralny wyraz twarzy. Skłania głowę. — Mądry wybór, proszę pana.

 

Dumbledore uśmiecha się.

 

— Tak, ja również tak sądziłem.

 

— Chcę wiedzieć, co się z nimi stało — żąda Dorcas, pochylając się na łokciach i utrzymując jego spojrzenie ponad biurkiem. — Gideon i Fabian. Gdzie popełniliśmy błąd?

 

— Zakładasz, że ja to wiem? — pyta Dumbledore.

 

Dorcas prycha pogardliwie.

 

— Oczywiście, że wiesz. Zawsze wiesz, i szczerze mówiąc, w połowie przypadków wcale nie chcę wiedzieć tego wszystkiego, co ty wiesz. Zależy mi tylko na tym, co powinnam wiedzieć. Ale to? To muszę wiedzieć, i ty mi to powiesz.

 

— Obawiam się, że ta wiedza jest zbyt ciężkim brzemieniem, byś mogła je udźwignąć.

 

— Nie obchodzi mnie to. Powiedz mi.

 

— Nie mogę ryzykować postępów, jakie twoja pozycja zapewnia w tej wojnie — mówi po prostu Dumbledore. — Nie zrobię tego.

 

— Tkwię w tym już od lat — syczy Dorcas, uderzając dłonią w biurko. Nie drgnął nawet. — Oddaję temu wszystko, co mam, odkąd Alastor Moody mnie zwerbował, i nigdy, ani razu, nie kwestionowałam ani ciebie, ani swoich rozkazów. Moja pozycja nie jest zagrożona, chyba że nadal będziesz mi teraz odmawiał.

 

— Panno Meadowes…

 

— Odpowiedz mi, albo odchodzę.

 

Dumbledore przygląda się jej przez dłuższą chwilę, jego oczy są przejrzyste i spokojne.

 

— Jesteś już zbyt głęboko zaangażowana, by teraz odejść.

 

— Nie doceniasz mnie — odpowiada Dorcas lodowatym tonem. — Nie dam się manipulować. Oszczędź sobie tych słabo zawoalowanych gróźb; oboje wiemy, o co toczy się gra. Potrzebujesz mnie. Jeśli odejdę, nie zajdę daleko. Nie popełniaj błędu, myśląc, że to mnie powstrzyma. Nie jestem ponad stosowaniem przymusu, ale odmawiam bycia jego ofiarą.

 

— Czy przyszło ci do głowy, że nie chcę ci tego powiedzieć dla twojego własnego dobra? — pyta Dumbledore, niemal łagodnym tonem, ale ona ani trochę nie łagodnieje. Wzdycha. — Jeśli nalegasz.

 

Dorcas odchyla się do tyłu.

 

— No dalej, słucham.

 

— Prewettowie mieli za zadanie zebrać bardzo ważne informacje od jednego z moich informatorów. Te informacje pozwoliły nam przechwycić i zdobyć przesyłkę bronii biologicznej, do której wcześniej dostęp miało wyłącznie Hallow — wyjaśnia Dumbledore. — Zawierała ona historię i formułę, z której nie mogliśmy zrezygnować. Zdobycie tego powiadomiło jednak Toma Riddle’a, że informacje w jakiś sposób wyciekły. Wiedział, że to musiał być ktoś z Hallow, ponieważ z tego, co mu wiadomo, tylko mieszkańcy Hallow mają dostęp do miasta. Niestety, lojalność mieszkańców Hallow jest tak wielka, że każda nielojalność jest bardzo zauważalna, zwłaszcza gdy jest to jawna nielojalność.

 

— Nie — szepcze Dorcas.

 

Dumbledore nie odwraca wzroku.

 

— Jest pani bardzo odważna, panno Meadowes.

 

Nie — wykrztusza Dorcas, czując, jak całe jej ciało drętwieje, jakby unosiła się gdzieś poza nim. Jej oczy pieką, napełniając się łzami.

 

— Byłaś podejrzana — mruczy Dumbledore — ale, jak już ci mówiłem, nie mogę ryzykować postępów, jakie zapewnia nam twoja pozycja w tej wojnie.

 

Dorcas patrzy na niego gniewnie przez łzy.

 

— Ty… ty sprawiłeś, że to oni ponieśli konsekwencje zamiast mnie, bo jestem dla ciebie więcej warta niż oni byli. Ty… ty ich zabiłeś. Ty…

 

— Fabian i Gideon Prewett znali ryzyko, tak samo jak ty — mówi cicho Dumbledore. — Byli gotowi walczyć i umrzeć w tej wojnie, tak samo jak ty. Ty, i wszystko co wnosisz do naszej sprawy, było zagrożone, podobnie jak mój informant, więc zrobiłem to, co było konieczne, by utrzymać was oboje przy życiu. Strata któregokolwiek z was byłaby ciosem dla naszych wysiłków, na który nie mogliśmy sobie pozwolić wtedy, teraz ani w przyszłości.

 

— Teraz ryzykujesz, że mnie stracisz — chrypi Dorcas, zaciskając dłonie w pięści.

 

Dumbledore kręci głową.

 

— Nie sądzę. Choć jesteś zraniona i pogrążona w żałobie, jest tak, jak sama powiedziałaś: nie ulegasz przymusowi, co oznacza, że jesteś tutaj, ponieważ wierzysz w naszą sprawę. Nie musisz obwiniać siebie. To nie twoja wina.

 

— Nie, to twoja wina — warczy Dorcas.

 

— Niestety, większe dobro buduje się na fundamencie poświęcenia — mówi cicho Dumbledore. — Nie jesteś teraz w stanie tego dostrzec i nie oczekuję tego od ciebie. Potrzebuję jedynie, byś robiła to, co zawsze. Doprowadzaj sprawy do końca.

 

— A jeśli odmówię? — chrypi Dorcas.

 

— Zrobisz to — mówi jej Dumbledore.

 

Dorcas przełyka ślinę i mocno mruga, biorąc głęboki oddech, który drży, gdy go wypuszcza. Patrzy mu prosto w oczy i mówi:

 

— Pierdol się.

 

— Jesteś wolna — mruczy Dumbledore, odwracając głowę, by spojrzeć na obraz wiszący na ścianie, ten sam, który był tam odkąd Dorcas pamięta, widoczny za każdym razem, gdy przekraczała próg jego gabinetu. Portret młodej dziewczynki, której oczy błyszczą tym samym błękitem co oczy Dumbledore’a. Dorcas zrywa się na nogi i rusza do drzwi, nie oglądając się za siebie. Zatrzymuje się dopiero z dłonią na klamce, gdy Dumbledore woła za nią. — Ach, i panno Meadowes?

 

Dorcas nie zaszczyca go odpowiedzią, stojąc nieruchomo z napiętymi ramionami i zaciśniętymi zębami.

 

— Wkrótce się skontaktuję — mówi Dumbledore, a Dorcas zaciska powieki, po czym odwraca głowę i daje mu krótkie skinienie, zanim wychodzi z pomieszczenia, z hukiem zatrzaskując za sobą drzwi.

 

Przez dłuższą chwilę Dorcas może jedynie stać i oddychać, istnieć z tą wiedzą i zmagać się z rzeczywistością, w której nie może nic z tym zrobić.

 

Dorcas wie, że na wojnie nie ma dobrych ludzi. Nigdy nie ośmieliła się twierdzić, że sama jest dobrym człowiekiem, zwłaszcza w samym środku tej wojny, w której świadomie się umiejscowiła. Jest wiele rzeczy, które ciążą na jej sercu, rzeczy, których ciężary nigdy się nie pozbędzie, ale Gideon i Fabian… Oni byli dobrymi ludźmi. Byli jej przyjaciółmi.

 

Dumbledore nie jest dobrym człowiekiem, a Dorcas nigdy nie uległa złudzeniu, że jest inaczej. Riddle jest gorszy. To okrutna rzeczywistość; wybór mniejszego zła. Przynajmniej, bez względu na to, co trzeba poświęcić po drodze, Dumbledore pragnie, by świat stał się lepszym miejscem. To właśnie odróżnia go od Riddle’a, który chce, by świat pozostał dokładnie taki, jaki jest - w najgorszym wydaniu.

 

Kiedy Dorcas dołączyła do Zakonu Feniksa, zrobiła to ze świadomością, że Dumbledore uczyni wszystko, co konieczne, by osiągnąć swój cel - cel, którego wszyscy pragną - i ponieważ sama tego pragnęła, ceniła go za to. Nigdy wcześniej nie odczuła tego tak dotkliwie jak w tej chwili, dopiero po śmierci Fabiana i Gideona, i teraz pozostawia to w jej ustach gorzki posmak.

 

Riddle nie dba o ludzkie życie. Dumbledore waży ich wartość. Dorcas przez chwilę odczuwa głęboką, niemal fizyczną wdzięczność, że stoją po przeciwnych stronach, zamiast współpracować. Teraz bardziej niż kiedykolwiek jest wdzięczna, że Dumbledore nie urodził się jako Hallow.

 

Czasami Dorcas zastanawia się, czy bycie Zwycięzcą we własnych igrzyskach dawno, dawno temu ukształtowało go w osobę, którą jest dzisiaj - osobę, która może i będzie decydować o tym, kto żyje, a kto umiera, jeśli pojawi się sytuacja, w której taki wybór musi zostać dokonany. Nie zna jego pełnej historii, tylko to, czego dowiedziała się w ciągu ostatnich kilku lat, ale wie, że wygrał swoje igrzyska i że zabił Gellerta Grindelwalda, ówczesnego Mistrza Hallow.

 

Teraz już wie, że to on jest odpowiedzialny za śmierć Fabiana i Gideona. Pragnie, niespokojnie i rozpaczliwie, by to wystarczyło, by odejść, ale tak nie jest. Odejście oznaczałoby życie w niewiedzy, świadomy wybór bezczynności, gdy w rzeczywistości może coś zmienić. Odwrócenie się od niego i wszystkiego, co reprezentuje, oznaczałoby przejście prosto na stronę Riddle’a, a tego nigdy, przenigdy nie zrobi. Nie potrafi.

 

Szczerze mówiąc, Dumbledore i tak by jej nie pozwolił odejść daleko, gdyby próbowała. Dorcas jest zbyt inteligentna, by się na to nabrać. Jeśli nie jest z nimi, stanowi zagrożenie. W końcu wie zdecydowanie zbyt wiele, a narażanie sprawy na niebezpieczeństwo jest czymś, na co Dumbledore nigdy by nie pozwolił. Być może udałoby jej się dotrzeć aż do pociągu i wsiąść do niego, ale nie ma wątpliwości, że nigdy nie dotarłaby do domu. Może powinno ją to przerażać, ale tak nie jest.

 

Z ciężkim westchnieniem Dorcas prostuje ramiona, ociera twarz i zaczyna przedzierać się przez teren kompleksu.

 

Ludzie w Zakonie Feniksa zdążyli się już do niej przyzwyczaić. W Zakonie nie ma zbyt wielu Hallow. Co za niespodzianka. Dorcas jest jedną z nielicznych; większość pozostałych albo uciekła ze swoich dystryktów, albo urodziła się w Zakonie Feniksa i mieszka tu przez całe życie. Najnowszym Hallow, który dołączył do Zakonu - nawet jeśli pod przymusem - jest Slughorn. Dostrzega go w Wielkiej Sali, gdy przez nią przechodzi - Slughorn gawędzi wesoło z kilkoma osobami siędzącymi z nim przy stole, śmiejąc się i popijając napoje.

 

Widok ten sprawia, że krew się w niej gotuje, ale nie wdaje się w rozmowę ani nie przerywa. Slughorn najwyraźniej przystosował się do swojego miejsca w Zakonie Feniksa, choć niektórzy sugerowali, że nie był to łatwy proces. Podobno przez dłuższy czas był ignorowany z powodu głupot, które wypadały mu z ust, a które wynikały z jego uprzywilejowanej pozycji i poczucia wyższości - typowego dla Hallow, jeśli można tak powiedzieć. Dorcas zna tych ludzi, a wielu z nich zna już całkiem dobrze. Nie wątpi, że Slughorn został szybko sprowadzony na ziemię i czekało go bardzo, bardzo brutalne przebudzenie.

 

Dorcas zatrzymuje się w ambulatorium, żeby przynajmniej zobaczyć się z Molly - i technicznie rzecz biorąc, również z Arturem, który też tam jest. Na szczęście, gdy wchodzi do środka, panuje tam cisza. Na jednym z łóżek leży dziecko, które żałośnie pokasłuje przez sen, podczas gdy jej matka - tak przynajmniej zakłada Dorcas - delikatnie głaszcze je po włosach z zatroskaniem wypisanym na twarzy.

 

— Dorcas! — woła radośnie Molly, gdy ją zauważa, po czym podchodzi energicznie, by przyciągnąć zaskoczoną Dorcas do uścisku.

 

Z wahaniem Dorcas odwzajemnia gest, czując, jak serce jej się ściska na myśl, że na to nie zasługuje. Dumbledore mógł podjąć decyzję o poświęceniu Fabiana i Gideona, ale zrobił to, by ona nie została zniszczona - ona i jego tajny informator. Dorcas nie podjęła tej decyzji, ale jest przynajmniej częściowo odpowiedzialna, choć zawsze tak było. W końcu to ona zwerbowała ich w pierwszej kolejności.

 

Molly wygląda lepiej niż ostatnim razem, gdy Dorcas ją widziała. Szczerze mówiąc, Dorcas jest nieco zaskoczona, że Molly wydaje się tak zadowolona na jej widok, zważywszy na fakt, że kiedyś Molly groziła jej śmiercią i miała pełny zamiar spełnić tę groźbę. Dorcas wcale jej za to nie wini. To wynikało z żałoby i czystej desperacji. Później nawet przeprosiła, co było miłe z jej strony.

 

Dorcas jest również całkiem pewna, że Molly czerpie pocieszenie z jej obecności, ponieważ jako inna Hallow przypomina jej o domu. Molly nigdy nie będzie mogła wrócić do domu, przynajmniej dopóki wojna się nie skończy; wie już zbyt wiele, a ze względu na bliskie relacje z Gideonem i Fabianem, byłaby narażona na niebezpieczeństwo.

 

— Cześć, Molly — mruczy Dorcas, gdy odsuwają się od siebie. — Chciałam tylko wpaść, sprawdzić, jak się masz i jak sobie radzisz w nowym miejscu.

 

— Naprawdę dobrze, biorąc wszystko pod uwagę — odpowiada Molly, biorąc głęboki oddech. — Szczerze mówiąc, niezbyt lubię przebywać pod ziemią, ale… przyzwyczajam się do tego. Artur jest prawdziwym skarbem.

 

Dorcas zerka na wspomnianego mężczyznę, który uśmiecha się i macha do niej, gdy tylko ich spojrzenia się spotykają. Wypełnia jakieś dokumenty, więc Dorcas po prostu odzwajemnia gest i ponownie skupia się na Molly, która spogląda na niego z czułością.

 

— To dobrze. Po prostu… chciałam przeprosić, że nie było mnie na pogrzebie Faba i Gida.

 

— Mi też jest przykro, że ciebie tam nie było —mruczy Molly. — To był piękny pogrzeb. Dumbledore był taki uprzejmy; wygłosił mowę, wiesz, a wszyscy byli tak… po prostu tak pełni szacunku wobec nich.

 

— Zasłużyli na nic mniej — mówi ochryple Dorcas, przełykając gulę w gardle. Sama myśl o Dumbledorze mówiącym o nich… Wywołuje u niej mdłości, do cholery. — Molly, chcę, żebyś wiedziała, że gdybym miała wybór - gdyby dano mi wybór - oni wciąż by żyli. Przepraszam. Tak bardzo mi przykro.

 

Molly mruga szybko, jej oczy zachodzą mgłą, po czym ściska dłonie Dorcas z drżącym uśmiechem.

 

— Wiem, Dorcas. Wiele dla nich znaczyłaś, proszę, nigdy o tym nie zapominaj.

 

— Jasne — szepcze Dorcas, wymuszając bolesny uśmiech. — Ach, choć miło cię widzieć, miałam też nadzieję porozmawiać z Poppy. Czy jest może na miejscu?

 

— Jest w swoim gabinecie — odpowiada Molly, wskazując głową w tamtym kierunku. — No już, idź się z nią zobaczyć. I tak muszę wracać do pracy.

 

Dorcas pozwala Molly ścisnąć swoje dłonie jeszcze raz, po czym odsuwa się i kieruje w stronę gabinetu Poppy. Puka do drzwi, czekając na zaproszenie do środka, a gdy je słyszy, wślizguje się do gabinetu. Poppy wygląda na lekko zaskoczoną jej widokiem, ale jednocześnie zadowoloną.

 

— Ach, Dorcas, kiedy przyszłaś? — pyta Poppy.

 

— Wcześnie. Byłam na spotkaniu z Dumbledore’em — wyjaśnia Dorcas, siadając na krześle przed jej biurkiem.

 

Poppy kiwa głową.

 

— A Minerwa?

 

— Jest tutaj. Czeka na ciebie w twoim pokoju, jak sądzę. Prawdopodobnie śpi, szczerze mówiąc, bo ledwo trzymała się na nogach, gdy przyjechałyśmy — mówi Dorcas z grymasem.

 

— Ach — wzdycha Poppy, kręcąc głową z wyraźną dezaprobatą. — Ta kobieta nigdy porządnie nie odpoczywa. Jest taka uparta, wiesz. Trochę głupia, naprawdę.

 

Kąciki ust Dorcas drgają lekko. Tylko Poppy ośmieliłaby się w jakikolwiek sposób obrazić Minerwę, bo większość ludzi ma więcej rozsądku. Poppy jest jedyną osobą, która może sobie na to pozwolić bezkarnie.

 

— Cóż, bez urazy, Poppy, ale ty też nie jesteś osobą, która powinna o tym mówić, prawda? Jak długo tym razem przesiadujesz w gabinecie?

 

— W każdym razie — mówi Poppy, zaciskając usta — w czym mogę ci pomóc, Dorcas?

 

— Mhm. — Dorcas tłumi śmiech, czule kręcąc głową, gdy Poppy żartobliwie mruży na nią oczy. — Cieszę się, że pytasz. Jak już wspomniałam, miałam spotkanie z Dumbledore’em. Wspomniał o transportach broni biologicznej, którą Zakon wykradł spod nosa Riddle’a. Zakładam, że byłaś przy tym obecna.

 

Poppy prostuje się, w jednej chwili poważniejąc.

 

— Byłam.

 

— Broń biologiczna — mówi powoli Dorcas. — To sugeruje jakiś wirus, prawda? Ale wykorzystany jako broń. O to właśnie chodzi?

 

— To nieco szersze pojęcie. W zasadzie chodzi o wykorzystanie toksyn biologicznych lub czynników zakaźnych, takich jak bakterie, wirusy, owady i tym podobne - zwykle w celu zabicia dużej liczby ludzi na masową skalę — wyjaśnia Poppy. — W tym przypadku chodzi konkretnie o owady, szczególnie te stworzone przez Hallow. Nigdy wcześniej nie widziałam czegoś podobnego. Nie ma nic gorszego od tego.

 

— Co to jest? — pyta Dorcas.

 

— Chwileczkę. — Poppy odsuwa się na krześle i pochyla nad sejfem za sobą, osłaniając dłonią klawiaturę, by zasłonić kod. Rozlega się długa sekwencja sygnałów dźwiękowych - naprawdę długa - gdy Poppy wprowadza kod, po czym sejf otwiera się z sykiem i kliknięciem. Wyciąga coś ze środka i zamyka sejf, po czym wraca na krześle do biurka i kładzie na nim fiolkę z…

 

Dorcas mruga, a jej usta wykrzywiają się w dół, gdy wpatruje się w fiolkę, czując w umyśle dziwne przeczucie, że już wie, co to jest. Przez chwilę wpatruje się w połyskujący płyn w fiolce, gęsty i zielony, a potem nagle wszystko staje się jasne. Jej oczy gwałtownie unoszą się w wyrazie przerażenia.

 

— Jad szerszeni horkruksowych?

 

— Dokładnie tak — potwierdza Poppy z westchnieniem. — Znaleźliśmy go w różnych postaciach; zarówno wewnątrz szerszeni, jak i wyekstrahowany z nich, a także zdobyliśmy formułę wskazującą, że Riddle planuje przekształcić go w gaz zawierający te same śmiercionośne czynniki zakaźne. To najszybsza i najbardziej brutalna forma broni biologicznej, jaką kiedykolwiek widział świat.

 

— Nie… ale dlaczego? — wyrzuca z siebie Dorcas w szoku, reagując odruchowym niedowierzaniem, że ktokolwiek mógłby dobrowolnie coś takiego zrobić. Kto, do cholery, chciałby coś takiego zrobić? Cóż, Riddle, oczywiście. Nie wie, dlaczego jest tak zaskoczona.

 

— To wszystkich nas wprawia w osłupienie — stwierdza Poppy z przekąsem, wykrzywiając usta w wyrazie niesmaku. — Slughorn poinformował nas, że Riddle ma obsesję na ich punkcie - szerszeni horkruksowych i ich jadu. Najwyraźniej Riddle jest na nie odporny, ponieważ nie odczuwa strachu, a one reagują tylko na strach.

 

Dorcas marszczy brwi z niezadowoleniem.

 

— Ale on wykorzystuje ten jad jako broń, niezależnie od tego. To stanowi zagrożenie, nieprawdaż?

 

— Nikt o zdrowych zmysłach nie tworzy broni biologicznej o tak ekstremalnym działaniu bez opracowania zabezpieczenia. Znaleźliśmy notatki, które na to wskazują, ale coś tak istotnego… jest przechowywane w Hallow. Dystrykt pierwszy otrzymał zadanie przekształcenia szerszeni horkruksowych w broń, ale lekarstwo czy jakąkolwiek odporność, którą zamierza stworzyć… tego by nie ryzykował, żeby wpadło w niepowołane ręce. Wiemy, że coś takiego istnieje, ale nie wiemy, co to dokładnie jest ani jak zostało stworzone, więc nie możemy tego odtworzyć. W każdym razie jeszcze nie. Pracuję nad tym teraz, a przynajmniej próbuję. Jak dotąd nie mam… nic.

 

— Dobrze, ale jaki jest w ogóle cel posiadania czegoś takiego jako broni?

 

Poppy wzdycha.

 

— Cóż, w formie płynnej mógłby z łatwością wykorzystać biologiczne toksyny zawarte w jadzie, by zakazić na przykład ujęcie wody w dystrykcie. To byłaby najszybsza i najbardziej skuteczna epidemia w historii. W formie gazowej mógłby po prostu uwolnić ją w dystrykcie albo wykorzystać w przyszłych igrzyskach, zwłaszcza jeśli opracuje sposób na jej kontrolowanie i ograniczenie rozprzestrzenienia. Mógłby szybko i bez trudu zabijać tym masy ludzi, gdyby uznał to za konieczne.

 

— Cudownie — wykrztusza Dorcas, gdy dreszcz strachu przebiega wzdłuż jej kręgosłupa. — A… a o lekarstwie nic nie wiemy? Albo o odporności? Albo… o jednym i drugim?

 

— Jak na razie nic — mruczy Poppy ze zmęczeniem. — Robię, co w mojej mocy.

 

— Nie, oczywiście, że tak — mówi szybko Dorcas, przełykając ślinę i wpatrując się w fiolkę, podczas gdy gęsia skórka pojawia się na jej ciele. — Nie wątpię w to. Dziękuję, że mi o tym powiedziałaś.

 

— Jeśli usłyszysz cokolwiek…

 

— Nie martw się, dam ci znać, jeśli czegoś się dowiem.

 

— Dziękuję. — Poppy kiwa głową i podnosi fiolkę, obserwując, jak Dorcas wstaje. — Wychodzisz?

 

— Nie mogę zostać długo — mruczy Dorcas. — I tak mam kilka spraw do załatwienia z powrotem w Hallow. Minerwa zostaje jeszcze na chwilę, więc nie martw się o to.

 

— Kto cię odwiezie? — pyta Poppy.

 

Dorcas wzrusza ramionami.

 

— Edgar, jak sądzę. Nie ma to dla mnie większego znaczenia. Minerwa i tak potrzebuje odpoczynku.

 

— Masz cholerną rację — zgadza się Poppy surowym tonem, po czym kontynuuje mamrotanie pod nosem o widocznym braku troski Minerwy o własne zdrowie, narzekając nawet podczas pożegnania, gdy Dorcas wychodzi.

 

Informacja, którą właśnie poznała, ciąży jej przez całą drogę z ambulatorium do jej pokoju - ostatniego przystanku, gdzie zabierze swoje torby, zanim wyjedzie. To przerażające, wiedzieć, jaką mocą dysponuje Riddle i znać jego plany. Nie obchodzi go ryzyko; nigdy go nie obchodziło. Przeraża ją to, ale wydaje jej się, że on szykuje się do wojny. Jeszcze bardziej przeraża ją to, do jakich środków się posunie, by zwyciężyć.

 

Dorcas jest zmęczona, emocjonalnie wyczerpana i spięta, więc nie można jej winić za pisk, który wyrywa się z jej gardła, gdy wchodzi do swojego pokoju i natychmiast zostaje porwana w czyjeś ramiona. Przez ułamek sekundy dostrzega błyszczące zielone oczy Lily - właściwie niewiele różniące się od jadu horkruksowego szerszenia - i jej szeroki uśmiech, zanim zostaje pocałowana.

 

Instynktownie Dorcas odwzajemnia pocałunek, bo zawsze odwzajemniała pocałunki Lily. Poddaje się temu z falą ulgi przelewającą się przez nią, bo pozwala to jej umysłowi uwolnić się od wszystkich skomplikowanych, bolesnych myśli, które go wypełniają. Lily zawsze była w tym dobra - wyciąganiu jej z własnych myśli.

 

Choć tak naprawdę Dorcas wie, że to wymiana między nimi - obie zatracają się w sobie nawzajem, by choć na chwilę nie musieć błądzić pośród dręczących je myśli.

 

Tak więc łatwo jest dać się temu porwać. Łatwo jest zanurzyć dłonie we włosach Lily, przyciągając ją bliżej, gdy pocałunek staje się głębszy. Łatwo jest cofać się, gdy Lily prowadzi ją do ściany. Łatwo jest jęknąć, wygiąć się w jej stronę, gdy Lily przygryza jej dolną wargę i wsuwa chłodnie dłonie pod jej koszulkę, a palce drażniąco muskają kości jej bioder.

 

— Powiedz, że przyniosłaś papierosy — mówi Lily bez tchu, gdy tylko odrywają się od siebie.

 

Dorcas wypuszcza z siebie słaby, urywany śmiech.

 

— Wiesz, zaczynam odnosić wrażenie, że zadajesz się ze mną tylko dlatego, że zaopatruję twój nałóg.

 

Nasz nałóg — droczy się Lily — i nie, to nie jedyny powód. Jesteś też pełna ciekawych informacji, które tak się składa, że bardzo mnie interesują.

 

— Och, tym razem nie mam dla ciebie żadnych informacji, więc nawet nie próbuj. I tak nie mogę zostać na długo — mruczy Dorcas.

 

Lily cmoka z dezaprobatą.

 

— Szkoda. Wygląda na to, że będziemy musiały się pospieszyć.

 

Mówiąc to, Lily pochyla się, by chwycić Dorcas pod udami i unieść ją w ramionach, po czym odwraca się, by zanieść ją do łóżka. Dorcas, co trzeba przyznać, znów daje się ponieść pocałunkom, bo minęło już trochę czasu, a to takie przyjemne uczucie.

 

Dopiero gdy Lily układa ją na łóżku i sadowi się między jej rozchylonymi udami, przez głowę Dorcas przebiega ulotna myśl. Myśl, która uderza ją niczym policzek. Zaledwie krótki przebłysk wspomnienia, blond włosy zamiast rudych, ostatnia osoba, z którą Dorcas była przed tym wszystkim. Marlene.

 

Dorcas robi wszystko, co w jej mocy, by stłumić tę myśl, to przypomnienie, bo przecież nie powinno to mieć znaczenia. To nie może mieć znaczenia. Oczywiście, nie robi nic złego, a jednak sama myśl o Marlene sprawia, że czuje ucisk w piersi i całkowicie wyrywa ją z chwili.

 

To może mieć coś wspólnego z faktem, że Dorcas nigdy nie miała okazji się pożegnać. Biła się z myślami, czy pożegnać się z Marlene przed jej wyjazdem po zakończeniu igrzysk - wewnętrzna walka, w której nie potrafiła znaleźć zwycięzkiego rozwiązania. Uznała, że to by coś znaczyło, a przecież umówiły się, że będą przyjaciółkami, tylko przyjaciółkami, niczym więcej; nigdy nie mogły być czymś więcej, bo naraziłoby to Marlene na niebezpieczeństwo. Gideon i Fabian są tego dowodem. Może po wojnie, jeśli kiedykolwiek się skończy, może wtedy…

 

Ale nie, Dorcas nie miała okazji się pożegnać. Uznała, że to zły pomysł, a mimo to i tak pobiegła na dworzec kolejowy, tylko po to, by przybyć za późno. Marlene już odjechała.

 

To prawdopodobnie było najlepsze wyjście.

 

— Co się stało? — szepcze Lily, odsuwając się, by spojrzeć na nią z marszczącymi się brwiami. — Co się dzieje?

 

— Nic. — Dorcas odchrząkuje. — Nic, wszystko w porządku.

 

— Twój entuzjazm właśnie wyparował, więc najwyraźniej nie jest w porządku. Jeśli nie chcesz, Dorcas, to w porządku. To jest…

 

— Nie, nie, to nie… o to chodzi. To nie przez ciebie. Po prostu…

 

— Ty… — Lily unosi obie brwi i bada jej twarz, po czym jej brwi wędrują jeszcze wyżej. — Jest ktoś inny? Poznałaś kogoś? Dorcas, opowiedz mi wszystko.

 

Dorcas wzdycha ciężko, gdy Lily zrywa się na równe nogi i promiennie się do niej uśmiecha, z ekscytacją tańczącą w jej oczach, wyglądając na zachwyconą.

 

— Och, przestań. Ja nie… tak, poznałam kogoś, ale nie jesteśmy razem ani nic z tych rzeczy, oczywiście.

 

— Oczywiście — przyznaje Lily, kiwając głową. — Hallow?

 

— Zwyciężczyni — mówi Dorcas. — Marlene McKinnon. Byłaś tutaj, kiedy brała udział w swoich igrzyskach. Czy… oglądałaś?

 

Lily mruży oczy w zamyśleniu, po czym kiwa głową.

 

— Tak, chyba widziałam część tego, być może. Blondynka? Wrzuciła kogoś do ognia?

 

— To właśnie ona.

 

— Jest niezła.

 

Dorcas przygryza wargę.

 

— Nie masz pojęcia.

 

— Ooo — mówi Lily ze śmiechem, szczerząc zęby w uśmiechu — czy wy dwie…?

 

— Tak. To było niesamowite. My… — Dorcas wzdycha i spuszcza wzrok na swoje palce. — Zbliżyłyśmy się do siebie, jak sądzę. Ona jest… naprawdę wspaniała, Lily. Naprawdę wspaniała, wiesz?

 

— Złapałaś uczucia, co? — pyta cicho Lily.

 

— Tyle uczuć naraz. Wszystkie możliwe uczucia. — Dorcas jęczy i przeciąga dłońmi po twarzy, po czym opuszcza je z rezygnacją, nie przejmując się nawet, czy rozmazała makijaż. Podnosi wzrok i widzi, że Lily patrzy na nią ze współczuciem, bo już wszystko rozumie. Oczywiście, że rozumie. — Zgodziłyśmy się być tylko przyjaciółkami. A właściwie to ona zostawiła to trochę otwarte, jakby możliwość bycia kimś więcej wciąż istniała, ale ja… ja odmówiłam. Musiałam tak zrobić. Możemy być tylko przyjaciółkami. Nie mogę wciągać jej w to wszystko, Lily. Nie zrobię tego.

 

Kąciki ust Lily opadają w grymasie, a jej oczy wyraźnie gasną, gdy wzdycha.

 

— Cholera, Dorcas, przykro mi. To… kurwa.

 

— Tak — przytakuje ponuro Dorcas i przez dłuższą chwilę żadna z nich nic nie mówi. Właściwie nie muszą.

 

W tym właśnie rzecz. Z Lily jest łatwo, bo to nigdy nie stanowiło dla nich problemu. Prawda jest taka, że część Dorcas kocha Lily i zawsze będzie ją kochać, ale od samego początku, gdy po raz pierwszy wylądowały razem w łóżku, wiedziała, że to miłość, która może rozwinąć się tylko do pewnego stopnia i nie dalej. Obie myślą o tym tak samo, aż nazbyt świadome ryzyka, jakie niesie ze sobą zbytnie zbliżenie się do drugiej osoby.

 

To naprawdę smutne. Szczerze mówiąc, Lily radzi sobie z tym o wiele gorzej niż Dorcas. Ona nawet nie pozwala sobie na to, by się przejmować - albo nie chce przyznać przed sobą, że jednak to robi. Dorcas wie, że Lily jednak się przejmuje. Jak na kogoś, kto tak bardzo stara się odciąć od podstawowego współczucia i bliskości, Lily i tak kocha niezwykle intensywnie. Miłość wylewa się z niej i otacza wszystkich wokół, a ona nawet tego nie dostrzega. Lily robi wszystko, co w jej mocy, by się nie przejmować, by nie kochać, jakby obawiała się, że jeśli to zrobi, rozpadnie się na kawałki. Ale nie potrafi tego powstrzymać. Może to jedynie tłumić, a Dorcas wie, że w dłuższej perspektywie tylko ją to zrani, jeśli Lily nadal będzie szukać w tym bezpieczeństwa.

 

Ale Dorcas wcale nie radzi sobie lepiej. Nie oszukuje się, że jej nie zależy, ani że nie pozwala sobie kochać, ale aż nazbyt dobrze wie, że nie może pozwolić, by to miało znaczenie. To nie może być ważniejsze niż jej obowiązki. Może kochać i troszczyć się tak mocno, jak tylko chce, ale nie może pozwolić, by to dokądkolwiek prowadziło. To nikogo nie ocali. To tylko naraża ich na niebezpieczeństwo.

 

— Cóż, jeśli to cię pocieszy — zastanawia się Lily — mam dobre wieści.

 

— Masz na myśli to, że szkolisz się na sanitariusza polowego?

 

— Tak. Czyż to nie wspaniałe?

 

Dorcas marszczy brwi.

 

— To niebezpieczne, Lily. To cholernie niebezpieczne.

 

— Cały świat jest niebezpieczny, niezależnie od tego, co robimy, Dorcas — odpowiada Lily z przekąsem. — Przynajmniej w ten sposób to, co robię, ma jakieś cholerne znaczenie.

 

— Po prostu… — nie chcę, żeby stała ci się krzywda - Dorcas nie kończy. Nie jest w stanie dokończyć. Nawet sama myśl o tym przeraża ją, jakby zwiększała prawdopodobieństwo, że to się wydarzy. Lily może nie przyznawać, że jej zależy, ale Dorcas nie ma z tym żadnego problemu. Oczywiście, że zależy jej na Lily. Może nie są w sobie zakochane, ale łączy je więź. Zbudowana na wymianie papierosów i informacji, których żadna z nich nie powinna znać, a także na skradzionych pocałunkach i wymykaniu się na powierzchnię, by wypuszczać dym i czekać na lepszy świat. — Po prostu bądź ostrożna, Lily. Kto inny będzie ze mną palił w Feniksie, jeśli ciebie nie będzie w pobliżu?

 

— Mogłabym powiedzieć to samo o tobie — mruczy Dorcas. — Twoja pozycja nie jest wcale mniej niebezpieczna, Dorcas.

 

— Nie — mówi cicho Dorcas. — Nie, wcale nie jest.

 

Między nimi zapada długa, napięta cisza.

 

— Więc… — Lily odchrząkuje i drapie się po brwi, a na jej ustach pojawia się nieśmiały uśmiech. — A propos tych papierosów…

 

Dorcas wybucha śmiechem, niemal wbrew sobie, a uśmiech Lily rozciąga się w szeroki, promienny grymas. Jest taka piękna. Naprawdę, naprawdę przepiękna. Szmaragdowe oczy i zarumienione policzki, masywne uda i szerokie biodra, szerokie ramiona z tatuażem kwiatu między łopatkami - konkretnie różowej petunii. Dorcas zapytała kiedyś dlaczego, ale Lily nie odpowiedziała, i Dorcas wystarczyło zapytać tylko raz, by wiedzieć, że nigdy więcej nie powinna o to pytać. W oczach Lily czasem kryją się sekrety i mrożące krew w żyłach historie, a Dorcas często ma ochotę je z niej wydobyć, tylko po to, by wiedzieć, by być bliżej.

 

Lily wygląda na zadowoloną i ożywia się, gdy Dorcas zsuwa się z łóżka i podchodzi chwiejnym krokiem do swojej torby, grzebiąc w niej, by wyciągnąć dwie paczki papierosów. Dwadzieścia paczek. Powinno jej to wystarczyć na jakiś czas, a tak naprawdę, to najmniej, co Dorcas mogła dla niej zrobić.

 

— Oddawaj mi cześć, Evans — ogłasza Dorcas.

 

Lily chwyta paczki, jakby były ze złota, po czym unosi wzrok na Dorcas, a jej usta lekko się rozchylają, gdy dotyka czubkiem języka górnej wargi.

 

— Zdejmij to swoje śliczne małe ubranie, a zrobię dokładnie to.

 

— Naprawdę nie mogę zostać długo, Lily.

 

— Och, wiesz, że potrafię być szybka, a i tak będzie dobrze. Możesz mi opowiedzieć o Marlene, jeśli chcesz.

 

Dorcas podskakuje lekko, zaskoczona, mrugając oczami.

 

— Kiedy ty…?

 

— Pewnie, czemu nie. Nie pomijaj żadnych szczegółów. — Mówi Lily, odkładając paczki na bok i wyciągając rękę, by chwycić nadgarstek Dorcas i powoli przyciągnąć ją do siebie. Jej głos łagodnieje i przechodzi w niższy, bardziej zmysłowy rejestr, który, trzeba przyznać, wywołuje falę gorąca między biodrami Dorcas. — Opowiedz mi o niej wszystko.

 

— Ona… ona powiedziała mi, że jestem bez skazy, wiesz. Powiedziała, że jestem piękna, zawsze — szepcze Dorcas z wyschniętymi ustami, gdy Lily przyciąga ją między swoje rozchylone nogi.

 

Kąciki ust Lily unoszą się lekko, gdy przyciąga dłoń Dorcas do swoich warg, składając na jej wnętrzu delikatny pocałunek. Na jej ustach czai się uśmiech.

 

— Och, nie grała uczciwie.

 

— Nie, naprawdę nie była uczciwa — przyznaje Dorcas z wyraźnym napięciem w głosie. Jej nogi stają się nieco słabe i chwiejne na samo wspomnienie ust Marlene, a teraz Lily robi coś tak nieodwracalnie rozpraszającego i grzesznego - utrzymuje kontakt wzrokowy i obejmuje ustami palec wskazujący Dorcas, by drażniąco przesunąć zębami po jego miękkiej opuszce. Dorcas czuje to między cholernymi udami, a całe jej ciało drży mimowolnie.

 

Widzi, jak oczy Lily rozjaśniają się, niemal słyszy, jak Lily myśli “mam cię”, ta uwodzicielska mała spryciara. Dorcas tak naprawdę wcale nie jest zła. I tak chciałaby się przez chwilę zatracić.

 

Ostatecznie, jest tak wiele rzeczy, od których można uciec, nieprawdaż?

 

— Chodź tutaj — szepcze Lily, całując jej palec i delikatnie prowadząc ją do łóżka, a Dorcas poddaje się temu chętnie, z radością, bo nie jest odporna na uroki Lily Evans i jest już całkiem podniecona na samo, cholerne, wspomnienie o Marlene McKinnon.

 

I tak oto znikają, oddalają się, odpływają. Zatracone w sobie nawzajem.

 

Zagubione razem.

 

~•~

 

— …jednego z tych biednych nieszczęśników, i nawet nie ma znaczego którego, w każdym razie. I tak nie sądzę, że przeżyją.

 

— Nasze rozkazy nie były szczegółowe?

 

— Nie. Każdy się nada.

 

— W porządku. Więc ten. Od dawna dziwnie na mnie patrzy. Przysięgam, że czasem patrzy na mnie spode łba, i gdybym nie wiedział lepiej, pomyślałbym, że przeklina mnie w myślach.

 

Właśnie to robię, ty pieprzony skurwysynu - myśli Remus, podnosząc wzrok i dostrzegając dwóch strażników stojących przed jego celą, przyglądających mu się przez kraty. Mierzy ich wściekłym spojrzeniem. Celowo.

 

— O tak, z pewnością przeklina cię w myślach — mówi jeden z nich z rozbawieniem.

 

— Cóż, pożałuje tego. — Mówi drugi strażnik, wyciągając pałkę-paralizator i uderzając nią o kraty. — Na nogi.

 

Wciąż mierząc ich wściekłym spojrzeniem, Remus niechętnie podnosi się na nogi, a dreszcz przeszywa jego ciało, gdy chłód zdaje się wnikać jeszcze głębiej w jego kości przy każdym ruchu. Czuje się zesztywniały, obolały na całym ciele, słaby i lekko oszołomiony. Drzwi celi otwierają się z hukiem, a strażnicy natychmiast wpadają do środka, by założyć mu kajdanki, po czym chwytają go za ramiona i wypychają na zewnątrz.

 

Remus potyka się, patrząc prosto przed siebie, gdy prowadzą go coraz niżej i niżej przez więzienie, mijając po drodze kolejne cele. Ich kroki odbijają się echem w upiornej ciszy, dzwoniąc mu w uszach. Jego serce zamiera, gdy schodzą coraz niżej, bo wie, co to oznacza. Wie, dokąd go prowadzą.

 

Krzyki zawsze unoszą się z dołu. Zwykle stara się je ignorować, ale przeczuwa, że nie będzie w stanie zignorować własnych.

 

Wprowadzają go do pomieszczenia, w którego środku stoi metalowe krzesło przymocowane na stałe do podłogi. Mężczyzna już tam jest, siedzi na obrotowym stołku obok krzesła, a przy nim stoi stolik. Remus dostrzega na nim strzykawkę i coś, co przypomina maskę tlenową; wpatruje się w to wszystko, gdy prowadzą go do krzesła.

 

— Proszę zdjąć mu maskę — poleca mężczyzna siedzący na stołku. Wygląda na lekarza, naukowca, a może jedno i drugie.

 

Remus stara się nie spinać zbyt mocno, gdy strażnicy siłą sadzają go na krześle, przyciskając jego ramiona i zakuwając każdy nadgarstek. Skuwają również obie jego kostki, po czym odchylają jego głowę na zagłówek i przypinają ją wbudowanym, wyściełanym pasem. Dopiero wtedy zdejmują maskę z jego twarzy, a on natychmiast oblizuje spierzchnięte wargi, rozluźnia szczękę i wciąga łyk stęchłego powietrza.

 

— Przygotowaliście nosze? — pyta prawdopodobny lekarz. Gdy strażnicy tylko się na niego gapią, prycha z irytacją. — Do jego ciała, jeśli nie przeżyje. Wczoraj straciliśmy czterech, a strażnicy na zmianie opóźnili cały proces, bo nie przygotowali noszy na czas.

 

— Eee — odzywa się pierwszy strażnik.

 

Prawdopodobny lekarz marszczy brwi i wskazuje na drzwi.

 

— Idźcie i przygotujcie te pieprzone nosze. Bezużyteczne gnoje. — Strażnicy krzywią się, ale wykonują polecenie, opuszczając pomieszczenie i mamrocząc coś pod nosem. Prawdopodobny lekarz spogląda na Remusa z wyraźną irytacją. — Naprawdę, można by pomyśleć, że zapewniliby mi lepsze warunki pracy, biorąc pod uwagę, z czym mam do czynienia. Szczerze mówiąc, nie płacą mi wystarczająco dużo za to gówno.

 

Remus oczywiście nie odpowiada. Kusi go, żeby to zrobić. Nie słyszał własnego głosu od… jak przypuszcza, miesięcy. Nie jest to do końca jasne, bo to nie tak, że w Azkabanie mają jakieś pieprzone zegary czy kalendarze. Ale jest pewien, że minęło sporo czasu.

 

Prawdopodobny lekarz tylko wzdycha i kręci głową, sięgając po strzykawkę. W środku znajduje się ciemnopomarańczowy - właściwie niemal krwistoczerwony - płyn, który wygląda na rzadki i wirujący, o konsystencji zbliżonej do wody, choć przypomina ogień. Remus instynktownie się spina, gdy mężczyzna niedbale podciąga jego rękaw, odsłaniając zgięcie łokcia.

 

— Lepiej za bardzo się nie opierać — mruczy zmęczonym głosem. — I tak nigdy nie pomogło to innym. Nie ruszaj się.

 

Remus tak naprawdę nie ma w tej sprawie wyboru, zważywszy na to, że jest przypięty do pieprzonego krzesła. Każda cząsta jego ciała krzyczy w proteście, pragnąc walczyć, ale może tylko patrzeć z walącym sercem, jak igła wsuwa się w jego żyłę.

 

Gdy tylko tłok zaczyna się obniżać, Remus czuje niewyobrażalny ból.

 

To czysty ogień liżący jego zakończenia nerwowe, trawiący go od wewnątrz, kwas wypalający całe jego ciało. Remus krzyczy. Nie może się powstrzymać. Nigdy w życiu nie czuł czegoś podobnego, palącego bólu tak dotkliwego, że wypełnia całą jego świadomość.

 

— Kurwa, kurwa, nie, przestań…

 

Remus rzuca się na swoje więzy, próbując uwolnić ręce i zedrzeć z siebie tę pieprzoną skórę, ale to nie jego dłonie się uwalniają. Pas na jego głowie nie był przygotowany na to, że Remus kompletnie straci nad sobą kontrolę i wywrze na niego tak duży nacisk, więc kiedy szarpie się do przodu, jego ciało wstrząsane jest konwulsjami na krześle.

 

Oszalały z desperacji i bólu, Remus dosłownie przechyla się na bok, przewracając się przez podłokietnik krzesła. Uderza w stojak obok siebie - a właściwie robi to jego twarz - ale naprawdę nie jest w stanie tego poczuć przez wszechogarniający ból. Wszystko, co wie, to że jego wnętrzności się topią, a coś spływa mu po twarzy - może to po prostu skóra zsuwająca się z jego czaszki, bo się gotuje, płonie, on…

 

— Nie. Ruszaj. Się — krzyczy ktoś, ale Remus nic nie rozumie, nie jest w stanie pojąć czegokolwiek poza płomieniami trawiącymi jego mięśnie, ścięgna i kości. Z pewnością rozpada się w popiół. Jak to możliwe, że wciąż jest materialny? Jak…

 

Remus zostaje brutalnie wepchnięty z powrotem na krzesło, przytrzymany w miejscu, gdy się szamocze, a potem znów nie może się ruszyć. Cały świat jest rozmazany, a w jego oczach i ustach czuje krew.

 

Myśli, że to jego krew.

 

— Zobaczmy. Teraz głęboki wdech. — Te słowa nie mają dla Remusa większego sensu i ledwo je słyszy, ale na jego nos i usta nakładają przezroczystą maskę. To zamknięta kopuła, przypominająca maskę tlenową, z czarnym pojemnikiem przymocowanym od spodu, na którym widnieje symbol zagrożenia tuż obok emblematu Hallow.

 

Gdyby Remus był przy zdrowych zmysłach, uznałby to za ironicznie trafne. Hallow to zagrożenie, czyż nie?

 

W obecnym stanie Remus nie jest w stanie o niczym myśleć. To tylko ból. Czysta tortura. Maska przylega do jego ust i nosa, dociskając tak mocno, że jego krzyki zostają stłumione. Czuje ich smak; są cierpkie i kwaśne od strachu i udręki.

 

Rozlega się kliknięcie, potem dziwny syk, a oczy Remusa skupiają się na tyle długo, by dostrzec małą chmurę jaskrawej zieleni wypełniającą maskę. Wcale nie zamierza tego wdychać, naprawdę nie chce, bo jest pewien, że to bardzo zły pomysł, ale wszystko go boli i tak trudno złapać oddech, że mimowolnie łapczywie wciąga powietrze. Łapczywie chwyta powietrze.

 

Remus wciąga powietrze.

 

Ból staje się nie do zniesienia. O wiele, wiele gorszy. Osiąga szczyt, który rozdziera jego mózg na pół, i Remus umiera, jest absolutnie pewien, że umiera. Może tylko umierać, a wcale tego nie chce, walczy z całych sił, by do tego nie dopuścić, buntuje się przeciwko samej myśli, ponieważ… ponieważ…

 

Jakimś cudem, pomimo wszystkiego, pomimo bólu i tego, co musi być śmiercią, Remus znajduje w sobie siłę, by uchwycić się ostatniej jasnej myśli, zanim wszystko zniknie w nicości.

 

Syriusz, Syriusz, Syriusz, SyriuszSyriuszSyriusz…

Chapter 32: Podarunki

Chapter Text

Evan, w środku wykładu o zaletach wspinaczki, nagle przerywa, by powiedzieć:

 

— Pobudka, Regulus.

 

— Co? — pyta Regulus, mrugając na niego.

 

— Do cholery — mruczy Evan, marszcząc brwi. — Za każdym razem mi przerywa. Jest cholernie irytujący, wiesz?

 

Regulus patrzy na niego ze zdziwieniem.

 

— Kto?

 

— No dalej, obudź się — nalega Evan, przewracając oczami, a Regulus już otwiera usta, by zapytać, co do cholery się z nim dzieje, gdy nagle gałąź drzewa trzaska, sprawiając, że podskakuje, a jego oczy gwałtownie się otwierają, gdy cały świat wokół nabiera ostrości.

 

Obok niego znajduje się ciało, ciepłe i namacalne. Zdezorientowany, pierwszym, co Regulus wykrztusza, jest:

 

— James?

 

— Nie, to nadal nie on — mówi Barty, pojawiając się w polu widzenia, gdy podpiera się i pochyla, by przyjrzeć mu się z góry z uniesionymi brwiami. Wygląda na lekko rozbawionego. — Po tylu miesiącach można by pomyśleć, że przestaniesz już o niego pytać.

 

— Odwal się — mamrocze Regulus, pocierając oczy pięścią, wstrząsa nim ziewnięcie.

 

— Znowu mamrotałeś coś o Evanie — informuje go Barty.

 

— Uważa cię za bardzo irytującego, wiesz — mówi Regulus, opuszczając ręce, a jego wargi lekko drżą. — Myślę, że wkurza go to, że nam przerywasz.

 

— Cudownie. Naprawdę, nic nie sprawia mi większej przyjemności niż bycie cierniem w boku tego przystojnego ducha, który mieszka w twoich snach.

 

— Cóż, zazwyczaj umiera, ale ty ciągle nam przerywasz.

 

Barty mruczy pod nosem.

 

— W takim razie powinien mi dziękować. W każdym razie, stajesz się wyjątkowo gadatliwy, zanim zaczniesz wrzeszczeć wniebogłosy, więc teraz wiem, żeby cię obudzić, zanim do tego dojdzie.

 

— Jasne — wzdycha Regulus, podpierając się na łokciach i przesuwając się, by usiąść na brzegu łóżka, rozluźniając ramiona. — Chyba czas, żebym wstał. Ty również.

 

— Bez kąpieli? — pyta cicho Barty.

 

Regulus potrząsa głową nieco sztywno.

 

— Nie teraz. Później, po tym jak wyjdę.

 

— Zły dzień? — mruczy Barty.

 

— Jest w porządku — odpowiada tylko Regulus. — Idę umyć zęby. Możesz się sam odprowadzić.

 

— Ach, Regulus, twoja rycerskość nie zna granic — odpowiada sucho Barty, choć wciąż jest rozbawiony. — Uwielbiam, gdy każesz mi przyjść i leżeć przy tobie przez całą noc, mylisz mnie z innym mężczyzną następnego ranka, a potem natychmiast wyrzucasz za drzwi. Doprawdy, wiesz, jak sprawić, by człowiek poczuł się wyjątkowy.

 

— Cieszę się, że mogę służyć — odcina się Regulus, podnosząc się na nogi. — A teraz wynoś się.

 

— Dupek — rzuca za nim Barty.

 

— Suka — odpowiada Regulus, po czym przechodzi prosto przez korytarz, wchodzi do swojej łazienki i zamyka za sobą drzwi.

 

Przez dłuższą chwilę Regulus po prostu stoi i oddycha, zginając palce, a potem z westchnieniem odkręca kran i sięga po szczoteczkę do zębów.

 

Jego wzrok wędruje w stronę wanny, a twarz automatycznie wykrzywia się w grymasie, gdy tylko na nią spogląda. Choć jest wyjątkowo wystawna, to cholernie jej nienawidzi. Nawet po miesiącach kąpiele wciąż są przekleństwem jego życia. Robi to; to długi, wyczerpujący proces, który zawsze pozostawia kałużę wody na podłodze i sprawia, że czuje się jak człowiek, który nie radzi sobie z życiem, ale robi to. Ostatecznie jest czysty i tylko to się liczy.

 

Nie zawsze kąpie się sam, co pomaga w naprawdę ciężkie dni. Cóż, nie, zawsze kąpie się sam. Nigdy nie będzie w stanie wykąpać się z drugą osobą w wannie, gdzie mogłaby go dotykać, gdzie mógłby poczuć jej palce na swojej skórze. Ale ktoś będzie przy nim, gdy będzie tego potrzebował. Barty zwykle siada na toalecie i papla bez przerwy, nie przeszkadza mu jego nagość i bez skrępowania rzuca sprośne, przekomarzające się komentarze, nawet gdy Regulus płacze, co ten szczerze docenia. Syriusz, z oczywistych powodów, nie wchodzi do łazienki, gdy Regulus się kąpie, ale siada pod drzwiami - podobnie jak robił to Remus - i rozmawia z nim przez cały czas, nie zadając żadnych pytań.

 

Jest znacznie więcej dni, kiedy radzi sobie sam, gdy może mieć kontakt z wodą bez natychmiastowego powrotu myślami do rzeki. To są te dobre dni. Kiedy Barty nocuje, zawsze stara się wychwycić złe dni z wyprzedzeniem, zamiast pozwalać, by Regulus męczył się, próbując wymyślić, jak poprosić o pomoc. Tak czy inaczej, Regulus przeszedł długą drogę. Postęp to postęp, jak to mówią.

 

Regulus nigdy nie bierze pryszniców. Nigdy więcej nie weźmie pryszniców.

 

Kiedy Regulus wychodzi z łazienki, z odświeżonym oddechem i przebrany na nowy dzień, Barty wciąż wyleguje się w jego łóżku, ten idiota. Regulus wzdycha.

 

— Nie powinieneś być gdzieś indziej? — pyta Regulus beznamiętnym tonem.

 

— Owszem, ale to ignoruję — odpowiada Barty z prostotą.

 

— Idź do pracy, Barty.

 

— Ale ja tam nienawidzę przebywać.

 

Regulus kręci głową i podchodzi do biurka, by włączyć lampkę i otworzyć z rozmachem swój dziennik. Dziennik automatycznie otwiera się na ostatniej zapisanej stronie, gdzie najnowszy kwiat nie do końca poddaje się naciskowi oprawy spłaszczającej jego łodygę. Regulus przesuwa palcami po płatkach, przełyka ślinę, po czym przewraca na następną stronę i sięga po pióro.

 

— Róże są czerwone, mój ojciec to drań, nie każ mi iść do pracy, wolę umrzeć — jęczy Barty.

 

— To się nawet nie rymuje — mruczy Regulus.

 

Barty prycha.

 

— Poezja wcale nie musi się rymować. Ty mnie tego nauczyłeś. W każdym razie, to i tak lepsze niż to, o czym ty tam piszesz, bez wątpienia. Zapisz to sobie, co? Jestem geniuszem.

 

— Róże są czerwone, wynoś się z łóżka, zrób, co mówiłem, albo urwę ci cholerny łeb — warczy Regulus, mimo to zginając nadgarstek i zapisując głupi wiersz Barty’ego na marginesie, podpisując go jako idiota, który niestety uważa się za geniusza.

 

— Niech ci będzie jednak wiadomo, że cholernie tego nienawidzę — mamrocze Barty, wyturlając się z łóżka. — I tak mnie ochrzani, gdy tylko przekroczę próg, jakby mnie obchodziło robienie tych głupich zawiasów przez cały dzień. I jest tam tak cholernie gorąco. A pod koniec dnia ręce mnie bolą jak cholera. I nawet nie chcę być kowalem, ale czy jego to obchodzi? Nieee, oczywiście, że nie. On po prostu… hej, czy ty mnie w ogóle słuchasz, Regulus?

 

— Mhm — mruczy Regulus, który wcale nie słucha.

 

Prawdę mówiąc, nie można powiedzieć, że Regulus nigdy wcześniej tego nie słyszał. Doskonale zna niechęć Barty’ego do własnego ojca, niechęć do pracy jako kowal pod jego okiem, a także ogólną niechęć Barty’ego do praktycznie wszystkiego. Regulus nie może go za to winić; wie lepiej niż większość, jak skomplikowane uczucia można żywić wobec beznadziejnych rodziców.

 

W przypadku Barty’ego to dla matki znosi to wszystko. Gdyby nie ona, Regulus jest całkiem pewien, że Barty splunąłby ojcu w twarz i nigdy więcej nie postawiłby stopy w kuźni. Ojciec Barty’ego może być do niczego, ale jego matka jest cudowna.

 

Podczas gdy Barty krząta się po pokoju, nadal marudzi i narzeka, Regulus przestaje go słuchać, tracąc zainteresowanie. Nie oferuje już Barty’emu pieniędzy, bo ten przestał je przyjmować, gdy jego ojciec zaczął dopytywać, skąd je ma i co zrobił, żeby je zdobyć, co doprowadziło do potężnej kłótni, która zdenerwowała jego matkę. Regulus wie, że teraz nie powinien proponować pomocy, mimo że ma wystarczająco dużo i nie miałby nic przeciwko dawaniu Barty’emu tyle, by jego rodzina miała co jeść, nawet ten żałosny człowiek, którego Barty nazywa ojcem.

 

— Dobra, dobra, już wychodzę — oznajmia Barty.

 

Regulus obraca się na krześle, by na niego spojrzeć.

 

— Wpadniesz znowu?

 

— Nie dzisiaj wieczorem. Idę do Casey.

 

— Ach, naprawdę?

 

Barty szczerzy się w uśmiechu i porusza znacząco brwiami.

 

— Chce się trochę wyluzować, a ja jestem więcej niż chętny, żeby w tym pomóc. Możesz przyjść, jeśli chcesz. Powiedziałx, że mogę przyprowadzić przyjaciela.

 

— Chyba sobie odpuszczę. Baw się dobrze — mruczy Regulus.

 

— Powinieneś częściej wychodzić z domu — wzdycha Barty. — Nie twierdzę, że seks rozwiązałby wszystkie twoje problemy, ale przynajmniej odwróciłby od nich twoją uwagę, a ty zasługujesz na orgazmy.

 

Regulus prycha słabym śmiechem, bo Barty mówi to z taką szczerością, że jest to dosłownie zabawne. W ustach Barty’ego to naprawdę komplement, a zarazem praktycznie przyznanie, jak bardzo martwi się o Regulusa. Życzenie ludziom orgazmów to sposób, w jaki Barty okazuje swoją miłość - no i dawanie orgazmów, ale tego już ze sobą nie robią.

 

Nie, oni po prostu… czasami śpią obok siebie. Szczerze mówiąc, to dość upokarzające. Kiedyś oddawali się wszelkiego rodzaju sprośnościom, gdy tylko mieli na to ochotę, a teraz ich rzeczą jest leżenie obok siebie bez dotykania się, bo to pomaga Regulusowi zasnąć. Po arenie trudno mu zasnąć samemu, ale jednocześnie nadal nie znosi dotyku przez większość czasu, przynajmniej dopóki nie jest naprawdę zmęczony, bliski zaśnięcia, ale obecność ciała obok pomaga. Barty nauczył się w bolesny sposób, by go nie dotykać, zwłaszcza bez ostrzeżenia.

 

Minęło cztery i pół miesiąca, a Regulus wciąż jest zbyt przewrażliwiony, by ryzykować sen bez ciała obok, tylko po to, by oszukać swój mózg, że jest bezpieczny. Jego mózg naprawdę w to wierzy i dlatego za każdym razem, gdy się budzi, myśli, że to James jest obok.

 

— Wierz lub nie, radzę sobie całkiem nieźle bez orgazmów, Barty — zapewnia go Regulus. — Ty za to idź i miej ich tyle, ile tylko zapragniesz. Nie pozwól, żebym cię powstrzymywał.

 

Barty marszczy brwi, zatrzymując się w progu.

 

— Poradzisz sobie dziś w nocy, prawda? Bo mogę odwołać…

 

— Absolutnie nie odwołuj niczego — przerywa mu Regulus. — Dam sobie radę, a jeśli nie, to Syriusz będzie w pobliżu, żeby mnie zamęczać. Miał dziś wpaść. Nie zawiedź Casey. Daje mi za darmo dziennik co miesiąc, więc lepiej, żebyś się postarał. Zrób tę rzecz swoimi ustami, którą tak dobrze robisz.

 

— Musisz być bardziej konkretny. — Barty rozpromienia się w uśmiechu i puszcza oko. — Robię wiele rzeczy swoimi ustami.

 

— Poza zamykaniem ich, niestety — mówi Regulus, a Barty rzuca mu udawane gniewne spojrzenie, po czym stuka we framugę drzwi i narzeka, że musi iść do pracy. Wymieniają pożegnania, a potem Barty zabiera ze sobą wszeki hałas, pozostawiając za sobą ciszę.

 

Regulus wraca do swojego dziennika i bierze do ręki pióro.

 

Jest we mnie wściekła bestia

Jestem siniakiem - miękkim zepsuciem brzoskwini

Mały i rozdarty na pół

Szew mnie krzyczy

Byłem kiedyś gwiazdą - lecz nigdy jasną

Aksamitna noc mnie pochłonęła

Zawsze tak było

Nadal jej na to pozwalam

Lepiej być pochłoniętym

Niż pochłaniać

Krew

 

Widok ruchu za oknem przyciąga uwagę Regulusa, sprawiając, że podnosi wzrok. Czuje delikatne szarpnięcie w piersi, które podpowiada mu, co zobaczy, zanim jeszcze spojrzy. Tak to wygląda, każdego dnia; wie o tym z tą samą niewzruszoną pewnością, z jaką wie, że słońce zajdzie, a potem znów wzejdzie. Jest w nim coś, co zawsze wyczuwa obecność Jamesa, szczególnie gdy ten znajduje się w pobliżu.

 

Regulus pochyla się lekko, opierając się na łokciach obok swojego dziennika, wstrzymując oddech, gdy dostrzega rozczochraną czuprynę Jamesa na dole, stojącego na schodkach przed jego domem. Zwleka, jak zawsze to robi, każdego dnia, a potem znów pojawia się w polu widzenia, gdy zaczyna odchodzić. Regulus pospiesznie odchyla się na krześle, chwyta pióro i udaje, że pisze, choć tak naprawdę tego nie robi. Zdążył się już nauczyć; James zawsze ogląda się za siebie, nie mogąc się powstrzymać przed rzuceniem jednego spojrzenia przez okno. Dzisiaj Regulus nie czuje się na tyle silny, by spojrzeć mu w oczy.

 

Ostrożnie, Regulus zerka przez rzęsy bardzo szybko, pozwalając sobie ponownie unieść głowę, gdy widzi, że James jest już prawie przy swoim domu - dokładnie po cholernej drugiej stronie ulicy. James wciąż mieszka z rodzicami, zamiast przeprowadzić się do domu przyznanego mu po igrzyskach, tak jak zrobił to Regulus. Wszyscy wciąż mieszkają w Wiosce Zwycięzców - cztery domy zostały przydzielone, ale tylko trzy są używane. Rodzice Regulusa mieszkają w domu, który Syriusz otrzymał po wygranej w swoich igrzyskach; James i Syriusz w domu, który Effie dostała po swojej wygranej; Regulus we własnym, po tym jak wygrał swoje igrzyska.

 

Gdy tylko James wślizguje się z powrotem do swojego domu, Regulus z hukiem odkłada pióro i zrywa się z krzesła, zbiegając po schodach, szczerze mówiąc, z naprawdę absurdalną prędkością. Brakuje mu tchu, gdy dociera do drzwi, i szybkim ruchem uchyla je lekko, wyciągając rękę, by schylić się i chwycić to, co James zostawił, to, co zostawia każdego ranka, bez wyjątku.

 

Kwiat jest dzisiaj niebieski.

 

Regulus opiera się o drzwi i wpatruje się w kwiat, a jego serce łomocze w piersi - oczywiście z powodu biegu, a nie z żadnego innego powodu. Delikatnie przesuwa kciukiem po miękkich, cienkich płatkach w pełnym rozkwicie, o barwie błękitnej jak pióra śpiewającego ptaka, a jego serce puchnie w piersi, jakby zostało użądlone. Pulsuje.

 

Po czterech - prawie pięciu - miesiącach, podczas których James niezmiennie zostawiał kwiat na progu Regulusa dosłownie każdego dnia, można by pomyśleć, że przestanie to na niego tak mocno oddziaływać. Nic z tych rzeczy. Każdego poranka odbiera mu dech. Każdego poranka sprawia, że czuje ból. Każdego poranka trzyma jego serce w niewoli.

 

Jak zawsze, Regulus wchodzi do kuchni z nosem zanurzonym w kwiatku, wdychając jego zapach, woń ziemi i czegoś słodkiego; wciąga powietrze, jakby mógł odnaleźć ślad Jamesa ukryty pod tym wszystkim, choć nigdy mu się to nie udaje. Obraca kwiat przy nosie, aż kichnięcie przynosi mu dziwną satysfakcję, po czym wkłada go do wazonu stojącego na parapecie okna wychodzącego na podwórze, przesuwając go na tył tej kwiatowej kolekcji. Tak jak każdego innego dnia, Regulus wyciąga z przodu dwa kwiaty, które James zostawił mu wiele dni temu, po czym szybko wraca na górę.

 

Na tym etapie to już praktycznie rytuał. Regulus używa jednego z kwiatów, by zastąpić usychający okaz w swoich poprzednich, już zapełnionych dziennikach, a drugi kwiat umieszcza między stronami, na których pisze dzisiaj. Kwiat - tym razem różowy - spoczywa na biurku, gdy Regulus ponownie sięga po pióro.

 

Kolejny kwiat rozkwita

Przemawia za ciebie - łagodnie

Łagodniej niż kiedykolwiek mówiłeś

Jest siła w twoim głosie

Donośnym i bezczelnym - jasnym

Tak jasnym, jak słońce, nawet teraz

Kwiaty rosną w twoją stronę

Słyszę cię - i ja

Słucham, słuchając, słucham uważnie

Nie mogę cię zagłuszyć

Nie chcę już próbować

Jak kwiaty w rozkwicie

Rosnę ku tobie

Rosnę - jeśli nie mogę się wspiąć

 

~•~

 

James wstępuje do kuchni, by pocałować mamę w policzek, ściskając przy tym jej ramię. Effie odwzajemnia uśmiech, nie odchodzi od kuchenki.

 

— Dziś wyjątkowo szybko — zauważa Effie.

 

— Tak, cóż, tym razem nie spędziłem dwudziestu minut na rozważaniu, czy powinienem zapukać, czy nie — mówi James z zakłopotaniem. Wzdycha ciężko. — Muszę już wychodzić, więc tak naprawdę nie było na to czasu. Spotykam się z Mary w szkole.

 

— Zabierasz ze sobą Syriusza? — pyta Effie.

 

— Jeśli będzie chciał — odpowiada James, wzruszając ramionami. — Pewnie pójdzie, o ile nie planuje dziś dręczyć Regulusa.

 

Effie nuci pod nosem.

 

— Oboje wrócicie na czas na kolację, tak?

 

— Nie przegapilibyśmy tego — żartuje James, pochylając się, by potrzeć głową o jej ramię, chichocząc, gdy Effie prycha z udawanym oburzeniem i czochra jego włosy.

 

Kilka minut później James przemierza dom i znajduje swojego tatę w głównym pokoju, wrzucającego porąbane polana do kominka. Widok ten, jak zawsze, ściska serce Jamesa. James nie rąbie już drewna dla swoich rodziców; teraz zajmuje się tym Monty, mimo że musi to być mordercze dla jego pleców i kolan. Robi to jednak bez narzekania i chowa siekierę gdzieś, gdzie James nie musi jej oglądać, gdy zajmuje się swoimi kwiatami.

 

— Och, dam sobie radę — mamrocze Monty, gdy James podchodzi i z grymasem kuca obok niego, pomagając mu wrzucić ostatnie kilka polan do kominka. — James…

 

— Ach, wszystko w porządku, tato — wtrąca szybko James, ignorując ukłucie bólu w nodze i naprawdę odrażające chrupnięcie, jakie wydało jego kolano, gdy przykucnął. Ma dwadzieścia sześć lat, a czasami jego ciało wydaje dźwięki, jakby był znacznie, znacznie starszy. Jest to zarówno okropnie zabawne - przynajmniej dla niego - jak i nieco przygnębiające (praktycznie dla wszystkich innych, z wyjątkiem Mary, która śmieje się razem z nim i mówi, że mogą założyć zespół, bo ma zły łokieć, który trzeszczy za każdym razem, gdy go zgina).

 

— Dziękuję — mówi Monty z wdzięcznością, gdy ostatnie polano ląduje w kominku, po czym wyciąga rękę, by przeczesać włosy Jamesa, czule pocierając jego głowę. Jego rodzice wciąż mają w zwyczaju takie drobne gesty - niespodziewanie wyciągają rękę, by go dotknąć, jakby chcieli się upewnić, że naprawdę tu jest, nawet po tylu latach. James chłonie każdy z tych gestów, za każdym cholernym razem.

 

— No dalej, staruszku, pomogę ci wstać — żartuje James, po czym sam potrzebuje pomocy taty, żeby się podnieść, co wywołuje u niego wybuch śmiechu, gdy widzi zadowoloną z siebie minę Monty’ego.

 

— Jestem w szczytowej formie, żebyś wiedział — oświadcza Monty. — A jaka jest twoja wymówka, młody człowieku?

 

— Mamo! — woła James. — Tata znowu się nabija z mojej nogi!

 

Flea — woła ostro Effie, a James uśmiecha się szeroko, gdy Monty unosi obie ręce w geście poddania, z oczami błyszczącymi rozbawieniem, mimo że udaje, że pomrukuje z niezadowolenia.

 

James tłumi śmiech, kierując się w stronę schodów, podczas gdy Monty wkracza do kuchni, by udobruchać żonę, oznajmiając, że ich syn to podły, nikczemny kłamca, który chce ich tylko poróżnić. Schody, jak zawsze, nie są ulubionym wynalazkiem Jamesa, ale tym razem rezygnuje ze składanego siedzenia, które Syriusz zbudował i zamontował specjalnie dla niego - tego, które porusza się na mechanizmie wzłuż poręczy, by wwieźć go na górę, gdy noga sprawia mu zbyt wiele problemów. Dzisiaj nie jest tak źle, a James zna już swoje ograniczenia po prawie pięciu miesiącach ich poznawania.

 

James lekko utyka, gdy dociera na górę, ale gdy dochodzi do pokoju Syriusza, jego chód wraca już do normy. Nie zawraca sobie głowy pukaniem, bo szczerze mówiąc, nigdy tak naprawdę nie pukali. Syriusz nie śpi, właśnie wciąga koszulkę przez głowę.

 

James gwiżdże z uznaniem.

 

— Opanuj się, Potter — mruczy Syriusz, odrzucając włosy z twarzy.

 

— Obawiam się, że mogę nie być w stanie tego zrobić. Jesteś zjawiskowy — mówi James z udawanym zachwytem, wachlując się dłonią.

 

Kąciki ust Syriusza drgają.

 

— Cholerna racja, taki właśnie jestem. Najgorętszy towar w okolicy i nie waż się o tym zapomnieć.

 

— Ech, cóż… — James szczerzy zęby w grymasie i kołysze głową na boki. — To znaczy, Regulus jest tuż po drugiej stronie ulicy, więc…

 

— Jesteś stronniczy, Romeo — mówi Syriusz, przewracając oczami.

 

James parska śmiechem.

 

— Tak, tak. A skoro już mowa o Regulusie, planujesz się z nim dzisiaj zobaczyć?

 

— Tak — odpowiada Syriusz, mrużąc oczy. — Dlaczego pytasz?

 

— Uspokój się, nie zamierzam się narzucać — mruczy James z irytacją. Syriusz jest niezwykle zaborczy, jeśli chodzi o każdą chwilę spędzaną z Regulusem i po prostu… zaborczy w ogóle, choć nigdy nie staje na przeszkodzie, gdy chcą się ze sobą spotkać, tyle że oni… nigdy tego nie robią. — Pytałem tylko dlatego, że znowu spotykam się dziś z Mary i pomyślałem, że może chciałbyś do nas dołączyć.

 

Oczy Syriusza rozjaśniają się.

 

— Och, z przyjemnością, jeśli tylko znajdę czas. Jak długo zamierzasz zostać, jak myślisz?

 

— Najwyżej kilka godzin. Potem myślałem, żeby znowu wpaść i pomóc na targu, chyba że Mary ma jakieś inne plany, do których mógłbym się dołączyć — przyznaje James.

 

— Zobaczę, jak mi minie dzień, dobra? — mówi Syriusz.

 

James kiwa głową.

 

— Tak, pomyślałem tylko, że zaproponuję. A tak przy okazji, mama przygotowuje śniadanie.

 

— Trzeba było od tego zacząć — wypala Syriusz, po czym praktycznie odpycha Jamesa z drogi, by wypaść z pokoju, wykrzykując powitania i żądania jedzenia, gdy z hukiem zbiega po schodach i bez wątpienia wpada do kuchni. Następuje chwila ciszy, a potem: — James, oni znowu się całują!

 

— Euphemia i Fleamont Potter! — ryczy James, wymaszerowując z pokoju, po czym wskakuje na poręcz schodów i zjeżdża w dół z szerokim uśmiechem, upewniając się, że zsiądzie ostrożnie, zamiast zeskoczyć, gdy dotrze na dół. Przybiera groźny wyraz twarzy, zanim wchodzi do kuchni, krzyżując ramiona w geście dezaprobaty i posyłając karcące spojrzenie swoim rodzicom, którzy spoglądają to na niego, to na Syriusza z identycznym rozbawieniem na twarzach. — Nie tolerujemy takich sprośności w tym domu. Wszelkie jawne przejawy uczuć są zabronione i karane groźbą eksmisji.

 

— Flea, kochanie, napluj mi do ust — mówi Effie.

 

— Wszystko dla ciebie, kochanie — odpowiada natychmiast Monty, pochylając się z uśmiechem, podczas gdy Syriusz i James zaczynają głośno protestować i rzucają się naprzód, by ich rozdzielić.

 

Buntownicy — syczy Syriusz, wciskając się między nich i kręcąc głową. — Kompletni nieokrzesańcy, oboje.

 

— Nie zdołacie okiełznać naszej namiętności — mówi Monty.

 

— Ani nie zdołacie jej odtworzyć. Moglibyście mieć tylko tyle szczęścia, by mieć to, co my mamy — dodaje Effie, powstrzymując uśmiech.

 

James kaszle, by zamaskować śmiech.

 

— Syriusz, nie wiem, jak możemy dalej żyć w takich warunkach.

 

— To istna tortura — zgadza się Syriusz z teatralną przesadą. Effie podaje mu pełen talerz, a on natychmiast rozpromienia się na duchu. — No proszę, co my tu mamy? Nagle jestem taki szczęśliwy, że tu jestem.

 

— Syndrom sztokholmski — szepcze James.

 

— Nigdy stąd nie wyjdę — oznajmia Syriusz, co tylko potwierdza tezę Jamesa. Wymieniają spojrzenia, po czym muszą odwrócić wzrok, żeby nie wybuchnąć śmiechem.

 

W kuchni unosi się ciepło, śmiech i miłość, przechowywane tu niczym znajome przyprawy na półce, a James czuje, jak to wszystko kształtuje się w jego umyśle, tworząc wspomnienie, którego będzie się trzymał, gdy będzie potrzebował pamiętać, gdy będzie potrzebował przypomnienia.

 

Jedyną rzeczą, którą James nie może zignorować, jest pustka u jego boku, nieco zimniejsza niż każda inna część jego ciała, wydrążona przestrzeń błagająca o wypełnienie. Regulus pasowałby tam idealnie, oparty o niego, wtulony pod jego ramię, szepczący złośliwe uwagi do ucha Jamesa, doprowadzając go do paroksyzmów śmiechu. Regulus pasowałby tutaj, z Jamesem, z tą rodziną. Regulus pasowałby tu tak doskonale, że jego nieobecność jest wręcz namacalna; James czuje ją nieustannie.

 

Po tym wszystkim, co przeszedł, można by pomyśleć, że zdążył się już do tego przyzwyczaić.

 

~•~

 

Syriusz i James zawłaszczyli dla siebie części podwórka i choć nikt o tym głośno nie mówi, wszyscy doskonale wiedzą, że to, co należy do nich, jest wyłącznie ich własnością.

 

Syriusz, Effie i Monty w żaden sposób nie ingerują w kwiaty Jamesa, nie niszczą uli ani gniazd szerszeni, a także nie zostawiają na widoku narzędzi, które mogłyby zostać podniesione i użyte jako broń, by James ich nie zobaczył ani nie chwycił - wszystkiego tego nauczyli się metodą prób i błędów. James, Effie i Monty nie wchodzą do szopy Syriusza, nie przestawiają jego narzędzi i nie proszą go o zbudowanie czegoś konkretnego, będąc jedynie wdzięcznymi za wszystko, co im daje - tego również nauczyli się metodą prób i błędów.

 

Takie już jest życie. Cała masa prób i błędów.

 

Ostatnim razem, gdy Syriusz był u Regulusa, zauważył długopisy i ołówki porozrzucane po biurku w jego pokoju - tym, które sam dla niego zbudował - i zanotował w pamięci, żeby skonstruować coś do ich przechowywania. To nic wyszukanego, nie jest to najbardziej skomplikowana rzecz, jaką kiedykolwiek zbudował, ale spełni swoje zadanie. To tylko drewniany pojemnik, wystarczająco duży, by długopisy i ołówki wpadały do niego z łatwością, wystając u góry dla wygodnego dostępu, z zewnątrz ozdobiony bezsensownymi wzorami, które Syriusz wyrzeźbił, gdy się znudził. Lakier sprawił, że całość jest błyszcząca i gładka.

 

Syriusz znów buduje różne rzeczy. Tworzy różne rzeczy. Właściwie wszystko. Zaczęło się od zrobienia Jamesowi laski, żeby mógł pozbyć się tej, którą zapewniło mu Hallow. Pierwsza była niezła, ale Syriusz uznał, że może zrobić lepszą, więc stworzył drugą, potem trzecią, czwartą, a także piątą, której James używa teraz, gdy potrzebuje laski. Syriusz obecnie pracuje nad szóstą, udoskonalając ją za każdym razem, gdy się tym zajmuje, nieco przywiązany do tej rutyny. James zachowuje je wszystkie.

 

W każdym razie, wykonanie pierwszej laski jakby coś w Syriuszu przełamało, a potem nagle było tak, jakby nie mógł przestać tworzyć różnych rzeczy. Ubrania, drobiazgi, meble - nie ma to znaczenia, zajmuje się wszystkim. Dzierganie na drutach, rzeźbienie, praca ze szkłem, plastikiem, gliną i drewnem - wszystko to ma w swoim repertuarze. Po prostu… majsterkuje, właściwie przez cały czas. Większości rzeczy nie kończy. Niektóre rzeczy nadal niszczy. Kilka rzeczy doprowadza do perfekcji, by potem zniszczyć je, zanim ktokolwiek zdąży je zobaczyć, w napadzie wściekłości i emocji, które go przytłaczają. Ale nigdy nie przestaje; zawsze wraca, by znów tworzyć, a coś w tym procesie działa na niego kojąco.

 

Nie było łatwo wrócić do tego po dziesięciu latach. Ta pierwsza laska, którą wykonał, była szczerze mówiąc do niczego, choć James używał jej bez żadnych zastrzeżeń. Być może Syriusz po prostu przesadza, ale dla niego sam widok tej laski sprawiał, że miał ochotę wydłubać sobie oczy, więc upierał się, by za drugim razem zrobić ją lepiej. Właśnie w ten sposób odzyskał dawne umiejętności - dzięki starym nawykom i nieustępliwemu dążeniu, by wymagać od siebie więcej. Nawet dziś, po tylu latach, szyderczy głos w jego głowie, który wyśmiewa jego porażki, wciąż brzmi jak głos jego matki.

 

Wychodząc z szopy, z pojemnikiem na długopisy w dłoni, Syriusz stuka w swój największy projekt stojący w rogu, przykryty płachtą. Wciąż znajduje nowe rzeczy do udoskonalenia w tym projekcie i prawdopodobnie będzie to robił, dopóki nie zostanie on w końcu wykorzystany. Regał na książki dla Jamesa i Regulusa stoi właśnie tam - ten wspomniany tylko raz, z jakiegoś innego życia, a Syriusz wykonał go w tym życiu, by mogli z niego korzystać, gdy będą gotowi. Syriusz wierzy, że pewnego dnia będą gotowi. Przynajmniej ośmiela się mieć taką nadzieję.

 

Podróż do domu Regulusa nie jest zbyt długa, zważywszy na to, że mieszka tuż po drugiej stronie ulicy. Nie tak daleko od ich rodziców, jak Syriusz by sobie życzył, ale blisko niego, więc jakoś to znosi. Chciał wyrzucić Walburgę i Oriona na bruk i zostawić ich bez dachu nad głową, ale Regulus go poprosił - właściwie błagał - żeby tego nie robił, i to jest jedyny powód, dla którego Syriusz tego nie zrobił.

 

Po powrocie Regulusa traktowali go zbyt surowo, zdecydowanie zbyt surowo, więc nikogo nie zaskoczyło, gdy w końcu nie wytrzymał. Wystarczyło niecałe siedem dni, zaledwie kilka dni, w czasie których Walburga powtarzała mu, żeby wziął prysznic, odmawiając posiadania syna bez odpowiedniej higieny, który nie potrafi się odpowiednio prezentować; a potem, gdy Orion ośmielił się siłą zaciągnąć Regulusa pod prysznic, w pełni ubranego i krzyczącego tak głośno, że Syriusz usłyszał to aż na drugim końcu ulicy i natychmiast przybiegł - wszystko po prostu… poszło się jebać, mówiąc szczerze. Syriusz wpadł do środka, gdy Regulus dosłownie dusił Oriona na śmierć, i szczerze mówiąc, rozważał przez chwilę, żeby po prostu… pozwolić mu na to.

 

Ostatecznie jednak tego nie zrobił, bo wiedział, że Regulus byłby tylko bardziej zniszczony psychicznie, a szczerze mówiąc, użeranie się z Aurorami i konsekwencjami byłoby cholernie uciążliwe. Więc Syriusz odciągnął go - jako jedyny, który mógł to zrobić, bo tylko on był wystarczająco silny, choć Walburga próbowała, lecz bezskutecznie. Regulus był wtedy agresywny i zachowywał się niemal jak dzikie zwierzę, więc Syriusz musiał dosłownie wywlec go stamtąd siłą. Tego samego dnia pomógł Regulusowi się wyprowadzić, a ich rodzice od tamtej pory nie mieli z nimi nic wspólnego.

 

Boją się, Syriusz doskonale to wie. Boją się własnych dzieci, co Syriusz uznaje za jakiś pokręcony rodzaj poetyckiej sprawiedliwości. W końcu ich dzieci kiedyś bały się ich; teraz wiedzą, jak to jest znaleźć się po drugiej stronie. Ich synowie są mordercami, a oni nigdy tak naprawdę nie pojmują pełnej grozy takiego faktu, dopóki to ich własne życie nie jest zagrożone.

 

Tak czy inaczej, Regulus, podobnie jak Syriusz, ma się zarówno lepiej, jak i gorzej po tym, jak został praktycznie wydziedziczony. Boli go to, ale tak jest lepiej, bo Walburga i Orion nie przejmują się traumą, której obaj doświadczyli po igrzyskach; nigdy się nie przejmowali, a dlaczego mieliby? Przecież nie przejmowali się traumą, którą Syriusz i Regulus noszą w sobie po dzieciństwie, traumą, którą sami spowodowali.

 

Z czasem jednak sytuacja się poprawiła. Dwa miesiące temu Syriusz namówił Regulusa, by odwiedził Andromedę i oficjalnie poznał Teda i Nimfadorę. Andy - mimo wszystkich tych lat, kiedy Regulus nigdy jej nie odwiedzał ani nie uznawał jej istnienia, bo Walburga i Orion mu tego zabraniali - przyjęła go bez mrugnięcia okiem, nie komentując jego utykania, przetłuszczonych włosów ani wątłej, chudej sylwetki, ledwo trzymającej się w całości ze zmęczenia. Dwa miesiące temu był to trudny okres, ale z czasem sytuacja powoli się poprawiała.

 

Syriusz zna ten cykl. Przeżył go na własnej skórze. Najpierw jest bardzo źle, potem trochę lepiej, a potem znacznie gorzej, potem znośnie, potem nie do zniesienia, a potem, jakoś tak niewytłumaczalnie, jest naprawdę dobrze. I tak w kółko, bez końca. Regulus i James - i Syriusz - mają się teraz dobrze, wszyscy jednocześnie, co zdarza się niezwykle rzadko, ale nie potrwa to wiecznie. Po prostu te trudne momenty stają się coraz rzadsze, pozwalając im nauczyć się z tym żyć.

 

— Reggie! — woła Syriusz, pukając do drzwi wejściowych i wsuwając głowę do środka, czekając na zwyczajowe przyzwolenie na wejście. Regulus nigdy, ani razu, nie odmówił mu wejścia do środka.

 

Tym razem odpowiada mu cisza.

 

Syriusz nie wpada w panikę, nie tak jak za pierwszym razem, gdy spotkał się z taką reakcją. Regulus nigdy mu nie odmawia, jeśli jest w domu, ale nie zawsze tam przebywa. Czasami po prostu… znika. Nikt nie wie, dokąd się udaje, i nikt nie potrafi go odnaleźć. Syriusz prawdopodobnie przeżył prawdziwe załamanie, gdy zdarzyło się to po raz pierwszy, więc teraz Regulus zwykle zostawia kartkę, tak na wszelki wypadek.

 

I tak, oto jest. Notatka w kuchni, tam gdzie zawsze, o treści: Nie panikuj, wrócę - R.A.B.

 

Syriusz odwraca się i natychmiast wychodzi, kierując się na górę, by wejść do pokoju Regulusa. Technicznie rzecz biorąc, to naruszenie prywatności, ale tak naprawdę nie do końca, bo Regulusowi to odpowiada. Syriusz wie, że tak jest, wie, że Regulus lubi wracać do domu i zastawać Syriusza naruszającego jego przestrzeń, jakby nic go przed tym nie powstrzymywało - to pewny znak, że wszystko między nimi jest w porządku. Odkłada pojemnik na długopisy na biurko, a jego usta lekko drgają na widok zamkniętego dziennika z różowym kwiatem wystającym z góry niczym zakładka, jeszcze nie wciśniętym między strony, co oznacza, że Regulus prawdopodobnie będzie pisał coś więcej później.

 

Syriusz nie czyta dzienników Regulusa. Szanuje tę granicę, mimo swojej ciekawości, i zdaje sobie sprawę, że Regulus całkowicie by oszalał, gdyby Syriusz to zrobił. Regulus podchodzi do swojego pisania tak samo, jak James do pielęgnowania swoich kwiatów, a Syriusz do majsterkowania.

 

Z westchnieniem Syriusz otwiera szeroko okno Regulusa i siada na brzegu jego łóżka, wyciągając paczkę papierosów, by zapalić jednego. Wpatruje się w niebo, czekając na powrót Regulusa, obserwuje chmury i tęskni za księżycem.

 

~•~

 

Na skraju posiadłości burmistrza, tuż przy kostnicy w szóstym dystrykcie, rośnie drzewo. Wysokie drzewo o grubych, łukowato wygiętych konarach i potężnym pniu, którego poskręcane korzenie niemal wrastają w ziemię u podstawy, tworząc coś na kształt siedzisk, na których Regulus może przysiąść. To stare drzewo, liczące sobie zapewne pięćdziesiąt lat, ciche i samotne, spoglądające z góry na następstwa śmierci.

 

Technicznie rzecz biorąc, drzewo znajduje się na posesji burmistrza, choć Regulus wątpi, by burmistrz kiedykolwiek widział go tutaj, ponieważ ani razu nie wyszedł, by wyrazić swoje niezadowolenie. Bliskość kostnicy może mieć z tym coś wspólnego.

 

Nikt nie przychodzi do kostnicy, z wyjątkiem grabarza, ale nawet on pojawia się tylko wtedy, gdy jest to konieczne - gdy ktoś umiera i trzeba zająć się ciałem, zaplanować pogrzeb. Regulus zazwyczaj przebywa tu sam, tylko on i drzewo.

 

Większość ludzi nie lubi przypominania o śmierci. To dość makabryczna sprawa, nieprawdaż? Coś, co wywołuje dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa, gdy patrzy się na budynek, z którego okien sączy się żal i strata, gdzie śmierć przylega do ścian. Regulus wie lepiej. Śmierć jest wszędzie, nie da się jej uniknąć.

 

W każdym razie, Regulus lubi to drzewo. Myśli, że Evan chętnie by się na nie wspiął. Regulus nigdy tego nie zrobił, choć za każdym razem, gdy tu przychodzi, obiecuje sobie, że wreszcie się odważy, że chwyci się gałęzi i będzie się wspinał, aż dotrze na sam szczyt.

 

Regulus nigdy nawet nie odrywa się od ziemi.

 

Kora drzewa jest poznaczona wgłębieniami od wielokrotnie wbijanych w nią sztyletów, bo Regulus spędza dużo czasu, po prostu to robiąc. Może nie powinno go to uspokajać, ale jednak działa. Myśli, że zawsze tak będzie.

 

Teraz, gdy lato wdarło się z impetem, na zewnątrz panuje upał. Szczerze mówiąc, Regulus nie jest tego fanem. W upale naturalnie bardziej się poci, co oznacza większą potrzebę kąpieli. Ale jednocześnie nigdy nie jest mu zimno w nocy, co akurat mu odpowiada. Zimne noce kojarzą mu się z areną.

 

Z pomrukiem Regulus wyrywa swój sztylet z drzewa i cofa się, jego klatka piersiowa unosi się gwałtownie po sile, z jaką właśnie go rzucił, a ciało przyjemnie pulsuje bólem. Zawsze uważa, by się nie zaciąć, ponieważ za pierwszym - i jedynym - razem, gdy mu się to przydarzyło, skończył wymiotując gwałtownie, co uznał za niewiarygodnie śmieszne, zważywszy, że to było tylko małe draśnięciu na palcu. Jak idiota, instynktownie włożył palec do ust, by ukoić małe skaleczenie; gdy tylko poczuł na języku metaliczny smak, było po nim. Więcej tego błędu nie popełnił.

 

Regulus rozważa ponowne rzucenie sztyletem, ale zatrzymuje się i mrużąc oczy, spogląda w niebo, osłaniając się przed ostrym blaskiem słońca, które bezlitośnie praży jego spoconą skórę. Przebywa tu już od kilku godzin, więc jeśli Syriusz rzeczywiście postanowił go odwiedzić, to bez wątpienia teraz na niego czeka. Regulus obawia się zbyt długo kazać mu czekać, wspomnienie tego, jak źle się to skończyło za pierwszym razem, nigdy nie opuszcza jego myśli. Syriusz nie zniósł tego dobrze.

 

Tak więc, z lekką niechęcią, Regulus wypuszcza głęboki oddech i odgarnia włosy, które mokre i wilgotne zwisają mu na czoło, próbując przylgnąć do spoconej skóry. Tak, będzie musiał wykąpać się dziś wieczorem. Ta myśl wywołuje u niego mdłości, więc jeszcze przez chwilę stara się ją ignorować.

 

Droga powrotna do Wioski Zwycięzców zajmuje trochę czasu. Regulus mija miejsce, gdzie przebywa Barty, ale nie zatrzymuje się, nie chcąc stać się katalizatorem kolejnej wybuchowej kłótni między nim a jego ojcem. Omija targ, nie mając ochoty na kontakt z ludźmi.

 

Po minięciu targu przechodzi obok szkoły, zerkając na nią ukradkiem i przekonując samego siebie, że wcale nie wypatruje Jamesa, choć w rzeczywistości właśnie to robi. Wie od Syriusza, że James spędza tam dużo czasu z Mary, a i sam Syriusz również tam bywa, gdy tylko ma okazję. Syriusz wielokrotnie go zapraszał, zapewniając, że Mary nie będzie miała nic przeciwko i przekonując, że dobrze by mu to zrobiło.

 

Regulus nigdy tam nie idzie, ale skłamałby, gdyby powiedział, że o tym nie myślał, choćby tylko po to, by zobaczyć Jamesa. Jedynym problemem są dzieci. Regulus ledwo radzi sobie w towarzystwie dorosłych, więc wie, że przy dzieciach byłby całkowicie bezradny. Nimfadora okazuje się wyjątkiem, ale Regulus nie chce sprawdzać tej teorii na innych dzieciach.

 

W końcu Regulus dociera do Wioski Zwycięzców, idąc tą samą ścieżką pod latarniami ulicznymi, choć te nie są zapalone - tą samą drogą, którą przemierza od lat. Musi minąć swój dawny dom - gdzie mieszkają jego rodzice - i odważa się rzucić okiem w tamtą stronę. Oczywiście, niczego nie dostrzega. Czasami jednak coś widzi. Czasami widzi matkę wychodzącą z domu albo ojca przechodzącego obok okna. Czasami za nimi tęskni. Czasami zastanawia się, za czym właściwie tęskni.

 

Gdy tylko Regulus otwiera drzwi i wchodzi do środka, Syriusz jest już tam, przyciągając go do sztywnego uścisku, który sprawia, że całe ciało Regulusa napina się, gdy przeszywa go fala dezorientacji. Syriusz nigdy nie dotyka go bez uprzedzenia ani bez wyraźnego sygnału ostrzegawczego, które pozwoliłoby Regulusowi się odsunąć, gdyby tego potrzebował, a w naprawdę złe dni wie, że w ogóle nie powinien go dotykać. Fakt, że Syriusz obejmuje go, zanim jeszcze cokolwiek powie, natychmiast wprawia Regulusa w stan najwyższej czujności, podobnie jak panika w oczach brata, gdy ten w końcu go puszcza.

 

— Cześć, Regulus. Chciałem ci tylko powiedzieć, że James wyszedł po tobie, ale niedługo powinien wrócić do domu — mówi Syriusz, utrzymując kontakt wzrokowy, wyraźnie próbując przekazać coś, czego Regulus szczerze mówiąc… po prostu nie rozumie. O co mu, do cholery, chodzi?

 

— Co? — pyta Regulus, kompletnie zbity z tropu. Czy to jakiś zły dzień dla Syriusza? — James nie jest…

 

— Właściwie, pójdę po niego — wtrąca pospiesznie Syriusz. — Na pewno chciałby wiedzieć, że macie gościa.

 

Regulus sztywnieje jeszcze bardziej i przez chwilę wstrzymuje oddech, podczas gdy Syriusz patrzy na niego, niemal błagając go wzrokiem, by poszedł w tę grę. Więc Regulus wypuszcza powietrze i powoli kiwa głową.

 

— Tak, na pewno by chciał. Kto jest tym gościem?

 

— Sam Mistrz Hallow we własnej osobie — oznajmia Syriusz, jakimś cudem brzmiąc na zachwyconego tym faktem, mimo że na jego twarzy nie widać nawet śladu uśmiechu. — Jest w twojej kuchni.

 

— Ach — mówi Regulus, mając nadzieję jak cholera, że nie brzmi to tak, jakby właśnie dostał cios w brzuch, choć dokładnie tak się czuje. Przełyka z trudem ślinę, cicho odchrząkuje, po czym prostuje ramiona. — Cóż, w takim razie chyba nie powinienem kazać mu czekać. Dotrzymam mu towarzystwa, podczas gdy ty sprowadzisz Jamesa do domu.

 

— Dobrze, jasne — odpowiada Syriusz nonszalancko, jakby to nie było nic wielkiego, ale przyciąga Regulusa z powrotem do uścisku, a tym razem Regulus odruchowo odwzajemnia go, trzymając się mocno. Syriusz pochyla głowę, by szepnąć mu do ucha. — Wrócę szybko. James tu mieszka i bardzo go kochasz, czy to jasne?

 

— Zrozumiałem — wydusza z siebie Regulus, a Syriusz ściska go jeszcze raz, zanim się odsuwa i kieruje w stronę drzwi.

 

Przez chwilę Regulus po prostu oddycha, a potem rusza w kierunku kuchni. Nie jest… przerażony, raczej ostrożny. Zastanawia go, dlaczego Riddle miałby się tu pojawić, choć może nie powinno go to dziwić. W końcu to, co zrobili z Jamesem, bez wątpienia rozwścieczyło tego człowieka, ale minęły już miesiące. To już właściwie przeszłość. Owszem, za półtora miesiąca czeka ich jeszcze tournee zwycięzców, ale to ostatni raz, kiedy Riddle będzie musiał widzieć lub słyszeć o Jamesie i Regulusie, bo przecież nie zostaną mentorami. Syriusz jest zbyt uwielbiany przez Hallow, by go zastąpić, a poza tym i tak nie pozwoliłby im zająć swojego miejsca.

 

W kuchni, gdy Regulus wchodzi do środka, po obu stronach drzwi stoją dwaj uzbrojeni Aurorzy, co natychmiast wprawia go w stan skrajnego napięcia. Myśli o sztylecie przypiętym do boku, pod koszulą i zmusza się, by nawet nie dopuścić do siebie myśli, że mógłby go użyć.

 

Riddle rzeczywiście jest w jego kuchni, siedząc nonszalancko przy stole z zamkniętą aktówką tuż przed sobą. Nie uśmiecha się, gdy Regulus wchodzi, ale unosi dłoń i wykonuje krótki gest palcami, na co Aurorzy posłusznie wychodzą.

 

— Regulus, dziękuję, że do mnie dołączyłeś — mówi Riddle głosem gładkim i wyraźnym.

 

— Przepraszam, że musiałeś czekać — mruczy Regulus, siadając naprzeciwko niego, gdy tylko Riddle gestem dłoni wskazuje mu, by to zrobił, panując nad przestrzenią wokół siebie, jakby była jego własnością. — Nie spodziewałem się dziś gości, a w przeciwnym razie nie kazałbym ci czekać.

 

— Nic nie szkodzi. Syriusz był miłym gospodarzem, gdy czekałem — odpowiada Riddle. Przesuwa spojrzeniem po Regulusie, krytycznym i ostrym. — Wyglądasz na… rozgrzanego.

 

— Tak, cóż, to się zwykle zdarza latem.

 

— Być może pomogłoby, gdybyś był odpowiednio ubrany do pogody.

 

— Jakże niemądrze z mojej strony, panie Riddle, nawet o tym nie pomyślałem — mówi Regulus beznamiętnie, patrząc na Riddle’a pustym wzrokiem, bo nie ma ochoty na słowną potyczkę, w którą Riddle próbuje go wciągnąć. Obaj wiedzą, że jego ciało pokrywają blizny; obaj doskonale wiedzą, dlaczego wciąż nosi koszulkę z długim rękawem, nawet teraz.

 

Kąciki ust Riddle’a unoszą się, ale wygląda to bardziej jak skurcz mięśni niż oznaka rozbawienia. Wyciąga rękę i kładzie dłoń na aktówce, lekko stukając w nią jednym palcem.

 

— Muszę przyznać, że byłem nieco rozczarowany, gdy przybyłem i okazało się, że ani ty, ani James nie byliście tu, by mnie powitać. Żaden z was. Być może to naiwne z mojej strony, ale spodziewałem się przynajmniej, że będziecie gdzieś razem.

 

— Jestem jego kochankiem, nie strażnikiem — odpowiada Regulus. — Mamy też inne rzeczy do roboty w ciągu dnia, niż tylko ciągle przebywać w swoim towarzystwie, zupełnie jak każda inna para.

 

— Ach, musisz wybaczyć moje zmieszanie. Byłem przekonany, że wasza miłość różni się od uczuć innych par — oznajmia Riddle, przechylając głowę.

 

Regulusowi zasycha w ustach.

 

— Kłopoty w raju? — pyta Riddle, obserwując go uważnie.

 

— Nie — mówi cicho Regulus. — Wszystko jest w porządku.

 

— W porządku? Tylko w porządku? — drąży Riddle.

 

Regulus z trudem powstrzymuje się od zgrzytania zębami, gdy poprawia:

 

— Właściwie, jest idealnie.

 

Riddle przygląda mu się przez długi, bardzo długi czas w całkowitej ciszy, jego palec miarowo, rytmicznie stuka w aktówkę. Jego oczy są głęboko brązowe, obiektywnie uderzające, ale pusta głębia w nich sprawia, że wyglądają jak bezdenne otchłanie. Są tak zimne i ostre, jak odłamki lodu splamione rdzą lub krwią. Ten widok przyprawia Regulusa o mdłości.

 

— Wiesz, Regulus, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem cię na paradzie wprowadzającej, zaintrygowałeś mnie — przyznaje Riddle.

 

— Naprawdę?

 

— Tak, ponieważ dostrzegłem w tobie siebie. Determinacja w twoich oczach zdradzała ukrytą siłę. Większość trybutów okazuje strach, ale w tobie nie dostrzegłem go tamtego dnia. Zaskoczyłeś mnie, okazując się słabszym od nich wszystkich.

 

— Przykro mi, że cię rozczarowałem — odpowiada sztywno Regulus.

 

Riddle jedynie mruczy pod nosem.

 

— Nie jesteś pierwszym i z pewnością nie będziesz ostatnim. W obecnej sytuacji nie jesteśmy do siebie wcale podobni, ale sądzę, że obaj cenimy sobie szczerą rozmowę bez owijania w bawełnę i udawania, że mówimy o czymś innym. Porozmawiajmy więc otwarcie, Regulus.

 

— Oczywiście — przytakuje Regulus.

 

— Nie podzielam tego niedorzecznego poglądu, że miłość… — usta Riddle’a wykrzywiają się z niesmakiem przy tym słowie — …może być porównywalna między różnymi osobami. Że może być silniejsza między jedną parą kochanków niż między inną. Każdy wierzy, że odkrywa miłość na nowo, tylko dlatego, że odczuwa ją tak głęboko, ale tak naprawdę nie jest. Wasza miłość z Jamesem, na przykład, wcale nie musi być uważana za coś wznioślejszego niż uczucie kogokolwiek innego. Jak każda inna para, tak powiedziałeś. Tak, dokładnie tak. W tej kwestii się zgadzamy.

 

— Nigdy nie twierdziłem, że nasza miłość jest większa — odpowiada mu Regulus.

 

— Może nie wyraziłeś tego wprost, ale mimo wszystko to właśnie tej tarczy użyłeś, gdy znalazłeś się pod ostrzałem — mówi Riddle, wystukując rytmicznie palcami na swojej teczce. — Bez względu na to, czy ja w to wierzę, ludzie w Hallow wyznają tę niedorzeczną ideę, Regulus, i to właśnie ona utrzymuje przy życiu ciebie i Jamesa.

 

Regulus nie reaguje na te słowa, zmuszając się do zachowania spokoju, ponieważ wiedział o tym już wcześniej. Rozmawiają otwarcie, prawda? Najwyraźniej tak, bo Riddle z pewnością nie owija w bawełnę.

 

— Mieszkańcy Hallow są powodem, dla którego ta niedorzeczna idea w ogóle istnieje.

 

— Być może — przyznaje Riddle — ale teraz to wasza odpowiedzialność, twoja i Jamesa, by podtrzymywać przy życiu to niedorzeczne przekonanie. Wasza gotowość, by umrzeć za siebie nawzajem na końcu waszych igrzysk, może wynikać jedynie z aktu miłości, który wywołuje obsesję u wszystkich innych, ponieważ czują, że nigdy nie doświadczą takiej samej, wielkiej miłości. Więc ją idealizują. Pielęgnują ją. Posunęliby się do desperackich kroków, by zobaczyć, jak rozkwita. Pokażecie im, że tak właśnie się stało.

 

— Zdaję sobie sprawę z tego, czego się ode mnie oczekuje — chrypi Regulus, bo naprawdę wie, nie jest przecież głupi.

 

Riddle powoli kręci głową i wystukuje miarowy rytm.

 

— Nie jestem tego taki pewien, ponieważ nie może być żadnych wątpliwości, Regulus. Nie może być ani jednej osoby, która patrząc na ciebie i Jamesa, miałaby choć cień wątpliwości, choćby jedną chwilę, by pomyśleć, że to, co zrobiliście ty i James - a szczególnie to, co zrobił James - nie zrodziło się z większej miłości, która tak naprawdę nie istnieje, lecz z buntu. Ponieważ, gdyby to był bunt, oznaczałoby to, że sprzeciw przynosi rezultaty - a to również jest niedorzeczne przekonanie, i to takie, któremu nie pozwolę, by ludzie w nie wierzyli.

 

— Co chciałbyś, żebym zrobił? — szepcze Regulus.

 

— Przekonaj ich — mówi po prostu Riddle. Milknie na chwilę, po czym otwiera swoją teczkę dwoma kliknięciami, unosząc wieko, ale nie sięgając do środka. Ponad otwartą teczką utrzymuje spojrzenie Regulusa. — Przekonaj ich wszystkich i zrób to tak, by ani jedna osoba nie pomyślała, że wynika to ze strachu. A jeszcze lepiej, przekonaj mnie.

 

— Powiedziałeś, że nie wierzysz w to niedorzeczne przekonanie.

 

— W takim razie kładę nacisk na to, jak ważne jest, byś zmienił moje zdanie, Regulus. Nawet jeśli ja to w nie wierzę, chcę zobaczyć, że ty wierzysz. James… nie mam wątpliwości, że on wierzy. Ale ty… cóż, myślę, że to kolejna rzecz, która nas łączy. Udowodnij mi po raz kolejny, że się mylę.

 

— W porządku — mruczy Regulus.

 

— Boisz się? — pyta Riddle.

 

Regulus nie odwraca wzroku.

 

— Nie.

 

— Mam szczerą nadzieję, że gdy nadejdzie odpowiedni moment, nauczysz się lepiej kłamać — mruczy Riddle, zanurzając dłoń w teczce, po czym wyjmuje słoik i stawia go między nimi.

 

W środku, na dnie słoika, leniwie spoczywa Szerszeń Horkruksowy, a jego jarzący się na zielono woreczek rzuca chorobliwy, migotliwy blask na wewnętrzną powierzchnię szkła. Szerszeń Horkruksowy pozostaje w bezruchu tylko przez sekundę, po czym jego skrzydła zaczynają trzepotać i owad rzuca się prosto na szkło w kierunku Regulusa, reagując na strach, który wbija pazury w jego skórę i pozostawia metaliczny posmak krwi w ustach.

 

Riddle zamyka swoją teczkę.

 

~•~

 

James z czułością obserwuje, jak klasa Mary z piskiem rzuca się do drzwi, gdy tylko dzwonek oznajmia koniec zajęć. Dzieci wybiegają ze szkoły, pędząc do domów lub prosto w ramiona rodziców czekających na nie na zewnątrz.

 

James nigdy nie uczęszczał do tej szkoły, ale Syriusz i Regulus chodzili tu, zanim Syriusz ukończył swoje igrzyska i przenieśli się do Wioski Zwycięzców, gdzie - podobnie jak James - mieli dostęp do prywatnych nauczycieli.

 

Mary również uczęszczała do tej szkoły, a później została nauczycielką i dołączyła do administracji placówki. Rano prowadzi zajęcia plastyczne dla dzieci w wieku od pięciu do dziesięciu lat, a później przechodzi do grup starszych - od jedenastu do szesnastu lat.

 

James zwykle przychodzi i praktycznie pełni rolę jej asystenta, gdy tylko ma czas i gdy jest to dla niego dobry dzień. Zawsze potrafi znaleźć dla niego jakieś zajęcie, czy to sprzątanie po dzieciach, czy po prostu rozdawanie kartek, gdy ona sama woli nie wstawać z krzesła. Choć nigdy o tym nie mówią, oboje wiedzą, dlaczego się tam pojawia - nie tylko dlatego, że uwielbia Mary i lubi spędzać z nią przerwy obiadowe (od czego wszystko się zaczęło), ale także dlatego, że dzieci w jakiś sposób koją jego duszę.

 

Wszystko zaczęło się przypadkiem. Przez pierwsze dwa miesiące James praktycznie z nikim się nie widywał, poza rodzicami i Syriuszem. Z domu wychodził jedynie po to, by każdego ranka przynieść Regulusowi kwiat. Syriusz oczywiście nigdy na niego nie naciskał, ale też nigdy nie przestawał próbować mu pomóc. Pewnego dnia przekonał Jamesa, by poszedł z nim na lunch z Mary.

 

Więc James poszedł i poczuł się dzięki temu lepiej. Wracał tam regularnie, nawet gdy Syriusz nie miał czasu lub był zajęty czymś innym; dopóki Mary pozwalała mu się pojawiać, przychodził. Pewnego dnia Mary najwyraźniej zauważyła, że James tak naprawdę nie chce wychodzić, nawet gdy lunch się skończył, więc zaprosiła go do klasy. Był ostrożny, ale poszedł, i natychmiast ożywił się w towarzystwie dzieci.

 

Młodsze dzieci zazwyczaj nie oglądają igrzysk - ich rodzice starają się im tego oszczędzić, jeśli tylko mogą - więc większość z nich nawet nie wiedziała o tym, co zrobił na arenie. Traktowały go jak każdego innego dorosłego, który był dla nich miły i starał się je rozśmieszyć. Starsze dzieci oglądają igrzyska - ich rodzice zwykle nie są w stanie ich powstrzymać, gdy osiągną pewien wiek i w pełni zrozumieją, czym to cholerstwo naprawdę jest - więc wiedzą o jego czasie spędzonym na arenie. Jednak nawet dzieci mają instynktowny takt w tej kwestii, zwłaszcza gdy same są zagrożone tym, że pewnego dnia mogą trafić na arenę. Oczywiście, nie zawsze tak jest.

 

James był pytany o różne rzeczy - trudne pytania, inwazyjne pytania, a nawet niegrzeczne pytania, bo dzieci to dzieci i tak właśnie się zachowują - ale Mary zwykle radziła sobie z tym za niego i pilnowała, by jej podopieczni zachowywali się z szacunkiem. Jeśli nie, sam znajdował najbardziej uprzejmą odpowiedź - że po prostu nie chce o tym rozmawiać i prosi, by to uszanowali - a dzieci to respektowały. Dzieci tak naprawdę nie są nieracjonalne. Po prostu są ciekawe. Do pewnego stopnia boją się nawet o własny los. James to rozumie.

 

W każdym razie, spędzanie czasu z Mary i dziećmi zdziałało cuda dla jego stanu psychicznego. Oczywiście nie może to naprawić wszystkiego i wciąż ma więcej złych dni niż dobrych, ale i tak jest cholernie wdzięczny, że ma chociaż to. Dźwięk śmiechu dziecka, ich niewinność, pocieszenie, które potrafią przynieść zwykłym przytuleniem czy mówiąc, że cieszą się na jego widok - to wszystko sprawia, że w jakiś sposób czuje się bardziej żywy.

 

Czasami widzi w nich Vanity. Dostrzega ją kątem oka, gdy słyszy zachwycony okrzyk. Szuka jej, gdy żuk pełznie po jego bucie. Widzi ją w uśmiechu jednej małej dziewczynki i we łzach drugiej.

 

Stara się nie dostrzegać Hodge’a, ale on też tam jest. Chłopcy udający książąt. Chłopcy próbujący odnaleźć swoje miejsce w świecie. Chłopcy świętujący swoje piętnaste urodziny, bo mają taką możliwość. Niektórzy z nich przypominają mu Regulusa, i właśnie wtedy uświadamia sobie, że Hodge przypomina mu Regulusa - Regulusa, który nigdy nie zaistniał, młodego chłopca na arenie, próbującego po prostu przetrwać, zagubionego i nigdy nie powracającego do domu. Regulus mógłby być Hodgem, gdyby Syriusz nie zgłosił się za niego na ochotnika.

 

— James?

 

Wzdrygnąwszy się, James gwałtownie mruga i odwraca głowę, by spojrzeć na Mary z zaskoczeniem. Przez chwilę nie wie, w jakim czasie się znajduje. Przed areną, w jej trakcie, czy już po wszystkim? Kto żyje, a kto nie, i gdzie jest jego toporek? Gdzie jest Regulus?

 

To wciąż mu się zdarza, i to dość często. Przepływ czasu wydaje się zaburzony i niespójny, a czasami musi na nowo odnaleźć w nim miejsce, bo prąd może go porwać, gdy najmniej się tego spodziewa. Oczywiście pewne rzeczy to wyzwalają, jak zimna noc, topór leżący na ziemi czy zbyt silny ból nogi, ale może się to też zdarzyć zupełnie przypadkowo. Rozmawiał o tym z Syriuszem, który przyznał, że to podobne do jego problemów z pamięcią.

 

— Przepraszam, co, mówiłaś coś? — mamrocze James, osadzając się z powrotem w teraźniejszości, w klasie, w środku lata.

 

— Pytałam tylko, czy chcesz, żeby Bingley i ja odprowadzili cię do domu, czy może wybierasz się dziś na targ? — mruczy Mary.

 

James uśmiecha się odruchowo i zerka na Bingleya, który właśnie wyciąga swoją torbę z szafki na tyłach klasy. Bingley to młodszy brat Mary, dosłownie o połowę młodszy od niej - ma trzynaście lat. To pierwszy rok, kiedy jego imię znajdzie się w losowaniu, a Mary bardzo się tym martwi, zwłaszcza że sama właśnie przekroczyła wiek kwalifikujący do dożynek. Podobnie jak Syriusz, James nie ma wątpliwości, że Mary zgłosiłaby się na ochotnika zamiast swojego młodszego brata, gdyby zaszła taka potrzeba, ale nie może tego zrobić.

 

Bingley to zabawny dzieciak, zawsze żartujący i dla zabawy narzekający, że jego siostra jest jego nauczycielką, choć wyraźnie widać, że tak naprawdę to uwielbia - zarówno tę sytuację, jak i ją samą.

 

— Nie, eee, chyba pójdę na targ — zastanawia się James, machając na nią ręką. Mary i Bingley zwykle odprowadzają go do domu - a przynajmniej prawie do domu - gdy jeszcze kręci się w pobliżu pod koniec dnia, bo i tak idą w tym samym kierunku. Tak naprawdę, technicznie rzecz biorąc, to James odprowadza ich do domu, ale wie równie dobrze jak oni, że w rzeczywistości robią to dla jego dobra. Lubi nie być sam.

 

— No, jeśli jesteś pewien, to chodźmy, muszę zamknąć klasę — poleca Mary, wskazując ruchem głowy, żeby James się pospieszył. — Nie mogę czekać na ciebie cały dzień, Potter. Hej, rusz się wreszcie, Bing Bing.

 

— Już idę, już idę — mamrocze Bingley, spiesząc się, by podążyć za Jamesem na korytarz. James czeka z nim, gdy Mary zamyka klasę, leniwie wymachując laską i wykonując nią sztuczki, by wywołać uśmiech na twarzy Bingleya. James zabiera ją ze sobą prawie wszędzie, gdy tylko wychodzi z domu, mimo że nie zawsze musi się na niej opierać i wie, że jego noga będzie funkcjonować normalnie. To poczucie bezpieczeństwa, na wypadek gdyby kiedykolwiek jej potrzebował.

 

Mary odgarnia kilka loków z twarzy, dołączając do nich na korytarzu, a upał jest tak dotkliwy, że James wcale jej nie wini za to, że zaczesuje włosy do tyłu i wiąże je na czubku głowy w piękną koronę z ciasnych loków.

 

Zapytał ją kiedyś, czy nie myślała o ścięciu włosów, bo ciągle narzekała na upał podczas lata, a ona wyjaśniła, że nie obcinała włosów, odkąd miała dziewięć lat i powiedziała swojej mamie, że jest dziewczynką i chce mieć dłuższe włosy. James natomiast uległ i nieśmiało poprosił swoją mamę, żeby trochę przycięła mu włosy, ale teraz znów zaczynają odrastać. Tymczasem Syriusz wrzasnął i uciekł w przeciwnym kierunku, gdy Effie zaproponowała, że zrobi to samo dla niego. Monty śmiał się tak mocno, że coś sobie naciągnął w plecach, bo faktycznie jest już staruszkiem.

 

Syriusz i Mary uwielbiają spotykać się i narzekać na to, jak upał wpływa na włosy, makijaż, a nawet wybór ubrań. James myśli o Regulusie, który zawsze chodzi w koszulce z długim rękawem i eleganckich spodniach, bez względu na temperaturę. Na samą myśl o tym serce Jamesa się ściska, bo kiedyś chciał zapytać dlaczego, a Syriusz nie odpowiedział wprost, ale wyraz jego twarzy był wystarczającym wyjaśnieniem. Blizny na szyi Regulusa są wciąż widoczne, zawsze widoczne, a James poczuł się jak głupiec, gdy nie zdał sobie sprawy, że Regulus ma podobne blizny również w innych miejscach. Nigdy ich nie widział, ale nigdy nie zapomni widoku Regulusa wychodzącego z tej rzeki, poranionego i zakrwawionego.

 

— James! James!

 

Na dźwięk Syriusza rozpaczliwie wołającego jego imię, James gwałtownie podnosi głowę, chwyta laskę i odruchowo staje przed Mary i Bingleyem, natychmiast przyjmując postawę obronną. Ale to tylko Syriusz biegnący prosto w jego kierunku, z paniką w oczach.

 

— Co? Co się stało? — wypala James.

 

— Musisz… musisz natychmiast ze mną iść — wydusza z siebie Syriusz, nawet nie witając się z Mary i Bingleyem, jak zwykle by to zrobił, co oznacza, że to nie żart.

 

— Wszystko w porządku? — pyta ostro Mary, stając przed Bingleyem i obejmując go ramieniem.

 

— Przepraszam, Mary, nie ma czasu na wyjaśnienia. James, chodź już — nalega Syriusz, już się cofając.

 

James nie potrzebuje słyszeć nic więcej. Bez wahania zaczyna biec, a adrenalina pomaga mu dotrzymać kroku Syriuszowi, który pędzi z powrotem w kierunku Wioski Zwycięzców, z Jamesem depczącym mu po piętach. Chciałby wiedzieć, co się dzieje, ale obaj biegną zbyt intensywnie i szybko, by naprawdę rozmawiać. Noga Jamesa z pewnością da mu sie później we znaki, ale w tej chwili niespecjalnie go to obchodzi.

 

Nie zwalniają, dopóki nie docierają do Wioski Zwycięzców, a wtedy Syriusz pospiesznie zmusza Jamesa do spokojniejszego tempa, prowadząc go w górę ulicy. Teraz idą, ale szybkim krokiem, a Syriusz mocno ściska ramię Jamesa.

 

— Syriusz, co się dzieje? — wydusza z siebie James, z trudem łapiąc oddech.

 

— Riddle tu jest. Jest u Regulusa, razem z nim, w tej chwili — wyjaśnia Syriusz krótko i rzeczowo. Jego twarz jest niepokojąco pozbawiona emocji, ale w głosie słychać, że nie jest zadowolony. James czuje, jak serce podchodzi mu do gardła, a strach narasta. — Mógł dać do zrozumienia, że nie podoba mu się pomysł, że ty i Regulus nie jesteście prawdziwą parą, więc ja mogłem zasugerować, że mieszkacie razem i jesteście w bardzo realnym i bardzo szczęśliwym związku, więc teraz wejdziesz tam i będziesz się zachowywał odpowiednio dla dobra… wszystkich.

 

James wytrzeszcza oczy i syczy:

 

Co zrobiłeś? Syriusz, ja nawet nie zamieniłem słowa z twoim bratem od prawie pięciu miesięcy!

 

— Cóż, jeśli Riddle jeszcze o tym nie wie, wolałbym, żeby się nie dowiedział, więc po prostu… graj w to — syczy Syriusz, rzucając mu ostre spojrzenie, które daje Jamesowi do zrozumienia, że absolutnie nie żartuje.

 

I tak, w porządku, to uczciwe stwierdzenie. To bardzo napięta sytuacja, a James nie chce, by ktokolwiek był w niebezpieczeństwie, podobnie jak Syriusz. To nie powstrzymuje jednak jego serca przed szalonym biciem, gdy Syriusz ciągnie go do drzwi i wpuszcza do środka bez najmniejszego zawahania. James wmawia sobie, że to z powodu biegu.

 

James nigdy wcześniej nie był w domu Regulusa, z oczywistych powodów. W pewnym sensie był już w domu Regulusa, a przynajmniej przy drzwiach frontowych, ale to wszystko, więc teraz widzi wnętrze po raz pierwszy. Nie wie, czego się spodziewał, ale wnętrze jest bardziej surowe, niż przypuszczał. Sprawia wrażenie pustego i pełnego echa, jakby było wypatroszone, jakby w tych ścianach nie było żadnych oznak życia.

 

Jakby było wydrążone.

 

Pierwszą rzeczą, którą James zauważa, są dwaj Aurorzy stojący przed drzwiami za schodami. Nie reagują, gdy Syriusz wskazuje na drzwi, ani nie protestują, kiedy je otwiera i wprowadza ich do środka.

 

Riddle siedzi przy stole, od razu widoczny, podczas gdy Regulus jest odwrócony plecami do drzwi. Na stole przed Riddle’em leży zamknięta teczka, a między nim a Regulusem stoi słoik. James zatrzymuje się gwałtownie, gdy tylko dostrzega, co znajduje się w środku.

 

Vespa.

 

Nie, to nie Vespa. Vanity nie trzymałaby Vespy w słoiku. Skąd Vanity w ogóle wzięła słoik? Gdzie jest Vanity? Dlaczego Vespa próbuje latać? Kto się boi?

 

To James. James się boi. Potrzebuje chwili, by to sobie uświadomić, bo strach nie jest pomocny na arenie. Ale oczywiście, że się boi; jest na pierdolonej arenie. Czyż nie? Czy jest?

 

Gdzie on jest?

 

Kiedy on jest?

 

Przepływ czasu szarpie nim w przód i w tył, więc James wypuszcza powietrze, próbując mocniej stanąć na nogach. Pomaga mu to, że znajduje się w miejscu, w którym nigdy wcześniej nie był. Nie był tu przed areną ani podczas niej, więc to musi być już po wszystkim. Jest gorąco, absurdalnie gorąco, więc to musi być lato. Tournée zwycięzców jeszcze się nie odbyło. Riddle jest tutaj. Szerszeń horkruksowy w słoiku to nie Vespa, a Vanity nie żyje.

 

Regulus nie odwrócił się, ale jego ramiona są napięte. Z pewnością usłyszał, jak wchodzą, ale wciąż siedzi zwrócony w stronę Riddle’a, który przygląda się Jamesowi i Syriuszowi krytycznym wzrokiem. Czuje się to jak test i James przypomina sobie, że w pewnym sensie właśnie nim jest. Musi go zdać, więc uśmiecha się i idzie naprzód, nie patrząc już więcej na słoik, ignorując przytłumione trzepotanie cienkich skrzydełek i głuche uderzenia, gdy szerszeń horkruksowy raz po raz uderza w szkło.

 

Loki na karku Regulusa zwisają ciężko, wilgotne od potu. James skupia się na nich, gdy podchodzi bliżej, a potem delikatnie kładzie dłoń na ramieniu Regulusa, pochylając się, by pocałować go w czubek głowy, jakby robił to każdego dnia.

 

Nie robi. Oczywiście.

 

— Przepraszam za spóźnienie — mówi James, unosząc głowę, by spojrzeć na Riddle’a z uśmiechem. — Nie spodziewaliśmy się dziś gości.

 

— Och, nic nie szkodzi, James — mówi Riddle, skłaniając głowę, gdy podnosi się z miejsca. — Regulus był doskonałym gospodarzem i właśnie odbyliśmy przemiłą pogawędkę. Niestety, nie mogę zostać dłużej.

 

— Szkoda — mruczy James, delikatnie ściskając ramię Regulusa, które jest sztywne jak deska pod jego dłonią. — Może odprowadzę pana do wyjścia?

 

— Tak, byłbym wdzięczny. — Riddle wyciąga rękę i stuka w wieczko słoika. — Zostawiam wam ten prezent. Świetnie sprawdza się jako lampka nocna.

 

Na to James nie potrafi znaleźć odpowiedzi, ale odsuwa się od Regulusa powoli, starając się nie wykonywać gwałtownych ruchów. James wyprowadza Riddle’a prosto z kuchni, starając się zachowywać tak, jakby czuł się tu swobodnie, jakby znał to miejsce jak własną kieszeń.

 

Aurorzy podążają za nimi z bronią w dłoniach, a James zmusza się, by nie reagować na niebezpieczeństwo. Przychodzi mu to z trudem, gdy instynkt krzyczy w proteście przeciwko pozostawieniu pleców odsłoniętych na zagrożenie.

 

— Życzę bezpiecznej podróży powrotnej do Hallow, panie Riddle — mówi James uprzejmie, skłaniając głowę, gdy otwiera drzwi frontowe.

 

— Dziękuję — odpowiada mu Riddle. Zatrzymuje się naprzeciwko Jamesa i przygląda mu się przez chwilę, po czym przechyla głowę. — Szybkie pytanie, James, w której szafce Regulus trzyma kawę? Chętnie bym się napił, ale zapomniałem zapytać.

 

Podchwytliwe pytanie - myśli James, po czym natychmiast odpowiada z naturalną pewnością siebie:

 

— Regulus nie pije kawy. Nie trzyma jej nigdzie, bo jestem pewien, że w przeciwnym razie by ją zaproponował.

 

— Hmm. — Riddle obdarza go wąskim uśmiechem. — Jesteś bystrzejszy, niż ci przyznają, wiesz?

 

— Tak — potwierdza James, nie spuszczając z niego wzroku. — Wiem.

 

— A jednak wciąż jesteś głupcem — mówi cicho Riddle, lekko cmokając językiem, po czym wychodzi, a Aurorzy podążają tuż za nim.

 

James szybko zamyka drzwi, wypuszczając głęboki oddech, po czym przyciska czoło do drewnianej powierzchni i mocno zaciska powieki. Przez dłuższą chwilę po prostu tam stoi i oddycha, z sercem wciąż mocno bijącym w piersi, a całe jego ciało drży, gdy powoli opada z adrenaliny i strachu.

 

W końcu James przekonuje samego siebie, by się odwrócić i wrócić do kuchni. Wchodzi ostrożnie, zupełnie niepewny, jak zostanie przyjęty. Zawsze myślał - a może raczej miał nadzieję - że gdy po raz pierwszy przekroczy próg domu Regulusa, wejdzie w jego przestrzeń, będzie to dlatego, że Regulus sam go zaprosi. A teraz, po tym wszystkim, nawet to zostało im odebrane.

 

Syriusz kuca obok krzesła Regulusa, szepcząc cicho i żarliwie do jego ucha, nie dotykając go, ale wyraźnie sprawdzając, czy wszystko z nim w porządku. Regulus mu na to pozwala, powoli kiwając, z pochyloną do przodu głową. James nie słyszy, o czym rozmawiają, ale Syriusz zerka w jego stronę, gdy zauważa, że wraca do pomieszczenia, a Regulus podnosi głowę i również odwraca się, by spojrzeć na Jamesa.

 

To pierwszy raz, gdy naprawdę patrzą sobie w oczy, odkąd wysiedli z pociągu i rozeszli się w przeciwnych kierunkach niemal pięć miesięcy temu. James widywał go przez okno wiele razy, gdy każdego ranka zostawiał pod nim kwiat, ale na tym się kończyło. Regulus rzadko odwzajemniał jego spojrzenie.

 

Za pierwszym razem, gdy to zrobił, James wie, że to był przypadek. Wspomina to z czułością. Odwrócił się, by rzucić szybkie spojrzenie na Regulusa, tylko jedno, a w tym samym momencie Regulus podniósł głowę i przestał pisać, by zerknąć przez okno. James obserwował, jak Regulus go zauważa, po czym natychmiast spada z krzesła, by kilka sekund później poderwać się z powrotem, zobaczyć, że James wciąż tam stoi, a następnie powoli osunąć się z powrotem.

 

Czasami Regulus odwzajemnia spojrzenie celowo. Specjalnie patrzy na Jamesa, a przynajmniej tak się Jamesowi wydaje. W takich chwilach James stoi nieruchomo i nie rusza się, dopóki Regulus znów nie odwróci wzroku. W takich chwilach James czuje, jakby jego serce miało wyskoczyć z piersi, do cholery.

 

Jednak w większości dni Regulus nie patrzy. To nic nie szkodzi. Zawsze zostawia odsłonięte zasłony, żeby James mógł patrzeć, a to coś znaczy. To musi coś znaczyć, prawda? James ma taką nadzieję.

 

— Przepraszam za… wtargnięcie — wypala James, czując suchość w ustach, gdy chłonie każdy szczegół oczu Regulusa, będąc bliżej nich niż przez ostatnie miesiące. — Ja nie… Syriusz powiedział…

 

— Nie, wszystko w porządku. Nie miałeś… właściwie nie mieliśmy wyboru — mruczy Regulus, wydając z siebie słaby śmiech i odwracając wzrok z grymasem, gdy jego oczy się zamykają.

 

A czy to nie jest cholernie okropne? Nigdy nie mają wyboru, prawda? Wszystko między nimi jest dziełem przypadku, ale może zawsze tak będzie, skoro nigdy nie podejmują decyzji sami za siebie. Może zawsze już tak będzie, koniec i kropka. Może to wszystko, na co mogą liczyć.

 

— Poszedł już? Riddle? — pyta Syriusz, wstając.

 

James kiwa głową.

 

— Tak, już poszedł.

 

— Powiedział ci coś? — szepcze Regulus, spoglądając na niego przenikliwym wzrokiem. Minęło sporo czasu, odkąd James ostatnio doświadczył takiej intensywności jego spojrzenia. Być może to śmieszne, ale James czuje się przez to onieśmielony. Sprawia, że czuje się zdenerwowany i ma motyle w brzuchu.

 

— Po prostu zapytał, w której szafce trzymasz kawę i…

 

— Ja nie…

 

— I powiedziałem mu, że nie pijesz kawy — kończy cicho James, co sprawia, że Regulus wpatruje się w niego z wyraźnym zaskoczeniem. James odchrząkuje. — Potem powiedział mi, że jestem mądrzejszy, niż ludzie mi przypisują, ale i tak pozostaję głupcem. Bardzo czarujący, nieprawdaż?

 

— Coś w tym stylu — odpowiada Regulus beznamiętnie.

 

Syriusz krzyżuje ramiona.

 

— A co on tobie powiedział?

 

— Nic, czego już wcześniej bym nie wiedział, tak naprawdę. — Regulus wzdycha ciężko i unosi dłoń, by ścisnąć grzbiet nosa, wyglądając na bardzo, bardzo zmęczonego. Kiedy opuszcza rękę, opada bezwładnie na oparcie krzesła i odgarnia włosy z twarzy. Cholera, jest tak nieznośnie piękny. — W zasadzie oczekuje, że ja i James będziemy dalej odgrywać naszą historię miłosną podczas tournée zwycięzców. Powiedział, że musimy - głównie ja - przekonać wszystkich, łącznie z nim, i że muszę sprawić, by to było wiarygodne. Nie chce, by ktokolwiek pomyślał, że bunt może im się do czegokolwiek przydać. Kryła się za tym… pewna groźba, więc to jest… cóż. Nie możemy tego spieprzyć.

 

— Dobrze — mówi ostrożnie Syriusz. — Cóż, masz rację, wiedzieliśmy o tym już wcześniej. Po prostu chciał ci o tym przypomnieć osobiście?

 

— Myślę, że chciał, żebym zdał sobie sprawę, jak kluczowe jest to, żebym tego nie spieprzył — mówi Regulus. — Myślę też, że chciał dać mi jasno do zrozumienia, że nie wierzy, iż to nie był akt buntu, i jeśli sprawy mają się dla nas dobrze ułożyć, muszę zmienić jego zdanie.

 

— Myślisz, że nie damy rady? — pyta James ze zmęczeniem, bo Regulus wygląda w tej chwili na cholernie zmartwionego.

 

Z ochrypłym śmiechem Regulus odchyla głowę do tyłu i wpatruje się w sufit, po czym chrypiącym głosem mówi:

 

— Myślę, że on już podjął decyzję.

 

— Coś wymyślimy, Reggie — mruczy Syriusz. — Kiedy nadejdzie czas, ty i James… zrobicie to, co będzie trzeba. Wszystko będzie dobrze, obiecuję.

 

— Jak długo? — pyta Regulus bez ogródek. — Powiedz mi, Syriusz, jak długo to będzie trwać w ten sposób? Jak daleko będziemy musieli się w to wszystko zaangażować? Czy on będzie musiał się do mnie wprowadzić? Czy będziemy musieli się zaręczyć, pobrać, adoptować dzieci?

 

Syriusz odwraca wzrok, przełykając ślinę.

 

James stara się nie czuć ukłucia bólu, słysząc jak Regulus mówi o tych wszystkich rzeczach, jakby wcale ich nie pragnął. James pragnie tego wszystkiego, ale nie w taki sposób. Nie w taki sposób. Sądzi, że właśnie to martwi Regulusa, a nie to, do czego się naprawdę odnosi. A przynajmniej ma taką nadzieję.

 

— Żaden z was nigdy nie będzie musiał być mentorem — mamrocze Syriusz, marszcząc brwi. — Niestety, zawsze będziecie pod kontrolą Hallow.

 

— Więc, w zasadzie, utknęliśmy ze sobą na zawsze? — pyta Regulus z nutą ostrości w głosie.

 

— Dzięki, że przedstawiasz to jak torturę, Regulus. Naprawdę to doceniam — wypala James, nie mogąc się powstrzymać.

 

Regulus rzuca mu ostre spojrzenie.

 

— Nawet nie zaczynaj. To nie chodzi o nas. Tu chodzi o to, że nie mamy żadnego pieprzonego wyboru. To jest nasze życie, James. To nasze życie, a oni je kontrolują. Jak, do cholery, możesz oczekiwać, że się z tym pogodzę?

 

— Wcale tego nie oczekuję. Ja po prostu… — James wzdycha i kręci głową, a jego ramiona opadają. — Nieważne. Masz rację, przepraszam.

 

— Reggie, przestań być dupkiem — mruczy Syriusz, marszcząc brwi. — To nie jego wina, a tak naprawdę, mogłoby ci się trafić znacznie gorzej.

 

— Ale ja nie… ja nawet nie… odwal się, nie rozumiesz tego — upiera się Regulus, wyraźnie sfrustrowany.

 

— Rozumiem. Uwierz mi, rozumiem — mówi cicho Syriusz. — Słuchaj, wiem, że to wszystko jest popieprzone, okej? Ale nie znamy przyszłości ani tego, jak to wszystko się potoczy. To może potrwać dwadzieścia lat, albo Hallow może dać się porwać czemuś nowemu i błyszczącemu już podczas następnych igrzysk, a wy dwaj zejdziecie na dalszy plan. Nie wiem. Nie wiemy. Wiemy tylko, że wszyscy będziemy w niebezpieczeństwie, jeśli nie przyłożymy się do tournée zwycięzców, więc na tym musimy się najpierw skupić. Zgoda?

 

— Tak — mamrocze Regulus, nieco tracąc rezon.

 

— Tak — przytakuje James, przygaszony.

 

Syriusz wzdycha ponownie, zmęczony życiem i smutny.

 

— Dorcas powinna przybyć z Pandorą za miesiąc, żeby przygotować was dwoje do wywiadu na żywo, który rozpocznie tournée zwycięzców. Do tego czasu trzymamy głowy nisko i unikamy kłopotów.

 

— W porządku — warczy Regulus z goryczą w głosie, po czym zrywa się na nogi i jednym szybkim ruchem porywa ze stołu słoik z szerszeniem horkruksowym. — A teraz, jeśli pozwolicie, pójdę zakopać to w moim ogródku.

 

James w mgnieniu oka unosi laskę i wyciąga ją przed siebie, przyciskając jej długość do piersi Regulusa, by zatrzymać go w pół kroku. Regulus rzeczywiście zatrzymuje się, sztywnieje i odwraca głowę, by spojrzeć na Jamesa, który odwzajemnia jego spojrzenie.

 

— Nie, nie zrobisz tego — oświadcza James stanowczo. — Jeśli go nie chcesz, rozumiem, ale ja go wezmę.

 

— Nie weźmiesz go. Jest cholernie niebezpieczny — cedzi przez zęby Regulus, mierząc go gniewnym spojrzeniem. — Zawinę go, włożę do pudełka, a potem zakopię tak głęboko, że nikt go nigdy nie znajdzie.

 

— Tylko spróbuj — ostrzega James, nie spuszczając z niego wzroku, ani trochę nie ustępując. — Nie pozwolę ci wyjść z tym z pokoju.

 

— Nie pozwolisz mi? — odparowuje Regulus. — Nie powstrzymasz mnie, do cholery.

 

— Hej, spokojnie — ostrzega Syriusz, brzmiąc ostrożnie.

 

James zaciska palce na swojej lasce.

 

— Oddaj mi to, Regulus. Nie żartuję.

 

— To nie jest bezpieczne, James. Jeśli się wydostanie…

 

— Nie wypuszczę tego, ale też nie pozwolę ci, do cholery, tego zakopać. Po prostu… na litość boską, przestań być taki uparty i daj mi to. Zajmę się tym, żebyś nie musiał się tym martwić.

 

— Myślisz, że będę się mniej martwić, gdy to będzie przy tobie? — pyta Regulus z niedowierzającym prychnięciem. Potrząsa głową i bezceremonialnie odpycha laskę Jamesa.

 

— Proszę — szepcze James, przełykając z trudem ślinę, gdy patrzy na Regulusa, spotykając jego wzrok. Regulus wyraźnie się waha, jego twarz niemal natychmiast łagodnieje.

 

— To nie jest bezpieczne — mruczy Regulus, a kąciki jego ust opadają.

 

— Proszę, Regulus — błaga James, w tym momencie naprawdę błagając, z gulą formującą się w jego gardle. — Vanity by nie… ona nie chciałaby, żeby to zostało zakopane. Proszę, po prostu… potrzebuję tego, dobrze? Potrzebuję tego.

 

James widzi, że Regulus ustępuje. Coś w nim unosi się na skrzydłach nadziei, bo spojrzenie Regulusa łagodnieje, wypełniając się współczuciem, a James czuje, że Regulus nie może odmówić mu tego, czego potrzebuje. Jest w tym coś szczególnego. Coś wyjątkowego.

 

— W porządku. — Regulus bierze głęboki oddech i wyciąga słoik, choć nie puszcza go, gdy James próbuje go chwycić. — Nie otwieraj tego, James. Po prostu bądź ostrożny, dobrze? Mówię poważnie. Obiecaj mi.

 

— Obiecuję — odpowiada James bez chwili wahania. Regulus waha się, ale ostatecznie puszcza słoik i cofa się o krok. James przyciska słoik do piersi, trzymając go jednym ramieniem. — Dziękuję. Pójdę już. Przepraszam za…

 

Regulus prycha słabo, gdy James niezręcznie wskazuje na swoją laskę, której w pewnym sensie użył przeciwko Regulusowi.

 

— Nie przejmuj się tym. Tak czy inaczej, było… miło, ach, znów cię zobaczyć.

 

James walczy z uśmiechem, ale przegrywa i wcale tego nie żałuje, zwłaszcza gdy policzki Regulusa nabierają czerwonego koloru. Regulus odchrząkuje głośno, po czym odwraca się i znika w kuchni, mamrocząc coś pod nosem. James odprowadza go wzrokiem z głupkowatym uśmiechem, tylko po to, by natychmiast go stłumić, gdy zauważa, że Syriusz przygląda mu się z wyrazem dezaprobaty.

 

— Idź do domu, James — mówi Syriusz.

 

— Jasne, tak, już idę — odpowiada szybko James, posłusznie kiwając głową i cofając się. — Idziesz?

 

— Będę na kolację — mówi mu Syriusz, a James kiwa głową, zanim wychodzi.

 

Wychodząc, próbuje jeszcze raz zerknąć na Regulusa, ale jedyne, co widzi, to bukiet znajomych kwiatów stojący na parapecie.

 

~•~

 

Jak co wieczór, Syriusz wymyka się przez okno, by przed snem przysiąść na dachu. Kładzie się na dachówkach i głęboko wzdycha, próbując uwolnić się od narastającego przez cały dzień napięcia.

 

Och, cóż to był za dzień.

 

— Remus — mamrocze Syriusz — nie uwierzysz, jaki dzień właśnie przeżyłem. Szczerze, nawet nie wiem, od czego zacząć…

 

Syriusz rozciąga się na dachówkach i dzieli się swoimi myślami z księżycem, wpatrując się w niego z głęboką, wciąż narastającą tęsknotą, która warczy i kłapie szczękami w jego piersi. Księżyc jest piękny, świecąca kopuła na tle ciemności okrywającej ziemię, a mimo to wciąż pozostaje marnym substytutem Remusa. Ale to wszystko, co ma.

 

Na razie to wszystko, co ma.

 

Chapter 33: Tajemnica księżyca

Chapter Text

Plan tournée zwycięzców wygląda następująco:

 

Rozpoczyna się w ostatniej części finałowego tygodnia piątego miesiąca po zakończeniu poprzednich Głodowych Igrzysk, zaczynając od wywiadu transmitowanego na żywo w dystrykcie poprzedniego Zwycięzcy - a w tym przypadku, Zwycięzców. Już następnego dnia Zwycięzca (lub Zwycięzcy) wraz ze swoim mentorem wyruszają do dystryktu dwunastego, gdzie rozpoczną tournée. Z dystryktu dwunastego wracają, zatrzymując się we wszystkich dystryktach po drodze do Hallow w ciągu trzech dni, pomijając po drodze swój własny.

 

Kiedy dotrą do Hallow, odbędą tam wywiad z Ritą, a następnie zatrzymają się na noc. Następnego dnia udadzą się na wielkie przyjęcie w zamku Riddle’a, gdzie spędzą noc, a kolejnego dnia wrócą do domu.

 

Tak więc przez tydzień, sześć miesięcy po Głodowych Igrzyskach, Regulus będzie udawał, że jest szaleńczo zakochany w Jamesie, z tym że on naprawdę jest szaleńczo zakochany w Jamesie, więc właściwie nie powinno być mu trudno to odegrać.

 

Ale tak właśnie jest.

 

Żadnemu z nich się to nie podoba - to, że są do tego zmuszani, że nie mają szansy zrobić tego po swojemu. Regulus jest rozgoryczony, bo nawet gdyby to wszystko było prawdziwe, i tak nie chciałby dzielić się tym z Hallow. To powinno należeć tylko do nich: cokolwiek to jest, cokolwiek mogłoby z tego być, powinno być wyłącznie ich własnością.

 

Regulus nie chce, żeby to była konieczność. Ani przedstawienie. Pragnie, by stało się to wtedy, gdy będzie gotowy, gdy obaj będą gotowi, a teraz nie jest na to odpowiedni moment. Sześć miesięcy to zdecydowanie za mało czasu.

 

Nie teraz, gdy Regulus wciąż śpi ze sztyletem pod poduszką, ściskając go w dłoni. Nie teraz, gdy Regulus wciąż rozmawia przez sen ze swoim martwym najlepszym przyjacielem, nigdy nie zdążając go uratować, gdy ten spada. Nie teraz, gdy Regulus wciąż płacze podczas kąpieli, stroni od dotyku i nie potrafi znaleźć sposobu, by dać Jamesowi wszystko, na co zasługuje.

 

Ale cóż, i tak tu są.

 

Pandora i Dorcas wpadają jak burza, gdy przybywają razem, a Regulus jest zaskoczony, gdy uświadamia sobie, że naprawdę cieszy się na ich widok. Wszystko to odbywa się w domu Potterów, co jest szczególnie niezręczne dla Regulusa, wyłącznie dlatego, że musi spędzać czas w towarzystwie Effie i Monty’ego, którzy znają go od małego i wciąż potrafią sprawić, że czuje się jak dziecko, posyłając mu zwykły uśmiech. Są dla niego mili, serdeczni i gościnni, traktują go tak jak zawsze, jakby nie spędził dziesięciu lat unikając ich za wszelką cenę, a potem tygodnia w arenie śmierci z ich synem, na przemian grożąc mu i flirtując z nim.

 

Regulus rumieni się za każdym razem, gdy się do niego odzywają.

 

Dorcas i Pandora bez trudu oczarowują Effie i Monty’ego. Dorcas flirtuje z Effie, ku wspólnemu niezadowoleniu Jamesa i Syriusza, a Pandora krąży wokół Monty’ego, zasypując go niemal milionem pytań o książkę, którą czytał, gdy wpadły do środka, co wyraźnie go zachwyca. Regulus trzyma się blisko Syriusza, przy którym czuje się najbardziej komfortowo, co jeszcze rok temu wywołałoby u niego niedowierzające prychnięcie.

 

Wszystko się zmienia, nawet to, czego najmniej się spodziewasz. Regulus nigdy w życiu nie wyobrażał sobie, że on i Syriusz znów będą sobie bliscy, jak kiedyś, i… właściwie nie są, nie do końca. Jest inaczej, po tym wszystkim, po tym, przez co przeszli. Ale jest… Jest naprawdę dobrze, mimo wszystko. Szczerze mówiąc, to teraz najlepsza część życia Regulusa.

 

Regulus, co prawda, obawiał się, że po powrocie do domu on i Syriusz znów się od siebie oddalą, ale żaden z nich na to nie pozwolił. Być może to zasługa wpływu Remusa na nich obu - Regulus nie może być tego pewien - ale zaczęli troszczyć się o siebie nawzajem z tą szczególną odmianą Blackowskiego uporu, którego kiedyś używali, by trzymać się od siebie z daleka. Syriusz jest przy nim zawsze, gdy Regulus go potrzebuje. Regulus jest przy nim, gdy Syriusz przychodzi do niego po zapewnienie, że Remus naprawdę istniał; nigdy nie zapomina, jak twierdzi, ani jednej sekundy czasu, który spędzili razem, ale i tak lubi, gdy ktoś mu o tym przypomina. Regulus z radością mu to zapewnienie daje.

 

Syriusz mówi mu czasem, tak mimochodem, że go kocha. Tak po prostu, lekko, zazwyczaj gdy wychodzi. Tylko szybkie rzucone: “Kocham cię, Reggie!”, gdy idzie dalej, jakby czuł potrzebę przypominania o tym Regulusowi od czasu do czasu.

 

Mimo upływu czasu, Regulus wciąż nie zdołał powiedzieć tego samego w odpowiedzi.

 

Tak czy inaczej, Regulus nie ma okazji zbyt długo trzymać się blisko brata, bo Dorcas kończy z Jamesem i porywa go, by go przygotować. Dorcas daje z siebie wszystko, nawet robiąc mu makijaż, czego właściwie nie robiła ostatnim razem. Regulus nie miał na sobie pełnego makijażu od czasu, gdy miał trzynaście lat i Syriusz zrobił mu go pewnej nocy, gdy się nudzili.

 

Przycina mu nieco włosy, za jego zgodą, układając jego loki tak, by były sprężyste i lśniące. Nakłada mu tusz do rzęs, nie dźgając go przy tym w oko, i z tą samą starannością profesjonalnie aplikuje eyeliner, a następnie dorysowuje małe gwiazki w kącikach oczu przy kreskach, wyraźnie zadowolona ze swojej pracy.

 

— Nie zrobiłaś tego wszystkiego Jamesowi — mruczy Regulus, mrużąc podejrzliwie oczy.

 

— Owszem, zrobiłam, mój drogi. Po prostu odmówiłeś patrzenia na niego — informuje go Dorcas, unosząc brew. Regulus… nie może temu zaprzeczyć, więc milczy. — O co w tym wszystkim chodzi, hm?

 

— Co? — pyta Regulus.

 

Dorcas wzdycha.

 

— Ty i James. Wydaje się, że coś jest między wami nie tak, co nie jest zbyt pomocne przed tym, co was czeka, wiesz?

 

— Nie jesteśmy… To po prostu skomplikowane — mówi Regulus. Patrzy na niego śmiało, a on jęczy sfrustrowany, zaczynając unosić dłonie, by przetrzeć nimi twarz, ale ona szybko łapie go za nadgarstki i rzuca mu gniewne spojrzenie. Opuszcza je pospiesznie, odchrząkując. — Słuchaj, to po prostu… trudne, dobrze? Może ja… boję się, sam nie wiem. Nie, wiem, boję się, ale po prostu… — Bierze głęboki oddech i patrzy na nią bezradnie. — Czy kiedykolwiek bałaś się spojrzeć na kogoś, bo wiedziałaś, że gdy już to zrobisz, nigdy nie będziesz chciała odwrócić wzroku?

 

— Tak — mówi cicho Dorcas. — Powinno cię pocieszyć to, że on zawsze odwzajemnia spojrzenie.

 

— Nie chcę, żeby mnie widział — szepcze Regulus.

 

— Myślę, że na to jest już trochę za późno — mruczy łagodnie Dorcas.

 

Regulus przełyka ciężko ślinę i odwraca wzrok.

 

James niemal skręca sobie cholerny kark, gdy gwałtownie odwraca głowę, by spojrzeć ponownie, kiedy Regulus zostaje znów wyprowadzony. Gdyby był psem, jego uszy stałyby na baczność w wyrazie intensywnego zainteresowania. Syriusz uderza go w tył głowy, co wydaje się być odruchem, najprawdopodobniej dlatego, że James absolutnie nie kryje się z faktem, że właśnie rozbiera Regulusa wzrokiem. James przyjmuje to delikatne uderzenie w głowę, jakby na nie zasłużył, bo - prawdę mówiąc - poniekąd zasłużył. Na litość boską, jego rodzice są w pokoju. Na jego usprawiedliwienie, James wygląda na nieco zawstydzonego, gdy odrywa wzrok od Regulusa, tylko po to, by znów zacząć się w niego wpatrywać zaledwie pięć sekund później.

 

Pandora pstryka palcami przed jego twarzą i mówi:

 

— Tak, jest ładny, rozumiemy to, ale potrzebuję, żebyś się skupił.

 

— Czy możecie wszyscy po prostu… zostawić mnie w spokoju? — mamrocze James, marszcząc brwi i wpatrując się w swoje palce. — Wszyscy jesteście tacy niemili. Przestańcie się nade mną znęcać. To jest znęcanie się. Jestem ofiarą znęcania się. Mamo…

 

— Wystarczy tego — oznajmia Effie, podchodząc za krzesło Jamesa, by rozmasować mu ramiona. — Nikt nie będzie wchodził do mojego domu i znęcał się nad moim dzieckiem. Zostawcie go w spokoju.

 

James opiera głowę o ramię matki i wygląda na bardzo zadowolonego z siebie, spoglądając na nią z bezsprzecznym uwielbieniem. Effie uśmiecha się do niego z góry i puszcza oko, podczas gdy Syriusz wymienia spojrzenia z Montym, obaj tłumiąc śmiech. Regulus wpatruje się w swoje buty i próbuje nie czuć się tak samotny w pokoju pełnym ludzi.

 

Po tym wszyscy przestają dokuczać Jamesowi i nawet Syriusz nie robi zamieszania, gdy James wciąż rzuca ukradkowe spojrzenia w stronę Regulusa, jakby nie mógł się powstrzymać. Regulus dochodzi do wniosku, że James faktycznie nie może się powstrzymać, bo sam znajduje się w identycznej sytuacji, tylko znacznie lepiej to ukrywa.

 

Dorcas faktycznie wystroiła Jamesa. Jego twarz jest gładko ogolona, co sprawia, że jego linia szczęki jest jeszcze bardziej wyrazista i powoduje, że żołądek Regulusa wywraca koziołki. Nie obcięła mu włosów, prawdopodobnie dlatego, że zostały ostrzyżone kilka miesięcy temu i nie wymagały tego. Zabrała mu też okulary, co sprawia, że Regulus ma ochotę rozerwać niebo na strzępy, bo przypomina mu to arenę, a jednocześnie powoduje, że pełna siła spojrzenia Jamesa wydaje się tak intensywna, że Regulus naprawdę nie może przestać się wiercić. Zajęła się też jego oczami. Och, dlaczego musiała to zrobić?

 

Ma błyszczące, złote słońca na każdej powiece, jedynie łuk jednego z nich przypominający horyzont, który opada przy każdym mrugnięciu. Jest to urzekające, absolutnie fascynujące, a także niewiarygodnie piękne w połączeniu z jego rzęsami. Och, te jego rzęsy…

 

James zawsze miał gęste rzęsy, grube, długie i ciemne, ale teraz są tak piękne, że Regulus jest tym niemal zirytowany. Nie chce, by Hallow to zobaczyło. Nie zasługują, do cholery, na to, by oglądać Jamesa - ani teraz, gdy ma na sobie makijaż, ani kiedykolwiek indziej, gdy go nie ma. Regulus chciałby ukryć go przed światem, żeby nikt nigdy nie mógł na niego patrzeć.

 

Mimo to Regulus rzuca ukradkowe spojrzenia, podczas gdy Pandora trajkocze o tym, co mają robić i mówić, bla bla bla, i zakłada, że jest wystarczająco dyskretny, by nikt go nie zauważył, tylko po to, by zostać całkowicie zdemaskowanym. Następuje moment, gdy Regulus odwraca wzrok i napotyka spojrzenie Monty’ego, który ewidentnie przyłapuje go na wewnętrznym ślinieniu się na widok jego syna, a najsmutniejsze jest to, że to nawet nie pierwszy raz.

 

Regulus wie z całą pewnością, że Effie i Monty byli świadomi jego zauroczenia Jamesem, gdy był dzieckiem. Z perspektywy czasu Regulus zdaje sobie sprawę, że uważali to za urocze, ale wtedy nigdy nie zwracali na to uwagi. Byli nawet delikatni w tej kwestii, szczególnie dlatego, że był taki nieśmiały. James oczywiście nigdy nie dokuczał Regulusowi w ich obecności, bo inaczej - jak podejrzewa Regulus - Effie i Monty przeprowadziliby z nim rozmowę o tym, żeby nie zachowywał się jak mały gnojek w tej całej sprawie.

 

W każdym razie, Regulus znowu zostaje przyłapany, po tylu latach, jakby niektóre rzeczy nigdy nie miały się zmienić. Kąciki ust Monty’ego drgają, a Regulus czuje, jakby cała jego twarz stanęła w płomieniach. Odwraca wzrok i robi wszystko, co w jego mocy, by nie spojrzeć ponownie na Jamesa, ale jest słabym człowiekiem i ponosi porażkę w niecałe pięć sekund.

 

Przez chwilę Regulus pragnie tylko jednego - paść do stóp Jamesa i wyznać mu, jaki jest piękny. Tylko tyle, nic więcej - to by mu wystarczyło. Wystarczyłoby paść przed ołtarzem Jamesa Pottera i oddawać mu cześć.

 

— Czy to w porządku, Regulus? — pyta Pandora.

 

— Co? — wypala Regulus, gwałtownie obracając głowę, by odkryć, że dosłownie wszyscy się na niego gapią.

 

Pandora powoli unosi brwi.

 

— Pytałam, czy to ci odpowiada?

 

— Co… — Regulus czuje, jak jego twarz znowu płonie, i nie może przestać się, do cholery, wiercić, bo ciężar spojrzenia Jamesa spoczywa na nim niczym prawdziwa pieszczota. — Wybacz, eee, co mi odpowiada?

 

— Coś cię rozprasza, prawda? — droczy się Pandora, a jej oczy marszczą się, gdy się uśmiecha. — Wiem, że James jest śliczny, ale potrzebuję też twojej uwagi.

 

Regulus marszczy brwi z niezadowoleniem.

 

— Wiesz co…

 

— Nie, nie, wszystko w porządku! To dobrze. Bardzo dobrze — nalega radośnie Pandora. — Skieruj tę energię na wywiad, a wszystko będzie dobrze. Dorcas, jesteś wspaniała.

 

— Dziękuję — odpowiada Dorcas z satysfakcją w głosie.

 

— Chciałbym tylko zaznaczyć, że zachowywałbym się tak niezależnie od tego, czy Dorcas dorwała go w swoje ręce czy nie — oznajmia James, jakby zależało mu, by wszyscy wiedzieli, że Regulus rozprasza go bez względu na swój wygląd.

 

— Wiemy, James — odpowiadają jednocześnie Pandora i Dorcas, z identycznym poziomem zniecierpliwienia w głosie.

 

— Jestem w piekle — mamrocze żałośnie Syriusz. Effie wydaje z siebie cichy, łagodny dźwięk i delikatnie klepie go po ramieniu, a on lgnie do niej niemal dokładnie tak samo, jak wcześniej zrobił to James.

 

Pandora ponownie rozpoczyna cały wywód o tym, jak ma przebiegać ten wywiad, a Regulusowi tym razem lepiej idzie słuchanie jej. Wcześniej pytała go, czy nie ma nic przeciwko temu, żeby James pocałował go przed kamerą, bo najwyraźniej takie właśnie rozmowy prowadzą na głos. Regulus rzuca jej gniewne spojrzenie, aż w końcu mądrze i szybko przechodzi dalej, nie otrzymując żadnej odpowiedzi, co prawdopodobnie jest dla niej dość irytujące, bo wydaje się zdeterminowana, by zaplanować wszystko co do najmniejszego szczegółu.

 

Ekipa filmowa pojawia się dość szybko, więc James i Regulus zostają wyprowadzeni na zewnątrz i ustawieni przed domem Regulusa, aby lepiej stworzyć wrażenie, że mieszkają razem. Tymczasem Syriusz stoi z Dorcas i Pandorą za ekipą filmową, a Effie i Monty pozostają w swoim domu. Podczas gdy kamery i ekrany są ustawiane, Regulus i James zostają po prostu… pozostawieni sami sobie, podczas gdy wszyscy inni krzątają się wokół jak kurczaki z obciętymi głowami.

 

— Więc… — James odchrząkuje. — Ładnie wyglądasz.

 

Regulus nie patrzy na niego. Nie jest w stanie.

 

— Dziękuję, James, ty też wyglądasz ładnie — mówi James, po czym wydaje z siebię dźwięk pfft i niedbale macha ręką. — Och, to nic takiego, naprawdę. Tak się budzę każdego ranka.

 

Twarz Regulusa drga, a on sam z trudem powstrzymuje uśmiech, który bezlitośnie ciągnie go za kąciki ust. Naprawdę nie jest w stanie odpowiedzieć, bojąc się, że gdy tylko otworzy usta, wydobędzie się z nich albo bezradny śmiech, albo uśmiech rozleje się po całej jego twarzy.

 

— Mamy dziś wspaniałą pogodę, nieprawdaż, James? Pięknie i słonecznie, ale też trochę wietrznie — mruczy James i posłusznie kiwa głową, jakby w geście zgody. — Naprawdę cudowna, Regulus. Masz absolutną rację, że to zauważyłeś. Ten wietrzyk jest przyjemny.

 

Regulus unosi dłoń, by przesunąć nią po ustach, próbując ukryć rosnący uśmiech, szczerze walcząc, by nie wybuchnąć śmiechem. James wydaje z siebie pomruk, jakby wciąż prowadzili rozmowę.

 

— A jak się dziś czujesz, James? — kontynuuje James, po czym wzrusza ramionami i cmoka językiem. — Och, nie mogę narzekać, jak sądzę, skoro jestem tu z tobą. — Wciąga powietrze i przyciska dłoń do piersi. — Och, James, jesteś taki słodki, po prostu najsłodszy; och, jak ty mnie przyprawiasz o zawrót głowy…

 

Regulus nie wytrzymuje. Nie może się powstrzymać. Jego głowa opada do przodu, gdy traci kontrolę, a ramiona trzęsą się, gdy śmiech narasta i wybucha, lekki i zwiewny w jego piersi. Choć Regulus próbuje to stłumić, dosłownie nie jest w stanie.

 

— Śmiejesz się. Czemu się śmiejesz? — pyta James z udawanym oburzeniem, kładąc ręce na biodrach. — Co? Masz mi coś do powiedzenia?

 

— Nie, nic. Powiedziałeś już wszystko za mnie — mówi Regulus, kręcąc głową i zerkając na Jamesa kątem oka, wciąż nie będąc w stanie spojrzeć na niego wprost.

 

James szczerzy się triumfalnie, co czyni całą sytuację jeszcze trudniejszą.

 

— Pomyślałem, że lepiej szybko rozładować to niezręczne napięcie. Udało się?

 

— Cóż, zwracanie na to uwagi faktycznie przywraca temat na pierwszy plan, wiesz — mówi Regulus z przekąsem.

 

— Myślę, że przyznanie się do tego sprawia, że łatwiej sobie z tym poradzić — odpowiada James, przesuwając się, by stanąć dokładnie przed Regulusem i patrząc na niego łagodnie. — Naprawdę, jak się miewasz?

 

Przez dłuższą chwilę Regulus nawet nie wie, od czego zacząć. Widywali się oczywiście, przynajmniej raz dziennie, bo James wciąż przynosi mu kwiat każdego ranka, bez wyjątku. Ale w ciągu ostatniego miesiąca wszystko było jak dawniej, zwłaszcza po wizycie Riddle’a. Dystans, który - przynajmniej Regulus - bardzo potrzebował, bo świadomość, że nie mają żadnej kontroli nad własną… historią miłosną, czy jak to nazwać, stała się jeszcze bardziej przytłaczająca, odkąd Riddle im to uświadomił.

 

Regulus był kłębkiem nerwów z powodu tego wywiadu, z powodu tygodnia, który ich czeka, a teraz, gdy nadszedł ten moment i gdy James jest tutaj, stoi przed nim i rozśmiesza go, Regulus uświadamia sobie, że za nim tęsknił.

 

Więc Regulus po prostu… przyznaje to, po prostu spotyka absurdalnie piękne oczy Jamesa i szepcze:

 

— Tęskniłem za tobą.

 

— Och — mówi James, wypuszczając gwałtownie powietrze i mrugając szybko, wyglądając na kompletnie zaskoczonego, jakby taka możliwość nigdy nie przyszła mu do głowy. — Tak, ja… ja też to czuję. Też za tobą tęskniłem. Po prostu… to znaczy, mieszkam przecież tylko po drugiej stronie ulicy. Nie… nie mówię, że musiałeś się ze mną widywać, tylko że mogłeś, gdybyś chciał, w każdej chwili. Jeśli zrobiłem cokolwiek, co sprawiło, że myślałeś, że nie możesz, albo że to musiałoby coś znaczyć, żebyś mógł przyjść, to ja…

 

— Nie, nic takiego nie zrobiłeś — przerywa mu szybko Regulus. — Tu nie chodzi o coś, co zrobiłeś, James, albo czego nie zrobiłeś. To ja jestem problemem. To po prostu… ja. Wciąż tylko ja.

 

— Och — powtarza James w zamyśleniu, a jego twarz łagodnieje po dłuższej chwili, gdy bada spojrzenie Regulusa. — Cóż, to w porządku, Reg. Niczego od ciebie nie oczekuję, wiesz o tym.

 

— Może powinieneś — mamrocze Regulus.

 

James zaciska usta.

 

— Jedyne, czego od ciebie oczekuję, to żebyś robił to, co jest dla ciebie najlepsze.

 

— Tak, eee, właśnie o to chodzi… — Regulus wypuszcza z siebie słaby śmiech i unosi dłoń, by potrzeć skroń. — Widzisz, tak naprawdę nie wiem, co jest dla mnie najlepsze, i próbuję to odkryć, ale zajmuje mi to strasznie dużo czasu - i nie mówię tylko o… nas; mówię o wszystkim, bo to… to wszystko jest naprawdę…

 

— Trudne — dopowiada cicho James, kiwając głową ze zrozumieniem wyraźnie malującym się na jego twarzy, jakby naprawdę to pojmował - a dlaczego miałby nie pojmować? W końcu on też był na arenie. — Jest cholernie trudne.

 

— Syriusz pomaga, ale… — Regulus przenosi spojrzenie w stronę, gdzie Syriusz najwyraźniej próbuje uspokoić zdenerwowaną Pandorę, i przełyka ślinę, czując ucisk w piersi.

 

— Ja, eee… też mam swoje problemy, więc… rozumiem to — mruczy James.

 

Regulus powoli wypuszcza powietrze i nie odwraca wzroku.

 

— Ale wciąż przynosisz mi kwiat każdego dnia. Każdego cholernego dnia, James, bez względu na to, co się dzieje albo jak się czujesz.

 

— Może… nie powinienem? — pyta James, niemal ostrożnie. — To… znaczy, jeśli wolałbyś, żebym przestał, wiesz, że to zrobię.

 

—Bywają dni, gdy budzę się i nie mam ochoty się ruszyć. Nie chcę się odzywać. Nie chcę nawet myśleć. Jedyne, czego pragnę, to leżeć, po prostu leżeć i nigdy więcej nie wstawać, więc tak naprawdę nie rozumiem, jak ty to robisz — mówi Regulus.

 

— Zabawne, że akurat to mówisz — odpowiada łagodnie James, a jego usta wyginają się w delikatnym uśmiechu. — Sam miałem ochotę zapytać cię o to samo, bo każdego dnia, bez wyjątku, jesteś przy tym oknie. Co sprawia, że wstajesz, kiedy nie masz na to ochoty?

 

— Ja… Bo ja… — Regulus zaczyna się jąkać, po czym milknie, mrugając na widok Jamesa, który czeka z zaciekawieniem. Rzecz w tym, że na to pytanie jest wiele odpowiedzi. Czasami sama świadomość, że zobaczy Syriusza, potrafi wyciągnąć go z łóżka w dni, gdy to ostatnia rzecz, na jaką ma ochotę; innym razem to myśl o obietnicy złożonej Andromedzie, Tedowi i Nimfadorze, że znów ich odwiedzi; a jeszcze kiedy indziej to Barty, który go budzi i namawia, by wstał. Ale te rzeczy już wcześniej zawodziły. Zdarzały się chwile, gdy nawet te rzeczy nie wystarczały, by zwalczyć miażdzący ciężar, który przykuwał go do łóżka, i wszystko, co mu pozostawało, to kwiat.

 

Jeden samotny kwiat nie powinien mieć aż takiej mocy, a jednak ją ma. Na początku dnia, kiedy wszystko wydaje się końcem jego życia i jest tak bardzo zmęczony wszystkim, gdy wszystko inne zawodzi, to właśnie ten kwiat, który James przynosi mu każdego poranka, sprawia, że wstaje z łóżka. Bo Regulus musi się upewnić, że kwiat tam jest, każdego dnia, rozpaczliwie pragnąc znaleźć go na swoim progu raz za razem, jednocześnie przerażony myślą, że pewnego dnia go tam nie będzie.

 

— Bywają dni, gdy budzę się i od razu chcę wrócić do snu albo po prostu schować głowę pod poduszkę i nigdy więcej się nie pokazać, ale mimo to wstaję, bo wiem, że będziesz przy tym oknie — wyjaśnia James. — Zawsze tam jesteś, bez względu na wszystko, więc zmuszam się, żeby wstać i przynieść ci kwiat. Jeśli to jedyna rzecz, którą robię w ciągu dnia, to przynajmniej zrobiłem właśnie to. Może to dziwne, że właśnie to jest moim stałym źródłem motywacji…

 

— Nie — przerywa stanowczo Regulus, a James mruga, wyglądając na lekko zaskoczonego. — Nie, James, wcale nie jest. To… cóż, właściwie to dość ironiczne, jak sądzę, ale to właśnie ten kwiat jest powodem, dla którego wstaję, nawet w dni, gdy przychodzi mi to najtrudniej.

 

— Och — mówi cicho James.

 

Regulus lekko marszczy brwi.

 

— Nie zrozum tego tak, że musisz to robić, dobrze? To nie jest standard, którego musisz się trzymać, i jeśli tego nie zrobisz albo po prostu… nie będziesz mógł, to nic się nie stanie. Ja po prostu… chcę, żebyś wiedział, że doceniam to, że to robisz.

 

— Dziękuję, że nie zasłaniasz swoich zasłon — wypala James, nerwowo bawiąc się klapą marynarki. — Nie musisz tego robić i jestem pewien, że są dni, kiedy wolałbyś je zasłonić, ale zostawiasz je odsłonięte, i może to głupie z mojej strony myśleć, że robisz to dla mnie, ale…

 

— Robię to dla ciebie — potwierdza Regulus.

 

James gwałtownie mruga, jego jabłko Adama unosi się i opada, gdy szuka wzroku Regulusa. Jego głos jest tak cichy, gdy szepcze:

 

— Naprawdę za mną tęsknisz?

 

— Tak — przyznaje szczerze Regulus, mimo że ta prawda sprawia, że jego serce ciężko bije w piersi. Jakże przerażające jest otworzyć się i pozwolić, by ktoś naprawdę cię zobaczył. On również przełyka ślinę i wzdycha z lekką tęsknotą. — A teraz tęsknię nawet za twoimi cholernymi okularami. Dlaczego za każdym razem ci je zabierają?

 

— Ja… — James mruga, po czym wydobywa z siebie słaby śmiech. — Cóż, Dorcas pozwoliła mi je zatrzymać, pod warunkiem że nie będę ich nosił przed kamerą ani na przyjęciu, gdy dotrzemy do Hallow. Ja… wciąż je mam. Są tutaj, w mojej kieszeni.

 

Regulus obserwuje, jak James delikatnie stuka palcem w bok swojej marynarki, marszcząc przy tym brwi.

 

— Dobrze, jasne, ale dlaczego nie możesz ich nosić? Przypuszczam, że to miało jakiś sens w… w arenie, ale…

 

— Myślę, że chodzi o to, jak się wcześniej prezentowałem Hallow, albo raczej jak mnie prezentowano — wyjaśnia James. — To do czego są już przyzwyczajeni, i w ten sposób jest to bardziej… przystępne? Tak mi się wydaje? Może to też kwestia psychologiczna. Dla mnie, mam na myśli. Kiedy ich nie noszę i mam soczewki, nie czuję się w pełni komfortowo, a chyba nie powinienem się tak czuć, gdy… to wszystko się dzieje.

 

— Wolisz to w ten sposób? — pyta Regulus.

 

James ostrożnie kiwa głową.

 

— Chyba tak. To może być takie fizyczne przypomnienie, że to wszystko jest… oddzielne, rozumiesz, co mam na myśli? Nosiłem okulary w każdej innej części mojego życia, z wyjątkiem sytuacji, gdy prezentuję się Hallow, więc to pomaga mi oddzielić te rzeczywistości… I, eee, w pewnym sensie pomaga mi uporządkować chronologię wydarzeń, jeśli to ma jakiś sens? Jakby, nie noszę okularów, więc to nie może być czas przed areną, ale mam też laskę, więc to musi być po arenie.

 

— Och — mruczy Regulus, marszcząc brwi. — Czy… czy to jest coś, z czym się zmagasz? Wiedzeniem… kiedy jesteś?

 

— Tak — odpowiada James. — Często. Czas jest… głupi.

 

Regulus czuje, jak kąciki jego ust drgają na dźwięk tego, jak kapryśnie James brzmi, mówiąc o tym. To sprawia, że ma ochotę wyciągnąć rękę i wygładzić ten nadąsany wyraz twarzy Jamesa, aż znów się uśmiechnie.

 

— Tak, powiedziałbym, że tak. Czy jest… to znaczy, czy mogę… jakoś pomóc?

 

— Nie. To po prostu… jedna z tych rzeczy — mówi James ze zmęczonym westchnieniem, pogodzony z tym faktem. — Zwyklę potrafię to rozgryźć na podstawie kontekstu, i to dość szybko. Czasami Syriusz musi mi powiedzieć, więc myślę, że gdybym kiedyś zapytał, ty też mógłbyś.

 

— W porządku — zgadza się Regulus.

 

— Pięć minut! — woła ostrzegawczo Pandora.

 

James wypuszcza powietrze głębokim westchnieniem, spoglądając w bok, a potem znów na Regulusa.

 

— Jasne. Czas na szczęśliwą parę. Eee, czy powinniśmy porozmawiać o… granicach, jak sądzę? Czy jest coś…

 

— Pełne przyzwolenie — przerywa stanowczo Regulus, prostując ramiona i utrzymując spojrzenie Jamesa. — Masz całkowitą swobodę, by zrobić cokolwiek, James. Nie możemy sobie pozwolić na spartaczenie tego, więc… rób, co uważasz za stosowne.

 

— To, co uważam za stosowne — powtarza James, a jego brwi wędrują wysoko.

 

Myśl o tym, że James miałby robić to, co uważa za stosowne, sprawia, że Regulus ma ochotę zwinąć się w ciasny kłębek i skurczyć w sobie. Nie potrafi… nawet teraz, dotyk jest… To trudne. Ma swoje momenty, swoje dobre dni, ale przez większość czasu nie znosi, gdy ktoś go dotyka. To jak odruchowe unikanie martwych rzeczy, wstręt do rozkładu; jest trupem, który zapomina, że nie żyje, dopóki ktoś go nie dotknie i nie przypomni mu, że nie jest żywy. Nie chce, by James natknął się na to.

 

Nie ma też wyboru, bo niebezpieczeństwo dyszy im w karki, a oni nie mogą przed nim uciec. Mogą tylko iść naprzód i nigdy nie odwracać się, by stawić mu czoła. Zrobienie tego byłoby aktem buntu. Regulus nie czuje już potrzeby buntowania się. Uległość jest bezpieczna. Uległość to cichy żal i niewypowiedziane tragedie. Nie chce podnosić głosu. Nie chce w ogóle się odzywać.

 

Regulus odchrząkuje.

 

— Przez następny tydzień, kiedy będzie to konieczne, możesz być tak czuły, romantyczny i pełen uczuć, jak tylko zechcesz. Nie powstrzymuj się. Chcę, żeby na koniec mieli nas już serdecznie dość.

 

— W porządku, ale mimo wszystko, czy jest coś, czego nie chcesz, żebym robił, nawet dla zachowania pozorów? — nalega James.

 

I oczywiście, James właśnie teraz zatrzymuje się w miejscu i mocno stawia stopy, mimo że w ich uszach rozlega się ciężki oddech, szepczący obietnice dalszych nieszczęść. Daje Regulusowi wybór. Zawsze daje Regulusowi przestrzeń do wyboru. Regulus nigdy nie będzie w stanie wyrazić, jak wiele to dla niego znaczy.

 

— Och. Eee. — Regulus przełyka ślinę. — Po prostu… to znaczy, nie mam nic przeciwko… dłoniom. Możemy… trzymać się za ręce. To… tak, to powinno być w porządku. — Milknie na chwilę, po czym lekko się krzywi, bo już wie, że to nie wystarczy. Oczywiście, że nie. — To… James, w porządku, możesz mnie dotykać przez ten nadchodzący tydzień. Przynajmniej przed kamerą. To… dla mnie też jest czymś oddzielnym. Tylko… może bez całowania? Nie… przynajmniej nie za dużo. W policzek może być. Może po prostu pozwól mi inicjować większość rzeczy. Czy to w porządku?

 

— W porządku — zapewnia go cicho James, a Regulus naprawdę ma nadzieję, że James nie odbierze tego osobiście. To nie jego wina. To wina Regulusa. Oczywiście, że tak.

 

Regulus kiwa głową.

 

— I… i ważne, żeby pamiętać, że to nie jest prawdziwe. Nie mówię… wiem, że zdajesz sobie z tego sprawę, i przepraszam, ale zrobię to, co trzeba, kiedy kamery będą włączone, kiedy ludzie będą patrzeć, ale kiedy nie będą…

 

— Nie martw się, Regulus — mruczy James, odwracając wzrok — nie wyciągnę błędnych wniosków.

 

— James — mówi słabo Regulus, bo to rozróżnienie jest dla niego ważne. To wszystko z Jamesem w nadchodzącym tygodniu, to nie jest… To nie może być niczym prawdziwym. Jeszcze nie. Nie w taki sposób. Nie są na to gotowi.

 

Kręcąc głową, James posyła mu wymuszony uśmiech.

 

— Nie jestem na ciebie zły. Po prostu jestem cholernie wściekły, że… że nie mamy w tej sprawie żadnego wyboru. Nie powinni cię do tego zmuszać, a ja… ja też nie powinienem być do tego zmuszany. Zaufaj mi, nie ma szans, żebym wyciągnął z tego błędne wnioski. Wiem dokładnie, czym jesteśmy.

 

— Jedną wielką tragedią — mamrocze Regulus, a James po prostu kiwa głową w milczącym porozumieniu. Żołądek Regulusa przewraca się, jakby staczał się po zboczu, a serce ściska się gwałtownie w jego piersi. — Moglibyśmy być… to znaczy, czy nadal myślisz, że kiedyś moglibyśmy…?

 

— Regulus — mówi James łagodnie, patrząc na niego z niezwykłą czułością.

 

— Nie zwracaj na mnie uwagi. To było… głupie. Przepraszam — mówi Regulus, krzywiąc się lekko i odwracając wzrok. Pięć minut z Jamesem i znów jest małym idiotą zakochanym po uszy. Niech ktoś go uratuje.

 

James śmieje się, cicho i bez tchu, a jego oczy błyszczą, gdy Regulus znów zerka na niego ukradkiem.

 

— Kochanie, nie przestałem zwracać na ciebie uwagi od twoich piętnastych urodzin. Uwierz mi, nie zamierzam zaczynać teraz.

 

Regulus o tym wiedział. Rzeczywiście wiedział. A mimo to jego twarz nadal płonie. Och, jest taki żałosny. James. Cholerny James. Regulus go nienawidzi, ale och, jak bardzo go kocha.

 

— To… to będzie dla mnie trudne — oznajmia James, odchrząkując. — Ja… myślę, że będzie mi ciężko, i nie chcę, żebyś ty na tym cierpiał. Naprawdę nie chcę. Więc, po prostu, gdybyś mógł, nie ignoruj mnie też, proszę? Możemy po prostu przejść przez to razem?

 

Serce Regulusa zamiera, bo nie wie, czy zdoła temu podołać, czy uda mu się zrobić to właściwie. Nie wie, czy jest w stanie. Jedyne, co może powiedzieć, to:

 

— Spróbuję — i ma nadzieję, że James wie, iż naprawdę, szczerze spróbuje.

 

Problem w tym, że mu się nie uda. Wie, że tak będzie.

 

Zawsze tak było.

 

~•~

 

Syriusz nie pamięta swojego tournée zwycięzcy. Ani jednej sekundy.

 

Rozmawiał o tym z Effie, przygotowując się do tego tournée, ponieważ naprawdę nie pamięta niczego poza drobnymi strzępkami wspomnień, co do których autentyczności nie ma pewności. Wie, że to się wydarzyło i że Effie była przy nim przez cały ten czas, ale to właściwie wszystko, co pamięta.

 

Tak więc Syriusz w pewnym sensie również po raz pierwszy odwiedza wszystkie dystrykty, mimo że technicznie rzecz biorąc, zrobił to już wcześniej. Effie robiła to już cztery razy - raz jako Zwyciężczyni, raz jako mentorka Bellatriks, raz jako mentorka Narcyzy i raz jako mentorka Syriusza. Przedstawiła mu ogólny zarys tego, czego może się spodziewać, wracając do roli mentorki, jakby nigdy jej nie porzuciła, za co Syriusz był wdzięczny, bo naprawdę potrzebował jej wskazówek w tej kwestii.

 

Tak czy inaczej, czuje się w miarę przygotowany, gdy wyruszają do dystryktu dwunastego, pierwszego przystanku na ich trasie tournée. Minął dzień od wywiadu, który poszedł całkiem dobrze. James i Regulus byli obrzydliwie czuli przez cały czas, ale gdy tylko kamery przestały nagrywać, znów rozeszli się w swoje strony.

 

Pandora i Dorcas będą im towarzyszyć przez całą drogę powrotną do Hallow, a Pandora tak dokładnie przygotowała Jamesa i Regulusa, że prawdopodobnie mogliby wygłosić swoje przemówienia nawet przez sen.

 

Tak czy inaczej, nie będzie to przyjemne doświadczenie, ponieważ będą musieli zmierzyć się z bolesnymi wspomnieniami o ludziach, których zabili, oraz o tych, których stracili. Pandora otrzymała pełną listę, więc zna każdego trybuta z każdego dystryktu. Ci, o których Syriusz się martwi, to ci, których znał przez cały ten czas.

 

Dystrykt jedenasty to miejsce, z którego pochodzili Vanity i Hodge, tam też jest Marlene. Dystrykt dziewiąty to dom Emmeline, która miała Evana i Juniper jako trybutów. W dystrykcie piątym byli Irene i Mathias, tam też mieszka Frank. Dystrykt trzeci może być również trudny, bo stamtąd pochodził Peter.

 

Dystrykt drugi prawdopodobnie nie będzie trudny, bo stamtąd pochodzili Axus i Willa. Dystrykt pierwszy, oczywiście, to miejsce Mulcibera i Avery’ego, ale Syriusz podejrzewa, że będzie to szczególnie trudne dla niego i Regulusa z powodów, które nie mają nic wspólnego z poległymi trybutami, a wszystko z faktem, że będzie to swego rodzaju rodzinne spotkanie, jeśli Lucjuszowi uda się ściągnąć tam Narcyzę i Bellatriks. Dystrykt czwarty, siódmy, ósmy, dziesiąty i dwunasty powinny być najprostsze.

 

Dystrykt szósty to ich dom, którego nie zobaczą na dobre, dopóki nie skończy się ten tydzień. Tylko jeden tydzień. Dadzą radę wytrzymać tydzień.

 

Dystrykt dwunasty, jak zakłada Syriusz, nie będzie stanowił żadnego problemu. Trybuci, którzy stamtąd pochodzili, tak naprawdę nigdy nawet nie rozmawiali z Jamesem i Regulusem. Więc kiedy przybywają na miejsce, towarzyszy im głównie trema związana z robieniem czegoś po raz pierwszy. W żaden sposób, pod żadnym względem, dystrykt dwunasty nie powinien wywrzeć na nich jakiegokolwiek wrażenia.

 

Syriuszowi nie zajmuje dużo czasu, by zrozumieć, że wcale tak nie będzie.

 

Zanim James i Regulus będą musieli stanąć i wygłosić swoje przemówienia, czeka ich lunch z burmistrzem i mentorem poległych trybutów, który odbędzie się w gabinecie burmistrza. Syriusz nie jest zbyt blisko z mentorem tego dystryktu, jakimś mężczyzną o nazwisku Figgins, który więcej pije niż mówi i jest mentorem od co najmniej trzydziestu lat. Syriusz przypuszcza, że on i Effie dogadywali się całkiem nieźle w swoim czasie, ale to wszystko, co o nim wie.

 

Właśnie gdy wszyscy przemieszczają się przez główny hol biura burmistrza, sprawy przybierają nieoczekiwany obrót. Szczerze mówiąc, Syriusz niezbyt przepada za burmistrzem. Człowiek, który bardziej dba o reputację swojego dystryktu niż o ludzi w nim mieszkających, zbyt przejęty dopasowaniem się do oczekiwań, paplający bez przerwy o nowym porządku, odkąd powierzono mu to stanowisko. Jest na nim dość nowy, a przynajmniej nowszy niż większość, bo jest młody, tylko trochę starszy od nich, z tego co Syriusz może ocenić, ale zachowuje się, jakby był osobą wielkiej wagi i znacznie bardziej dystyngowaną od nich.

 

Syriusz otwarcie przyznaje, że przestał go słuchać i zamiast tego przesuwa wzrokiem po zdjęciach wiszących na ścianie, gdy jedno z nich przykuwa jego uwagę tak mocno, że dosłownie zatrzymuje się jak wryty. Grupa idzie dalej, ale Syriusz stoi jak skamieniały, wpatrując się szeroko otwartymi oczami w zdjęcie Remusa, a jego serce bije jak oszalałe.

 

Mężczyzna - burmistrz Vernon - nie przestaje mówić, ale Syriusz powoli zbliża się do zdjęcia. Dopiero gdy podchodzi bliżej, uświadamia sobie, że nie, to nie jest Remus. To mężczyzna bardzo do niego podobny - a raczej to Remus jest bardzo podobny do tego mężczyzny. Tabliczka pod zjęciem głosi Lyall Lupin i wyraża wdzięczność za ponad trzydzieści lat służby jako Auror.

 

— Syriusz?

 

Wzdrygnąwszy się, Syriusz gwałtownie wypuszcza powietrze i odwraca głowę, by zobaczyć Regulusa stojącego tuż obok niego. Syriusz odchrząkuje i spogląda w stronę pozostałych, którzy idą dalej, ale Regulus stoi tu, czekając na niego.

 

— Wybacz. Ja… Eee. Ja…

 

— Och — mruczy Regulus, wpatrując się w zdjęcie i najwyraźniej odczytując nazwisko na tabliczce. Mruga, po czym znowu spogląda na Syriusza. — Tak, rozumiem.

 

— Co? — mamrocze słabo Syriusz.

 

Regulus unosi brew, patrząc na niego.

 

— Sam wiesz co. Po prostu idź, Syriusz. Zajmę się resztą.

 

— Dziękuję — szepcze Syriusz, już się wycofując.

 

— Nie spiesz się. Poradzimy sobie — odpowiada tylko Regulus, a Syriusz kiwa głową z wdzięcznością, zanim znika.

 

Zważywszy na to, że Syriusz nie ma najmniejszego pojęcia, gdzie mieszka Lyall, ani nic nie wie o dystrykcie dwunastym w ogóle, jest nieco zagubiony od samego początku. Na szczęście Syriusz wie, jak oczarować ludzi i uzyskać dokładnie to, czego chce, więc zagaduje każdą napotkaną osobę i zbiera wystarczająco dużo informacji, by skierować się we właściwym kierunku.

 

Ostatecznie Syriusz powoli wspina się po rozklekotanych schodach, wstrzymując oddech, gdy zbliża się do drzwi w kolorze morskiej piany, z mosiężną kołatką, na którą po prostu… gapi się przez chwilę z narastającym niepokojem. Nigdy wcześniej nie używał pieprzonej kołatki. Czy to w ogóle jest jakaś rzecz? Czy ludzie naprawdę tego używają? Ludzie zwykle po prostu pukają bezprośrednio w drzwi, prawda? Ale czy ona jest tam tylko dla ozdoby, czy powinien jej naprawdę użyć? Czy to ma znaczenie?

 

Syriusz stoi tam chyba dobre pięć minut, rozważając, czy jego sposób pukania nie zrobi na Lyallu złego wrażenia, po czym uświadamia sobie, że zachowuje się jak idiota, bo mężczyzna prawdopodobnie będzie miał gdzieś, jak Syriusz zapuka, gdy tylko zacznie rozmawiać o jego synu.

 

Więc Syriusz bierze głęboki oddech, zbiera w sobie odwagę i wyciąga rękę, by zapukać, po czym stoi tam, wewnętrznie popadając w lekką panikę, bo co jeśli zapukał zbyt mocno? Zbyt wiele razy? Naprawdę, kołatka jest tuż przed nim, i czy to nie jest bardzo irytujące, żeby ją mieć, skoro nikt jej nie używa? Czy może zrobić jedno i drugie? Może powinien zrobić jedno i drugie. Może…

 

Drzwi otwierają się, zanim Syriusz zdąży ustalić, co właściwie zalicza się do odpowiedniej etykiety pukania do drzwi mężczyzny, w którego synu jest zakochany na zabój.

 

Lyall, podobnie jak Remus, jest wysokim mężczyzną. Jest starszy niż na zdjęciu w biurze, jego włosy są już szpakowate, a oczy otoczone zmarszczkami. Wygląda surowo i Syriusz dostrzega, skąd Remus odziedziczył swój zdystansowany wyraz twarzy. Lyall, podobnie jak Remus, jest niezwykle przystojny - jak to mówią, starzeje się niczym dobre wino.

 

— Dzień dobry — wita się Syriusz, z trudem powstrzymując się od grymasu, słysząc, jak formalnie brzmi. — Eee, cześć, wiem, że mnie pan nie zna, ale nazywam się Syriusz Black. Jestem…

 

— Mentorem tegorocznych Zwycięzców — dopowiada Lyall, gdy Syriusz niezręcznie zawiesza głos. Biedny Lyall wygląda, jakby zupełnie nie miał pojęcia, co mogło sprowadzić Syriusza do jego drzwi, co jest zrozumiałe, bo gdyby nie Remus, Syriusz nie miałby żadnego powodu, by tu być. — Czy mogę panu w czymś… pomóc, panie Black?

 

— Syriusz, proszę — mówi szybko Syriusz, wpychając ręce do kieszeni i odchrząkując. — Ja… miałem nadzieję, że mógłbym wejść do środka, jeśli to nie problem. Chciałbym po prostu porozmawiać z panem o czymś ważnym. Zdaję sobie sprawę, że to może być dezorientujące, panie Lupin, i zrozumiem, jeśli pan odmówi, ale naprawdę sądzę, że będzie pan wdzięczny, jeśli się pan zgodzi.

 

Lyall przygląda mu się przez dłuższą chwilę w całkowitym milczeniu, wyraźnie zbity z tropu, po czym cofa się i mruczy:

 

— Trafiłeś w dobrym momencie. Proszę wejść.

 

— Dziękuję — odpowiada Syriusz, podążając za Lyallem w głąb domu.

 

Za niewielkim przedpokojem z wieszakiem na płaszcze znajduje się główny salon. Syriusz widzi z boku kuchnię, przytulną i zagraconą, oraz dwa osobne korytarze, które - jak przypuszcza - prowadzą do pozostałych pomieszczeń. W salonie stoją dwa fotele z małym stolikiem pomiędzy nimi, na którym znajduje się lampa oraz oprawione w ramkę zdjęcie znacznie młodszego Remusa, obejmowanego od tyłu przez promiennie uśmiechniętą kobietę, którą Syriusz jest niemal pewien, że jest Hope Lupin. Syriuszowi zapiera dech, gdy patrzy na zdjęcie, bo wystarczy jedno spojrzenie, by zrozumieć, że Remus odziedziczył włosy i piegi po matce. Oboje wyglądają na tak cholernie szczęśliwych na tej fotografii, że aż brakuje mu tchu.

 

To ten rodzaj zdjęcia, które można znaleźć w szczęśliwych, pełnych miłości domach z kompletnymi rodzinami, które nie są uwięzione razem przez wszystkie swoje połamane części - zupełnie niepodobne do tego, skąd pochodzi Syriusz. To ten rodzaj zdjęcia, którymi dom Effie i Monty’ego jest wręcz obwieszony. To ten rodzaj zdjęcia, który nie sugerowałby, że kiedykolwiek coś poszło nie tak, że ta rodzina zaznała tragedii czy straty.

 

— Nie chcę być niegrzeczny — mówi ostrożnie Lyall, przyciągając jego uwagę — ale byłbym wdzięczny, gdybym dowiedział się, po co przyszedłeś.

 

Syriusz otwiera usta, zamyka je, po czym powtarza tę czynność kilkakrotnie, próbując wymyślić, jak zacząć. Jego nogi podskakują niespokojnie w górę i w dół.

 

— Dobrze. Więc, ja… szczerze mówiąc, nie jestem pewien, jak to wyjaśnić. Chyba powinienem po prostu… wyłożyć kawę na ławę.

 

— To zwykle dobre miejsce, by zacząć — przyznaje Lyall.

 

— Znam pańskiego syna — wypala Syriusz, po czym obaj po prostu zastygają, wpatrując się w siebie nawzajem. Lyall nie porusza się, wydaje się nawet nie oddychać, podobnie jak Syriusz. W oczach Lyalla migocze jakaś emocja, ale Syriusz nie potrafi jej nazwać. Cisza się przedłuża, aż w końcu Syriusz nie może już tego znieść - wypuszcza gwałtownie powietrze i zaczyna mówić chaotycznie. — To znaczy, poznałem go. Pańskiego syna, mam na myśli. Niedawno, kiedy byłem w Hallow. Poznaliśmy się bliżej, mówiąc precyzyjniej, co było…

 

— Czekaj tylko — Lyall unosi dłoń, a Syriusz natychmiast zamyka usta. Palce Lyalla nieznacznie drżą, choć mężczyzna wpatruje się w Syriusza niewzruszonym spojrzeniem. — Mój syn. Ty… znasz go.

 

Syriusz przełyka ślinę i kiwa głową.

 

— Tak. Remus. Poznaliśmy się bliżej, jak już wspomniałem. Został przydzielony do naszego apartamentu jako służący, ale przekonałem go, żeby zdjął maskę. Zaraz, nie, ja… to… źle to zabrzmiało. Ja… próbowałem go do tego nakłonić, na początku, z dobrymi intencjami, ale ostatecznie to on sam zdecydował się zdjąć maskę i… i mógł robić w apartamencie, co tylko chciał, więc tak właśnie było, i spędziliśmy razem dużo czasu. Dużo rozmawialiśmy, dlatego wiem o panu, a on… on jest po prostu genialny, panie Lupin, naprawdę.

 

— On jest… — Lyall milknie na dłuższą chwilę, jakby potrzebował czasu, by to wszystko przetworzyć, po czym unosi drżącą dłoń i przesuwa nią po ustach. Jakakolwiek emocja kryje się w jego oczach, staje się coraz intensywniejsza. — Czy on… ma się dobrze? Czy z Remusem wszystko w porządku? Po prostu, muszę wiedzieć, czy… czy mój syn jest…

 

— Cóż, bycie służącym nie jest najbardziej… prestiżowym zajęciem, z oczywistych względów, ale on… mimo wszystko, ma się tak dobrze, jak to tylko możliwe w jego sytuacji, panie Lupin — mówi cicho Syriusz. — Jest dobry i pełen pasji, a ostatnie pięć lat nie sprawiło, że zapomniał o swojej wartości. Kiedy byłem z nim, widziałem wiele uśmiechów i słyszałem sporo śmiechu, jeśli to pana w jakikolwiek sposób pociesza.

 

Oczy Lyalla zamykają się.

 

— Pociesza. Nie masz pojęcia, jak bardzo mnie to pociesza.

 

— Mówił o panu i swojej mamie z… po prostu z ogromną miłością, panie Lupin — szepcze Syriusz, czując ucisk w sercu, gdy oczy Lyalla otwierają sie powoli, lśniąc lekko, wilgotne od niewylanych łez. — Myślę, że chciałby, żeby pan wiedział, że kocha i tęskni za panem, i ma nadzieję, że u pana też… wszystko w porządku. Wiem, że okoliczności są niesprawiedliwe, ale jeśli mogłem dać panu to - dać jemu to - to musiałem przynajmniej spróbować. Przepraszam, jeśli przekroczyłem granice, ale…

 

— Nie przekroczyłeś. Ty… dziękuję ci. — Lyall wyciąga rękę i przez chwilę trzyma ją nad ramieniem Syriusza opartym na poręczy krzesła, po czym delikatnie kładzie dłoń na jego przedramieniu i lekko je ściska. — Dziękuję. Dziękuję ci bardzo.

 

Syriusz bierze głęboki oddech.

 

— Planuję zobaczyć go ponownie, gdy wrócę do Hallow na kolejne Głodowe Igrzyska. Do tego czasu zostało jeszcze sześć miesięcy, ale z chęcią przekażę mu list, jeśli zechciałby pan taki napisać. Albo jeśli chciałby pan, żebym po prostu coś mu przekazał, również mogę to zrobić.

 

— Planujesz zobaczyć go ponownie? — pyta Lyall, cofając dłoń, a jego brwi marszczą się w wyrazie konsternacji.

 

— Ja… cóż, tak, panie Lupin — przyznaje Syriusz. — Zamierzam to zrobić, bez względu na wszystko. Przekupstwo, jeśli będzie konieczne. Ja, eee, mam pewne wpływy w Hallow, tak czy inaczej. Jestem dość… dobry w manipulowaniu nimi, by robili to, czego chcę, a dla Remusa zrobię to bez wahania.

 

Lyall mruga, wpatrując się w niego, po czym powoli kiwa głową.

 

— Cóż, to jest… Ach, z pewnością nie będę cię powstrzymywać. Z tego, co rozumiem, Remus ma nieco więcej swobody, gdy jest z tobą, tak?

 

— Tak, panie Lupin — odpowiada Syriusz. — Nie przepadam za… służbą. — Milknie na chwilę, po czym jego oczy rozszerzają się gwałtownie. — Zaraz, nie to miałem na myśli. Chodziło mi to, że nie podoba mi się, jak traktuje się służbę, i ja… nie pozwalam na to w naszym przydzielonym apartamencie, gdzie mogą być bezpiecznie traktowani tak, jak na to zasługują. To… Remus nie jest pierwszym, któremu upierałem się zapewnić podstawowe prawa człowieka, ale jest pierwszym, który naprawdę pozwolił sobie w pełni się na to zgodzić. Zazwyczaj niebezpieczeństwo z tym związane powstrzymuje większość ludzi i nie mogę ich za to winić, ale Remus był… inny.

 

— Zawsze się obawiałem, że wpadnie w tarapaty, z których nie będzie mógł się wydostać, a teraz, gdy tak się stało, bałem się, że wszystko, co czyniło go tym, kim był, zostanie mu… odebrane — wyznaje cicho Lyall. — Wiedzieć, że tak nie jest, że on wciąż… — Lyall wypuszcza powietrze i podnosi wzrok, by spojrzeć Syriuszowi prosto w oczy, a kąciki jego ust unoszą się lekko. — Dałeś mi dar, którego nigdy nie zdołam spłacić, Syriusz, i ja… nawet nie potrafię wyrazić, jak wiele to dla mnie znaczy. Chciałbym napisać do niego list, jeśli naprawdę miałeś to na myśli, proponując, że mu go przekażesz.

 

— Mówiłem poważnie — potwierdza natychmiast Syriusz. — Dostarczę mu go, panie Lupin, obiecuję. Myślę, że to będzie dla niego bardzo dobre.

 

Lyall przełyka ślinę.

 

— To ryzyko. Jestem pewien, że zdajesz sobie z tego sprawę, ale czuję potrzebę, by to podkreślić, choćby dlatego, że szczerze wątpię, by mój syn chciał, żebyś narażał się na niebezpieczeństwo, nawet w takiej sprawie. Jeśli zostaniesz przyłapany na przekazywaniu mu tego listu, obaj możecie zostać ukarani, a nawet zabici.

 

— Wiem — mówi Syriusz głosem pewnym i niezachwianym. — Będę ostrożny, oczywiście, ale ryzyko jest tego warte dla niego i mogę tylko mieć nadzieję, że się ze mną zgodzisz. Jeśli… jeśli to zostanie odkryte, pan również będzie w niebezpieczeństwie, panie Lupin. Nie mogę pana zmusić i zrozumiałbym, gdyby wolał pan tego nie robić; jestem pewien, że Remus również by to zrozumiał.

 

— Nie — mruczy Lyall. — Jeśli jesteś gotów, to ja też chcę. Mój syn zawsze był taki odważny, nawet na własną szkodę, więc teraz ja mogę zdobyć się na odwagę dla niego. Są rzeczy, których nigdy nie miałem okazji mu powiedzieć, które zasługuje usłyszeć, więc jeśli jesteś absolutnie pewien, że chcesz to zrobić…

 

— Jestem — zapewnia go Syriusz.

 

— W porządku — Lyall pochyla się do przodu i podnosi z fotela, wypuszczając głęboko powietrze z płuc. Podchodzi do regału w rogu pokoju i przegrzebuje rzeczy, by coś wyjąć, po czym przynosi to Syriuszowi. — To album ze zdjęciami, możesz go przejrzeć, gdy będę pisał list. Daj mi tylko chwilę.

 

Syriusz bierze album ze zdjęciami i kiwa głową do Lyalla.

 

— Oczywiście. Proszę się nie spieszyć.

 

Lyall posyła mu blady uśmiech i oddala się korytarzem w lewo, prawdopodobnie by napisać list do Remusa w zaciszu własnego pokoju, czego Syriusz nie może mu mieć za złe.

 

Aby zabić czas, Syriusz rzeczywiście przegląda album ze zdjęciami, wdzięczny, że jest sam, bo praktycznie od pierwszej strony jest nimi oczarowany. To zdjęcie za zdjęciem przedstawiające dorastającego Remusa, począwszy od niemowlęctwa aż po dorosłość. Lyall, Hope i inne osoby również pojawiają się na zdjęciach - jedna dziewczyna występuje szczególnie często, którą Syriusz bierze za Lily, sądząc po jej rudych włosach, zielonych oczach i bliskości, jaka zdaje się łączyć ją z Remusem.

 

Na większości zdjęć Remus się uśmiecha. Na żadnym ze zdjęć z niemowlęctwa jednak się nie uśmiecha, bo najwyraźniej był dzieckiem, które nigdy się nie uśmiechało - zawsze marszcząc brwi albo płacząc, co Syriusz uważa za absurdalnie urocze. Ale w miarę jak dorasta na kolejnych zdjęciach, zaczyna uśmiechać się coraz częściej, wyglądając tak młodo i zachwyconego życiem. Na wielu zdjęciach uchwycono chwile śmiechu, a Syriusz odruchowo uśmiecha się za każdym razem, gdy je widzi.

 

Syriusz szybko znajduje swoje ulubione zdjęcie. Zdjęcie Remusa i Lily, jest tego niemal pewien. To wyraźnie zdjęcie, które zrobili sobie sami, widać to po kącie ujęcia. Wyglądają młodo, prawdopodobnie na jakieś szesnaście czy siedemnaście lat, jeśli Syriusz miałby zgadywać. Na zdjęciu Lily trzyma Remusa za szczękę i wystawia język w kierunku jego ucha, jakby zamierzała je polizać, a twarz Remusa jest wykrzywiona w uśmiechu, który z jakiegoś powodu wywołuje łzy w oczach Syriusza. Wyrywa mu się mokry śmiech, gdy z nabożną czcią gładzi bok fotografii, a jego serce wydaje się nabrzmiałe i posiniaczone jednocześnie w najlepszy i najgorszy możliwy sposób.

 

Po prostu… cóż, to mogło być mniej więcej w czasie, gdy Syriusz był na arenie, albo później, kiedy wszystko było dla niego tak cholernie trudne. Boli go, w pewien sposób, widok ludzi żyjących z taką swobodą, jakby świat się nie rozpadał, bo właśnie tak się wtedy czuł. Jednocześnie jest w tym coś, co przynosi Syriuszowi ukojenie - sama świadomość, że Remus miał to wszystko, że był szczęśliwy i kochany.

 

Remus, co nie jest zaskoczeniem, był zachwycająco przystojny przez całą swoją młodość i Syriusz nie ma najmniejszych wątpliwości, że ludzie szaleli za nim i tracili dla niego głowę. Syriusz sam stracił głowę dla Remusa, więc naprawdę, doskonale to rozumie. To nie znaczy, że jest szczególnie zadowolony, gdy natrafia na zdjęcie Remusa z jakimś chłopakiem, z którym musiał się wtedy spotykać, bo całują się na tej fotografii. Syriusz zaciska usta i rzuca gniewne spojrzenie na zdjęcie, po czym z prychnięciem przewraca na następną stronę.

 

Pod koniec albumu zdjęcia pojawiają się coraz rzadziej, a w pewnym momencie Hope przestaje się na nich pojawiać całkowicie. Ciepłe uśmiechy Remusa zaczynają nabierać ostrości, pojawia się w nich coś niemal kąśliwego, jakby zawsze był gotowy do walki, bez względu na okoliczności. Jest jedno spontaniczne zdjęcie Lily i Remusa, oboje palą papierosy, stykając ze sobą same końcówki żarzących się papierosów, jednocześnie pokazując środkowy palec do obiektywu, więc Syriusz zakłada, że ktoś inny je zrobił. I wreszcie, jest tam ostatnie zdjęcie.

 

W tym zdjęciu Remus wygląda na najstarszego ze wszystkich fotografii, choć nie ma więcej niż dwadzieścia lat, bo właśnie w tym wieku został pojmany. Na zdjęciu śpi, a tuż obok niego Lily, oboje rozciągnięci niedbale, z rozchylonymi ustami i kończynami bezwładnie zarzuconymi na siebie nawzajem.

 

Syriusz wpatruje się w nie przez bardzo długi czas. Nigdy nie widział śpiącego Remusa, nigdy nie miał ku temu okazji, i nigdy nie zobaczy tego na własne oczy. To prawdziwa szkoda, bo Remus wygląda uroczo podczas snu, przynajmniej kiedy odpoczywa w komfortowych warunkach. Wygląda łagodnie, jak osoba, która uśmiechnęłaby się natychmiast po nawiązaniu kontaktu wzrokowego.

 

Syriusz tęskni za Remusem tak bardzo, że aż żałośnie na to patrzeć. Tęskni za Remusem nieustannie, bez względu na to, czym się zajmuje, i wystarczy, że zostanie sam i znieruchomieje na kilka minut, a jego myśli natychmiast wędrują ku wszystkim wspomnieniom, jakie z nim dzieli. Nie zapomniał żadnej chwili, ani jednej sekundy, i wydaje mu się, że mógby zapomnieć wszystko inne, a wciąż pamiętałby Remusa.

 

Odgłos Lyalla wracającego do pokoju sprawia, że Syriusz delikatnie zamyka album ze zdjęciami i odkłada go na bok, prostując się, gdy Lyall wraca na swoje miejsce. Jego oczy są zaczerwienione i nieco opuchnięte, jakby płakał, co boleśnie ściska serce Syriusza, ale nie zwraca na to uwagi, bo wydaje mu się, że Lyall wolałby, żeby tego nie komentował.

 

— Remus niełatwo obdarza kogoś zaufaniem — mruczy Lyall — ale wiem, że musiał ci ufać, skoro opowiedział ci o swojej matce. Nigdy za wiele o tym nie mówił. Strata Hope była dla niego trudna, trudna dla nas obu, a wiedząc, że opowiedział ci o niej, rozumiem, że ci ufa, więc ja zrobię to samo.

 

— Dziękuję — odpowiada cicho Syriusz. — Nigdy nie zrobiłbym nic, co mogłoby skrzywdzić Remusa. Może mi pan w tej kwestii zaufać, panie Lupin.

 

— Tylko tego pragnie rodzic, wiedzieć, że jego dziecko ma wokół siebie ludzi, którym na nim zależy — mówi ochryple Lyall, wyciągając w jego stronę zapieczętowaną kopertę bez żadnych oznaczeń. Nie wszyscy rodzice, myśli Syriusz, ale nie wypowiada tego na głos. — Jestem tobie wdzięczny bardziej, niż sobie wyobrażasz.

 

— Jest pan dobrym ojcem, panie Lupin. — Syriusz wyciąga rękę, by ostrożnie wziąć list, posyłając Lyallowi delikatny uśmiech. — Prawdę mówiąc, bardzo łatwo jest troszczyć się o Remusa. On jest… kimś wyjątkowym.

 

— Zgadzam się z całego serca — oświadcza Lyall, ale jego usta zaciskają się w wąską linię. — Niestety, niewiele osób potrafiłoby to dostrzec, patrząc poza to, co zrobił. Nie jestem w stanie wystarczająco ci podziękować za to, że potrafisz to dostrzec, mimo tych wszystkich ludzi, których zabił.

 

Syriusz upuszcza list, jego palce niezdarnie go wypuszczają i bezwładnie opadają, gdy odchyla się gwałtownie do tyłu z szeroko otwartymi oczami. List upada na podłogę tuż przed jego butami, a Lyall zastyga w bezruchu.

 

— Och — mówi cicho Lyall, wyglądając na przerażonego — ty nie wiedziałeś… Myślałem… cóż, powiedział ci tak wiele rzeczy, których nigdy nikomu nie zdradził, a ty wspomniałeś, że dużo rozmawialiście, więc po prostu założyłem, że to również była kwestia, którą ci powierzył.

 

— Nie — chrypi Syriusz — on… on zapomniał wspomnieć o tej części.

 

Cisza opada na nich niczym gilotyna, a umysł Syriusza z trudem próbuje pojąć to, co właśnie usłyszał. Remus zabijał ludzi? Co do cholery? To nie ma… to nie ma żadnego sensu. Remus nigdy nie brał udziału w igrzyskach. Dlaczego miałby… z jakiego powodu miałby kiedykolwiek

 

Czy to dlatego jest sługą? Czy morderstwo było jego zbrodnią? No, cholera, Syriusz naprawdę się tego nie spodziewał. Jak mógłby się tego spodziewać? Remus nigdy nawet nie zasugerował

 

— Syriusz — zaczyna Lyall bardzo ostrożnie — wiem, że to brzmi źle i stawia go w negatywnym świetle, ale musisz zrozumieć, że to nie jest to, co myślisz. Proszę, pozwól mi wyjaśnić całą historię, zanim ty…

 

— Ach, nie — wtrąca szybko Syriusz, wypuszczając głęboko powietrze i kręcąc głową. — Bez urazy, panie Lupin, ale nie sądzę, żeby to był dobry pomysł. Myślę, że to on powinien mieć szansę wszystko wyjaśnić, choć bardzo chciałbym się dowiedzieć.

 

Lyall przygląda mu się podejrzliwie.

 

— Nadal zamierzasz go odwiedzić?

 

— Co? Oczywiście — odpowiada Syriusz, zdumiony. — Czemu miałbym tego nie robić?

 

— Właśnie się dowiedziałeś, że mój syn jest mordercą — oznajmia Lyall, powoli unosząc brwi.

 

Syriusz mruga.

 

— Panie Lupin, ja również jestem mordercą. Zabiłem dwanaście osób.

 

Przez chwilę po prostu patrzą na siebie w milczeniu, gdy ta myśl zawisa między nimi, bo taki właśnie jest świat, w którym żyją - świat, gdzie powiedzenie czegoś takiego może być prawdą, nie będąc przy tym kompletnie, kurewsko szalonym. Cóż, to jest szalone, ale jednocześnie całkowicie znormalizowane. Tak po prostu… tak działa ten świat.

 

I tak naprawdę, Syriusz nie ma prawa nikogo osądzać, prawda? To jest prawda. Zabił dwanaście osób, mając zaledwie szesnaście lat. To fakt, od którego nigdy nie będzie mógł się uwolnić. Oczywiście, znalazł się w sytuacji, w której nie miał wyboru, gdzie musiał to zrobić albo zginąć, i nie ma pojęcia, w jakich okolicznościach Remus stał się mordercą.

 

Nie zna szczegółów; powodów, które za tym stoją; nie wie, ile osób, ani nawet w jaki sposób Remus to zrobił. Być może to głupie, ale Syriusza to szczególnie nie obchodzi. Nie spodziewał się tego, ale to nie tak, że cokolwiek to zmienia. Syriusz wciąż tęskni za Remusem przy każdym oddechu, wciąż kocha go każdą komórką swojego ciała i nadal zamierza zobaczyć się z nim tak szybko, jak to tylko możliwe.

 

— Cóż, wydawałeś się… dość zdenerwowany — mówi Lyall niezręcznie.

 

— Nie z powodu tej sprawy z morderstwem — mruczy Syriusz, machając niedbale ręką. Milknie na chwilę. — To brzmi dość szalenie z mojej strony, prawda? Chodzi mi tylko o to, że wiem, że cokolwiek to było, jakkolwiek się stało, nie było to czymś niewybaczalnym. Nie, po prostu byłem zaskoczony, szczerze mówiąc, i wydaje mi się, że może powinien był o tym wspomnieć. Nie żebym miał prawo do informacji, którymi nie czuje się komfortowo dzielić, ale myślę, że to coś, o czym mówi się drugiej osobie, zanim się z nią prześpi, conajmniej.

 

Mija chwila, zanim słowa docierają do Syriusza, a gdy to się dzieje, jego oczy rozszerzają się, a na twarz wkrada się rumieniec. Brwi Lyalla unoszą się bardzo, bardzo wysoko.

 

— O kurwa… to znaczy, cholera… czekaj, przepraszam, proszę wybaczyć mój język, panie Lupin — wykrztusza Syriusz, a jego głos podnosi się z narastającą paniką, gdy serce zaczyna mu galopować w piersi. — Nie powinienem… nie powinienem był tego mówić. Nie wiem, dlaczego to powiedziałem. Proszę nie myśleć, że wykorzystałem Remusa. Przysięgam, że tego nie zrobiłem. To było bardzo obopólne, a tak właściwie to byłem strasznie zdenerwowany i nie do końca pewny co do całego tego… eee, seksu znaczy się, bo nigdy wcześniej tego nie robiłem, ale ufałem Remusowi, a on był po prostu taki cudowny…

 

— Syriusz…

 

— Ja… ja go nie zmuszałem, nigdy bym tego nie zrobił, a on miał pełną swobodę, żeby robić, co chciał, albo nie robić tego, czego nie chciał. Mógł mnie nawet pobić, gdyby było to konieczne. Właściwie to jestem prawie pewien, że kiedyś mu to powiedziałem, a teraz wiem, że mógłby mnie po prostu, kurwa, zabić, więc to też coś. Cholera, przepraszam, znowu przeklinam. Po prostu… nie chcę być nieuprzejmy w pańskim domu, panie Lupin, naprawdę. Po prostu trochę panikuję w tej chwili i… i próbuję wyjaśnić, że w żaden sposób nie zmuszałem pańskiego syna do uprawiania seksu ze…

 

Syriusz — przerywa mu Lyall po raz kolejny, tym razem głośniej.

 

— Jestem w nim zakochany — wypala Syriusz, po czym gwałtownie wciąga powietrze i splata palce na kolanach, wpatrując się w Lyalla szeroko otwartymi oczami. Ma wrażenie, jakby jego twarz miała się za chwilę rozpłynąć.

 

— Wielkie nieba — mówi słabo Lyall, a potem z jego ust wymyka się cichy cichot, który narasta, aż w końcu śmieje się tak mocno, że odchyla się na krześle i trzyma się za brzuch. To śmiech z głębi brzucha, rozbrzmiewający echem w pustym domu, który wcale nie powinien być pusty. Lyallowi zajmuje chwilę, by się uspokoić, a gdy już mu się to udaje, naprawdę musi otrzeć łzy z oczu, kręcąc głową. — Och. O cholera, potrzebowałem tego.

 

— Panie Lupin? — pyta ostrożnie Syriusz.

 

— Proszę, mów mi Lyall, Syriusz. Zdecydowanie na to zasłużyłeś — oznajmia Lyall, spoglądając na niego z czułością, na którą Syriusz zupełnie nie jest przygotowany. Wygląda… serdecznie. Wygląda nawet na zadowolonego. — Założę się, że Remus nieustannie bawi się z tobą wyśmienicie.

 

— Ja… cóż, tak, właściwie tak — przyznaje Syriusz z zakłopotaniem. — Uważa, że jestem istnym bałaganem. I chyba ma rację.

 

Lyall mruczy z rozbawieniem, ponownie kręcąc głową.

 

— Powinienem ci powiedzieć, że domyśliłem się, że coś między wami jest, po prostu z tego, jak o nim mówiłeś. Twoja miłość do mojego syna nie jest subtelna.

 

— Nie chciałem, żeby to było o mnie — mruczy Syriusz.

 

— Wszystko w porządku, Syriusz — odpowiada łagodnie Lyall. — To właściwie pocieszające wiedzieć, że jest kochany. To również… ani trochę mnie nie dziwi, znając mojego syna. Z pewnością zdaje sobie sprawę, że to coś, czego nie powinien robić, ale… — Twarz Lyalla łagodnieje w mieszaninie bólu i dumy. — Cóż, Remus nigdy nie był dobry w robieniu tego, co powinien. Choć to niepokojące, jestem wdzięczny, że ta jego cecha się nie zmieniła.

 

Syriusz odchrząkuje i pochyla się, by ostrożnie podnieść list.

 

— Dobrze, cóż, przepraszam za… eee, no wiesz.

 

— Nie przejmuj się tym — mówi Lyall z przekąsem. — To Remus. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się po nim niczego innego. — Wzdychając, Lyall zerka na zegar, po czym ponownie skupia wzrok na Syriuszu. — Jeśli chcesz wrócić, zanim twoi trybuci wejdą na scenę, co zalecam, by uniknąć jakichkolwiek podejrzeń, powinieneś już iść. Będę oglądał transmisję stąd - zły stan biodra trzyma mnie w domu przez większość dni, więc to spotkanie było miłą odmianą. Jestem bardzo wdzięczny, że mogłem cię poznać, Syriusz, i dziękuję ci za to, że kochasz mojego syna tak, jak go kochasz.

 

— Dobrze, tak, w porządku — zgadza się Syriusz, podnosząc się na nogi. Chowa kopertę i energicznie wyciąga dłoń, by uścisnąć rękę Lyalla, gdy tylko ten ją ofiaruje. — Dziękuję, panie Lup… eee, Lyall.

 

— Wątpię, byśmy kiedykolwiek mieli się jeszcze spotkać — mruczy Lyall, puszczając dłoń Syriusza — ale nie miałbym nic przeciwko temu, by się w tej kwestii mylić. Jeśli kiedykolwiek będziesz w okolicy, moje drzwi stoją dla ciebie otworem.

 

Syriusz uśmiecha się, nie mogąc powstrzymać fali zadowolenia i triumfu, jaka go ogarnia, tylko dlatego, że zyskał aprobatę Lyalla.

 

— Jeśli będę w okolicy, z pewnością wpadnę.

 

— No już, idź — mówi Lyall z lekkim śmiechem.

 

Biorąc głęboki oddech, Syriusz kiwa mu głową, żegna się, po czym odwraca się i wychodzi. Przez całą drogę do wyjścia czuje ciężar listu w swojej kieszeni.

 

Chapter 34: Zły dzień

Chapter Text

Dorcas wstrzymuje oddech w chwili, gdy jej wzrok pada na Marlene, która natychmiast rzuca się w ramiona Syriusza, obejmując go mocno.

 

Wygląda ona - cóż, szczerze mówiąc, wygląda jak kompletne przeciwieństwo Hallow w podartych jeansowych szortach i luźnym, czarnym t-shircie z bokami wyciętymi aż do samego dołu, odsłaniającymi jej nagie boki i ciemny sportowy stanik pod spodem. Strój odsłania umięśnione ramiona i nogi, a jej złote włosy są upięte w niesymetryczny, niedbały kok na czubku głowy. Pod jej paznokciami widać brud, a na nogach i ramionach przypadkowe, żółknące siniaki - jakby była osobą aktywną, pełną życia, jakby robiła wszystko zbyt intensywnie i nie zamierzała przestać.

 

Z powrotem w Hallow, ludzie widząc ją w takim stanie, parsknęliby z pogardą. Nazwaliby ją “biedaczką”, mimo że wcale nią nie jest; nie może nią być jako Zwyciężczyni. Nazwaliby ją “niechlujną”, “zaniedbaną” lub obrzucili równie obraźliwymi określeniami.

 

Tymczasem Dorcas niemal się krztusi własną śliną, bo niech ją diabli, jeśli to nie jest najbardziej atrakcyjna kobieta, jaką kiedykolwiek widziała w swoim pieprzonym życiu. Jasna cholera, to nawet nie jest sprawiedliwe. O nie, to nie wróży nic dobrego dla Dorcas, absolutnie nic dobrego. Praktycznie nie widziała Marlene od sześciu miesięcy i obiecała sobie, że zachowa zimną krew i będzie się normalnie zachowywać, gdy znów się spotkają, ale jedno spojrzenie na Marlene, wyglądającą jakby dopiero co wstała z łóżka i wykonała jakąś fizyczną pracę, uświadamia Dorcas, że poniesie sromotną porażkę.

 

Syriusz i Marlene szepczą do siebie na uboczu, podczas gdy Pandora, Regulus i James witają się z burmistrzynią, a Dorcas stoi z tyłu z walczącym sercem, czekając, aż Marlene ją zauważy, jednocześnie rozważając, czy nie powinna uciec i schować się w pociągu, zanim to nastąpi. W pewnym momencie staje się jasne, że to Pandora najbardziej zajmuje burmistrzynię, co daje Jamesowi i Regulusowi możliwość dołączenia do Syriusza i Marlene, gdy Syriusz unosi dłoń i przywołuje ich gestem.

 

— Eee. Cześć — mówi James cicho, bardziej potulnie niż Dorcas kiedykolwiek go widziała. Jego ramiona są zgarbione, a on sam wydaje się niezdolny, by spojrzeć Marlene prosto w oczy.

 

Nie po raz pierwszy myśli Dorcas kierują się ku Vanity i Hodge’owi oraz rozdzierającemu serce udziałowi Jamesa w ich ostatnich chwilach. To wyraźnie trudne dla niego, samo przebywanie w pobliżu Marlene, ich mentorki, a poczucie winy niemal namacalnie z niego emanuje. Dla Marlene to również najwyraźniej niełatwe, bo gdy na niego patrzy, coś przemyka w jej oczach, a przez krótką chwilę zaciska szczękę i jej palce drgają przy bokach, jakby rozważała zrobienie czegoś gwałtownego.

 

Ostatecznie Marlene wypuszcza powietrze i spogląda na Syriusza, który delikatnie kiwa głową, po czym robi krok do przodu i wyciąga dłoń do Jamesa.

 

— Witaj. Miło cię poznać.

 

Jest między nimi bardzo sztywno i niezręcznie, ale James wyciąga rękę, by uścisnąć jej dłoń. Uścisk dłoni kończy się szybko i może to i lepiej, bo Regulus zaczyna wyglądać na niespokojnego. Dorcas zauważyła, że on tak reaguje. Wszystko, co postrzega jako zagrożenie, sprawia, że staje się niespokojny, a już nie daj boże, żeby to zagrożenie było skierowane w stronę Jamesa lub Syriusza - wtedy istnieje duże prawdopodobieństwo, że sytuacja zmieni się z kiepskiej w jeszcze gorszą. Dorcas nigdy w życiu nie widziała bardziej wrogiej i niebezpiecznej grupy ludzi.

 

Ponieważ Dorcas jest osobą, która załatwia sprawy, i widzi wyraźnie, że ta sytuacja jest szczególnie trudna dla Marlene i Jamesa, wysuwa się naprzód i mówi:

 

— Co, dla mnie nie ma powitania, Marlene?

 

Marlene gwałtownie odwraca głowę w jej stronę, dopiero teraz zdając sobie sprawę z jej obecności, i natychmiast prostuje się jak struna. Jej palce znów drgnęły, ale tym razem Dorcas jest całkiem pewna, że nie dlatego, że Marlene ma ochotę zrobić coś gwałtownego.

 

— Dorcas.

 

— We własnej osobie — mówi z namysłem Dorcas, zatrzymując się tuż przed Marlene i zastanawiając się, czy nie byłoby to zbyt śmiałe, gdyby ją przytuliła. Przyjaciele się przytulają, prawda? A, do diabła z tym.

 

Mimo świadomości, że to wyjątkowo kiepski pomysł, Dorcas robi krok do przodu i wyciąga ramiona w zapraszającym geście, pochylając się i w pełni przygotowując na to, że będzie niezręcznie albo okropnie, albo że Marlene całkowicie jej uniknie. Marlene nie robi żadnej z tych rzeczy, i nie jest ani niezręcznie, ani okropnie. W rzeczywistości Marlene wychodzi jej naprzeciw i jest cudownie.

 

Dorcas jest prawie tego samego wzrostu co Marlene, tylko odrobinę wyższa, więc one jakby… po prostu do siebie pasują. A może to tylko Dorcas tak to odczuwa. Tak czy inaczej, objęcie Marlene ramionami jest najbardziej naturalną rzeczą na świecie, tak cholernie właściwą, że sama myśl o puszczeniu jej wydaje się niewłaściwa. Marlene pachnie ciepłem, słońcem i… z jakiegoś powodu olejem silnikowym? To przyjemny zapach, jednocześnie swojski i obcy.

 

— Nie spodziewałam się, że cię tu zobaczę — mówi cicho Marlene, gdy się od siebie odsuwają, ku wewnętrznemu rozczarowaniu Dorcas. — Nie byłam pewna, czy styliści podróżują podczas tournée zwycięzców.

 

— Miałam trochę wolnego czasu — mruczy Dorcas.

 

Marlene odchrząkuje i kiwa głową.

 

— Cóż, to… to znaczy, cieszę się. Miło znów cię widzieć.

 

— Chciałam… Właściwie przyszłam, żeby się pożegnać - zanim opuściłaś Hallow, znaczy się — wypala Dorcas, a jej serce podskakuje w piersi, gdy widzi, jak oczy Marlene rozjaśniają się ze zdziwienia. — Chciałam się pożegnać, ale po prostu… zbyt długo zwlekałam i pojawiłam się za późno, to wszystko.

 

— Może następnym razem nie zwlekaj, co? — żartuje Marlene, rozpromieniona szerokim uśmiechem, który być może sprawia, że kolana Dorcas miękną; nieważne, wszystko jest w porządku.

 

— Nie będę — odpowiada Dorcas i ma nadzieję, że to nie kłamstwo, bo chciaż nie mogą być… niczym więcej, nie potrafi oprzeć się pragnieniu, by zatrzymać Marlene w swoim życiu, nawet na dystans.

 

Pandora przybiega pospiesznie i zbiera wszystkich, prowadząc ich wraz z burmistrzynią jedenastego dystryktu, uprzejmą kobietą, która kieruje ich do pomieszczenia z napojami i przekąskami, choć nie jest to pełny posiłek. Nie ma takiej potrzeby, zważywszy, że dwunasty dystrykt już ich nakarmił, ale każdy dystrykt jest zobowiązany zapewnić napoje i przynajmniej jakieś przekąski dla Zwycięzców podczas tournée.

 

Dorcas dopiero teraz przekonuje się na własnej skórze, jak okrutne to jest, zwłaszcza w dystryktach, gdzie bieda jest bardziej dotkliwa. Oczywiście, różni ludzie z Feniksa, którzy uciekli z dystryktów, opowiadali jej wcześniej o tych sprawach, ale czym innym jest słuchać o tym, a czym innym zobaczyć to na własne oczy.

 

Burmistrzyni ostatecznie dobrze dogaduje się z Pandorą i Jamesem, który trzyma się jej towarzystwa i wydaje się za wszelką cenę unikać Marlene. Regulus, co nikogo nie dziwi, krąży wokół Syriusza niczym jego osobisty cień. Dorcas zauważyła, że często tak robi. Po prostu ciąży ku swojemu bratu, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, jakby to był instynkt. Kiedy tego nie robi, Syriusz go szuka, nigdy nie jest w pełni spokojny, dopóki nie wie, gdzie jest jego młodszy brat i co robi.

 

Czasami to naprawdę łamie Dorcas serce, szczerze mówiąc. Po prostu jest to ewidentnie rodzinna sprawa, to sprawdzanie, co u osoby, przy której czujesz się swobodnie w sposób, w jaki tylko rodzina potrafi, ale miesza się w tym też coś innego. Nieustanny, nieprzerwany nurt niespokoju, potrzeba upewnienia się, że ten drugi jest obok, że jest blisko, że jest bezpieczny.

 

Marlene spędza czas z Syriuszem - i Regulusem, który nieustannie kręci się w pobliżu - podczas gdy Dorcas trzyma się Jamesa, Pandory i uprzejmej burmistrzyni. Jeśli burmistrzyni Matilda zauważa, że więcej niż kilka osób unika się nawzajem - James i Marlene, James i Regulus, Dorcas i Marlene - to nie wspomina o tym i nie zdaje się tym przejmować. Naprawdę, jest bardzo miłą kobietą.

 

Nie żeby Dorcas szczególnie chciała unikać Marlene, po prostu tak będzie najlepiej. Jest jednak wdzięczna, że może ją w ogóle zobaczyć, spojrzeć na nią jeszcze raz i upewnić się, że wszystko z nią w porządku. Już samo to wystarczy. Musi wystarczeć.

 

W pewnym momencie Pandora i James wdają się w bardzo głęboką, niezwykle zawiłą rozmowę z burmistrzynią Matildą na temat rodzajów gleby - najwyraźniej wspólne zainteresowanie całej trójki - a Dorcas powoli się wycofuje i wymyka, ponieważ naprawdę nie ma pojęcia, o czym oni, do cholery, rozmawiają.

 

Wymyka się zamiast tego przez boczne drzwi, o których burmistrzyni Matilda wcześniej uprzejmie ją poinformowała, że może ich użyć, jeśli zechce wyjść na papierosa. Dorcas faktycznie ma na to ochotę.

 

Zdążyła wypalić zaledwie połowę papierosa, gdy drzwi się otworzyły i wyszła Marlene, co szczerze mówiąc, nie powinno być żadnym zaskoczeniem. Mimo to, jest. Mimo wszystko, zaskakuje Dorcas fakt, że Marlene postanowiła do niej dołączyć, że czuje się przy niej na tyle swobodnie, by celowo spędzić z nią czas. Nie wie, dlaczego to takie szokujące, tu, w rodzinnym dystrykcie Marlene, ale w porównaniu z Hallow, jest. To stąd pochodzi Marlene, tu dorastała, a Dorcas jest tylko dziewczyną z Hallow. Miejsce, które wynosi powiedzenie nie wszystko złoto, co się świeci na zupełnie nowy poziom. Rosnące szambo rozpaczy i zgnilizny, które kryje się za pięknymi uśmiechami i błyskotkami.

 

To, tutaj, jest prawdziwe piękno. Marlene jest prawdziwym pięknem.

 

— Ciężki dzień? — pyta Marlene lekkim tonem, podchodząc i opierając się o balustradę werandy tuż obok niej.

 

— Ledwo się zaczął — odpowiada Dorcas z westchnieniem. — Musimy dziś jechać aż do dziewiątego dystryktu. Ósmy, siódmy, piąty i czwarty drugiego dnia. Trzeci, drugi, pierwszy, a potem wyjeżdżamy do Hallow trzeciego dnia, gdzie będę miała bardzo mało czasu, żeby przygotować Jamesa i Regulusa do wywiadu.

 

— Czy to nie ty zgłosiłaś się na ochotnika do tej podróży? — pyta Marlene z lekkim rozbawieniem, unosząc brew.

 

Dorcas wydaje z siebie cmoknięcie dezaprobaty i zaciąga się ponownie papierosem, leniwie wypuszczając dym w stronę nieba z odchyloną do tyłu głową.

 

— Owszem, zgłosiłam się, ale pozwól mi ponarzekać w spokoju.

 

— Jak sobie życzysz — mruczy Marlene, a kąciki jej ust drgają lekko.

 

— Jak się miewasz? — pyta Dorcas, przyglądając się jej z ciekawością, bezradnie pragnąc poznać każdy najdrobniejszy szczegół jej życia.

 

Marlene bierze głęboki oddech, po czym powoli wypuszcza powietrze i wzrusza ramionami w niedbałym geście.

 

— Och, wiesz, to samo co zwykle, tylko inny dzień. Ostatnio pomagam ojcu w fabryce; pracuje tam z większością mężczyzn z dystryktu przy budowie silników i innych podobnych rzeczy, zwykle dla Hallow. Moja kuzynka niedawno urodziła dziecko, śliczne maleństwo, ale moja mama jest kompletnie rozstrzęsiona, bo nigdy go nie biorę na ręce. Ja, ech, pomalowałam dom pani Chevolik - to matka Hodge’a - i teraz przynosi mi co tydzień kruche ciastka z orzeszkami.

 

— Dobre są? — pyta Dorcas, bo to pierwsze, co przychodzi jej na myśl.

 

— Są absolutnie okropne — oznajmia Marlene, po czym przez chwilę patrzą na siebie w milczeniu, by zaraz wybuchnąć śmiechem. — Nie, nie żartuję, Dorcas. Naprawdę są okropne. I tak ich nie znoszę, bo wpadają mi między zęby, a poza tym nie cierpię niczego, co choćby odrobinę smakuje karmelem. Ale za każdym razem jem je z uśmiechem na twarzy. To sprawia jej taką radość, a poza tym były ulubionymi ciastkami Hodge’a, więc… myślę, że docenia, że ma powód, by je piec.

 

Dorcas już się nie śmieje, Marlene również przestała. Między nimi zapada ciężka cisza, po czym Dorcas odwraca wzrok, przełykając gulę, która uformowała się w jej gardle.

 

— Dlaczego nigdy nie bierzesz tego dziecka na ręce?

 

— Maximus to spokojne dziecko, nie zrozum mnie źle, ale ja po prostu… sama nie wiem, jest taki malutki, a ja nie jestem… — Marlene przerywa, po czym odchrząkuje. — Cóż, jak już ci mówiłam, nie zawsze potrafię być delikatna.

 

— Potrafisz — szepcze Dorcas. — Potrafisz być delikatna, Marlene. Jesz kruche ciastka z orzeszkami, których nie cierpisz, tylko po to, by sprawić matce radość, a jeśli to nie jest delikatność, to nie wiem, co nią jest.

 

— Czasami — szepcze Marlene — bycie delikatnym to prawdziwy trud.

 

— Tak — odpowiada Dorcas, przypominając sobie, jak czuła pod palcami twarz Slughorna, gdy wbiła w nią paznokcie. — Tak, czasami bywa trudno. — Wzdycha. — A co z fabryką? Lubisz tam pracować?

 

— Jest tam gorąco i praca jest wyczerpująca, ale… daje satysfakcję — rozważa Marlene, a Dorcas mruczy z aprobatą, zachęcając ją do kontynuowania, zaciągając się przy tym kolejny raz papierosem i słuchając uważnie. — Większość tej pracy jest dość mechaniczna, gdy już poznasz cały proces i nauczysz się obsługiwać maszyny. To… mogę tam marnować całe dnie, praktycznie nie myśląc przez cały ten czas. Bywa to jednak czasami nieco niebezpieczne. W zeszłym miesiącu o mało nie odcięłam sobie palca. Spójrz, widzisz?

 

— Na litość boską, Marlene — mówi Dorcas z irytacją, gdy Marlene pcha jej dłoń przed twarz, pokazując bliznę na zewnętrznej stronie kciuka.

 

Marlene szczerzy do niej zęby w szerokim uśmiechu.

 

— Sama to zszyłam, a potem od razu wróciłam do pracy.

 

— Idiotka — mruczy Dorcas z czułością, kręcąc głową, gdy wypuszcza kolejną chmurę dymu, kierując ją z dala od Marlene.

 

— Nie lubię jednak patrzeć na tę bliznę — przyznaje Marlene, spoglądając na swój kciuk z niezadowoleniem. — Zagoiła się krzywo, więc wygląda dla mnie dziwnie, a poza tym, gdy na nią patrzę, czuję się głupio, bo technicznie rzecz biorąc, to była moja wina, ale nie słyszałaś tego ode mnie. Jeśli mój ojciec zapyta, to wcale nie zasnęłam przy obsłudze zagęszczarki, umowa stoi?

 

Zasnęłaś przy…

 

— Posłuchaj…

 

Dorcas wybucha niedowierzającym śmiechem, który przechodzi w kaszel, gdy dym gromadzi się w jej płucach, bo nie zdążyła go wystarczająco szybko wypuścić. Kaszle przez dłuższą chwilę, po czym łapie oddech i mówi:

 

— Nawet nie chcę tego słuchać. Bądź ostrożniejsza przy obsłudze ciężkiego sprzętu, Marlene.

 

— Brzmisz jak moja matka — mówi Marlene, a po chwili jej twarz wykrzywia się w grymasie. — Och, nienawidzę tego, że właśnie to powiedziałam.

 

— Nie, ja też — zapewnia ją Dorcas, a potem uśmiecha się szeroko, gdy Marlene marszczy nos z jeszcze większym niesmakiem. — Ale przynajmniej twoja matka wydaje się być rozsądną kobietą.

 

— Wcale nie jest. Łatwo ją wyprowadzić z równowagi i w żadnym momencie nie ma pojęcia, co się dzieje — poprawia Marlene, a jej oczy łagodnieją, przepełnione bezgraniczną miłością. — Po prostu… dużo czuje, jeśli wiesz, co mam na myśli. Tak naprawdę nie ma żadnej myśli za tymi oczami, ale w najlepszym tego słowa znaczeniu. Jest… samym sercem. Choć jest kompletnie szalona, kocham ją nad życie.

 

Brzmi jak Sybilla - myśli Dorcas, powstrzymując się przed wypowiedzeniem tych słów, zanim nieopatrznie wypadną z jej ust.

 

— Brzmi uroczo.

 

— Mhm — mruczy Marlene, znów dłubiąc w kciuku i wzdychając. — Codziennie wyprawia mnie z plastrem jak jakiegoś pieprzonego przedszkolaka, bo wie, że ta blizna mnie denerwuje. Mówiłam jej, że i tak gubię go w ciągu godziny, a ona nadal to robi. Nienawidzę jednak, że tak je marnuje. Będę musiała coś wymyślić, bo inaczej zużyje wszystkie.

 

— Hmm. — Dorcas przygląda się jej przez dłuższą chwilę, po czym kończy swojego papierosa. Wydmuchując ostatnią chmurę dymu, Dorcas ściąga pierścionek z lewego kciuka - prosty, srebrny, z czarnymi grawerunkami na całym obwodzie - po czym podchodzi bliżej, by wsunąć go na kciuk Marlene. Pierścionek idealnie zakrywa bliznę, z wyjątkiem maleńkiego fragmentu, który wystaje tuż nad jego krawędzią. — Co powiesz na to? Czy to wystarczy?

 

— Och, Dorcas, nie mogę tego przyjąć. To twój pierścionek. To jest…

 

— Zamknij się. Zakrywa ją, prawda? Pasuje ci?

 

Marlene wpatruje się w niego przez chwilę, po czym podnosi wzrok i napotyka spojrzenie Dorcas. Cicho odpowiada:

 

— Wiesz, naprawdę pasuje.

 

— No i proszę — mruczy Dorcas, czując, jak jej serce żywo zaciska się w piersi na samą myśl, że Marlene będzie go mieć, zatrzyma go, będzie go nosić i zawsze będzie miała przy sobie cząstkę Dorcas. Może będzie myśleć o Dorcas za każdym razem, gdy przesunie po nim palcem.

 

— Nie musiałaś tego robić — szepcze Marlene.

 

Dorcas przełyka ślinę.

 

— Od czego są przyjaciele, prawda?

 

Marlene kołysze się bliżej i dopiero teraz Dorcas zdaje sobie sprawę, jak blisko siebie naprawdę są. Jest już za późno, by cokolwiek z tym zrobić, bo Marlene całuje ją, tak po prostu. Przyjaciele. Tak, naprawdę świetnie im idzie ta cała przyjaźń, prawda?

 

Dorcas odwzajemnia pocałunek, i nie dlatego, że przywykła do całowania Marlene, ale dlatego, że nie potrafi się powstrzymać. Nie powinna tego robić, wie, że to niewłaściwe, a mimo to nie potrafi się powstrzymać. Usta Marlene są jak linia żaru przy jej własnych, napierają i rozchylają jej wargi, bez cienia delikatności czy przekomarzania. To nie tak, że Dorcas pogrąża się w tym pocałunku, że się w nim gubi - raczej jakby wynurzała się na powierzchnię, jakby budziła się do życia.

 

W takiej chwili żadne z jej obowiązków nie mają znaczenia. W takim momencie nie myśli o wojnie, nie przejmuje się niebezpieczeństwem ani nie rozważa ryzyka. Liczą się tylko usta Marlene przy jej własnych, język Marlene wsuwający się między jej wargi - desperacko, zachłannie, jakby pragnęła tego bardziej niż czegokolwiek na świecie.

 

Och, ale Dorcas pragnie tego równie mocno.

 

Gdy dłoń Marlene obejmuje jej policzek, Dorcas czuje chłodną linię pierścionka na jej kciuku w kontraście z żarem własnej skóry.

 

— A ty? — Marlene wypuszcza powietrze, odsuwając się, by spojrzeć na nią błyszczącymi oczami, z ustami nabrzmiałymi od pocałunków. — Jak się miewasz?

 

Wtedy wszystko znów spada na Dorcas z całą siłą. Wdziera się do jej świadomości, jakby właśnie pękła rura. Jak pokój wypełniający się wodą, bez okien i bez wyjścia. Czuję się okropnie, przepełniona żalem po tych, którzy odeszli, a za których po części ponoszę winę. Przygotowuję się do wojny. Czuję się zagubiona, kompletnie zagubiona. Myślałam o tobie.

 

— Och, wiesz, to samo co zwykle, tylko inny dzień — chrypi Dorcas, oblizując wargi, po czym ostrożnie odsuwa się od Marlene i drżącymi dłońmi szuka kolejnego papierosa.

 

Marlene czeka, aż Dorcas powie coś więcej, aż da jej więcej, ale Dorcas milczy.

 

Dorcas nie potrafi.

 

Marlene spuszcza wzrok i obraca pierścionek na kciuku, a między nimi zapada cisza. Mimo wszystko, jest ona kojąca.

 

Zazwyczaj tak właśnie jest między przyjaciółmi.

 

~•~

 

Wszystko zaczyna się sypać w momencie, gdy James staje na scenie i dostrzega rodzinę Vanity.

 

Rzecz w tym, że w dystrykcie dwunastym było to trudne do zrobienia, a James nawet, do cholery, nie rozmawiał z tamtymi trybutami, ani razu. Samo patrzenie na ich rodziny stojące na dwóch platformach z tyłu tłumu, dokładnie na środku, sprawiało mu ból. To okrucieństwo w najczystszej postaci - zmuszać tych, którzy stracili swoich bliskich, by stanęli twarzą w twarz z tymi, którzy przeżyli.

 

Szczególnie druzgocące jest to, gdy James znał poległych trybutów. Znał Vanity. Rozmawiał z nią, śmiał się z nią, robił wszystko, co mógł, by ją chronić; on przeżył, a ona nie.

 

A Hodge… Cóż, James nie tylko przeżył, ale także go zabił. To przez niego Hodge nie żyje i nie ma znaczenia, że to był wypadek, nie ma znaczenia, że prawdopodobnie i tak nie dotrwałby do końca. Nic z tego nie ma znaczenia, z pewnością nie dla ludzi, którzy chcieli, by Hodge wrócił do nich do domu.

 

Matka, ojciec i troje rodzeństwa Vanity - Divan, Curio i Hoosier - stoją, oddając jej hołd. Całe jej rodzeństwo jest młodsze, dwoje z nich to bliźnięta, a Curio najbardziej przypomina Vanity. James patrzy na nich wszystkich i czuje, jakby miał się rozsypać w proch, jakby zapadał się od środka.

 

Jedyną osobą stojącą w hołdzie dla Hodge’a jest kobieta, którą James bierze za jego matkę. Przerażająco młoda kobieta - nie może być więcej niż dziesięć lat starsza od Jamesa - co oznacza, że urodziła Hodge’a bardzo wcześnie, a także to, że ma przed sobą jeszcze wiele lat życia bez syna. Nie ma ojca ani rodzeństwa. Płacze, zanim padnie choćby jedno słowo.

 

James rzeczywiście zna na pamięć przemówienie, które ma wygłosić, podobnie jak Regulus. Problem w tym, że James czuje się sparaliżowany. Za rodzinami znajdują się wielkie ekrany wyświetlające profile trybutów. Oto jest Vanity, oto jest Hodge, patrzący prosto na niego czystymi, niewinnymi oczami. Zapomniał już, jak naprawdę wyglądali, bo w jego koszmarach są martwi i żądni zemsty. Ale tutaj, jako nic więcej niż wspomnienie na banerze, są młodzi i promienni. Mimo wszystko wciąż martwi.

 

Regulus ściska dłoń Jamesa niemal do bólu, a James wie… po prostu wie, dobrze? Wie, że musi przemówić. Wie, że musi rozpocząć przemówienie. Dziękujemy Dystryktowi Jedenastemu za ciepłe przyjęcie; cieszymy się, że możemy tu być. Trybuci pochodzący stąd godnie reprezentowali wszystko, co dla was ważne, z uczciwością i szacunkiem. Macie wszelkie prawo być dumni z…

 

Ale o to właśnie chodzi, prawda? Vanity i Hodge tak naprawdę nie byli przedstawicielami swoich dystryktów. Owszem, tak lubi to przedstawiać Hallow, żeby jeszcze bardziej ich odczłowieczyć, ale to nieprawda. Vanity i Hodge byli dziećmi, którym ukradziono przyszłość - a James był jednym ze złodziei. Ich rodziny nie są dumne; z czego miałyby być dumne? To, co się stało, nie było szlachetne. To była tragedia.

 

— Ja… — głos Jamesa więźnie mu w gardle, a ten pojedynczy dźwięk odbija się echem w martwej ciszy tłumu. Regulus ściska jego dłoń tak mocno, że niemal odcina mu dopływ krwi. James czuje narastające ciśnienie w piersi, w głowie, a matka Hodge’a płacze bezgłośnie. Curio ma oczy Vanity. — Ja… ja…

 

— James — szepcze Regulus, mówiąc cicho, intymnie, próbując utrzymać go na właściwym torze.

 

James wydaje z siebie zduszony dźwięk i po raz pierwszy w życiu odsuwa się od Regulusa. Dosłownie wyrywa dłoń z jego uścisku i odsuwa się od niego, zbliżając się do mikrofonu, gdy słowa zaczynają wypływać z niego potokiem, którego nie potrafi powstrzymać.

 

— Przepraszam — wykrztusza James, patrząc prosto na matkę Hodge’a, zmuszając się, by być świadkiem jej żałoby, wiedząc, że to on jest jej przyczyną. — Ja… tak bardzo przepraszam. Wiem… wiem, że to nie wynagrodzi wam straty waszych dzieci, bo nic nigdy jej nie wynagrodzi. Byli zbyt młodzi, a to, co ich spotkało, nie było sprawiedliwe. Hodge… on był po prostu przerażony. Był przerażony i próbował przetrwać, i to niesprawiedliwe, że mu się nie udało. Nigdy nie powinien się tam znaleźć; nigdy nie powinien być zmuszony do wejścia na tę arenę. Nie chciałem go zepchnąć; ja… nigdy nie chciałem go skrzywdzić. Przepraszam. Nie zasłużył na to, na nic z tego. Noszę w sobie żal każdego dnia, ale wiem, że blednie on w porównaniu z waszym cierpieniem. Oddałbym wszystko, żeby znów miał piętnaście lat.

 

Matka Hodge’a unosi dłoń, by zakryć usta, a jej oczy zaciskają się, gdy łzy nieprzerwanie spływają po jej policzkach. Nie wydaje przy tym żadnego dźwięku. Za nią, na ekranie, Hodge się uśmiecha.

 

— A Vanity… ona… — oczy Jamesa pieką, gdy spogląda na jej rodzinę, niezdolny przez chwilę do mówienia z powodu fali emocji, która go dusi. Curio ma oczy Vantity, a teraz są one pełne łez. — Nie była dla mnie tylko kolejną trybutką. Próbowałem ją chronić, ale zawiodłem, i jest mi tak strasznie przykro. Była niesamowicie inteligentna, taka bystra, i ja… ja za nią tęsknię. Za każdym razem, gdy widzę jakiegoś owada, tęsknię za nią. Każdego dnia za nią tęsknię. Zasługiwała na więcej, i przepraszam, że tego nie dostała. Przepraszam, że nie zdołałem jej ocalić. Powinna była żyć, dorosnąć, a to, co ją spotkało, było złe. Była… była taka młoda i ona… ona…

 

James nie jest w stanie dokończyć, nie potrafi znaleźć odpowiedniego zakończenia, bo wszystko jest tak niesprawiedliwe i tak cholernie pokręcone, a on płacze zbyt mocno, by odnaleźć słowa, które zasługują na to, by zostać wypowiedziane w imieniu Vanity i Hodge’a. Słowa, które i tak nie przywrócą im życia. Słowa, które od samego początku nie zdołałyby ich ocalić.

 

Może to nie ma znaczenia, bo nagle Regulus jest tuż obok, odciągając Jamesa od mikrofonu i praktycznie wciskając jego głowę w zagłębienie swojej szyi. James opada bezwładnie na niego i ukrywa twarz, szlochając, ledwie słysząc spokojne, opanowane słowa wypływające z ust Regulusa.

 

Coś o poczuciu winy Jamesa. Jego żałobie. Krucha zasłona dla wszystkiego, co James już powiedział, dla wszystkich sposobów, w jakie właśnie odezwał się nie w porę, odszedł od scenariusza, przybliżył ich do niebezpieczeństwa w swojej potrzebie robienia tego, co słuszne.

 

James płacze, i nie wie, kiedy jest. Czuje się, jakby Vanity i Hodge dopiero co umarli, a świat znów rozpada się wokół niego. Czas wygina się wokół niego, nie ma okularów, a Regulus szepcze mu do ucha, wyprowadzając go ze sceny, z dala od spojrzeń.

 

W oddali, ledwo słyszalnie, w tle, dotychczas milczący tłum skanduje raz po raz: “Hallow jest puste”.

 

~•~

 

James nie czuje się najlepiej. Trzęsie się, opierając o Regulusa, i płacze tak mocno, że nie może złapać oddechu. Nie potrafi się opanować, a Regulus nie wie, jak mu pomóc. Regulusa przechodzą ciarki, bo James przyciska się do niego, a on nienawidzi tego uczucia. Dla Jamesa znosi to jednak.

 

— Syriusz. Syriusz — syczy Regulus gorączkowo, czując się bezradnym i niewystarczającym, bezmyślnie pocierając plecy Jamesa, gdy rozpaczliwie wpatruje się w swojego brata.

 

Niestety, Syriusz właśnie omawia z burmistrzynią Matildą sposoby opanowania sytuacji, udzielając jej rad, podczas gdy jej dystrykt staje się z każdą chwilą coraz bardziej niespokojny i burzliwy. Według burmistrzyni, nigdy wcześniej nie było problemów między mieszkańcami dystryktu a Aurorami, jednak narastające niezadowolenie staje się powodem do niepokoju. Syriusz i Pandora rozmawiają z burmistrzynią, w zasadzie instruując ją, jak najlepiej poradzić sobie z tą sytuacją, niewątpliwie próbując zatuszować i załagodzić, jak bardzo James właśnie wszystko spieprzył.

 

Rzecz w tym, że Regulus nawet nie wini Jamesa. Nie potrafi winić Jamesa. Vanity była zbyt młoda, podobnie jak Hodge, a wszystko, przez co przeszli, było niesprawiedliwe. Nigdy nie powinni tam być; nigdy nie powinni zginąć.

 

Regulus nie jest zły. Jest jednak przerażony. Istnieje szansa, że James właśnie ściągnął na ich głowy kłopoty, mimo że Regulus zrobił wszystko, co w jego mocy, by temu zaradzić. Próbował. Naprawdę się starał, mimo że przez to znienawidził siebie jeszcze bardziej. Powinien był stanąć po stronie Jamesa, bez względu na strach, bez względu na konsekwencje. James zasługuje na kogoś, kto będzie przy nim stał bez względu na wszystko, nieważne co by się działo.

 

James wydaje z siebie jakiś słaby, bezradny dźwięk, wtulony w Regulusa, kompletnie rozbity od stóp do głów, a Regulus reaguje na jego rozpacz, jakby szykował się do walki. Chciałby walczyć z tym, cokolwiek to jest, co tak dręczy Jamesa, ale nie może. To nie jest coś, co mógłby zabić, co sprawia, że czuje się zagubiony, bezużyteczny i kompletnie nieprzygotowany do takiej sytuacji.

 

— Syriusz! — woła Regulus, tym razem głośniej i bardziej rozpaczliwie.

 

To na szczęście natychmiast przyciąga uwagę Syriusza. Porzuca burmistrzynię Matildę z Pandorą w niecałą sekundę, co i tak wydaje się nie mieć znaczenia, bo chwilę później burmistrzyni szybko udaje się na scenę, by przemówić do swojego dystryktu i ponownie uspokoić mieszkańców.

 

— Dobrze, dobrze, hej — mówi Syriusz łagodnym głosem, zatrzymując się obok nich i ostrożnie kładąc dłoń na ramieniu Jamesa, pochylając się w jego stronę. — James, posłuchaj mnie. Musisz mnie teraz posłuchać, dobrze? Jesteś w dystrykcie jedenastym. Minęło sześć miesięcy od Głodowych Igrzysk. Nie jesteś na arenie. Jesteś na tournée zwycięzców.

 

To zdaje się nie mieć dla Jamesa żadnego znaczenia. Nie uspokaja się.

 

— Wracamy do pociągu — oznajmia Syriusz, podnosząc głowę i napotykając spojrzenie Regulusa. — Natychmiast. Musimy iść już teraz. Musimy go stąd zabrać. Trzymaj go mocno.

 

— Trzymać go moc… co? Syriusz, co? — wypala Regulus.

 

— Po prostu mi zaufaj — cedzi przez zęby Syriusz. — Chodźmy.

 

I tak oto ruszają. Syriusz rzuca coś w stronę Pandory, która najwyraźniej zostaje na chwilę, by ponownie porozmawiać z burmistrzynią Matildą. Po drodze mijają Dorcas i Marlene, które odprowadzają ich szeroko otwartymi oczami. Marlene patrzy prosto na Jamesa, a wszelkie ślady wcześniejszej złości całkowicie zniknęły z jej twarzy. W jej spojrzeniu widać zarówno szacunek, jak i szok. W oczach Dorcas jest coś, czego Regulus nie potrafi nazwać, coś dziwnie kalkulującego, ale nie ma ani czasu, ani skupienia, by rozgryźć, co to oznacza.

 

Mniej więcej w połowie drogi do pociągu Regulus rozumie, co Syriusz miał na myśli, mówiąc o trzymaniu Jamesa mocno. Bez najmniejszego ostrzeżenia James po prostu… traci nad sobą kontrolę. Przechodzi od szlochania do gwałtownego ataku, jakby od tego zależało jego życie, walcząc z nimi i próbując się wyrwać.

 

Syriusz klnie pod nosem i zaczyna ciągnąć Jamesa szybciej, zmuszając Regulusa do przyspieszenia kroku, by za nimi nadążyć. Nie puszczają go, dopóki nie znajdują się w pociągu, a gdy tylko to następuje, Syriusz odpycha Regulusa, by dać Jamesowi więcej przestrzeni.

 

Jest jak byk spuszczony ze smyczy w sklepie z porcelaną. Oszołomiony i zdezorientowany, wpada na wszystko dookoła. Wszystko, na co wpada, odpycha od siebie, rozbijając przedmioty i przewracając je. Syriusz nieustannie odsuwa Regulusa za każdym razem, gdy James wymachuje rękami w ich pobliżu, a Regulus wygląda zza jego ramienia z sercem podchodzącym do gardła.

 

Jest źle. Jest cholernie źle. Regulus widzi, że James stracił kontakt z rzeczywistością, z czasem, właśnie teraz. Regulus nie sądzi, by James wiedział, gdzie się znajduje ani kto jest przy nim. Wielokrotnie wymawia imię Regulusa. Zaczyna chaotycznie mówić o poszukiwaniu swojego toporka, powtarzając jak mantrę: gdzie on jest, gdzie on jest, gdzie on jest? Zaczyna go szukać, a w pewnym momencie po prostu przewraca stół stojący na środku wagonu, posyłając naczynia na podłogę, gdzie z hukiem roztrzaskują się na kawałki.

 

Regulus czuje się… mały. Nie jest do końca pewien dlaczego. Może to dlatego, że Syriusz stoi przed nim, z jedną ręką wyciągniętą do tyłu, by utrzymać Regulusa w miejscu, osłaniając go, jakby w pomieszczeniu znajdowało się jakieś zagrożenie. I jest. To tylko James, a jednak zagrożenie istnieje.

 

Wszystko kończy się, gdy noga Jamesa odmawia posłuszeństwa. Również i to dzieje się bez żadnego ostrzeżenia. Noga Jamesa nagle się ugina, posyłając go prosto na podłogę, na szczęście nie w stertę potłuczonego szkła. Gdy tylko James upada, odczołguje się pod ścianę wagonu i zwija się w kłębek, skulony i niepokojąco cichy.

 

Syriusz odrywa się od Regulusa, by podejść do Jamesa, klękając tuż poza jego zasięgiem i szepcząc do niego cicho. Ponownie mówi Jamesowi, gdzie się znajduje, jaki jest czas i co się dzieje. Zapewnia Jamesa, że nie znajduje się na arenie. Powtarza to raz za razem, aż w końcu James reaguje.

 

Powoli, z trudem, Syriusz wyciąga Jamesa z kąta i pomaga mu stanąć na nogi, podtrzymując go, gdy ten kuśtyka. James rzuca jedno spojrzenie na Regulusa i natychmiast znów zaczyna płakać.

 

Regulus może jedynie stać w miejscu, odrętwiale obserwując, jak Syriusz wyprowadza Jamesa z przedziału w kierunku ich osobnych wagonów sypialnych, gdzie będą spać podczas dwóch nadchodzących nocy podróży.

 

Drżącymi dłońmi Regulus podchodzi, by podnieść stół. Jego umysł jest pusty, a oczy pieką. Czas płynie. Nie jest pewien, ile czasu mija, ale krąży po przedziale, sprzątając tyle bałaganu, ile zdoła. Wygląda to, jakby przeszło tędy tornado, a to był tylko James.

 

Regulus czuje się, jakby miał zaraz zwymiotować. Przypomina sobie, jak na arenie mówił, że nie chce, by James się zmienił. Patrząc na to teraz, zdaje sobie sprawę, jak naiwne było to pragnienie. Jak niesprawiedliwe to było, do pewnego stopnia, choć nie mógł nic na to poradzić. Był tak zakochany, nawet wtedy. Kochałem cię już tam, myśli. Kocham cię tutaj, myśli, zbierając kawałki szkła.

 

Syriusz w końcu wraca, sam. Widzi Regulusa sprzątającego, bierze głęboki oddech, po czym podchodzi, by pomóc. Przez długi czas milczą, ale to Syriusz odzywa się pierwszy.

 

— Wiedziałem, że to będzie dla niego trudne — szepcze Syriusz, zaciskając powieki. — Ten dystrykt, w szczególności. Trudne też dla ciebie, bez wątpienia, ale ja… nie wiedziałem, jak to naprawić. Nie sądzę, żeby to było coś, co kiedykolwiek mógłbym naprawić.

 

— Pomogłeś mu — mruczy Regulus, z trudem przełykając ślinę. Jego klatka piersiowa wydaje się zbyt ciasna, by pomieścić wszystko, co czuje w środku. — Wiedziałeś dokładnie, co robić. To więcej, niż ja zrobiłem.

 

— Nie rób tego, Reggie — mówi cicho Syriusz, wyglądając na równie wyczerpanego, jak Regulus się czuje.

 

Regulus czuje, jak pieką go oczy, a oddech drży w jego gardle.

 

— Nawet nie wiedziałem, że on… To znaczy, zakładam, że to dość częste, skoro tak dobrze wiedziałeś, co robić.

 

— Nie zawsze jest aż tak źle — mówi mu cicho Syriusz. — On po prostu… Cóż, jest gorzej, gdy ma zły dzień. Zazwyczaj, gdy nie może zorientować się, kiedy jest, pozostaje raczej spokojny. Pierwszy raz zdarzyło się to, gdy znalazł siekierę na zewnątrz. Myślał, że wrócił na arenę, był zdezorientowany i przerażony, prawie odrąbał mi cholerną głowę. Ale to… z czasem jest lepiej. Im dalej od areny, tym rzadziej się to zdarza. Te rzeczy z czasem mijają, przynajmniej w większości. Dla ciebie też tak będzie.

 

— Ale to nigdy nie znika całkowicie — szepcze Regulus. — Nie całkowicie.

 

Syriusz wzdycha.

 

— Nie, nie znika.

 

— Nie było mnie przy nim. Nie było mnie przy tobie i nie było mnie przy nim — chrypi Regulus, czując, jak żołądek podchodzi mu do gardła na myśl o tej rzeczywistości. — Bo to prawda, a tym razem sam to wybrał.

 

— Przestań — nakazuje stanowczo Syriusz, utrzymując jego spojrzenie. — Nie pozwoliłem ci być przy mnie, głównie dlatego, że nie wiedziałem jak, i się bałem. To już… to już przeszłość, rozumiesz? Teraz jesteś przy mnie, a to ma znaczenie. A nawet gdybyś nie był przy mnie, gdybyś nie mógł być, to też byłoby w porządku. Wszystko z nami w porządku. Zawsze będziemy w porządku, ty i ja, bez względu na wszystko.

 

— Powinienem był być przy tobie — upiera się Regulus.

 

— Tak, cóż, ja też nie powinienem był cię zostawić — odpowiada Syriusz, a Regulus nieco opada z sił, czując się jak odsłonięty nerw, wrażliwy i obolały. — Obaj mamy rzeczy, których żałujemy, i obaj chcielibyśmy, żeby pewne sprawy potoczyły się inaczej, ale i tak jesteśmy teraz tutaj. To wystarczy, prawda? Dla mnie to wystarczy.

 

— Tak, to wystarczy — mówi cicho Regulus, wpatrując się w swoje dłonie, w rozbitą filiżankę spoczywającą na jego otwartych rękach. — Ale James… Ja nie… on zasługuje na więcej. Zasługuje na coś lepszego.

 

— Wiesz — chrypi Syriusz — Remus nauczył mnie czegoś bardzo ważnego o tym, co to znaczy cokolwiek komukolwiek dawać. Nie może przynosić mi kwiatów każdego dnia. Nie może spać ze mną w nocy i trzymać mnie w ramionach, gdy mam koszmary. Nie może być ze mną tam, gdzie ktokolwiek mógłby nas zobaczyć. Nie ma żadnych dóbr, nic, co mógłby nazwać swoim, a nawet jego czas nie należy do niego, by mógł go swobodnie ofiarować. Nie może dać mi wszystkiego, a mimo to ofiarował mi coś, czego nikt inny nigdy mi nie dał. Wszystko, co ktokolwiek inny mógłby mi zaoferować, jest bez znaczenia, bo to nie on, a to - po prostu to, że Remus jest tym, którego kocham - przyćmiewa wszystko inne. Czy kiedykolwiek przyszło ci do głowy, że może, po prostu może, dajesz Jamesowi coś, czego nikt inny nie może mu dać, po prostu będąc sobą?

 

— Nie chodzi o to, co mogę mu dać. Chodzi o to, jak to zrobię — mówi Regulus. — Nie wiem jak. Ja nie… Ledwo znoszę, gdy ktoś mnie dotyka, nie potrafię nawet wziąć pieprzonego prysznica, ciągle o coś proszę, a daję tak niewiele, i boję się… tak bardzo… Syriusz, tak strasznie się boję…

 

— W porządku, Reggie, wszystko w porządku — wtrąca szybko Syriusz, przysuwając się, by delikatnie wyjąć szkło z jego rąk, co jest najlepszym rozwiązaniem, bo Regulus nieświadomie zaciskał palce wokół odłamków, niebezpiecznie blisko zranienia się, a wtedy cała ta sytuacja stałaby się znacznie gorsza. — Posłuchaj mnie, nie musisz robić niczego z Jamesem, nigdy. Po prostu… to znaczy, całe to udawanie dla Hallow to jedno, ale prawda kryjąca się za tym to coś zupełnie innego. Przestań wywierać na siebie taki nacisk, dobrze? James tego nie robi. On niczego od ciebie nie oczekuje. Jeśli kiedyś będziesz gotowy, to świetnie. Jeśli nie będziesz, jeśli nigdy nie będziesz, to jest to… to tragedia, owszem, ale to nie twoja wina ani jego.

 

— Chcę kochać go właściwie — wyrzuca z siebie Regulus z trudem — a nie wiem, czy kiedykolwiek będę w stanie.

 

Myśli, że kiedyś mógłby to zrobić, ale to było dawno temu.

 

~•~

 

Gdy docierają do dziesiątego dystryktu, dowiadują się, że transmisja na żywo z tournée została przerwana tuż po zakończeniu przemówienia Regulusa, który załagodził błąd Jamesa. Nikt z widzów nie zobaczył, jak cały dystrykt był o krok od zamieszek, zanim burmistrzyni wkroczyła na scenę i uspokoiła wszystkich.

 

Dziesiąty dystrykt był, trzeba przyznać, łatwiejszy, ponieważ ponownie James i Regulus nie mieli żadnych interakcji z trybutami. Stanęli na scenie, trzymając się za ręce i wygłosili swoje przemówienia, jakby to, co wydarzyło się wcześniej w jedenastym dystrykcie, nigdy nie miało miejsca.

 

Po wszystkim James czuł jedynie pustkę. Wszyscy ci ludzie, wszystkie te spojrzenia utkwione w nim i Regulusie - w jakiś sposób wydawały się oskarżycielskie, wręcz wymagające. James czuje głębokie moralne zobowiązanie, by zrobić więcej, powiedzieć więcej, zwrócić uwagę na fakt, że ci wszyscy ludzie nie zasłużyli na śmierć, by otwarcie wskazać, że to Hallow jest w błędzie.

 

Ale nie może tego zrobić.

 

Z perspektywy czasu James zdaje sobie sprawę, jak wielkim błędem było to, że stracił nad sobą panowanie w jedenastym dystrykcie. Dociera to do niego później - jego rodzice wciąż są w niebezpieczeństwie, jeśli wszystko spieprzy. Syriusz i Regulus również. Ich rodzice. Każdy, na kim im wszystkim zależy.

 

Gdy docierają do dziewiątego dystryktu, James czuje się jak pusta skorupa, jakby ktoś wydrążył jego wnętrze, pozostawiając bolesne bruzdy na wewnętrznej stronie klatki piersiowej. Nie pomaga fakt, że on i Regulus muszą udawać przed kamerami parę, trzymając się za ręce i stojąc blisko siebie, wymieniając spojrzenia i ciepłe uśmiechy. To wszystko jest fałszywe. To wszystko jest pozbawione znaczenia, równie puste jak cała reszta.

 

Kiedy kamery nie są włączone, Regulus prawie w ogóle nie chce mieć z nim nic wspólnego. Nie odzywa się do niego. Nie patrzy na niego. Po tym, jak James stracił nad sobą panowanie w pociągu, nie może go za to winić, nawet jeśli to boli.

 

To nie jest coś, z czego James jest dumny, kiedy sytuacja staje się aż tak zła. Szczerze mówiąc, przeraża go to i pozostawia go kompletnie rozstrzęsionym, gdy już wszystko się kończy. Po prostu… nie chce, żeby to się działo, a nie potrafi tego powstrzymać. Za pierwszym razem zamachnął się siekierą na Syriusza i niemal natychmiast dostał ataku paniki, gdy tylko uświadomił sobie, co zrobił. Przez trzy dni nie pozwalał Syriuszowi się do siebie zbliżyć i stronił nawet od własnych rodziców, ale pewnej nocy Syriusz miał tak koszmarny sen, że James musiał go uspokajać, zapewniając, że halucynacje nie są prawdziwe, i przytrzymując go, gdy ten się wyrywał.

 

To w pewien sposób przypomniało Jamesowi, że to nie jego wina, podobnie jak nie jest winą Syriusza. To swego rodzaju wymiana - sposób, w jaki troszczą się o siebie nawzajem, w jaki czuwają nad sobą. James przyjmował od Syriusza ciosy, które wywoływały łzy w jego oczach z bólu, ale nigdy nie powstrzymało go to przed powrotem, by zaopiekować się przyjacielem, gdy ten tego potrzebował. Dlatego James pozwala, by Syriusz również się nim opiekował, bo naprawdę tego potrzebuje. Czasami potrzebuje tego bardziej, niż potrafi sobie z tym poradzić.

 

Ale Regulus… Cóż, nigdy tego nie widział, za co James był po cichu wdzięczny. James zdaje sobie sprawę, że to trochę hipokrytyczne z jego strony, że się wstydzi, zważywszy na to, że nie obwinia Syriusza ani nie uważa tego, przez co przechodzi, za coś hańbiącego, ale znacznie trudniej jest, gdy dotyczy to ciebie, a nie kogoś innego. James jest tak dobry dla innych, ale czasami nie potrafi okazać sobie tej samej dobroci.

 

Więc tak, w swoje najgorsze dni James czuje wstyd. Czasami wstydzi się nawet swojej nogi, swoich koszmarów, tej wszechobecnej samotności, która zdaje się istnieć w jego kościach, nawet gdy otaczają go ludzie, których kocha. Z żalem myśli, że świat zawsze będzie odrobinę bardziej samotny bez Vanity. Bez Petera. Irene. Mathiasx. Hodge’a. Evana.

 

Jednak z pomocą Syriusza pracuje nad tym, by być dla siebie łagodniejszym. Przypomina sobie, że jego zmagania nie są czymś, czego powinien się wstydzić. To trudne, owszem, ale daje z siebie wszystko, a to powód do dumy. Niektórymi dniami łatwo w to uwierzyć, naprawdę to poczuć. Innymi dniami jest to niemal niemożliwe. Najtrudniej jest w złe dni, a dzisiaj był właśnie taki dzień. Obawia się, że to zły dzień dla nich wszystkich, a szczególnie boi się, że będzie jeszcze gorzej dla Regulusa.

 

James jest pewien, że dystrykt dziewiąty również będzie trudnym wyzwaniem. Nie musi rozmawiać z Regulusem, by dostrzec, że ta sytuacja go przytłacza. Od chwili przybycia jest już bardziej spięty, bardziej wycofany. To był dystrykt Evana.

 

Emmeline i Syriusz witają się serdecznie, obejmując się, po czym ona celowo podchodzi prosto do Regulusa i dość bezpośrednio prosi go o uścisk dłoni. Regulus, już i tak bardzo spięty, nie reaguje ani nie podaje jej ręki. Emmeline nie wydaje się tym urażona.

 

Docierają na miejsce pod wieczór, więc najpierw wygłaszają przemówienia. Regulus przez cały ten czas kurczowo ściska dłoń Jamesa. Na scenie Juniper stoją członkowie jej rodziny - rodzice i rodzeństwo. Evan nie ma nikogo. Jego scena jest pusta.

 

Kiedy przychodzi kolej Regulusa na przemówienie, on po prostu… milczy. Nie podchodzi nawet do mikrofonu. Nie otwiera nawet ust. Jego wzrok jest utkwiony w pustej scenie, gdzie nikt nie stoi; wygląda, jakby był myślami milion mil stąd, jakby go tu w ogóle nie było, jakby może stał tam, na scenie Evana, oddając mu hołd, przeżywając żałobę po jego stracie. W dystrykcie panuje cisza, absolutna cisza, a James niezdarnie przejmuje i wygłasza za Regulusa jego część przemówienia. Gdy schodzą ze sceny, James musi ciągnąć za sobą Regulusa, bo ten stawia opór, wciąż oglądając się na pustą platformę Evana. James musi szarpnąć go mocniej, żeby Regulus w końcu ruszył za nim.

 

Zjadają kolację z Emmeline i burmistrzem, poczas której dowiadują się, że Evan naprawdę nie miał nikogo. Dosłownie nikogo. Był jedynakiem, a jego rodzice zmarli w tym samym roku, gdy miał zaledwie dziewiętnaście lat. Nie żeby kiedykolwiek był blisko ze swoimi rodzicami, bo podobno powszechnie wiadomo, że znęcali się nad nim, gdy dorastał. Nie wyprawił im pogrzebów, a gdy tylko nadarzyła się okazja, opuścił swój rodzinny dom, zostawiając go pusty i opuszczony. Nigdy nie miał przyjaciół. Tylko jednego. Tylko Regulusa.

 

Po posiłku mają jeszcze trochę czasu, by pobyć w dystrykcie, zanim wyruszą w nocną podróż do dystryktu ósmego. Noc spędzą w pociągu, a jutro będą kontynuować resztę tournée zwycięzców. Emmeline podchodzi do Regulusa, by porozmawiać z nim na oczach wszystkich, zupełnie bez skrępowania.

 

— Chcę cię gdzieś zabrać — oznajmia Emmeline Regulusowi, nie spuszczając z niego wzroku.

 

— Em — odzywa się Syriusz ostrzegawczym tonem — on nie jest naprawdę…

 

— Myślę, że Evan chciałby, żebyś to zobaczył — wtrąca Emmeline, patrząc prosto na Regulusa. — Oczywiście, nie musisz, nie mogę cię zmusić, ale jeśli czujesz się na siłach…

 

— Tak — mruczy Regulus — pójdę.

 

— Reggie — zaczyna Syriusz.

 

— Poradzę sobie. Spotkamy się później w pociągu — mówi mu Regulus, kręcąc głową, po czym odchodzi z Emmeline, nie oglądając się za siebie.

 

Syriusz jest wyraźnie zaniepokojony, ale mimo to stoi razem z Pandorą, oczarowując burmistrza, podczas gdy James trzyma się na uboczu z Dorcas. Wszyscy wracają do pociągu. Pandora idzie do konduktora, by poinformować go, że muszą jeszcze poczekać, a Dorcas wymyka się do swojego własnego wagonu. James siedzi z Syriuszem w ciężkiej ciszy, czekając na powrót Regulusa.

 

— Nic mu nie będzie — mamrocze w końcu James, widząc, że Syriusz z każdą minutą coraz bardziej się niepokoi.

 

— Jasne, ale… ale Evan to dla niego naprawdę bolesny temat — mówi cicho Syriusz. — Emmeline jest urocza, nie zrozum mnie źle, ale potrafi być czasem dość bezpośrednia, więc po prostu się martwię…

 

— Regulus lubi bezpośrednich ludzi — zauważa James. — Nie lubi… sztuczności.

 

Syriusz zerka na niego, a jego twarz łagodnieje.

 

— Hej. Właściwie nie pytałem. Jak sobie radzisz z… tym wszystkim? Z Regulusem, mam na myśli.

 

— Chcesz o tym porozmawiać? — pyta James ze znużeniem.

 

— Jeśli musisz — mówi po prostu Syriusz — albo po prostu chcesz.

 

James przełyka ślinę, spoglądając na swoje dłonie, gdy niespokojnie bawi się palcami.

 

— Chcesz wiedzieć, co jest w tym wszystkim najgorsze, Syriusz? Absolutnie najgorsza część tego wszystkiego? To okropne, ale jest we mnie część, która… która jest po prostu tak szczęśliwa, mogąc trzymać go za rękę, mieć go blisko, nawet wiedząc, że to tylko przedstawienie. Oczywiście nienawidzę tego, że to nie jest wybór, ale nie mogę nic na to poradzić. Po prostu… kocham go, wiesz. Naprawdę go kocham. To niewłaściwe, być choćby trochę wdzięcznym, wiem o tym, ale jestem…

 

— Człowiekiem — mruczy Syriusz i posyła Jamesowi smutny uśmiech, gdy ten spogląda na niego zaskoczony. — Jesteś tylko człowiekiem, James. Oczywiście, że cieszysz się z bycia z kimś, kogo kochasz, bez względu na okoliczności - to po prostu ludzkie, rozumiesz? Ale rzecz w tym, że pomimo wszystkich uczuć, zdajesz sobie sprawę z rzeczywistości. Nie cieszysz się z okoliczności i zachowujesz się z szacunkiem. To jest ważne, szczególnie dla niego.

 

— To też boli — chrypi James. — Ja nie… Syriusz, nie obwiniam go, ale czasami… czasami jestem tak wściekły, bo to… nic z tego nie jest sprawiedliwe, i po prostu chcę… chcę, żeby było inaczej, chcę to naprawić, chcę próbować, bo to jedyne, co potrafię robić, ale jestem tak zmęczony, przez większość dni, i jest we mnie część, która życzy sobie, żeby on też spróbował, żebym mógł odpocząć, i wiem, że to nie jest w porządku, nie jest wobec niego sprawiedliwe, wiem o tym…

 

— James — przerywa mu łagodnie Syriusz, sięgając przez stół, by przykryć jego dłoń swoją i w zasadzie go uciszyć. Wzdychając, Syriusz kręci głową. — Słuchaj, to normalne, że tak się czujesz, rozumiesz? Po prostu chcę, żebyś wiedział, że on… on próbuje, na swój własny sposób. To zupełnie inaczej niż u ciebie, trudniej to zauważyć, ale on naprawdę próbuje. I potrzebuję, żebyś mnie w tej kwestii wysłuchał, dobrze?

 

— Dobrze — chrypi James.

 

Syriusz kiwa głową i utrzymuje jego spojrzenie.

 

— Tak jak on nie ma żadnego obowiązku, by cokolwiek robić, tak samo i ty nie masz. Nie musisz się wciąż trzymać, jeśli lepiej dla ciebie będzie odpuścić. On by tego nie chciał i nie obwiniałby cię za to. A jeśli po prostu potrzebujesz przerwy, to też jest w porządku. Jeśli potrzebujesz się wycofać, jeśli potrzebujesz dystansu, wszystko to jest w porządku.

 

— To niesprawiedliwe — szepcze James, czując pieczenie w oczach. — To tylko pozwalanie im wygrać, a ja… ja nie chcę tego robić. Nie chcę się poddawać, Syriusz. Może… może to jest bunt, może zawsze po części o to chodziło, bo chyba spaliłbym całe Hallow do gruntu, gdyby to dało nam szansę, którą powinniśmy byli dostać. Nadal chcę tej szansy, nawet teraz. Nadal go kocham. Nie mogę po prostu… przestać. Nie wiem jak.

 

— Och, James — wzdycha Syriusz, patrząc na niego z czułością, a kąciki jego ust unoszą się lekko. — Wcale nie to miałem na myśli, ale i tak miło to słyszeć. To naprawdę pocieszające, jako jego starszy brat i w ogóle. Trochę ckliwe, szczerze mówiąc, ale…

 

— Pierdol się — mówi James ze słabym śmiechem.

 

— Nie miałem na myśli, że musisz… poddać się, jak to ująłeś — mówi mu Syriusz. — Chodziło mi tylko o to, że możesz dać sobie czas i przestać wywierać na siebie presję, tak samo jak on. Nie oczekujesz niczego od niego, ale od siebie wymagasz wszystkiego. Musisz z tym skończyć. To tylko ciebie rani.

 

— Kto tu jest hipokrytą? — pyta James z przekąsem.

 

— Nawet nie zaczynaj. Nie rozmawiamy teraz o mnie. I nie zmieniaj tematu - Remus nauczył mnie rozpoznawać takie zagrania, wiesz?

 

— Cholera jasna. Nieskończona mądrość Remusa znowu wraca, żeby mnie ugryźć w tyłek. Gdy go zobaczysz, powiedz mu, że srogo za to zapłaciłem.

 

— Nie omieszkam — zapewnia Syriusz, a kąciki jego ust drgają, gdy w oczach pojawia się ta natychmiastowa czułość, która zawsze towarzyszy wzmiankom o Remusie - co zdarza się często, bo Syriusz czasami nie potrafi przestać o nim mówić. Szczerze mówiąc, James uważa to za urocze. — Ale mówiłem poważnie, to co powiedziałem.

 

Wzdychając, James kiwa głową.

 

— Wiem. Po prostu… sam nie wiem. Boję się, że zawsze już tak będzie między mną a nim, bo nie sądzę, żebyśmy kiedykolwiek mieli szansę, dopóki jesteśmy rozrywką dla Hallow, a ty mówiłeś… mówiłeś, że to może potrwać długo. I nie znam przyszłości. To do dupy. Całe to skakanie w czasie, które wykonuję, a nigdy nie mogę skoczyć do przodu.

 

— No cóż, wiesz, dotrzemy tam, kiedy dotrzemy — mruczy Syriusz z westchnieniem, poklepując grzbiet dłoni Jamesa w wyraźnym geście solidarności. Serce Jamesa ściska się boleśnie, gdy przypomina sobie, że Syriusz musi znosić cały rok bez możliwości zobaczenia Remusa. Czas jest okrutny także dla niego.

 

Czas jest okrutny dla nich wszystkich.

 

~•~

 

Regulus lubi Emmeline. Jest bardzo bezpośrednia. Nie rozmawia z nim tak, jakby czuła się przy nim nieswojo, i nie traktuje go, jakby miał się załamać za każdym razem, gdy wspomina o Evanie, nawet jeśli może, odrobinę, obawia się, że tak właśnie będzie.

 

Tak czy inaczej, nie robi tego. Tak naprawdę lubi, gdy ona opowiada mu o Evanie. Emmeline jest szczera, przyznając, że nigdy nie byli przyjaciółmi, a wręcz przeciwnie - kiedyś, gdy mieli po czternaście lat, wdali się w szkole w okropną kłótnię. Okazuje się, że ona i Evan byli w tym samym wieku, takim samym jak Regulus. Sprzeczka skończyła się tym, że nazwała Evana dupkiem i zrzuciła wszystkie jego podręczniki z ławki, na co on odpłacił się, podstawiając jej nogę, gdy przechodziła obok.

 

Nigdy więcej po tym incydencie ze sobą nie rozmawiali, aż do momentu, gdy Emmeline została jego mentorką. Regulus przekonuje się, że Emmeline nie widzi sensu w powstrzymywaniu się od mówienia tego, co chce powiedzieć. Przyznaje, że od razu poszła do Evana i powiedziała mu, zanim zdążył o to zapytać, że ich dawna sprzeczka z dzieciństwa nie będzie miała żadnego wpływu na jej obowiązki jako mentorki. Najwyraźniej Evanowi się to spodobało i niemal natychmiast zaczął ją po tym szanować.

 

Nigdy nie zostali przyjaciółmi, nie tak naprawdę - mówi Emmeline, ale nie zaprzecza, że zależało jej na nim jako mentorce, dokładnie tak samo jak na Juniper. Nie boi się przyznać, że ich śmierć sprawiła jej ból, a Regulus jest wdzięczny, słysząc to - wiedząc, że jest ktoś poza nim, kto również cierpi po stracie Evana.

 

— Evan dostał pracę przy bydle — mówi mu Emmeline, idąc długą, krętą drogą z czerwonej gliny, pokrytą warstwą pyłu, który wiruje w rozgrzanym powietrzu. To sprawia, że Regulus ma ochotę zakaszleć, ale powstrzymuje się, idąc obok niej z rękami wciśniętymi głęboko w kieszenie. — To dobra, uczciwa praca, jak sądzę, jeśli ktoś lubi takie rzeczy. Nie sądzę, żeby Evan był tym typem, ale pozwolono mu zamieszkać na poddaszu stodoły w gospodarstwie.

 

— Stodoły — powtarza Regulus z niedowierzaniem.

 

Emmeline wzrusza ramionami.

 

— To był jego wybór, zamiast powrotu do domu. W każdym razie, naprawdę ładnie to miejsce urządził. Było tam schludniej niż w moim domu, a przecież zatrudniam sprzątaczki, które przychodzą dwa razy w miesiącu. Wszystkie jego rzeczy zostały już wyrzucone albo oddane, ale prawdziwy powód, dla którego cię tu przyprowadziłam, nie ma nic wspólnego z tym, co faktycznie posiadał. Widzisz, była taka rzecz, o której wszyscy wiedzieli w przypadku Evana Rosiera - uwielbiał wspinaczkę. To właśnie dlatego naprawdę dostał tę pracę.

 

— Nie nadążam — przyznaje Regulus.

 

— Kiedy byliśmy jeszcze dziećmi, naprawdę małymi, przychodziliśmy się bawić na tutejszych polach. Mućki nigdy się tym nie przejmowały…

 

— Przepraszam, co takiego?

 

— Mućki. Krowy. — Emmeline posyła mu dziwne spojrzenie, jakby to on był tym dziwnym. — A jak ty je, do cholery, nazywasz?

 

— Krowy? — mówi powoli Regulus, zdezorientowany.

 

— Jakie to nudne — mruczy Emmeline. — Cóż, w dziewiątym dystrykcie nazywamy je mućkami, i Evan też tak je nazywał. W każdym razie, kiedy byliśmy dziećmi, przybiegaliśmy tu po szkole, a mućki nie miały nic przeciwko, więc właściciele gospodarstwa też się tym zbytnio nie przejmowali. Mieli dzieci - stracili całą trójkę w igrzyskach na przestrzeni lat, dość bolesna strata, ale to nie o to chodzi. Rzecz w tym, że wszyscy tu przychodziliśmy, ale Evan? On nie przychodził tu, żeby się bawić. Przychodził tu, żeby się wspinać.

 

— Cóż, nic dziwnego, że nie miał przyjaciół — mówi Regulus z przekąsem, a Emmeline parska śmiechem, jej usta drgają w rozbawieniu. Niemal widzi w myślach uśmiech Evana.

 

Staje się jasne, o czym mówi Emmeline, gdy w końcu przechodzą przez pola, ponieważ cała posiadłość jest otoczona drzewami. Regulus wcale nie jest zaskoczony, że Emmeline prowadzi go do najwyższego z drzew.

 

— To było jego ulubione drzewo — oznajmia Emmeline, gdy zatrzymują się przed nim. — Wszyscy o tym wiedzieli. Wszyscy uważaliśmy, że jest kompletnie szalony, że tak bardzo je kocha, a on wspinał się na nie praktycznie codziennie. Przyszłam tu kiedyś, jakiś rok temu, niedługo przed tym, jak wyczytano jego imię, i właśnie tam był. Po prostu siedział na drzewie, rzucał żołędziami i machał nogami, wyglądając na zadowolonego jak diabli, że jest właśnie tam.

 

Regulus wpatruje się w drzewo. Jest niepokojąco wysokie, a pierwsza gałąź znajduje się zbyt wysoko, by po prostu się na nią wdrapać, co oznacza, że Evan - ten kompletny wariat - musiał wspinać się, wykorzystując zagłębienie w pniu lub przypadkowe wypukłości w korze, które służyły mu za oparcie dla stóp. Kiedy Regulus odchyla głowę do tyłu, niemal spodziewa się zobaczyć Evana siedzącego na gałęzi nad nimi, szczerzącego się do nich z wysoka.

 

Nie ma go tam. Nigdy go tam nie ma.

 

Regulus potrafi to sobie jednak wyobrazić z zadziwiającą wyrazistością. Prawdę mówiąc, widzi Evana na drzewach, odkąd go poznał, a teraz często pojawia się on w jego snach. Dużo rozmawiają, on i Evan. Albo duch Evana. Regulus zwierza mu się z sekretów, których nigdy nikomu nie powiedział. Evan jest jego najlepszym przyjacielem, więc czemu miałby tego nie robić?

 

To dziwne, jak żałoba przybiera różne formy u różnych ludzi, inna dla każdego. Dla Regulusa, po tak wielu rozmowach z Evanem w snach, ból po jego stracie stał się niemal łagodny. Niektóre dni są gorsze od innych, kiedy ból uderza w niego mocniej. Przez większość czasu jego żałoba nie wydaje się tak przytłaczająca. Tak naprawdę po prostu tęskni za Evanem, a sposobem, w jaki sobie z tym radzi, jego sny - tak przynajmniej sądzi. Zawsze kończą się koszmarami, ale przedtem Regulus ceni sobie te chwile, gdy Evan po prostu z nim rozmawia, używając absurdalnych, zawiłych metafor jako rad dotyczących wszystkich problemów w jego życiu - rad, których Regulus, trzeba przyznać, najczęściej nie słucha.

 

Evan zawsze mówi o widoku. Evan zawsze mówi o wspinaniu się, by zobaczyć ten widok, o docieraniu do niego, a tym widokiem zawsze, niezmiennie, za każdym cholernym razem są Syriusz i James. Regulus nigdy nie schodzi z gałęzi, a ta zawsze się łamie. Ale ten widok? Evan żyje i umiera z obietnicą, że widok jest tego wart.

 

Jaki był ten widok dla Evana? To było jego ulubione drzewo, a więc i jego ulubiony widok.

 

Regulus ciężko wzdycha.

 

— Muszę się na nie wspiąć.

 

— Na drzewo? — pyta zaskoczona Emmeline.

 

— Niestety — mruczy Regulus, krzywiąc się. Zerka na nią, ale ona tylko wzrusza ramionami i wykonuje ręką uniwersalny gest mówiący “proszę bardzo”.

 

— Nie boisz się wysokości? — zastanawia się Emmeline, gdy Regulus bardzo ostrożnie zbliża się do drzewa.

 

— Nie — odpowiada Regulus obronnym tonem, po czym milknie i lekko kopie podstawę drzewa. Mamrocząc pod nosem, przyznaje: — Tak.

 

Emmeline kaszle.

 

— Będziesz w stanie później zejść, prawda? Bez upadku, mam na myśli. Bo nie mam ochoty, żeby Syriusz się na mnie rzucił za to, że pozwoliłam jego młodszemu braciszkowi wspiąć się na drzewo i utknąć, albo co gorsza, spaść i skręcić sobie kark.

 

— Dziękuję, Emmeline, że dodajesz mi otuchy w podjęciu tej decyzji — mówi Regulus beznamiętnym tonem.

 

— Staram się — odpowiada Emmeline z rozbawieniem. — Nie, ale tak na poważnie, może powinnam przynieść drabinę albo coś w tym rodzaju?

 

— To byłoby jak oszukiwanie.

 

— No a kto się dowie?

 

Evan będzie mi to wypominał do końca życia, gdy następnym razem spotkam go w moim snach - myśli Regulus dokładnie pięć sekund przed tym, jak spogląda na Emmeline i mamrocze:

 

— Mówiłaś coś o drabinie?

 

Emmeline uśmiecha się szeroko.

 

Piętnaście minut później Regulus oszukuje we wspinaczce na drzewo, co dość niedorzecznie wywołuje w nim lekkie poczucie winy, ale jest absolutnie przekonany, że to jedyny sposób, by dostać się na to drzewo. Emmeline trzyma dla niego drabinę, utrzymując ją w stabilnej pozycji, a mimo to czuje się coraz bardziej nieswojo z każdym kolejnym szczeblem.

 

Drabina nie sięga tak wysoko, jak by potrzebował. Widzi najwyższą gałąź nad sobą i wie z całą pewnością, że to właśnie tam Evan wspinałby się za każdym razem, bo to ostatnie miejsce, w którym Regulus chciałby się znaleźć. Mądrze nie spogląda w dół, by zobaczyć, jak daleko pod nim jest teraz Emmeline, i spędza pewnie z pięć minut na szczycie drabiny, po prostu się jej kurczowo trzymając.

 

— Regulus? — woła Emmeline z dołu.

 

— Daj mi tylko… tylko chwilę! — odkrzykuje Regulus, biorąc uspokajający oddech, gdy wyciąga rękę i kładzie dłoń na gałęzi. Pod nosem mamrocze: — Evan, ty draniu, jeśli przez to zginę, to ja… cóż, może to karma. Dobrze. W porządku.

 

Tak więc Regulus zmusza się do zejścia z drabiny, przeklinając Evana przez cały ten czas, mimo że nie ma go w pobliżu. Coś w tym wszystkim działa na niego kojąco. W jego głowie odbija się echem głos Evana, który śmieje się z niego, obraża go i jednocześnie dodaje mu otuchy przez całą drogę. W końcu Regulus siedzi na gałęzi, czując się tak sztywno, że jest niemal pewien, iż spadłby na ziemię jak kamień, gdyby tylko przechylił się za bardzo w którąś stronę.

 

Następnie Regulus powinien wstać i wspiąć się wyżej, dotrzeć do tej najwyższej gałęzi, do widoku, dla którego Evan wspinał się każdego dnia. Evan na to zasługuje. Regulus może to dla niego zrobić, po tym wszystkim, co Evan zrobił dla niego, i może - choć raz - poczuje obecność Evana gdzieś indziej niż tylko w swoich snach.

 

Jedyne, co musi zrobić, to się wspiąć.

 

Regulus nie rusza się z miejsca.

 

Bez względu na to, jak bardzo się stara, jak usilnie zmusza się do działania, Regulus nie potrafi odblokować swojego ciała. Błaga sam siebie, gani się, zaczyna i przerywa raz za razem. Zaczyna drżeć, a frustracja wzbiera w nim coraz bardziej, aż nagle płacze, bardzo, bardzo mocno.

 

Regulus odwraca głowę i zakrywa usta dłonią, zaciskając powieki i płacząc bezgłośnie. Gałąź jest mocna pod jego ciężarem i nie łamie się. Nie wspina się wyżej. Gdy wykrztusza z siebie przeprosiny, Evana nie ma, by je przyjąć.

 

Nieco później Regulus schodzi po drabinie, z zaczerwienionymi oczami i uczuciem pustki w piersi większym niż kiedykolwiek. Jeśli Emmeline słyszała jego załamanie albo zauważyła, że płakał, nie wspomina o tym ani słowem. Odstawia drabinę, a następnie odprowadza go aż do pociągu.

 

— Reggie? Co się stało? Wszystko w porządku? — wypala Syriusz w chwili, gdy Regulus wchodzi do przedziału.

 

— W porządku. Możemy już jechać. Nic tu po mnie — chrypi Regulus, po czym spuszcza głowę i kieruje się do swojego przedziału, nie patrząc po drodze na nikogo.

 

Nikt mu nie przeszkadza tej nocy, za co jest wdzięczny. Nawet gdy pociąg rusza, nikt nie zakłóca Regulusowi samotności. Z czasem widzi, jak James, Syriusz i Pandora udają się do swoich przedziałów, szepcząc między sobą, gdy przechodzą obok. Dorcas musi już być w łóżku.

 

Regulus przewraca się na drugi bok i próbuje zasnąć.

 

Nie udaje mu się również to. To ewidentnie kiepska noc, a zazwyczaj w takich sytuacjach pomaga mu Barty albo po prostu… nie śpi wcale. Ale tej nocy Regulus naprawdę chciałby zasnąć. Część niego boi się zasnąć, ale inna część desperacko pragnie zobaczyć Evana w swoich snach i przeprosić go, bo przecież próbował. Naprawdę próbował, ale nie potrafił tego zrobić, i chce, żeby Evan o tym wiedział.

 

Evan nie żyje - przypomina mu jego własny umysł. Nie wie już niczego. Wiedział tylko, że nikt nie pomyślał, by spojrzeć w górę, a ty udowodniłeś mu, że się mylił. Dlaczego? Dlaczego to zrobiłeś? Nie miał nikogo, żadnej rodziny, żadnych przyjaciół - tylko ciebie, a ty go pogrążyłeś. Pogrążasz wszystkich, bo nie potrafisz się wspinać. Co jest, do cholery, z tobą nie tak?

 

Regulus nie wie. Zbyt wiele jest z nim nie tak. Tak wiele, że nie wie nawet, od czego zacząć.

 

Noc powoli mija. Pociąg nie trzęsie się; jedzie gładko, niczym chmura sunąca po torach. Regulus próbuje zasnąć, ale nie może, co sprawia, że staje się coraz bardziej niespokojny. Z każdą mijającą godziną cienie w kącie pokoju zaczynają przybierać kształty, a strach wnika w niego niczym zimne, bezlitosne ręce z rzeki. Jest już niemal sparaliżowany paniką w tym łóżku, jego serce bije jak oszalałe, a wspomnienia nadciągają, by go dopaść.

 

Łapiąc gwałtownie powietrze, Regulus zrywa się z łóżka i niemal rzuca się w stronę drzwi, wybiegając na korytarz między przedziałami. Na korytarzu jest równie cicho i ciemno jak w jego przedziale, więc nadal jest rozstrzęsiony. Przełyka ślinę, wpatrując się w przedział naprzeciwko. To przedział Dorcas. Obok niego znajduje się przedział Pandory. Naprzeciwko jej przedziału znajduje się przedział Syriusza - sąsiadujący z przedziałem Regulusa - a po drugiej stronie jest przedział Jamesa.

 

Tyle możliwości, jedne rozsądniejsze od innych.

 

A jednak, kilka minut później Regulus bardzo ostrożnie odsuwa drzwi do przedziału Jamesa, wślizgując się do środka bezszelestnie. James nie śpi, choć wygląda na bardzo sennego, jakby był niebezpiecznie blisko zaśnięcia. Mruga, patrząc na Regulusa, jakby nie był do końca pewien, czy ten naprawdę tam stoi. Regulus nie odzywa się ani nie porusza, po prostu stoi w miejscu, czując się bardzo mały.

 

— Reg? — mamrocze James ostrożnie.

 

— Prze-przepraszam, że przeszkadzam — wykrztusza Regulus, przełykając gulę, która uformowała się w jego gardle. — Czy mógłbym… czy miałbyś coś przeciwko, gdybym dzisiaj spał z tobą?

 

James nie odpowiada od razu. Przez długą, bardzo długą chwilę, po prostu wpatruje się w Regulusa ze zmarszczonymi brwiami, zaciskając usta w wąską linię. Właśnie w tej konkretnej chwili Regulus uświadamia sobie, że jakaś część jego oczekiwała, że James natychmiast się zgodzi, w ten swój szczery sposób, bo James zawsze tak robił. Ale najwyraźniej już tak nie jest, i Regulus nie może go nawet za to winić.

 

To niewypowiedzianie samolubne ze strony Regulusa, że przyszedł tutaj, domagając się od Jamesa pocieszenia i poczucia bezpieczeństwa, gdy sam nie oferuje absolutnie nic w zamian, nawet tak prostej uprzejmości jak nieomijanie go szerokim łukiem. Są w tym razem, przeszli przez to wszystko wspólnie, a Regulus odpłacił się za niezawodność Jamesa jedynie obojętnością i dystansem. Nie zamierza być okrutny; chciałby, żeby nie potrzebował Jamesa tak bardzo, jak potrzebuje, zwłaszcza gdy nie potrafi znaleźć sposobu, by dać mu to, na co zasługuje.

 

Poniósł porażkę. James zasługiwał na coś lepszego z jego strony, a Regulus, tak jak się tego spodziewał, nie potrafił mu tego zapewnić.

 

Ale Regulus tu jest i w duchu błaga, by James nie odrzucił go teraz. Nie miałby do Jamesa pretensji, gdyby tak zrobił, gdyby potrzebował własnej przestrzeni, gdyby też potrzebował dystansu. To wszystko go rani, Regulus zdaje sobie z tego sprawę. Wymaga od Jamesa zbyt wiele, podczas gdy James nie żąda od niego niczego.

 

Stracę go - myśli Regulus, gdy ta świadomość uderza go z pełną siłą, a uczucie jest jak ponowne złamanie serca. Już go tracę - myśli Regulus w następnej chwili, a przez jego ciało przepływa nowa fala paniki.

 

Najgorsze jest to, że tak naprawdę nigdy nie miał Jamesa.

 

James wypuszcza z siebie ciche westchnienie, sięgając, by odrzucić kołdrę i lekko potrząsając głową, mówi:

 

— No chodź.

 

— Nie powinienem był pytać — chrypi Regulus.

 

— Pewnie nie powinieneś, ale jednak zapytałeś — odpowiada James prosto, klepiąc miejsce obok siebie na łóżku. — Nic się nie stało, Regulus.

 

— Naprawdę? — szepcze Regulus.

 

— Będzie musiało być — odpowiada James, kładąc się z powrotem, a zachęcająca linia jego ciała, wspomnienie jego ciepła i uczucie przebywania w jego ramionach stanowią pokusę, której Regulus jest zdecydowanie zbyt słaby, by się oprzeć, zwłaszcza teraz.

 

— Przepraszam — szepcze Regulus, gdy podchodzi i wślizguje się do łóżka obok Jamesa, czując się bezpiecznie od razu, gdy się tam znajduje, jak zawsze. W nocy jest inaczej, gdy próbuje zasnąć. Dotyk zawsze jest inny. Nie wie, dlaczego teraz jest to do zniesienia, a w innych momentach już nie. W tej chwili jest mu to obojętne.

 

— Miałem naprawdę kiepski dzień, więc cokolwiem bym ci teraz powiedział, raczej nie byłoby miłe, a później bym tego żałował — informuje go James, obejmując ramieniem barki Regulusa.

 

Regulus przełyka ślinę i przytula się bliżej, praktycznie wtapiając się w bok Jamesa i krąg jego ramion, chowając twarz, gdy mamrocze:

 

— Jesteś na mnie zły?

 

— Regulus — odzywa się James napiętym głosem.

 

— Proszę, nie gniewaj się na mnie — chrypi Regulus, a jego głos wbrew jego woli drży i załamuje się w połowie zdania. — Naprawdę cholernie nie znoszę, kiedy się na mnie gniewasz.

 

James bierze głęboki oddech, wstrzymuje go, po czym wypuszcza gwałtownie powietrze i jęczy, gdy lekko się odwraca i delikatnie uderza głową o ramię Regulusa.

 

— Och, nie rób tego. Daj spokój, to niesprawiedliwe. Brzmisz tak smutno…

 

— Jestem smutny — przyznaje Regulus.

 

— Och, odwal się — narzeka James. — To jest… emocjonalny szantaż. Nie dam się złamać.

 

— Wcale nie… proszę cię o to. Nie o to mi chodzi. Po prostu… przyszedłem tu, bo też miałem bardzo zły dzień i nie mogę spać, ale ty… ty sprawiasz, że czuję się… — Regulus urywa, walcząc przez chwilę ze słowami, bo to takie obnażające. Ale po tym wszystkim, co przeszli, może się do tego przyznać przed Jamesem. Zamierza to zrobić, bo James powinien wiedzieć. Zasługuje, by to usłyszeć. — Przy tobie czuję się bezpiecznie, to wszystko. Dlatego tu jestem.

 

— Dobra, poddaję się — oznajmia James z kolejnym westchnieniem, po czym wydaje z siebie zmęczony chichot, brzmiąc na wyczerpanego, mimo że jednocześnie mocniej obejmuje Regulusa i przyciąga go bliżej.

 

Regulus prawdopodobnie nie powinien czuć z tego powodu satysfakcji, ale czuje. Nie może nic na to poradzić. Drobny uśmiech zadowolenia wykrzywia jego usta, a Regulus ukrywa go, wtulając się w ramię Jamesa. Leżą tak splątani ze sobą, z nogami przeplecionymi i ramionami owiniętymi wokół siebie, praktycznie bez żadnej przestrzeni między nimi. To takie przyjemne uczucie. Tak bezpiecznie. Oczy Regulusa przymykają się, gdy z jego ust wymyka się ciche westchnienie, a wszystko w nim nagle się uspokaja. Och, jak bardzo mu tego brakowało.

 

James jest taki ciepły. Jest taki, taki ciepły. Pachnie też tak dobrze, a Regulus zatraca się w doznaniach i miarowym pulsowaniu myśli: tęsknię za tobą, tęsknię za tobą, tęsknię za tobą i jestem tak szczęśliwy, że wróciłem do domu, tak długo chciałem wrócić do domu, proszę, nie każ mi odchodzić.

 

Leżą tak razem, ogrzewając się nawzajem i wtuleni w siebie, a Regulus czuje się bardziej spokojny niż od bardzo dawna. Oddycha miarowo, wsłuchując się w oddech Jamesa, czując przy sobie jego równomierne bicie serca, silne i pełne życia. Tak bardzo żywe. Regulus jest tak bardzo wdzięczny, że James żyje.

 

To ostatnia myśl, jaką pamięta, a potem nie pamięta już nic, bo zapada w sen. Nie śni mu się nic.

 

Nie zobaczy Evana w swoich snach przez bardzo, bardzo długi czas.

 

Chapter 35: Zamieszki i zgromadzenia

Chapter Text

Dystrykt ósmy jest dla Jamesa trudny, ponieważ to właśnie z tamtąd pochodziło jego pierwsze zabójstwo. Mężczyzna miał na imię Cole, dwadzieścia cztery lata, żonę i dwójkę dzieci. Dwie małe dziewczynki - jedna wciąż tak mała, że matka trzyma ją na rękach, druga tak drobna, że ledwie sięga matce do kolan. Obie są zapatrzone w obraz ojca na ekranie za nimi, wyciagając ku niemu małe rączki, z policzkami mokrymi od łez.

 

James wymiotuje zaraz po zejściu ze sceny.

 

Dystrykt siódmy jest łatwiejszy, pochodziło z niego dwoje trybutów, z którymi nigdy nie rozmawiali, ale jedno z nich było dzieckiem, co zawsze jest trudne do zniesienia. James i Regulus stoją na scenie, wygłaszając swoje przemówienia, z dłońmi splecionymi między sobą.

 

Omijają dystrykt szósty - dom - ale wszyscy troje (Syriusz, James i Regulus) spoglądają tęsknie, gdy przejeżdżają obok, nawet jeśli oznacza to, że są już praktycznie w połowie tournée zwycięzców.

 

Dystrykt piąty to miejsce, gdzie sprawy zaczynają się komplikować.

 

~•~

 

Syriusz jest zachwycony widokiem Franka, a ten nie protestuje, gdy Syriusz przyciąga go do uścisku. Frank brał udział w igrzyskach wiele lat temu - zaledwie dwa lata po Syriuszu, będąc od niego o dwa lata starszym, więc miał dwadzieścia lat, kiedy zwyciężył - ale mentorem został dopiero pięć lat temu, gdy w końcu przekonał swoją matkę, by przeszła na emeryturę i pozwoliła mu przejąć jej obowiązki.

 

Emmeline również jest tu od dłuższego czasu, w podobny sposób jak Frank. Jest rok młodsza od Syriusza i wygrała swoje igrzyska trzy lata po jego zwycięstwie. Ponieważ miała osiemnaście lat, mogła od razu zostać mentorką, jeśli tylko chciała, i najwyraźniej tak właśnie było, bo podjęła się tego zadania. W tamtym czasie Syriusz był mentorem zaledwie od roku, więc wciąż podchodził z dużą nieufnością praktycznie do wszystkich i dopiero poznawał zasady tej gry. Uczył się, jak radzić sobie z wyzwaniami bycia mentorem, a także jak sprostać oczekiwaniom, jakie Hallow miało wobec niego.

 

Kiedy jednak Frank dołączył do grona mentorów, był przyjazny wobec każdego, kto okazywał mu życzliwość - bardzo łatwo było się z nim dogadać, choć jednocześnie nie należało go lekceważyć. Jest dobrym człowiekiem, ale już dwukrotnie doprowadził swoich trybutów do zwycięstwa - w swoim pierwszym roku jako mentor oraz w roku poprzedzającym igrzyska Jamesa i Regulusa. Może się to wydawać niewiele, ale dwóch Zwycięzców w ciągu pięciu lat to ogromne osiągnięcie, gdy nie szkoli się śmierciożerców.

 

Syriusz jest bez wątpienia najbliżej z Marlene, wyłącznie dlatego, że nie mógł się powstrzymać przed chęcią ułatwienia jej przejścia do roli mentora, z czym wyraźnie się zmagała. Syriusz również się z tym zmagał. I to bardzo. Dlatego próbował jej pomóc, tak jak Alastor Moody pomógł jemu, gdy dopiero zaczynał, i w ten sposób on i Marlene bardzo się do siebie zbliżyli.

 

Emmeline i Frank są sobie bliscy w podobny sposób, choć z innych powodów. Ale tak naprawdę, cała ich czwórka tworzy zżytą, małą grupę, oferując sobie nazwajem pocieszenie i solidarność za każdym razem, gdy nachodzi kolejny rok tortur. Syriusz jest wdzięczny za nich wszystkich i cieszy się, że może zobaczyć ich domy, że może ich spotkać bezpiecznie gdzieś poza Hallow.

 

Tak więc, owszem, przyciąga Franka do entuzjastycznego uścisku, podobnie jak wcześniej zrobił to z Emmeline i Marlene. Pododbnie jak one, Frank wychodzi mu naprzeciw. Łączy ich wszystkich coś, czego nikt inny nie jest w stanie zrozumieć.

 

— Dobrze cię widzieć, Syriusz — mówi Frank ciepłym tonem. — Dobrze wyglądasz. Wszystko w porządku u ciebie?

 

— Jakoś sobie radzę — zapewnia go Syriusz, cmokając go w policzek i uśmiechając się szeroko, gdy Frank natychmiast przykłada grzbiet dłoni do czoła i udaje, że mdleje. Obaj natychmiast wybuchają śmiechem.

 

James odchrząkuje. Głośno.

 

— Och! — wykrzykuje Syriusz, ożywiając się nagle. — Frank, to jest James, a tamten to Regulus. Pandorę oczywiście znasz, a Dorcas to najlepsza cholerna stylistka, jaką kiedykolwiek zobaczysz. Wszyscy, to jest Frank.

 

Rozlega się chór uprzejmych powitań, z wyjątkiem Jamesa, który - z jakiegoś powodu - patrzy na Franka tak, jakby ten kopnął jego kota. James nawet nie ma kota. Jego kot nie żyje. Nie żyje od lat, więc Syriusz nie ma pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi.

 

Wtedy pojawia się burmistrz. Niezwykle podenerwowany mężczyzna, niski i korpulentny, zaczyna paplać, zanim jeszcze się przedstawi. Syriusz, trzeba przyznać, jest rozbawiony tym biedakiem, bo to prawdopodobnie najbardziej zdezorganizowana osoba, jaką kiedykolwiek widział, a przecież posiada lustro. Burmistrz Larch musi ich nakarmić obiadem, zanim James i Regulus wygłoszą swoje przemówienia, a potem wyruszą do dystryktu czwartego, do którego dotrą wieczorem. Następnie pojadą nocą do dystryktu trzeciego, gdzie tournée będzie kontynuowane juz następnego ranka.

 

Na razie jednak burmistrz Larch zaczyna długi, pełen przeprosin wywów dotyczący opóźnienia, ponieważ wypadli nieco z harmonogramu, więc obiad rozpocznie się dopiero za pół godziny. Syriuszowi to nie przeszkadza i otwarcie to przyznaje, zadowolony, że może dalej rozmawiać z Frankiem.

 

Tak więc burmistrz Larch znów czmycha, obiecując, że wróci i zaprowadzi ich na obiad, gdy tylko będzie gotowy. Dorcas niemal natychmiast wychodzi, żeby zapalić, a Pandora maszeruje za burmistrzem z wyraźnym postanowieniem uporządkowania całego życia tego biednego człowieka, czego - szczerze mówiąc - prawdopodobnie potrzebuje.

 

James i Regulus zostają na miejscu, stojąc obok Syriusza, który rozmawia z Frankiem. Regulus, jak zwykle, nie wnosi wiele do rozmowy; nigdy nie był zbyt wylewny, ale wydaje się całkiem zadowolony, mogąc po prostu oprzeć się o ścianę i przysłuchiwać. James natomiast najwyraźniej ma wiele do powiedzenia.

 

Wielokrotnie wciska się do rozmowy - słownie, oczywiście, nie fizycznie - nawet gdy Syriusz doskonale wie, że James nie ma pojęcia, o czym właściwie rozmawiają. Frank lubi majsterkować, podobnie jak Syriusz, choć częściej zajmuje się spawaniem i podobnymi rzeczami, którymi Syriusz zazwyczaj się nie interesuje. Jednak niektóre z rzeczy, którymi się zajmowali lub nad którymi pracowali, częściowo się pokrywają, co prowadzi do bardzo ciekawej dyskusji o zaletach jednej techniki nad drugą. James nie ma pojęcia o piecach, więc Syriusz jest nieco zdezorientowany, dlaczego nagle wyraża tak agresywne opinie, które wszystkie stoją w sprzeczności z tym, co mówi Frank… nawet gdy Frank ma rację.

 

Regulus, nie wiadomo czemu, wygląda, jakby świetnie się bawił. Naprawdę jest zachwycony. Co chwilę kaszle w zaciśniętą pięść, wyraźnie maskując śmiech, co jest dość osobliwe. Syriusz kompletnie nie ma pojęcia, co jest takiego zabawnego.

 

Kiedy burmistrz Larch wraca - prowadzony przez Pandorę, która bez wątpienia przejęła już kontrolę - James praktycznie przylgnął do boku Syriusza. Syriuszowi to oczywiście nie przeszkadza, ale prowadzi to do niezręcznej sytuacji, gdy burmistrz Larch myli Syriusza z Regulusem, zakładając, że to on i James są parą, ponieważ wiadomo, że to Regulus jest tym chłopakiem. Z uwagi na fakt, że James trzyma rękę na jego ramionach i wydaje się zdecydowany pozostać u jego boku, to przypuszczenie nie jest prawdopodobnie całkiem bezpodstawne.

 

— Idź już — mówi Syriusz do Jamesa, lekko go popychając. — Po prostu stań obok Regulusa, dobra? Biedny burmistrz jest już wystarczająco zdezorientowany, a ja dobrze się dogaduję z Frankiem.

 

James wpatruje się w niego z otwartymi ustami, ale Syriusz już idzie przed siebie, by dogonić Franka i udać się na lunch. Słyszy za sobą świszczący oddech Regulusa i na moment odwraca się, by się upewnić, że ten nie umiera czy coś; nie umiera, po prostu śmieje się do rozpuku z Jamesa, z jakiegoś powodu. Syriusz zostawia ich samych sobie.

 

Lunch jest przyjemnością dla Syriusza, który zajmuje miejsce na krześle obok Franka i rozmawia z nim przez cały posiłek. Frank ma niezliczone historie o swojej matce, którą Syriusz faktycznie pamięta jako dość przerażającą kobietę. Fakt, że musiała być mentorką własnego syna i pomóc mu przetrwać Głodowe Igrzyska, to tylko kolejna pokręcona rzecz, z którą Hallow najwyraźniej nie widzi żadnego problemu. Mimo wszystko, Augusta poradziła sobie z tym i pomogła synowi wrócić do domu.

 

Według Franka, jego matka obecnie zajmuje się głównie wrzeszczeniem na dzieci biegające po Wiosce Zwycięzców i narzekaniem na wszystkie plotki, które docierają do niej z całego dystryktu. Poza tym, ciągle gdera na Franka z powodu rzeczy, które nawet nie są prawdziwe.

 

— Przysięgam, mówiłem jej już milion razy, że ja i Alice nie jesteśmy razem; po prostu dzielimy mieszkanie, ale ona mi nie wierzy — żali się Frank z rozpaczą. — Wpada bez zapowiedzi, cała podejrzliwa, jakby próbowała przyłapać nas w dwuznacznej sytuacji, a ja nie mam pojęcia, jak sprawić, żeby przestała.

 

— A próbowałeś… po prostu powiedzieć jej, żeby przestała? — pyta Syriusz.

 

Frank wygląda na udręczonego, biedny drań.

 

— Mojej matce nie mówi się po prostu, żeby coś zrobiła. Ma dobre intencje, naprawdę, ale w tym momencie walczy już tylko z cieniami. Nie akceptuje Alice jako mojej partnerki - co jest kompletną bzdurą, bo Alice jest wspaniała - ale właśnie o to chodzi! Nawet nie jesteśmy razem.

 

— A chcielibyście być razem? — pyta Syriusz, unosząc brew.

 

— Nie, szczerze mówiąc, nie ma między nami nic takiego. Alice jest wspaniała, ale to po prostu moja najlepsza przyjaciółka — mówi Frank, wzdychając ciężko. — Mama jednak w to nie wierzy.

 

— Ach, cóż… — Syriusz cmoka językiem i wyciąga rękę, by poklepać Franka po ramieniu. — Matki, co nie?

 

Frank wzdycha.

 

Po drugiej stronie stołu James ze złością dźga widelcem swoje jedzenie.

 

Regulus się szczerzy. Wygląda na tak rozbawionego, czego Syriusz nie do końca rozumie, ale miło jest widzieć go w takim stanie, więc nie narzeka.

 

Wszelkie wątpliwości Syriusz zostają rozwiane nieco później, tuż przed tym, jak James i Regulus mają wyjść na scenę. Syriusz zostawia Franka, by sprawdzić, co u nich, jak zawsze robi przed ich wystąpieniami, ale James jest wyraźnie nie w humorze.

 

Kiedy Syriusz pyta, czy wszystko w porządku, James krzywi się, odwracając wzrok, i mamrocze:

 

— Och, wspaniale się czuję. Nie pozwól, żebym cię zatrzymywał. Jestem pewien, że ty i Frank chcecie porozmawiać o tych głupich palnikach albo o trudnościach związanych z kiepskim rodzicielstwem.

 

— Co… ja… słucham? — Syriusz mruga ze zdziwieniem. James tylko się krzywi, po czym odwraca się na pięcie i maszeruje, by najwyraźniej porozmawiać z Pandorą. Syriusz spogląda na Regulusa, który zaciska usta, a w jego oczach tańczą iskierki rozbawienia. — Co mi umyka?

 

— James jest zazdrosny — informuje go Regulus.

 

— Zazdrosny? — Syriusz unosi brew. — Ktoś się wokół ciebie kręci, Reggie?

 

Regulus znów rozpromienia się w uśmiechu, tak rzadkim, że Syriuszowi na sam jego widok ściska się serce.

 

— Nie jest zazdrosny o mnie, idioto. Jest zazdrosny o Franka, przez ciebie.

 

— Co? — wypala Syriusz, kompletnie zbity z tropu. — Ale Frank jest… to znaczy, jesteśmy tylko przyjaciółmi — mówi, po czym milknie i marszczy brwi. — Zaraz, Jamesa i tak by nie obchodziło, gdyby Frank był kimś więcej niż przyjacielem.

 

— Syriusz — mówi Regulus, z trudem powstrzymując śmiech — on jest zazdrosny, bo ty i Frank się przyjaźnicie. James jest twoim najlepszym przyjacielem, pamiętasz? Czuje się zagrożony.

 

Syriusz otwiera usta, zamyka je, po czym z niedowierzaniem kręci głową.

 

— Naprawdę tak uważa?

 

— Tak. Świetnie się bawię — mówi Regulus ze szczęśliwym westchnieniem, wyglądając na naprawdę zadowolonego. — To trochę jak karma, wiesz? Jest też okropnie uroczy w tym wszystkim, ale nie mów mu, że to powiedziałem.

 

— Ale to absurdalne — mamrocze Syriusz, mrugając szybko i obracając głowę, by zlokalizować Jamesa.

 

Regulus parska śmiechem.

 

— Wiem o tym, ale James to zaborczy idiota, który ma ciężki tydzień. Daj mu trochę luzu. — Regulus lekko się uśmiecha i kiwa głową w stronę Jamesa. — No już, idź go zapewnić, że jest twoim jedynym i najlepszym przyjacielem na zawsze i po wsze czasy.

 

— Żartujesz sobie, ale on naprawdę nim jest, wiesz — Syriusz czuje się zmuszony zauważyć.

 

— Mm, tak, wiem o tym. Kiedyś też byłem o to okropnie zazdrosny, choć w zupełnie inny sposób o każdego z was — przyznaje Regulus.

 

— Cóż, to też jest absurdalne — mówi mu Syriusz, przewracając oczami. — A teraz, jeśli pozwolisz, muszę iść zapewnić Jamesa, że jest moim jedynym i najwspanialszym przyjacielem na zawsze i po wsze czasy. Życz mi powodzenia.

 

— Powodzenia — mówi Regulus, cicho się śmiejąc, wciąż rozbawiony całą sytuacją.

 

Tak więc Syriusz podchodzi, by udobruchać Jamesa, z mniejszą subtelnością, niż sytuacja by tego wymagała, ale James jest błogo nieświadomy i po prostu cieszy się z otrzymanego zapewnienia. Syriusz jest być może nieco zbyt troskliwy, bo James naprawdę ma okropny tydzień - szczerze mówiąc, wszyscy mają, ale na Jamesa zwala się to ze wszystkich stron, więc i tak zasługuje na odrobinę dodatkowej czułości. Syriusz daje mu to w nadmiarze, dramatycznie rozwalając się na nim i ogłaszając wszystkim w zasięgu słuchu, że James jest najwspanialszym najlepszym przyjacielem, jakiego ktokolwiek mógłby mieć, włącznie do Franka.

 

James w końcu się rozluźnia, a coś w całej tej sytuacji niemal łamie Syriuszowi serce. Po pierwsze, irytuje go to, że nawet nie zauważył. Po drugie, Syriusz jest niemal pewien, że James po prostu… próbuje trzymać się tego, czego nie chce stracić, bo ten tydzień jest brutalnym przypomnieniem wszystkiego, co wymknęło mu się z rąk, i wszystkiego, czego tak naprawdę nie może mieć ani zatrzymać.

 

W każdym razie, gdy już się uspokaja, James powraca do swojego zwyczajowego, swobodnego uroku w kontaktach praktycznie ze wszystkimi i ostatecznie pada ofiarą przyjaznego usposobienia Franka. Nie mija dużo czasu, zanim James ustępuje i zaczyna dogadywać się z Frankiem wyśmienicie. Widać wyraźnie, że jest zawstydzony swoim wcześniejszym zachowaniem, bo natychmiast próbuje to nadrobić, będąc wręcz agresywnie miłym dla Franka. Szczerze mówiąc, wygląda to trochę jak flirtowanie, ale Frank - zawsze wyluzowany i gotowy dostosować się do sytuacji - dorównuje Jamesowi krok po kroku.

 

I szczerze mówiąc, Syriusz nigdy wcześniej nie zastanawiał się, czy przespałby się z Frankiem. Prawdę mówiąc, Syriusz nigdy nie zastanawiał się, czy przespałby się z kimkolwiem poza Remusem, ale teraz ostrożnie rozważa tę myśl w swojej głowie, głównie z czystej ciekawości. Jak podejrzewał, pożądanie po prostu nie występuje, bez względu na to, jak obiektywnie przystojny jest Frank, ale Syriusz próbuje zrozumieć dlaczego. Istnieje oczywiście dość potężna przeszkoda w postaci Remusa, w którym Syriusz jest zakochany po uszy, ale pomijając to - o co właściwie chodzi?

 

Syriusz próbuje dotrzeć do sedna sprawy, zastanawiając się, czy to przez jego wewnętrzny wstręt do wszystkiego, co seksualne, a co nie jest udawane - z powodu Hallow; czy może po prostu dlatego, że nie ufa Frankowi? Cóż, to trochę niesprawiedliwe. Syriusz ufa Frankowi, ale w kwestii seksu? Nie, szczerze mówiąc, nie jest pewien, czy mu ufa. Musiał zbudować to zaufanie z Remusem, przyzwyczaić się do niego, zanim naprawdę poczuł prawdziwą chęć, by to zrobić. Frank jest jego przyjacielem, ale to nie jest ten rodzaj zaufania, który kiedykolwiek między sobą zbudowali.

 

Tymczasem James nie ma takich ograniczeń, więc nie jest odporny na efekt, jaki Frank potrafi wywołać, gdy posyła swobodny uśmiech i od niechcenia wsuwa kciuki za szlufki paska, a jego oczy błyszczą rozbawieniem. Flirtowanie staje się niemal zawodami, więc Syriusza wcale nie dziwi, gdy Regulus nagle pojawia się jak zły szeląg, praktycznie materializując się z powietrza, już bez cienia rozbawienia na twarzy.

 

Wygląda na to, że Frank i James w tym samym momencie uświadamiają sobie, co właściwie przed chwilą robili, a także dlaczego jest to wyjątkowo kiepski pomysł dla wszystkich zainteresowanych, ku ich wspólnemu zażenowaniu. Syriusz wie, że żaden z nich tak naprawdę nie miał nic złego na myśli, wie, że to była tylko niewinna zabawa, ale Regulus najwyraźniej jest innego zdania. Regulus jest wyraźnie niezadowolony, a biedny Frank najwyraźniej właśnie trafił na jego czarną listę.

 

Tak naprawdę, niewiele można z tym zrobić. Regulus i James i tak muszą wkrótce wyjść na scenę, więc oddalają się, zostawiając Syriusza z Frankiem, podczas gdy Pandora i Dorcas krzątają się wokół Jamesa i Regulusa, upewniając się, jak zawsze, że wyglądają odpowiednio i są gotowi do występu.

 

— Jesteście dość skomplikowaną grupką, prawda? — zastanawia się Frank, przechylając głowę z niewyraźnym zainteresowaniem.

 

Syriusz parska.

 

— Nie masz pojęcia, Frank.

 

— Nie, rozumiem to — mówi mu Frank. — Pochodzę z dystryktu pełnego skomplikowanych, upartych ludzi, Syriusz. Mam na myśli, moja matka? Poznałeś Alice w zeszłym roku, kiedy wygrała swoje igrzyska. Irene i Mathias też. Nawet ja, w pewnym sensie, jak sądzę. Urodzenie i wychowanie w dystrykcie piątym prowadzi do powstania dość nieustępliwych ludzi.

 

Syriusz tylko mruczy potakująco, bo Frank ma rację. Nigdy nie spotkał nikogo z piątki, kto nie byłby odporny, nawet trybuci na przestrzeni lat, którym nie dane było zostać Zwycięzcami.

 

To sprawia, że zastanawia się, czy mieszkańcy dystryktu szóstego, jego rodzinnych stron, mają ze sobą cokolwiek wspólnego. Choćby nie wie, jak się wysilał, nie potrafi wymyślić ani jednej rzeczy, która by ich wszystkich łączyła.

 

~•~

 

James jest niemal pewien, że Regulus próbuje zmiażdżyć mu dłoń. Ściska ją tak mocno, że James z trudem powstrzymuje się od grymasu bólu. No tak, nie jest to najlepszy pomysł, żeby dawać się ponieść flirtowaniu z pięknymi ludźmi, gdy Regulus jest w pobliżu. Przyjęte do wiadomości.

 

Oczywiście, to nic nie znaczyło. To dla Jamesa nigdy nic nie znaczy. A właściwie, nic nie znaczyło na poważnie od czasu jego ostatniego związku, kiedy w końcu doszedł do wniosku, że Regulus jest dla niego tym jedynym. Poza tym, Regulus nie ma żadnego prawa być zazdrosny, ten wybredny dupek. To on przecież dawno temu powiedział Jamesowi, żeby sobie odpuścił. Łatwe w teorii, ale nie takie proste w praktyce, prawda?

 

Szczerze mówiąc, to nawet trochę satysfakcjonujące. James przez ostatnie pół roku często widywał Barty’ego w domu Regulusa - pojawiał się, zostawał na noc, a następnego ranka wychodził do pracy. Widywał nawet Barty’ego w tle przez okno, gdy przychodził zostawić codzienny kwiatek - kręcił się po domu, podczas gdy Regulus siedział przy swoim biurku. James nie jest dumny z dość gwałtownych impulsów, które wielokrotnie odczuwał - by po prostu wejść do środka i wyciągnąć Barty’ego za jego pierdolone gardło.

 

Miło wiedzieć, że Regulusowi również trudno zachować zimną krew, gdy chodzi o Jamesa.

 

Jednak przywodzi mu to na myśl fakt, że oni właściwie nie mogą być z innymi ludźmi, nie naprawdę. Nie tak długo, jak Hallow jest zafascynowane ich historią miłosną. Jasne, może mogliby to robić w tajemnicy, być może, ale zawsze będzie to ryzyko. James nie ma ochoty być z kimkolwiek innym, ale to nie znaczy, że nie zdaje sobie sprawy z tego, jak bardzo popieprzona jest ich sytuacja.

 

A co, jeśli Regulus mógłby być szczęśliwy z kimś innym? Może z Bartym. Albo po prostu z kimś z dystryktu, z kim nigdy dotąd nie rozmawiał, ale może kiedyś to zrobi? Sama myśl o tym sprawia, że James marnieje w szczerym przygnębieniu i bólu, ale jednocześnie nigdy nie żałowałby Regulusowi szczęścia, gdziekolwiek by je znalazł, nawet jeśli nie byłoby to u boku Jamesa.

 

Teraz jednak nie czas, by się tym wszystkim przejmować, bo oto stoją na scenie, a nad nimi powiewają transparenty z wizerunkami Irene i Mathiasx. Irene ma rodzinę, tylko matkę i ojca, podczas gdy Mathias byłx podobno wychowywanx przez dziadków. Żadne z nich nie miało rodzeństwa. Wydaje się, że odnaleźli to w sobie nawzajem.

 

Podobnie jak wszystkie poprzednie, dystrykt piąty milczy, gdy James rozpoczyna przemówienie, ale nie jest to pełna powagi cisza. Nie, ta cisza jest napięta. James czuje to wyraźnie - niepokój tłumu, ostre spojrzenia domagające się czegoś, wściekłe pragnienie zmian. Nikt nigdy nie wygląda na szczęśliwego podczas tych uroczystości, ale zazwyczaj unosi się nad wszystkim aura porażki i rezygnacji, po prostu zwykłe podporządkowanie. Jednak dystrykt piąty zdaje się tego nie mieć, przynajmniej nie w tym roku, z jakiegokolwiek powodu. James czuje energię unoszącą się nad zgromadzonymi, która osiada w jego żołądku niczym kamień.

 

Mimo to James tak naprawdę nie spodziewa się, że cokolwiek się wydarzy. W pełni spodziewa się, że przejdą przez przemówienie tak jak w każdym poprzednim dystrykcie, z wyjątkiem jedenastego, o ile tylko znowu nie stracą nad sobą kontroli. Trudno tego nie zrobić, widząc twarze Mathiasx i Irene, ich rodziny, zmuszonych do wspominania.

 

Mimo to robią to bez zajęknięcia, ponieważ na szali leży życie osób, na których im zależy, a James już raz popełnił błąd. Czuje się, jakby zdradzał Irene i Mathiasx, ale James wciąż myśli tylko o swoich rodzicach, o Syriuszu, o Regulusie. Nie może ich narażać. Nie zrobi tego.

 

Przez chwilę wszystko idzie zgodnie z planem, przynajmniej do momentu, gdy ktoś z tłumu podnosi głos i krzyczy:

 

— To wszystko to bzdura! To wciąż ta sama pieprzona mowa napisana przez Hallow, bez krzty serca! Hallow jest puste, Hallow jest puste, Hallow jest puste!

 

James potyka się na własnych słowach, a jego oczy rozszerzają się, gdy reszta tłumu podchwytuje skandowanie, które narasta zarówno w głośności, jak i w gniewie. Jąka się i milknie, ściskając teraz dłoń Regulusa, a jego serce łomocze w piersi, gdy wszystko nagle obraca się w kompletny chaos, tak szybko, że nikt nie jest w stanie nic z tym zrobić.

 

Aurorzy stojący na przedzie przyjmują na siebie główne uderzenie tłumu, gdy wszyscy naraz napierają do przodu, a chaos wybucha praktycznie wszędzie. Ktoś przełamuje kordon, a za nim podążają inni, przez co Aurorzy zostają znacznie przewyższeni liczebnie. Rozlega się głośna seria wystrzałów, kule świszczą na wszystkie strony, ludzie padają na ziemię, ale nikt się nie zatrzymuje.

 

Regulus reaguje błyskawicznie, odpychając Jamesa do tyłu i gwałtownie przyciskając jego głowę w dół, gdy potykając się, schodzą ze sceny. Ktoś powala Aurora na schody, szarpiąc się z jego bronią, ale ta nie wypala. James nawet nie myśli, gdy obejmuje Regulusa w pasie, unosząc go całkowicie nad ziemią i obracając się, by go osłonić, podczas gdy obaj gorączkowo uciekają.

 

Syriusz dopada ich w ciągu kilku sekund, przyciągając ich do siebie i pospiesznie odciągając coraz dalej, aż krzyki i odgłosy strzałów stają się przytłumione w oddali.

 

~•~

 

W pociągu panuje cisza.

 

Regulus czuje się, jakby nie ruszał się od lat, jakby siedział w tym samym miejscu, w którym posadził go Syriusz, a on starzeje się w zawrotnym tempie, więdnąc zbyt szybko, by za tym nadążyć. Syriusz nie pozwala mi opuścić pomieszczenia - wagonu, w którym spał - więc wszyscy są jakby stłoczeni razem. James siedzi na łóżku tuż obok Regulusa, a Syriusz zajął miejsce na podłodze, najbliżej drzwi, niczym pies stróżujący.

 

Według Pandory, która krąży między burmistrzem a nimi, przekazując im najnowsze informacje o całej sytuacji, teoretycznie znajdują się w stanie zamknięcia. Stan zamknięcia oznacza, że nie mogą podróżować, a także nie wolno im wrócić do piątego dystryktu; wszyscy po prostu czekają na wieści z Hallow.

 

Regulus wciąż widzi przed oczami szereg ciał, które padły na ziemię, podziurawione kulami i ociekające krwią. Wciąż słyszy w uszach gniewne okrzyki tłumu, a zaraz po nich - przeszywające krzyki przerażenia. Jedyne, o czym wciąż myśli, to Riddle i jego zimne, lodowate spojrzenie.

 

— To źle wygląda, prawda? — szepcze James, jako pierwszy przerywając ciszę, która trwała już od wielu godzin.

 

— To… to zdecydowanie nie wygląda dobrze — przyznaje Syriusz, nie odrywając wzroku od drzwi, prawdopodobnie czekając na powrót Pandory albo może na dołączenie Dorcas do ich grupy. Powiedziała, że jest wstrząśnięta przemocą i poprosiła o możliwość udania się do własnego wagonu, by mieć czas na uspokojenie. Była wdzięczna za propozycję Syriusza, by została z nimi, ale potrzebowała chwili samotności. Regulus nie może jej za to winić. To prawdopodobnie najbliższe spotkanie z niebezpieczeństwem, jakiego kiedykolwiek doświadczyła jako mieszkanka Hallow.

 

— To było na żywo. Cały świat to widział, prawda? A przynajmniej część — chrypi James, wyraźnie zdenerwowany.

 

Syriusz krzywi się.

 

— Oglądałem transmisję na żywo i przerwali dopiero, gdy zaczęły się strzały, więc… tak.

 

— O rany, jest naprawdę źle — mamrocze James, nerwowo obracając laskę w dłoniach. Jego noga boli, odkąd praktycznie jednym ramieniem podniósł Regulusa i uciekł z nim stamtąd. Powiedział, że jej potrzebuje, a Syriusz mu ją przyniósł. Od czasu do czasu James musi wstać i powoli przechadzać się tam i z powrotem, cały czas opierając się na lasce.

 

— Rozmawiałem z Frankiem — mówi im Syriusz — i według niego dystrykt od lat jest skonfliktowany z Aurorami. To… to już i tak bardzo buntowniczy dystrykt, nawet bez naszego udziału, ale po tym, co wydarzyło się w jedenastce, i biorąc pod uwagę, że Irene i Mathias byli uwielbiani przez tak wielu ludzi… Cóż, można powiedzieć, że to był moment, w którym wszystko się przelało. Nie zrobiliście… żaden z was nie zrobił nic złego, rozumiecie? To nie wasza wina.

 

— Ale to jest nasza wina — mówi cicho Regulus, wpatrując się w swoje kolana i bezmyślnie skubiąc szew na zewnętrznej stronie prawego uda. — To i tak odbije się na nas, w ten czy inny sposób.

 

— Nie wiemy tego na pewno — odpowiada Syriusz. — To… tak, to możliwe, ale przecież tournée zwycięzców jeszcze się nie skończyło. Nic się nie stanie, dopóki się nie skończy, a poza tym, wciąż mamy czas. Trzymamy się planu, jasne? Hallow żyje w błogiej nieświadomości od lat i nadal będzie tak funkcjonować. Sytuacja się uspokoi. Wszystko się ułoży.

 

— Syriusz — wykrztusza James — mama i tata…

 

Regulus czuje, jak w jego gardle formuje się gula, dławiąc go. Nie jest z tego dumny, ale ten sam strach, który James odczuwa o los swoich rodziców, istnieje również w Regulusie w odniesieniu do jego własnych, ponieważ nawet po tym wszystkim, on wciąż… Cóż, szczerze mówiąc, nie wie dokładnie, co czuje do swojej matki i ojca; wie tylko, że myśl o tym, że mogliby zostać zranieni lub zabici, przeraża go tak bardzo, że ma wrażenie, jakby się tym dławił.

 

Syriusz nie ma słów pocieszenia dla żadnego z nich. Po prostu zamyka oczy i siada na podłodze, kołysząc się w przód i w tył, w przód i w tył.

 

~•~

 

W końcu Pandora wraca z wiadomością, że sytuacja się uspokoiła i otrzymali od Hallow pozwolenie na kontynuowanie tournée, więc wysiadają, by udać się do czwartego dystryktu. Jak mówi stare powiedzenie, przedstawienie musi trwać dalej.

 

To ostatni dystrykt na dziś, a oni pojawiają się spóźnieni, znacznie przekraczając ustalony harmonogram. Cały plac, który zwykle byłby pełen ludzi, świeci pustkami, a rodziny poległych trybutów również nie pojawiły się na platformach. To Quinn i inny trybut, którego nie znali. Kamery skupiają się wyłącznie na Jamesie i Regulusie, którzy w zasadzie po prostu tam stoją, wygłaszając przemówienie do nikogo. Jest to niepokojące i równie puste jak wszystko inne. Gdy schodzą ze sceny, Regulus całuje Jamesa w policzek, po czym odsuwa się, gdy tylko znikają z pola widzenia kamer. Po tym wydarzeniu Regulus nie ma już nic wspólnego z Jamesem i nie prosi go więcej o wspólne spędzanie nocy.

 

Następnego ranka jedzą śniadanie w pociągu, po czym wyruszają do dystryktu trzeciego. James wcale nie czeka na to z niecierpliwością, bo z tamtąd są Peter i Bernice.

 

Jest coś cholernie dziwnego w tym, że musisz wstać i wygłosić przemówienie w dystrykcie, z którego pochodzą zmarli trybuci, z którymi kiedyś faktycznie miałeś na pienku. W przypadku Cole’a i Hodge’a, James nie miał z nimi żadnych wcześniejszych zatargów, zanim ich zabił. Technicznie rzecz biorąc, James nie zabił ani Petera, ani Bernice, ale był obecny przy ich śmierci.

 

Sytuacja wraca do normy, przynajmniej jeśli chodzi o powracający tłum i rodziny oczekujące na platformach, by oddać hołd poległym trybutom. Bernice, co szokujące, miała narzeczonego i dziecko. Była matką. Dwudziestotrzyletnia, a jej dziecko jest jeszcze takie maleńkie, nie może mieć więcej niż rok, wciąż trzymane w ramionach przez swojego ojca. Uderza Jamesa myśl, że Bernice prawdopodobnie spędziła ze swoim dzieckiem zaledwie od trzech do sześciu miesięcy, zanim jej imię zostało wylosowane, a ona nigdy nie wspomniała o swoim dziecku, nigdy nie mówiła o byciu matką w wywiadach ani w żaden sposób nie zwracała na to uwagi.

 

Petera reprezentuje na platformie tylko jego matka. Jest niską kobietą, a wydaje się jeszcze niższa przez sposób, w jaki się garbi, ani razu nie podnosząc wzroku. Przykro mi, że nie udało mu się wrócić do domu - myśli James, patrząc na nią, czując, jak serce boleśnie zaciska mu się w piersi.

 

W najgorsze dni James jest zły na Petera tak bardzo, jak tylko może być zły na kogokolwiek lub cokolwiek, do czego kiedykolwiek czuł choćby namiastkę miłości. Gniew będzie w nim narastał, aż zacznie się gotować ze złości, aż zacznie żałować, że nie może cofnąć czasu i zabić Petera własnoręcznie - i te koszmary są najgorsze ze wszystkich. Te, w których ściska gardło Petera własnymi dłońmi, zaciskając je coraz mocniej, bez względu na to, jak bardzo tamten błaga o litość. Przeraża go to, niepokoi, nawet jeśli Syriusz powtarzał mu wielokrotnie, że sny nie są odzwierciedleniem jego samego i że nie ma nad nimi żadnej kontroli.

 

W swoje najlepsze dni James potrafi przyznać przed sobą, że te sny nie czynią go złym człowiekiem, ponieważ prawda jest taka, że wcale nie żałuje, że nie zabił Petera. W głębi duszy James chciałby, żeby mógł uratować Petera, ale nie potrafił; nigdy nie był w stanie tego zrobić. W takie dni, te dobre, James bardzo tęskni za Peterem, za jego śmiechem, ciepłem i tym, jak troszczył się on o Vanity podobnie jak on sam. Prawda jest taka, że Peter napawa go smutkiem; cała historia od początku do końca, bo być może James łudził się, wierząc, że Peter mógł reprezentować coś dobrego i prawdziwego na arenie, choć nigdy nie było sprawiedliwie obarczać go takimi oczekiwaniami - Petera, który po prostu chciał przeżyć.

 

James jako pierwszy odsuwa się od Regulusa, gdy schodzą ze sceny, a po powrocie do pociągu zamyka się w swoim przedziale, odmawiając wyjścia aż do przybycia do dystryktu drugiego.

 

Kolejny trudny moment, bo oto Axus i Willa. Axus ma na platformie kilkoro rodzeństwa i oboje rodziców, podczas gdy Willa była jedynaczką wychowywaną przez ojca, który wygląda na całkowicie obojętnego - niemal znudzonego - całym tym procesem. Rodzina Axusx przynajmniej wydaje się wciąż pogrążona w żałobie, a jeśli odczuwają choćby najmniejszy wstyd z powodu wszystkiego, czego Axus dopuściłx się na arenie, nie dają tego po sobie poznać. James stoi na scenie, wciąż używając laski z powodu Axusx, a mimo to szczerze nie potrafi nawet winić rodziny Axusx za to, że nie wydają się przejęci tym, co zrobiłx. To były przecież Głodowe Igrzyska. Axus nie byłx tam zbyt dobrym człowiekiem, ale kto wie, jakx byłx poza areną? James nie wie i nigdy się nie dowie.

 

W dystryktach położonych najbliżej Hallow panuje inna atmosfera, bardziej przypominająca tę z samego Hallow. Wydają się naprawdę poruszeni przemówieniami i reagują żywiołowo, wiwatując zarówno na cześć poległych trybutów, jak i Zwycięzców stojących przed nimi na scenie. Dziwnym trafem, to jest niemal gorsze niż ta pustka, którą wcześniej odczuwał.

 

Dystrykt pierwszy to kolejne trudne miejsce - Mulciber i Avery - ale Syriusz i Regulus wydają się coraz bardziej niespokojni, im bliżej są celu. James nie potrafi zrozumieć dlaczego, dopóki nie przybywają na miejsce, a wtedy jedyne, co przychodzi mu do głowy, to: och.

 

— Nie wiedziałem, że to będzie rodzinne spotkanie — szepcze James do Syriusza, szeroko otwierając oczy.

 

Uśmiech Syriusza przypomina bardziej grymas, gdy burmistrzyni podchodzi, by ich przywitać, a za nią podąża trójka ludzi. Tylko jednego mężczyznę James mgliście kojarzy - to Lucjusz Malfoy, mentor Mulcibera i Avery’ego, którego Syriusz wskazał mu kiedyś w Hallow. Oczywiście, James wie, że technicznie rzecz biorąc, Lucjusz jest kuzynem przez małżeństwo zarówno Regulusa, jak i Syriusza, ale Syriusz dał jasno do zrozumienia, że nie jest z tego faktu ani trochę zadowolony.

 

Poza burmistrzynią, są tam jeszcze dwie kobiety, które James jedynie mgliście kojarzy ze wspomnień z dzieciństwa. Bellatriks i Narcyza (oraz Andromeda) mieszkały w Wiosce Zwycięzców ze swoim ojcem, więc James znał je na długo przed poznaniem Syriusza, choć tylko przelotnie. Widywał je czasami, a pewnego razu przyłapał Bellatriks, gdy próbowała uderzyć jego kota miotłą, przez co wybuchnął płaczem i zawołał mamę, która wdała się w dość burzliwą kłótnię z Cygnusem na temat tego, że powinien lepiej pilnować swoich córek.

 

W każdym razie, kotu nic się nie stało, Bellatriks była po prostu znudzoną nastolatką, zmęczoną przypadkowym dachowcem wkradającym się przez jej okno, a życie toczyło się dalej. James być może miał małe zauroczenie Narcyzą, gdy był naprawdę młody, ale nigdy nikomu o tym nie powiedział, nawet Syriuszowi. I tak z tego wyrósł, ale docenia ironię swojego widocznego upodobania do młodszego rodzeństwa Blacków.

 

James nigdy nie widział Regulusa ani Syriusza w Wiosce Zwycięzców, zanim poznał Syriusza po raz pierwszy, co - jak sądzi - wynika z faktu, że Cygnus był okropnym draniem, który ledwo tolerował obecność własnych córek w swoim domu, a co dopiero dzieci, które nie były jego. James żywo pamięta ten jeden raz, gdy Cygnus wrócił do domu i zastał Alpharda nieprzytomnego, pijanego, na swoim ganku; Cygnus wrzucił go do rowu i po prostu… zostawił go tam. Własnego brata.

 

— Syriusz — syczy Regulus — dlaczego oni tu są? Miał być tylko mentor i burmistrzyni.

 

— Obawiałem się, że tak zrobią — mruczy Syriusz. — Lucjusz pewnie maczał w tym palce, ten dupek.

 

— Czy naprawdę będzie aż tak źle? — mamrocze James. — W końcu to wasza rodzina.

 

— Właśnie dlatego będzie źle — mówi Syriusz beznamiętnym tonem.

 

W tym właśnie momencie zbliżająca się grupa dostrzega ich, a Bellatriks unosi ręce i woła:

 

— Och, tutaj jest! Mój ulubiony mały brzdąc. Reggie, jak ty wyrosłeś — mówi, po czym natychmiast podchodzi do Regulusa, wyciąga ręce i szczypie go w policzki, gruchając jak do małego dziecka.

 

James mruga oczami.

 

~•~

 

Zabijcie mnie, zabijcie mnie, zabijcie mnie - myśli Regulus jak mantrę, krzywiąc się, gdy Bellatriks porywa go w objęcia i czochra mu włosy, wciąż mówiąc do niego tym irytującym dziecinnym głosikiem.

 

Gdy byli dziećmi, Regulus był niewątpliwie ulubieńcem Bellatriks, jeśli porównać go z Syriuszem. Według Bellatriks, Syriusz był pyskującym gówniarzem, który miał więcej włosów niż rozumu. Pewnego razu, gdy Syriusz doprowadził Regulusa do płaczu, Bellatriks zepchnęła go ze schodów. I choć Regulus nigdy nie przyznałby tego głośno, Bellatriks również zawsze była jego ulubienicą. Jest niemal pewien, że wynika to z faktu, że jest on młodszym rodzeństwem, podczas gdy ona najstarszą; zawsze go rozpieszczała, nieco rozpuszczała, a Regulus nie był odporny na to, że w jej oczach praktycznie nie mógł zrobić niczego złego.

 

Syriusz był oczywiście ulubieńcem Andromedy i Narcyzy. Rozpieszczały go, pozwalały mu ujść na sucho z najgorszych wybryków, a nawet strofowały Bellatriks, gdy ta była dla niego niemiła. To dziwne, bo Regulus wie na pewno, że Syriusz zawsze wolał Narcyzę od Andromedy, przynajmniej dopóki nie podrośli, a wtedy jego uczucia się zmieniły. Może to wcale nie jest dziwne, patrząc z perspektywy czasu. Uczucia, które żywimy jako dzieci, zmieniają się, gdy dorastamy, bo nagle zaczynamy rozumieć wszystko to, czego wcześniej nie pojmowaliśmy.

 

Na przykład, Regulus nie rozumiał, gdy był dzieckiem, że Bellatriks jest kompletnie szalona. Teraz oczywiście już to rozumie, i zabawne, prawda, jaką różnicę potrafi zrobić czas?

 

— Dobrze cię widzieć, Syriusz. Wyglądasz dobrze — wita go Narcyza, podchodząc bliżej, ale mimo uśmiechu nie próbuje go objąć. Regulus tak bardzo zazdrości teraz Syriuszowi, bo Bellatriks wciąż się nad nim rozpływa. — Bella, daj mu spokój, dobrze? On czuje się strasznie nieswojo, nie widzisz?

 

— Niemożliwe — protestuje Bellatriks, choć na szczęście w końcu się odsuwa. To niepokojące, jak bardzo przypomina Andy, a właściwie - jak bardzo Andy przypomina ją. Narcyza zawsze była tą odmienną, jeśli chodzi o cechy wspólne w rodzinie. Przez długi czas krążyła plotka, że ich matka miała romans z innym mężczyzną z dystryktu, ale nikt nie odważył się wspomnieć o tym w obecności Cygnusa czy Belli. Plotki ustały, gdy pewnego dnia mężczyzna nagle zniknął i nigdy więcej go nie widziano. Nikt nie wie, co się stało, ale Regulus wyraźnie pamięta wyraz satysfakcji na twarzy Bellatriks, gdy wieść się rozeszła.

 

Regulus nie rozumiał, co to oznaczało wtedy, ale teraz już wie. Jest niemal pewien, że jego najstarsza kuzynka zabiła człowieka, by nieco ułatwić życie swojej młodszej siostrze. Rzecz w tym, że ona nawet jeszcze nie weszła do swojej areny.

 

— Ty również dobrze wyglądasz, Regulus — zauważa Narcyza, obdarzając go niewielkim, skromnym uśmiechem, choć jej spojrzenie pozostaje przenikliwe. Czyste. Błękitne tonie, które skrywają w swoich głębinach znacznie więcej. Może to cecha charakterystyczna dla młodszego rodzeństwa, ale podobnie jak Regulus, ona zawsze potrafiła dobrze ukrywać różne rzeczy. Jedyna różnica polega na tym, że ona ukrywa się za wdzięcznymi uśmiechami i łagodnymi słowami, cichą mową i urodą - niczym kunsztownie wykonane szkło, które zamyka się pod kluczem, by nikt nie mógł go dotknąć, by można było jedynie podziwiać, bo jest tak kruche.

 

Narcyza nie jest i nigdy nie była krucha. Och, udaje kruchą, owszem, ale jest równie niebezpieczna jak jej siostry, szczególnie dlatego, że nikt się po niej tego nie spodziewa. Regulus pamięta jej igrzyska. Ludzie myśleli, że jest krucha, a ona udowodniła, jak bardzo się mylili.

 

— Syriusz — wita go Bellatriks z o wiele mniejszym entuzjazmem niż ten, którym obdarzyła Regulusa.

 

— Bella — odpowiada Syriusz drwiącym tonem, co sprawia, że oczy Bellatriks zwężają się do wąskich szparek, a Regulus wypuszcza z siebie stłumione westchnienie.

 

To będzie długi obiad.

 

~•~

 

Syriusz wcale nie chce tu być. Naprawdę, rozpaczliwie nie chce tego teraz robić. Cholera, dlaczego Bellatriks i Narcyza musiały tu przyjść? To mieli być tylko burmistrzyni i mentor, ale nie dziwi go, że Narcyza i Bellatriks wykorzystały okazję, by się tu pojawić, i nie ma wątpliwości, że Lucjusz miał coś wspólnego z umożliwieniem im tego.

 

Widać wyraźnie, że rodzina Blacków ma… problemy między członkami, którzy są sobie obcy. Przed wyjazdem Narcyzy i Bellatriks z dystryktu doszło do potężnej kłótni, która zakończyła się łzami Andromedy, podbitym okiem Bellatriks i groźbami Narcyzy, że zabije Cygnusa.

 

Wszystko to było bardzo dramatyczne, z tego co Syriusz pamięta, choć szczerze mówiąc, nie jest to zbyt wiele przy jego kiepskiej pamięci. Zdołał jednak poskładać większość tej historii w całość. W zasadzie Cygnus był przemocowym kawałkiem gówna, szczególnie wobec Narcyzy, co do której nigdy nie był pewien, czy faktycznie jest jego córką. Ich matka zmarła, zanim Syriusz w ogóle się urodził, gdy Narcyza była jeszcze dość młoda, i to właściwie na Bellatriks i Andromedę spadł obowiązek opiekowania się nią. Głównie Andy, bo Bella była i zawsze pozostała naprawdę niezrównoważona.

 

W każdym razie, Andy jako pierwsza opuściła dom z mężczyzną, którego rodzina nie akceptowała, co Bella odebrała jako osobistą zniewagę, podczas gdy Narcyzę głęboko to zraniło. Jednak gdy tylko Narcyza dostrzegła swoją szansę na ucieczkę, na wydostanie się stamtąd, również z niej skorzystała. Z tego, co Syriusz wie, początkowo nie planowała zabrać ze sobą Bellatriks, ale być może Bellatriks po prostu… sama się zaprosiła. Szczerze mówiąc, nie zna dokładnych szczegółów tej historii. Andy niechętnie o tym rozmawia, bo to wciąż dla niej bolesny temat.

 

Cygnus zmarł niedługo po tym, jak wszystkie jego dzieci go opuściły, a Alphard podążył za nim dość szybko. Syriusz zawsze zastanawiał się, czy częścią przyczyny stopniowego pogarszania się stanu Alpharda w tych ostatnich miesiącach była śmierć jego starszego brata. Jednak z drugiej strony, Alphard tak długo niszczył się alkoholem i narkotykami, że trudno było jednoznacznie stwierdzić, co było prawdziwą przyczyną.

 

Tak więc, owszem, rodzina Blacków jest pełna komplikacji i pokoleniowych zranień, a jako ród skłonny do dramatyzowania, łatwo to zauważyć tym, którzy zwracają na to uwagę. Lucjusz jest niestety dość spostrzegawczy. Co więcej, jako mąż Narcyzy, Lucjusz z pewnością ma dostęp do poufnych informacji rodzinnych - Syriusz jest tego pewien. Nie ma wątpliwości, że Lucjusz sprowadził je tutaj wyłącznie po to, by odegrać się na Syriuszu i Regulusie za to, jak go upokorzyli sześć miesięcy temu.

 

Obiad jest torturą.

 

Burmistrzyni Delores jest po prostu… cóż, Syriusz nie sądzi, by kiedykolwiek tak szybko kogoś znienawidził, co mówi wiele, zważywszy na fakt, że spędza mnóstwo czasu z wieloma podejrzanymi typami z Hallow. Jakimś sposobem burmistrzyni Delores jest jeszcze gorsza - sztywna, poprawna i mdląco słodka w ten sztuczny sposób, który jest tak przejrzysty, że równie dobrze mógłby być powietrzem. Za każdym razem, gdy przyłapuje Syriusza lub Jamesa na opieraniu łokci o stół, wydaje z siebie irytujące małe ekhm-ekhm.

 

Syriusz czuje się teraz cholernie nieswojo, a jest mu jeszcze gorzej, gdy musi prowadzić kurtuazyjną rozmowę z Bellą i Cissą, jakby nie były dla niego praktycznie obcymi osobami. Pamięta je, choć tylko trochę. Najbardziej pamięta to, że nigdy specjalnie nie lubił Bellatriks.

 

Wszystko to przypomina mu duszące kolacje z rodzicami, gdy był zmuszany przebywać wśród ludzi, których najmniej chciał widzieć, nieustannie przypominając sobie, jaka naprawdę jest jego rodzina. Z nimi zawsze jest albo tajemniczość, albo kompletne szaleństwo. Nigdy nie było Blacka, który w jakiś sposób nie byłby kompletnie, do szpiku kości, popieprzony. Niestety, on sam również się do tego zalicza i wcale nie cieszy go konieczność zmierzenia się z tym faktem.

 

Pandora, ta prawdziwa perełka, bierze na siebie większość ciężaru podtrzymywania rozmowy. Używa tego, co Syriusz postanowił nazwać jej “głosem Hallow”. Tymczasem Dorcas nawet nie zadaje sobie trudu, by udawać, że w jakikolwiek sposób zależy jej na przypodobaniu się im, co Syriusz naprawdę w niej ceni. Jest odważna, tego nie da się zaprzeczyć.

 

Nie ma zbyt wielu komentarzy na temat ich indywidualnych doświadczeń na arenie. Nie pamięta w ogóle igrzysk Cissy, a igrzyska Belli przypomina sobie tylko mgliście, bo to był pierwszy raz, gdy mieszkańcy Hallow naprawdę się czymś ekscytowali od czasu Ćwierćwiecza Upamiętnienia, które miało miejsce pięć lat wcześniej. Ludzie wciąż mówili o 60. Głodowych Igrzyskach, gdy nadeszły 65., ale to zeszło na dalszy plan, gdy Bellatriks pojawiła się na ekranie - pierwsza z rodu Blacków, która trafiła do igrzysk od czasów jej ojca, dekady wcześniej.

 

Syriusz zastanawia się, czy podobnie jak on, Regulus, James, Effie i każdy inny Zwycięzca, którego kiedykolwiek poznał, Bellatriks i Narcyza również nie lubią rozmawiać o swoich igrzyskach. Nie poruszają tego tematu, ani też nie wspominają o igrzyskach Syriusza czy Regulusa, za co Syriusz jest w stanie odczuwać wdzięczność.

 

Tak czy inaczej, gdy tylko Syriusz dostrzega okazję, by się wymknąć, natychmiast z niej korzysta. Lucjusz rzucał złośliwe komentarze w stronę Regulusa i Jamesa, co sprawiło, że Syriusz aż się najeżył, ale Narcyza, ku jego zaskoczeniu, uciszyła męża jednym spojrzeniem. Lucjusz natychmiast zamilkł i skierował swoją uwagę na burmistrzynię Delores. Pandora w jakiś sposób zajmuje uwagę Bellatriks, podczas gdy Regulus i Narcyza cicho jedzą, od czasu do czasu wymieniając między sobą pojedyncze uwagi. James bezpiecznie i rozsądnie prowadzi rozmowę z Dorcas.

 

Innymi słowy, Syriusz ma swoją szansę na ucieczkę i, podobnie jak jego starsze kuzynki, nie waha się ani chwili, by z niej skorzystać.

 

Przechodząc obok, stuka Dorcas w ramię, a ona bez chwili wahania podaje mu paczkę papierosów i zapalniczkę, którymi - trzeba przyznać - dzielą się już od kilku dni.

 

Syriusz stoi na zewnątrz i pali jednego papierosa za drugim, jakby od tego zależało jego życie. Jednego za drugim, ignorując dobiegające z oddali dźwięki rozmów i brzęk sztućców, które niosą się aż tutaj.

 

Nie cieszy się jednak długo swoją wolnością.

 

— Masz jeszcze jednego? — pyta Narcyza, wychodząc na zewnątrz, by do niego dołączyć. Opiera się o filar naprzeciwko niego z delikatnym, powściągliwym uśmiechem.

 

Syriusz wzdycha, ale podaje jej papierosa i pstryka zapalniczką, obserwując, jak Narcyza zaciąga się, po czym zamyślona spogląda w bok, wydychając dym.

 

— Myślałem, że już dawno rzuciłaś palenie.

 

— Są rzeczy, z których się nie wyrasta — odpowiada Narcyza. — To ja dałam ci pierwszego papierosa, wiesz? Miałeś wtedy dziesięć lat. Pamiętasz?

 

— Mhm — mruczy Syriusz wymijająco, choć wcale tego nie pamięta.

 

Narcyza zdaje się to zauważyć.

 

— Przyłapałeś mnie z papierosem i błagałeś, żebym dała ci spróbować. Myślałeś, że to takie fajne, ale ty zawsze uważałeś, że wszystko, co robię, jest fajne. Zaciągnąłeś się raz, zacząłeś kaszleć, zrobiłeś zniesmaczoną minę i przysiągłeś, że nigdy więcej tego nie zrobisz. — Spogląda na niego, a jej wzrok przesuwa się po nim z dziwnym smutkiem. — A teraz spójrz na siebie.

 

— Cóż, z niektórych rzeczy jednak się wyrasta — mruczy Syriusz, demonstracyjnie zaciągając się papierosem i powoli wypuszczając kółka z dymu, jedno po drugim, z mistrzowską precyzją, nie spuszczając przy tym wzroku z Narcyzy.

 

— Jak się miewa moja siostra? — pyta cicho Narcyza i Syriusz po raz pierwszy zastanawia się, czy to właśnie dlatego naprawdę tu przyszła.

 

Syriusz zaciska usta.

 

— Wścieka się jak wariatka w drugim pokoju. Czemu pytasz?

 

Kąciki ust Narcyzy drgaja lekko.

 

— Nie o tę chodzi. O tę drugą.

 

— Andy ma się świetnie. Naprawdę świetnie — informuje ją Syriusz, być może nieco zbyt obronnym tonem. Narcyza nie wygląda na urażoną. — Masz siostrzenicę.

 

— Siostrzenicę — szepcze Narcyza, a jej oddech załamuje się tak cicho, że prawie tego nie zauważa. — Naprawdę? Jak ma na imię?

 

— Nimfadora — mamrocze Syriusz.

 

— Dlaczego ona zrobiła to temu biednemu dziecku? — pyta Narcyza, kręcąc głową i zaciągając się ponownie.

 

Syriusz nie może się powstrzymać. Parska śmiechem.

 

— Szczerze mówiąc, zadałem to samo pytanie. W tej rodzinie nie uznaje się normalnych imion, znasz zasady. W każdym razie, najczęściej mówimy na nią Dora.

 

— Rozumiem — mówi Narcyza i zerka na niego ukradkiem kilka razy, nie mogąc się powstrzymać. Jego wspomnienia są wyblakłe i pomieszane, ale ona pojawia się w niejednym z tych dawniejszych, z których części nie jest nawet pewien, czy są prawdziwe. — Obraziłeś Lucjusza, wiesz o tym?

 

— Ach, cudownie, cieszę się to słyszeć — oznajmia Syriusz, uśmiechając się szeroko, z wyzywającą miną. Spodziewa się, że Narcyza się zirytuje, ale ona tylko cicho się śmieje. — Jeśli myślisz, że zamierzam przeprosić…

 

— Nie zawracaj sobie głowy. Oboje wiemy, że to byłoby kłamstwo, a szczerze mówiąc, nie spodziewałabym się niczego innego. Lucjusz to dumny człowiek, który przejmuje się bezsensownymi rzeczami istniejącymi tylko w jego głowie.

 

— Niezbyt wyszukana pochwała, zwłaszcza z ust jego żony.

 

— Wiesz, dlaczego za niego wyszłam — mówi Narcyza bez ogródek.

 

Ucieczka - myśli Syriusz.

 

— Tak, wiem. Żałujesz już?

 

— Gdyby to było takie proste — zamyśla się Narcyza. — Chce, żebyśmy starali się o dziecko. Najlepiej syna, jak twierdzi.

 

— On… co? — Syriusz wzdraga się, mrugając na nią ze zdumieniem. — Po tym całym czasie nadal nie dotarło do niego, że ożenił się z kobiątą, która nie ma żadnego pociągu do seksu?

 

Narcyza cmoka z dezaprobatą, ale nie spieszy się z odpowiedzią. Nadal pali, a Syriusz wciąż patrzy na nią z niedowierzaniem. Pamięta to o niej i jest niemal pewien, że nie jest to wspomnienie, które właśnie sobie wymyślił. Pierwszy raz zetknął się z tematem seksu, gdy przyłapał Andy całującą się z jakimś chłopakiem i pobiegł prosto do Narcyzy z milionem pytań, na które ona sumiennie odpowiedziała. Był wtedy bardzo młody, ale pamięta, jak Narcyza powiedziała mu dość bezpośrednio, że nie ma takich pragnień jak jej siostry.

 

— Lucjusz zawsze o tym wiedział. Wiedział też, że w kwestiach romantycznych wolę towarzystwo kobiet niż jakiejkolwiek innej płci, a w sprawach seksualnych nie preferuję nikogo. Nigdy nie było to tajemnicą.

 

— Chcesz mi powiedzieć, że nigdy mu to nie przeszkadzało?

 

Narcyza unosi brew, spoglądając na niego.

 

— Nie. Lucjusz nigdy nie chciał mnie dla seksu czy romansu. On wie, dlaczego za niego wyszłam, zawsze wiedział, i dla niego nigdy nie chodziło o ratowanie mnie. Chodzi o władzę. Czuje, że ma nade mną władzę, a ja pozwalam mu w to wierzyć. To złudzenie zapewnia mi wygodne życie, a on ma pod dostatkiem osób, które ogrzewają jego łóżko, by jemu również żyło się wygodnie.

 

— To jest… — Syriusz krzywi się i kręci głową. Szczerze mówiąc, nienawidzi tego, jak to brzmi, ale taki był wybór Narcyzy. To Narcyza sama to wszystko zaaranżowała, z pełną premedytacją. Lucjusz był jedynie marionetką w jej rękach i prawdopodobnie nadal nią jest. — Dobrze, jeśli tak to wygląda, to dlaczego prosi cię o dzieci?

 

— Cóż, jesteśmy małżeństwem, więc wolałby, żeby jego dziecko pochodziło od jego żony, a nie od kogokolwiek innego — wyjaśnia Narcyza.

 

Syriusz unosi brwi, patrząc na nią.

 

— Zamierzasz to zrobić?

 

— Bardzo chciałabym zostać matką. Może i nie mam pragnienia seksu, ale od czasu do czasu sprawia mi on przyjemność, choć nigdy z mężczyznami. Prawdopodobnie mogłabym przekonać go do innych opcji, może inseminacji, ale tego nie zrobię — mruczy Narcyza. Zaciąga się mocno papierosem, policzki zapadają się, a jej oczy błyskają, gdy wypuszcza dym. — Chcę wychować dziecko. On chce wyszkolić Zwycięzcę.

 

— Jest szumowiną, zdajesz sobie z tego sprawę? — mówi Syriusz z obrzydzeniem, natychmiast rozumiejąc, co ma na myśli. Nie żeby mógł to przeoczyć, skoro wyraziła się tak dosadnie. Docenia jednak fakt, że nie zamierza ona spełniać życzeń Lucjusza.

 

Narcyza jedynie mruczy pod nosem i odwraca wzrok.

 

— A ty, Syriusz? Przystojniak Hallows. Masz własne szumowiny przyklejone do podeszwy buta, a ośmielasz się oceniać moje.

 

— Ja nie wdepnąłem w swoje celowo.

 

— Nie?

 

Syriusz zaciska szczękę.

 

— Dla przetrwania, nic więcej.

 

— Tak, dokładnie jak ja, ale oczywiście ty tego tak nie postrzegasz.

 

— Mogłaś zostać, wiesz o tym.

 

— Nie, naprawdę nie mogłam — odpowiada Narcyza. — Nic tam dla mnie nie było.

 

— A co tutaj masz? — pyta wyzywająco Syriusz.

 

— Prawie wszystko — odpowiada cicho Narcyza, wciąż wydmuchując dym, który rozpływa się w oddali, podobnie jak odległe spojrzenie w jej oczach. Syriusz myśli, że w tym odległym spojrzeniu Narcyza szuka Andromedy.

 

~•~

 

Regulus zamierza zabić Syriusza. Jak śmiał go teraz porzucić? Z nią. Regulus rozumie, że rodzina jest dla Syriusza szczególnie trudnym tematem, zwłaszcza teraz, gdy wie o jego problemach z pamięcią, ale czułby się znacznie lepiej, gdyby był tutaj obecny.

 

Bellatriks to istne utrapienie.

 

Trudno to opisać, bo czasami wydaje się, że jest nim naprawdę oczarowana. W innych chwilach wydaje się, że jej zamiłowanie do bycia szaloną wariatką przeważa nad wszystkim innym.

 

Doskonały przykład:

 

— A więc, Regulus, czym się ostatnio zajmowałeś? — pyta Bellatriks, opadając prosto na puste krzesło Syriusza między nim a Jamesem, odchylając się do tyłu i kładąc nogi na stole bez chwili zawahania.

 

Regulus wpatruje się w nią.

 

Bellatriks pozostaje niewzruszona jego milczeniem.

 

— Ostatnim razem, gdy cię widziałam, Reggie, byłeś taki słodki. Nadal równie nieśmiały jak zawsze, to oczywiste. — Czeka chwilę, po czym chichocze, gdy Regulus wciąż się w nią wpatruje. — Och, dalej, opowiedz mi wszystko, co mnie ominęło. Jak minęły ci lata nastoletnie? Okropny czas dla nas wszystkich, oczywiście, ale zdradź mi wszystkie pikantne szczegóły.

 

— Nie było ich zbyt wiele — kłamie Regulus beznamiętnym tonem.

 

— Och, na pewno były — mówi Bellatriks, lekko marszcząc brwi, gdy on po raz kolejny nie odpowiada. — Rozchmurz się, kruszynko. Zamień to ponure spojrzenie na uśmiech; pamiętam, że kiedyś uśmiechałeś się znacznie częściej. Gdzie się podział ten twój uśmiech?

 

— Khm-khm — odchrząkuje burmistrzyni Delores, powtarzając ten dźwięk wielokrotnie, dopóki wszyscy nie zwracają na nią uwagi. Posyła Bellatriks słodki, przymilny uśmiech. — Kochana, nie kładzie się stóp na stole.

 

— Widelce zwykle też nie wbijają się w gałki oczne, ale mogę sprawić, że i to się wydarzy — mówi Bellatriks, unosząc jedną stopę, po czym opuszczając ją z powrotem, co posyła widelec szybujący w powietrze, który łapie błyskawicznym ruchem dłoni. Uśmiecha się szeroko do burmistrzyni Delores, mierząc ją wzrokiem, a burmistrzyni Delores blednie i milknie, gdy tylko rozpoznaje groźbę. Bellatriks może zostawić stopy na stole. — W każdym razie, Regulus, co mówiłeś?

 

— Nic nie mówiłem — mruczy Regulus.

 

— Och, w porządku, jeśli nie chcesz o tym rozmawiać, to chyba po prostu poznam twojego chłopaka, co? — Bellatriks przekręca głowę. — Potter!

 

Na głośne, przenikliwe wezwanie swojego nazwiska, James podskakuje i gwałtownie odwraca się na krześle, mrugając szybko.

 

— Eee… tak?

 

— Matko, ale wyrosłeś na przystojniaka, nieprawdaż? — mówi Bellatriks z wyraźnym rozbawieniem, leniwie rzucając widelec na stół, po czym sięga w stronę Jamesa z oczywistym zamiarem dotknięcia jego twarzy, prawdopodobnie by obrócić go za podbródek i dokładniej mu się przyjrzeć.

 

Nie udaje jej się to, ponieważ dłoń Regulusa błyskawicznie wystrzela, by złapać ją za nadgarstek, a jego głos jest ostry, gdy oświadcza:

 

— Nie dotykaj go.

 

— Och? — Brwi Bellatriks unoszą się wysoko, a ona sama natychmiast wygląda na zachwyconą. — A więc to prawda? Szczerze mówiąc, nie bardzo w to wierzyłam, że wy dwaj naprawdę jesteście razem, ale spójrz na siebie, taki opiekuńczy i w ogóle. — Przybiera ponury wyraz twarzy i obniża głos, przedrzeźniając: — Nie dotykaj go. Mój boże, ale ktoś tu jest zaborczy. Puściłbyś mnie, co? Chcę tylko zamienić z nim słówko. Wygłosić mu przemowę o tym, jak ma cię dobrze traktować, jak przystało na szanującą się starszą kuzynkę.

 

— Bella — syczy Regulus — zostaw go w spokoju. Nie żartuję.

 

— Albo co? — droczy się Bellatriks, szczerząc do niego zęby w uśmiechu.

 

Regulus ściska jej nadgarstek mocniej, zbyt mocno, ale ona nawet nie drga.

 

— Jeśli go dotkniesz, to jedyną osobą, która zostanie dźgnięta widelcem, będziesz ty. A teraz przestań być taka…

 

Szczerze mówiąc, nawet nie zna słowa, które mogłoby to opisać.

 

— Nudny jesteś — skarży się Bellatriks z nadąsaną miną, osuwając się na krześle i leniwie machając ręką, aż w końcu Regulus ją puszcza. Mimo to wciąż przygląda się Jamesowi. — W porządku, nie będę grozić, że zedrę ci skórę z kości, jeśli nie będziesz dobrze traktować mojego małego kochanego kuzynka, ale powiedz mi, masz wobec niego dobre zamiary, prawda?

 

— Tylko najlepsze — zapewnia ją James, zerkając przelotnie na Regulusa, po czym odwraca wzrok.

 

— Wiesz, wyrosłeś na naprawdę przystojnego mężczyznę. Ile masz teraz lat? Dwadzieścia kilka, tak? — Bellatriks przechyla głowę, przyglądając mu się uważnie. — Wyrosłeś na prawdziwego mężczyznę.

 

James kaszle.

 

— Ach, dzięki?

 

— Bella — warczy Regulus, bo James jest wyraźnie skrępowany w tej chwili, a to sprawia, że Regulus czuje… wstyd? Nie jest przyzwyczajony do odczuwania wstydu z powodu swojej rodziny przy Jamesie, bo jego rodzice mają z nim niewiele wspólnego, a Syriusz zawsze był dla niego dobry.

 

— Taki zazdrosny — grucha Bellatriks, choć Regulus naprawdę wcale nie jest zazdrosny. — Spójrz na siebie, kruszynko, taki wojowniczy. Miłość doprowadza nas do szaleństwa, nieprawdaż? A przynajmniej tak słyszałam. Jak bardzo cię to obłąkało?

 

— Uwierz mi, naprawdę nie chcesz się tego dowiedzieć — mówi Regulus.

 

Bellatriks cmoka z dezaprobatą.

 

— Od wieków nie miałam żadnej rozrywki, wiesz. Wszyscy są tacy nudni, a Cissy zawsze jest w pobliżu, żeby mnie strofować, więc tak naprawdę, niczego bardziej bym nie pragnęła. — Natychmiast wstaje i bez ostrzeżenia odwraca się, by kopnąć krzesło Jamesa, po czym bezceremonialnie siada mu na kolanach i rozpościera się na nim. James dławi się, unosząc ręce z otwartymi dłońmi, a jego oczy wychodzą z orbit, gdy jego usta otwierają się ze zdumienia. Bellatriks śmieje się. — Popatrz tylko, znalazłeś sobie lojalnego mężczyznę, Reggie. Nawet mnie nie dotknie, co jest szko…

 

Reszta jej zdania tonie w nagłym pisku, gdy Regulus chwyta ją za włosy i dosłownie zciąga ją z kolan Jamesa, bezlitośnie rzucając ją na podłogę. James gapi się na niego z dołu, podczas gdy Bellatriks wypluwa z siebie długi ciąg przekleństw, próbując się podnieść. W chwili, gdy jej dłoń ląduje na stole, by się podeprzeć, Regulus chwyta widelec i wbija go w grzbiet jej ręki, bo przecież ostrzegał ją, co się stanie, a ona nie posłuchała. Właściwie to jej wina.

 

— Kurwa mać, Reg! — wykrzykuje James, zrywając się z krzesła, podczas gdy Bellatriks wyje z bólu na podłodze.

 

— Wielkie nieba! — sapie burmistrzyni Delores.

 

— Syriusz! — krzyczy Dorcas, podczas gdy Pandora zakrywa twarz obiema dłońmi, tłumiąc głośny jęk.

 

Bellatriks warczy, przyciskając dłoń do piersi, z wciąż wbitym w nią widelcem, z którego skapuje krew.

 

— Ty niewdzięczny skurwysynu! Tylko go sprawdzałam, ty mały gnojku! Zobaczymy, czy kiedykolwiek jeszcze coś dla ciebie zrobię! Dźgnąłeś mnie! Dźgnąłeś mnie, kurwa, przez jakiegoś głupiego faceta, ty obciągająca fiuty dziwko!

 

Mówiłem ci, co się stanie, jeśli go dotkniesz — przypomina jej Regulus obronnym tonem, spoglądając rozpaczliwie na Syriusza, który wpada do pomieszczenia z Narcyzą tuż za nim.

 

Bellatriks wyrywa widelec ze swojej dłoni i z wrzaskiem rzuca się na Regulusa, a wtedy rozpętuje się istne piekło, gdy Syriusz i Narcyza desperacko wskakują w sam środek bijatyki. Narcyza musi objąć Bellatriks ramionami i odciągnąć ją do tyłu, podczas gdy Regulus odwraca się i robi to samo z Syriuszem, który najwyraźniej nie potrzebuje żadnego kontekstu, by skorzystać z pierwszej nadarzającej się okazji do spuszczenia jej łomotu, zwłaszcza gdy ta próbuje wydłubać Regulusowi oko widelcem.

 

Syriusz i Bellatriks syczą i plują na siebie jak dzikie koty, warcząc i ujadając niczym wściekłe psy, oboje próbując dopaść jedno drugiego, podczas gdy wszyscy dookoła zdają się krzyczeć jednocześnie.

 

Lucjusz uśmiecha się z satysfakcją.

 

~•~

 

— Jesteś moim ulubionym bratem.

 

— Jestem twoim jedynym bratem.

 

— Wiem. Jestem z ciebie taki dumny.

 

Regulus przewraca oczami i odwraca głowę, ale James dostrzega, jak kąciki jego ust lekko drgają w uśmiechu. Pandora tłumi za dłonią coś, co przypomina lekko histeryczny śmiech, a Dorcas bez cienia skrępowania szczerzy się do Syriusza, który naprawdę wygląda na dumnego z Regulusa za to, że dźgnął Bellatriks widelcem. Pociąg jedzie dalej, zmierzając do Hallow.

 

— Rodzinny obiad bez kłótni to nie obiad — oznajmia radośnie Syriusz, będąc w wyśmienitym nastroju od czasu opuszczenia pierwszego dystryktu. Zostali szybko odprowadzeni na miejsce, by wygłosić przemówienia, a następnie poproszono ich, by natychmiast po wszystkim wyszli. Pożegnanie między Narcyzą a Syriuszem było w porządku, niemal… serdeczne, powiedziałby James, ale to właściwie tyle, jeśli chodzi o rodzinne uczucia, przynajmniej pod koniec. No, pomijając Syriusza i Regulusa, bo Syriusz spędził dobre dwadzieścia minut zanosząc się śmiechem, gdy już było po wszystkim, i od tamtej pory nie przestaje wychwalać Regulusa.

 

— Ani chwili nudy — stwierdza Dorcas. — Podczas całego tego tournée nie było ani jednej nudnej chwili.

 

— Jeszcze nie koniec — przypomina jej Pandora, która najwyraźniej osiagnęła już punkt, w którym przestała próbować sprawić, by całe to doświadczenie przebiegło dla wszystkich bezproblemowo. Miło z jej strony, że w ogóle próbowała. Zawsze wkłada w to tyle wysiłku.

 

— Nadal nie mogę uwierzyć, że dosłownie dźgnąłeś ja widelcem — upiera się Dorcas, kręcąc głową i wpatrując się w Regulusa z wyraźną mieszaniną niedowierzania i podziwu.

 

Regulus wzdycha.

 

— Ostrzegałem…

 

— Tak, ostrzegałeś ją, że to zrobisz, jak już wspominałeś — wtrąca rozbawiona Pandora — ale to nadal nie jest coś, co większość ludzi po prostu robi.

 

Regulus nie jest jak większość ludzi - myśli James, patrząc na niego bezradnie. Znów przypomina mu się Mulciber, jak Regulus odciął mu rękę, gdy ten zignorował ostrzeżenie Regulusa, by nie sprawiać, że James się wzdryga. To przynajmniej było nieco mniej brutalne, mniej krwawe, mniej chaotycznne. Miało to też miejsce w zupełnie innej sytuacji i otoczeniu. To oznacza, że James może w pełni to docenić, i dlatego może śmiało powiedzieć, że nigdy wcześniej nie pragnął tak desperacko paść przed kimś na kolana, jak teraz przed Regulusem.

 

James kaszle i podnosi się na nogi, mamrocząc:

 

— Przepraszam.

 

Syriusz marszczy brwi z niepokojem, przechodząc obok, ale James tylko kręci głową, zapewniając go, że wszystko jest w porządku. Wie, że jest wyjątkowo cichy, ale to chyba lepiej, bo w tej chwili nie może zaufać własnemu głosowi. Boi się, że gdy tylko otworzy usta, powie coś głupiego, na przykład zacznie wyznawać swoją miłość jak zacięta płyta.

 

Zamiast tego James wchodzi do swojego przedziału, zamyka drzwi i wypuszcza głęboko wstrzymywany oddech. Po chwili spogląda w dół i przeprowadza bardzo surową (i wewnętrzną) pogadankę ze swoim członkiem na temat odpowiednich reakcji w pewnych sytuacjach, w tym o tym, że na wszystko jest czas i miejsce, a otoczenie przyjaciół zdecydowanie do nich nie należy.

 

James nadal mentalnie beszta swoje własne pragnienia - szczerze mówiąc, zaczyna się zastanawiać, czy nie powinien bardziej niepokoić się rzeczami, które go podniecają - ale niewiele to daje.

 

Bez względu na to, co próbuje zrobić, jego ciało i serce są pewne jednej rzeczy ponad wszystko inne - i tą rzeczą jest Regulus Black.

 

— To drugi najgorszy tydzień w moim życiu — oznajmia James żałośnie, po czym powoli i wielokrotnie uderza głową o drzwi, błagając swoje ciało i serce, by zrozumiały dlaczego.

 

Nie robią tego.

 

~•~

 

Kiedy docierają do Hallow, zostaje niewiele czasu do rozpoczęcia wywiadu. Dorcas niemal natychmiast wybiega, by się przygotować, nalegając, aby pozostali dołączyli do niej, gdy tylko rozgoszczą się w swoim apartamencie.

 

Pandora idzie szybkim krokiem, prowadząc całą grupę, co Syriusz z wielką chęcią jej pozostawia. Jak zawsze, powrót do Hallow nie jest dla niego przyjemnością, a James i Regulus również nie wydają się być tym faktem zachwyceni.

 

Tak czy inaczej, otoczenie jest znajome jak zawsze. Cóż, przynajmniej w większości. Tym razem zakwaterowano ich w apartamencie na najwyższym piętrze, jak informuje Pandora, prowadząc ich do windy. To długa, nużąca jazda na górę, podczas której Syriusz w myślach przegląda listę wszystkiego, co trzeba jeszcze zrobić. Rozgościć się w apartamencie, wysłać Regulusa i Jamesa, by przygotowali się do wywiadu, obejrzeć wywiad, a potem mają wolne do jutra.

 

Wystarczająco proste.

 

— Dobrze więc, wy dwaj jesteście więcej niż gotowi na wywiad, a Dorcas zapewnia mnie, że będziecie wyglądać wspaniale — trajkocze Pandora, gdy wysiadają z windy i kierują się do apartamentu na najwyższym piętrze, który znajduje się tuż przy korytarzu. I ma rację - James i Regulus zostali przygotowani do tego wywiadu jeszcze lepiej niż do poprzednich, więc Syriusz jest właściwie dość pewny, że poradzą sobie znakomicie. — Po wywiadzie wrócimy tutaj, a najważniejszym punktem jutrzejszego dnia będzie przyjęcie, które zapowiada się jako bardzo duże wydarzenie, więc obaj będziecie musieli mnie słuchać.

 

— Zostajemy tu również po przyjęciu? — mruczy Regulus z wyraźnym niezadowoleniem. — Nie możemy po prostu wyjechać tego wieczoru?

 

— Nie, zostajecie jeszcze jedną noc, a wyjeżdżacie następnego ranka — mówi stanowczo Pandora. Zatrzymuje się przed drzwiami i posyła im promienny uśmiech. — No dobrze, pośpieszcie się, nie mamy zbyt wiele czasu.

 

Syriusz parska, gdy Pandora otwiera szeroko drzwi i chwyta go za ramię, praktycznie wpychając go do środka. Nie może powstrzymać czułego chichotu w jej kierunku, zanim odwraca się, by z ciekawości przyjrzeć się apartamentowi, którego nigdy wcześniej nie widział, a wtedy śmiech więźnie mu w gardle i zamiera.

 

Wszystko inne natychmiast przestaje mieć znaczenie, cały świat kurczy się do mężczyzny stojącego po drugiej stronie pokoju, który niczym cień trzyma się blisko ściany, z rękami splecionymi za plecami i maską starannie skrywającą emocje. Ale to on. Syriusz rozpoznałby go wszędzie. Nie zapomniał.

 

Remus.

 

Jest tam ze spuszczoną głową, widoczny z profilu, a w uszach Syriusza dzwoni, bo nie rozumie, co się dzieje. Oni… oni nie dostają służby do tego. Przyjeżdżają zbyt późno pierwszego wieczoru, a większość drugiego dnia spędzają na przyjęciu, i nie będą się tu przebierać przed wydarzeniami, więc nie potrzebują nikogo, kto by dla nich gotował czy prał, a nawet nie będą mieli czasu, żeby narobić bałaganu, chyba że bardzo by się o to starali, co stawiałoby ich w złym świetle, więc oczywiście nikt by tego nie robił, i… i…

 

— Niespodzianka — mówi cicho Pandora za jego plecami.

 

Na dźwięk jej głosu Remus unosi głowę i odwraca się, a Syriusz gwałtownie wciąga powietrze na widok blizny przecinającej jego twarz nieregularną, ukośną linią ponad maską i znikającej pod nią. Ich spojrzenia się spotykają i Syriusz czuje to szarpnięcie w swoim wnętrzu, jakby cały świat przechylił się na swojej osi.

 

Powoli Remus robi krok do przodu i unosi dłoń, by odpiąć swoją maskę, zdejmując ją z twarzy, gdy wypuszcza głęboki oddech. Ani na moment nie odrywa wzroku od Syriusza, a to, co mówi - pierwsze słowa, jakie wypowiada, to ciche i pozbawione tchu:

 

— Cześć, skarbie.

Chapter 36: List

Chapter Text

Remus ledwie zdążył zaczerpnąć kolejnego oddechu, gdy Syriusz rzucił się przez pokój z prędkością, która w każdych innych okolicznościach byłaby niepokojąca. Maska z łomotem upada na podłogę zaledwie sekundy przed tym, jak Syriusz dopadł do niego. Wyglądało to, jakby wcześniej to ćwiczyli - sposób, w jaki Syriusz dosłownie rzucił się prosto w ramiona Remusa, oplatając go nogami, a Remus złapał go bez najmniejszego zachwiania.

 

Minęło tak dużo czasu. Och, tu jesteś, jesteś tutaj, cześć - serce Remusa łka, pulsując nieustanną ulgą, która rozlewa się w jego żyłach. Choć tak bardzo starał się zachować w pamięci uczucie trzymania Syriusza w ramionach, nic nie może się równać z rzeczywistością. Nic nie dorównuje temu - jego ciepłu, jego ciężarowi, temu jak pachnie, jak się czuje, jak oddycha.

 

Dłonie Syriusza unoszą się, by ująć jego twarz, przytrzymując go w miejscu, a potem dosłownie obsypuje całą twarz Remusa pocałunkami z niezaprzeczalnym entuzjazmem. Całuje czoło Remusa, jego policzki, nos, miejsca nad i pod każdym okiem, nawet bliznę. Jeśli mu to przeszkadza, nie daje po sobie nic poznać, po prostu całuje ją na całej długości, od miejsca, gdzie zaczyna się przy wewnętrznym kąciku lewej brwi, przez nos, aż do prawego kącika górnej wargi. Gdy Syriusz dociera do końca, całuje każdy kącik ust Remusa, a potem prosto w wargi, mocno, niemal do bólu i szybko, po czym odsuwa się, by przemówić.

 

— Cześć — wykrztusza Syriusz, po czym natychmiast całuje go ponownie, a Remus wcale mu tego nie ułatwia, bo na jego twarzy pojawia się szeroki uśmiech; pierwszy od sześciu miesięcy. — Och, cześć. Tęskniłem za tobą, Remus. Tak bardzo za tobą tęskniłem.

 

— Ja… — zaczyna Remus, ale nie udaje mu się dokończyć.

 

— Zamknij się, nie odzywaj się do mnie, jestem tak szczęśliwy, że tu jesteś — oznajmia Syriusz bez tchu, z błyszczącymi oczami. — Och, księżyc jest o ciebie taki zazdrosny. Jesteś tutaj. Jesteś… cześć, jesteś tutaj.

 

Ponownie Remus próbuje przemówić, mimo bulgoczącego w nim śmiechu, czując się absurdalnie podekscytowany i oszołomiony, ale Syriusz znów mu przerywa, kolejnym pocałunkiem. Tym razem Syriusz całuje go raz, drugi, trzeci, a potem już się nie odsuwa. Pocałunek z zamkniętymi ustami przechodzi w pocałunek z otwartymi ustami, a Syriusz wydaje z siebie naprawdę nieprzyzwoity (i głośny) dźwięk, drżąc w ramionach Remusa, trzęsąc się, jakby miał się zaraz rozpaść.

 

Remus trzyma go mocno i odwraca się, by natychmiast wyjść, co jest prawdopodobnie trochę niegrzeczne, zważywszy na to, że inni są tutaj i mogliby chcieć go przywitać, ale szczerze mówiąc, w tej chwili nie potrafi się tym przejmować.

 

Nie, zamiast tego potyka się, idąc korytarzem, aż znajduje pierwsze drzwi, na jakie trafia, decydując, że to po prostu będzie musiał być pokój Syriusza, bo nie zamierza tracić czasu na szukanie dalej. Otwiera drzwi na oścież i zatrzaskuje je nogą, wchodząc do środka, podczas gdy drżące palce Syriusza wślizgują się w jego włosy.

 

Łóżko na szczęście znajduje się niedaleko, a Remus nie traci czasu, by ich do niego doprowadzić. Jest ostrożny, kładąc Syriusza delikatnie, jakby był czymś cennym, bo przecież jest. Och, tak właśnie jest. Remus też się trzęsie, ledwo mogąc pojąć, że to wszystko dzieje się naprawdę, że to nie jest tylko jakiś sen.

 

Przez długi czas po prostu leżą i całują się, jakby to było wszystko, co zamierzają robić, jakby to było ważniejsze od oddychania. Syriusz trzyma ramiona mocno owinięte wokół barków Remusa, z palcami wplątanymi w jego włosy, a Remus nie robi wiele więcej, niż obejmuje policzek Syriusza jedną dłonią, podczas gdy drugą ściska jego nogę od zewnętrznej strony, leżąc między rozłożonymi udami Syriusza, którego kolana uderzają o biodra Remusa.

 

W chwili gdy odrywają się od siebie, by zaczerpnąć powietrza, Syriusz zaczyna gorączkowo walczyć ze swoim płaszczem, jego klatka piersiowa unosi się gwałtownie, a twarz płonie rumieńcem w sposób, który sprawia, że krew Remusa śpiewa z radości. Ponieważ Syriusz wydaje się naprawdę zmagać z ubraniem, Remus podpiera się na łokciach i stara się mu pomóc, być może również nieco pospiesznie. Praktycznie zdziera płaszcz Syriusza i odrzuca go niedbale na bok. Koperta wypada z płaszcza i ląduje na łóżku, ale Remus po prostu podnosi ją i beztrosko przerzuca na drugi koniec pokoju jednym płynnym ruchem nadgarstka.

 

— Czekaj — wypala Syriusz, a jego oczy rozszerzają się gwałtownie. — Czekaj, to jest ważne, Remus. Gdzie to poleciało? Muszę…

 

— Czy to może poczekać? — wtrąca Remus, unosząc dłoń, by wpleść palce we włosy Syriusza, z zapartym tchem. Są tak miękkie, jak zapamiętał, tak miękkie i tak cudowne.

 

Syriusz przygryza wargę, a wzrok Remusa natychmiast skupia się na tym geście.

 

— Ja… cóż, naprawdę nie powinniśmy czekać, i jestem okropną osobą, że w ogóle to rozważam, ale technicznie rzecz biorąc…

 

— Dla mnie to wystarczy — oznajmia Remus, bo naprawdę tak jest, po czym znów pochyla się, by pocałować Syriusza, wiedząc, że nic nie może być ważniejsze niż to, niż Syriusz.

 

— O, cholera jasna — mamrocze Syriusz przy jego ustach, wydając z siebie zdławiony dźwięk głęboko w gardle, a Remus wie, że właśnie w tym momencie Syriusz poddał się i uznał, że wszystko inne może jednak poczekać, bo dosłownie drży i łapczywie wygina się w jego stronę.

 

W ruchu, którego Remus się nie spodziewa, Syriusz gwałtownie zmienia ich pozycję, unosząc się i przewracając ich, niemal przyciskając plecy Remusa do łóżka. Remus mruga, niewątpliwie nieco oszołomiony, ale nie ma zamiaru narzekać. Wręcz przeciwnie, jest całkiem zadowolony.

 

Syriusz nie waha się ani nie okazuje żadnych oznak zażenowania tym, że w zasadzie przejął inicjatywę. Wydaje się być całkowicie skupiony na zdobyciu tego, czego pragnie - co w tej sytuacji okazuje się być Remusem - a Remus jest więcej niż szczęśliwy, by mu to dać. Przesuwa dłońmi po całym ciele Syriusza, po jego ramionach, klatce piersiowej i udach, gdy ten okrakiem obejmuje biodra Remusa, obserwując go spod półprzymkniętych powiek, pozwalając mu robić wszystko, na co ma ochotę.

 

Mają w tej chwili nieco ograniczone możliwości, jeśli chodzi o intymne akcesoria, ale Remus wie, że to nikogo wcześniej nie powstrzymało, bo istnieje niezliczona ilość innych rzeczy, które można robić. Syriusz najwyraźniej myśli podobnie, bo to, czego pragnie, obejmuje niemal gorączkowe obsypywanie pocałunkami szyi Remusa, jego klatki piersiowej i brzucha przez koszulkę, posuwając się coraz niżej i niżej, jednocześnie szarpiąc za pasek Remusa.

 

Remus zamyka oczy i zanurza dłoń we włosach Syriusza.

 

~•~

 

— No, to idzie całkiem nieźle — oznajmia radośnie Pandora, promieniejąc, gdy stłumione jęki z końca korytarza docierają do ich uszu w inaczej cichym pomieszczeniu.

 

Ku zaskoczeniu wszystkich, to Regulus spogląda na nią i mówi bardzo cicho:

 

— Nie zasługujemy na ciebie, Pandora.

 

James w pełni się z tym zgadza, a na dowód wyciąga rękę, by chwycić jej dłoń, składając uśmiechnięty pocałunek na jej kostkach. Wygląda na tak zadowoloną, tak wzruszoną, z lekko zaszklonymi oczami, gdy promiennie się uśmiecha.

 

— To było naprawdę bardzo miłe z twojej strony. Regulus ma rację. Nie zasługujemy na ciebie.

 

— Dziękuję — szepcze Pandora.

 

— Myślałem, że posiadanie służącego nie jest… dozwolone? — pyta James, ściskając jej dłoń, zanim puszcza.

 

Pandora chichocze.

 

— Cóż, służącym wolno wychodzić tylko podczas przydzielonych zadań, a kiedy sprawdziłam listę, faktycznie był w składzie służby, która będzie pracować na jutrzejszym przyjęciu. To zadziałało na moją korzyść, bo może trochę skłamałam, mówiąc, że Syriusz nie czuje się najlepiej, więc będzie potrzebował opieki, a potem bardzo niedbale zasugerowałam, żeby przysłali nam tego samego służącego, którego mieliśmy wcześniej, by się tym zajął. W każdym razie, technicznie rzecz biorąc, on nie czuje się najlepiej - mam na myśli Syriusza - więc nie dołączy do nas podczas wywiadu i tym podobnych. I tak właściwie założyłam, że i tak rozproszy go Remus w momencie, gdy tylko go zobaczy.

 

— Ach, wspaniale — ćwierka James. — Jesteś genialna.

 

— Nie macie nic przeciwko temu, prawda? — pyta ostrożnie Pandora. — Że tak jakby wykluczyłam go z dzisiejszych planów, mam na myśli. Wiem, że czujecie się lepiej, gdy jest w pobliżu, ale pomyślałam…

 

— Możemy pozwolić, by Syriusz miał dla siebie trochę czasu, choć raz — mruczy Regulus, co według Jamesa jest dość dojrzałe z jego strony. — Nie mamy nic przeciwko. Jest w porządku, Pandora. Nawet dobrze.

 

Pandora ożywia się.

 

— Cudownie. W takim razie powinniśmy już iść, jak sądzę. Zostawmy ich samych.

 

Chwilę później, stłumiony jęk i urywane dźwięki Remusa przeklinającego na czym świat stoi docierają do nich niewyraźnie, a James nie może powstrzymać śmiechu, który narasta gdzieś w głębi jego brzucha, wznosząc się przez całe ciało, aż jego ramiona zaczynają drżeć. Brwi Pandory wędrują wysoko, a nos Regulusa marszczy się w dość uroczy sposób. Wszyscy szybko wychodzą z pokoju, faktycznie zostawiając Syriusza i Remusa samych.

 

Po drodze James ogląda się z uśmiechem, w duchu życząc Syriuszowi wszystkiego, co najlepsze, bo nikt nie zasługuje na to bardziej niż on.

 

~•~

 

Remus jest całkowicie przekonany, że usta Syriusza są zdolne do czarów, i nie ma absolutnie żadnych dowodów świadczących przeciwko temu, ponieważ widział, jak Syriusz oczarowuje ludzi kilkoma prostymi słowami. A to - cóż, nawet nie musiał się odzywać, by sprawić, że mózg Remusa wypływa mu uszami.

 

To dziwne, bo choć Remus doświadczył tego z osobami, które z pewnością miały więcej wprawy, to wciąż jest absolutnie przekonany, że nigdy nie było lepiej. Charakterystyczne dla Syriusza jest to, że braki w doświadczeniu nadrabia entuzjazmem, zwłaszcza gdy skupia się na tym, co właśnie robi.

 

Remus opada z powrotem na łóżko i próbuje złapać oddech, nieco bezwładny, gdy Syriusz zapina jego spodnie i pełznie wzdłuż jego ciała, by spojrzeć na niego z góry, unosząc się nad nim. Z jakiegoś powodu umysł Remusa nie potrafi do końca pojąć, dlaczego Syriusz wygląda teraz tak nieśmiało. Nie, to jest właśnie moment, w którym Syriusz powinien czuć się bardzo zadowolony z siebie. Zamiast tego rumieni się i spogląda na Remusa z niepewnością, jakby spodziewał się złej recenzji czy czegoś w tym rodzaju.

 

W chwili gdy Remus wyciąga do niego ręce, gdy tylko odzyskuje na tyle przytomność umysłu, by przypomnieć sobie o znaczeniu wzajemności, Syriusz odchyla się i kręci głową.

 

Remus mruga oczami.

 

— Nie?

 

— Nie, ja… — Syriusz odchrząkuje. — To znaczy, dziękuję, naprawdę, ale nie chcę… tego, w tej chwili. Po prostu… chciałem zrobić to, co zrobiłem, ale ja… cóż, teraz naprawdę chciałbym tylko, żebyś mnie przytulił i pocałował, jeśli to w porządku.

 

— Jeśli jesteś pewien — mruczy Remus. — Po prostu myślałem, że skoro ty jesteś… cóż, czuję, że jesteś…

 

Twarz Syriusza płonie jeszcze mocniejszym rumieńcem.

 

— Tak, nie zwracaj na to uwagi, samo przejdzie. To… znaczy, to tylko reakcja ciała, ale ja nie chcę…

 

— Oczywiście — mówi po prostu Remus, otwierając ramiona bez chwili wahania, powstrzymując kolejne westchnienie ulgi, gdy Syriusz wtula się w jego bok i przyciska do niego. — Nie musisz niczego wyjaśniać, Syriusz. Wszystko w porządku. I… mam nadzieję, że nie muszę tego mówić, ale wcale nie musiałeś…

 

— Nie, nie, wiem o tym, ale chciałem to zrobić — zapewnia go szybko Syriusz, przesuwając się i przechylając głowę tak, by mogli spojrzeć sobie w oczy. Jest wciąż mocno zarumieniony, ale Remus jest niemal pewien, że to dlatego, że Syriusz mówi prawdę. Och, naprawdę tego chciał. — Zdecydowanie… eee, myślę, że to było… też dla mnie. Czy ty… czy to było w porządku?

 

Remus nie może się powstrzymać. Prycha cichym śmiechem i unosi rękę, by objąć dłonią kark Syriusza, przyciągając go do siebie i składając pocałunek między jego brwiami, zmarszczonymi z niepewności.

 

— Uwierz mi, to było cudowne.

 

Syriusz zdaje się rozluźniać w jednej chwili, układając się wygodniej z cichym pomrukiem, gdy zapada w nietypową dla siebie ciszę, studiując twarz Remusa z niezwykłą intensywnością. Remus jest równie milczący, niezdolny powstrzymać się od chłonięcia widoku Syriusza, spragniony każdej sekundy, w której może śledzić wzrokiem rysy jego twarzy. Blednący rumieniec na jego policzkach; naturalnie arystokratyczny łuk brwi; ciemne rzęsy obramowujące jego jasne, lecz teraz łagodne oczy; piękny kształt jego ust, z kącikami zawsze lekko uniesionymi, jakby w każdej chwili miał wybuchnąć uśmiechem, dolna warga nieco pełniejsza od górnej, obie równie kuszące do przygryzienia.

 

Syriusz unosi dłoń i ostrożnie przesuwa opuszkami palców po bliźnie na twarzy Remusa, szepcząc:

 

— Ta jest nowa.

 

— Tak — potwierdza Remus, na wypadek gdyby Syriusz martwił się, że o niej zapomniał, choć nie brzmiał, jakby nie był pewien.

 

— To stało się w Azkabanie? — szepcze Syriusz.

 

Remus zamyka oczy, cicho mruczy i po prostu poddaje się pieszczocie Syriusza, rozkoszując się nią.

 

— Tak. Oni, ech… Cóż, jestem prawie pewien, że to miało coś wspólnego z kolejnymi igrzyskami, albo może po prostu chodziło o jakiś zabieg medyczny. Służący często są wykorzystywani jako obiekty testów; byłem po prostu tym pechowcem, którego wybrali tamtego dnia.

 

— Torturowali cię — mówi cicho Syriusz, ale w jego głosie słychać ostrą nutę, a gdy Remus otwiera oczy, widzi, że spojrzenie Syriusza jest przenikliwe i błyszczy gniewiem.

 

— Zabrano mnie na niższy poziom i wstrzyknięto mi coś, potem kazano mi wdychać jakąś inną substancję, i… cóż, byłem trochę nieprzytomny z bólu, szczerze mówiąc, więc wyrwałem się z więzów przy głowie i uderzyłem twarzą o tacę stojącą obok krzesła — wyjaśnia Remus, obserwując uważnie twarz Syriusza, czując suchość w ustach na widok zimnej wściekłości, która coraz wyraźniej płonęła w jego spojrzeniu. O mało nie umarłem - nie mówi. Nie chce, by Syriusz o tym wiedział, by się tym martwił. Następne słowa, które wypływają z jego ust, są bezczelnym kłamstwem, ale wypowiada je, mając na uwadze dobro Syriusza. — Tak naprawdę nie pamiętam większości tego, co się wtedy działo.

 

Gardło Syriusza unosi się i opada przy gwałtownym przełknięciu śliny.

 

— Przepraszam.

 

— Stało się, co się stało. Po prostu kolejna blizna wśród wielu innych — mruczy Remus, posyłając Syriuszowi nikły uśmiech. — Przypominam sobie, jak mówiłeś coś o tym, że księżyc jest o mnie zazdrosny…

 

— Och, księżyc jest tak bardzo o ciebie zazdrosny — oznajmia Syriusz, rozjaśniając się tym swoim uśmiechem, tym, który natychmiast odbiera Remusowi oddech, bo minęło tak dużo czasu, odkąd ostatnio go widział. — Księżyc jest piękny, nie zrozum mnie źle, ale nie może się z tobą równać.

 

— Podoba ci się więc mój nowy krater? — droczy się Remus.

 

— Nie podoba mi się, jak ją zdobyłeś, ale dzięki niej jesteś jeszcze wspanialszy. — Uśmiech Syriusza poszerza się, gdy Remus zaczyna się śmiać, kręcąc z niedowierzaniem głową. — Nie, nie żartuję! Naprawdę, to seksowne. Sprawia, że wyglądasz… łobuzersko.

 

Łobuzersko?

 

— Właśnie tak!

 

— Ze wszystkich możliwych słów — wykrztusza Remus.

 

— Zatem dziarsko — mówi Syriusz. — Zawadiacko. Szelmowsko. Nicponiowato.

 

— Nicponiowato.

 

— Mhm. Absolutnie. Podtrzymuję to, co powiedziałem.

 

Usta Remusa wyginają się w uśmiechu.

 

— Cóż, skoro tak mówisz, to musi być prawda. To cały ja. Remus, nasz etatowy nicpoń.

 

— Remus Zawiadacki. Remus Dziarski. Remus Nicpoń.

 

— Tak cię to bawi.

 

Syriusz wypuszcza z siebie drżący śmiech i przybliża się do niego, przesuwając dłonią w górę i w dół po boku szyi Remusa.

 

— Prawie nie wiem, jak się zachować. Myślałem… nie spodziewałem się… zupełnie nie byłem na ciebie przygotowany, ale nie byłem też za pierwszym razem, więc teraz chyba jestem zbyt podekscytowany, żeby być czymkolwiek innym niż głupkowatym. Po prostu… jestem naprawdę, naprawdę szczęśliwy, że tu jesteś.

 

— To Pandorze należą się podziękowania — mówi Remus z czułością.

 

— Jest absolutnie… — Syriusz nagle zastyga, a potem jego oczy rozszerzają się, zanim gwałtownie wciąga powietrze i zrywa się z łóżka, niezdarnie próbując wstać. — Cholera, cholera, cholera

 

— Syriusz?

 

— Cholera!

 

Syriusz — woła Remus, tym razem głośniej, ale Syriusz wciąż tkwi w potoku przekleństw, złorzecząc na siebie samego, gdy rzuca się w stronę drzwi. Remus wzdycha ciężko, po czym wstaje, by za nim podążyć.

 

— Och, spóźniłem się. Jestem tak bardzo spóźniony — jęczy Syriusz w salonie, gdy Remus go dogania. Jest roztrzęsionym bałaganem, który napełnia Remusa taką czułością, że ten może się tylko uśmiechnąć. — Nawet nie myślałem o… Całkiem zapomniałem… och, Remus, wywiad, jak mogłem kompletnie zapomnieć o tym cholernym…

 

— Syriusz…

 

— Już wyszli. Po prostu… wyszli. Cholera. Muszę…

 

Remus podchodzi bliżej i wyciąga ręce, by złapać Syriusza za ramiona, zatrzymując go, a następnie przesuwa dłonie w górę, by ścisnąć jego policzki, sprawiając, że jego usta układają się w dzióbek. Syriusz mruga, marszcząc brwi, tak niewypowiedzianie uroczy, że Remus może jedynie pochylić się i skraść szybki pocałunek. Syriusz lgnie do pocałunku, ale Remus nie przedłuża go poza krótkie muśnięcie warg.

 

— Oddychaj — nakazuje łagodnie Remus, a Syriusz posłusznie nabiera powietrza. — Rozluźnij się. Mogą dać sobie radę z jednym wywiadem bez ciebie. Poradzą sobie. Jestem całkiem pewien, że gdyby cię potrzebowali, poczekaliby, a skoro tego nie zrobili, to najwyraźniej chcieli dać ci czas na odpoczynek. I żebyś mógł się ze mną zobaczyć.

 

— Ale James i Regulus czują się lepiej, gdy tam jestem — protestuje słabo Syriusz.

 

— Owszem, tak jest, ale założę się, że poczują się lepiej wiedząc, że poświęcasz trochę czasu dla siebie. Pandora ich ma. Dopilnuje, żeby wszystko z nimi było w porządku — zapewnia go Remus.

 

— Ja… — Syriusz wyraźnie się waha, zerkając na drzwi, po czym spogląda z powrotem na Remusa, przygryzając wargę. — Tak, oni… oni prawdopodobnie nie będą mieli nic przeciwko, prawda? Pandora wie, co robi.

 

Remus chichocze.

 

— Dokładnie tak.

 

— Przepraszam — mruczy Syriusz, całkowicie tracąc rezon. — Nie próbuję uciekać i cię zostawiać. Miałem ci dać… — Nagle przerywa i, podobnie jak kilka chwil wcześniej, jego oczy rozszerzają się, gdy z jego ust wyrywa się kolejny zduszony okrzyk. Sięga w dół, by chwycić dłoń Remusa, a potem rusza przed siebie, ciągnąc go za sobą. — Nie mogę uwierzyć, że zapomniałem!

 

Remus nie mógłby być bardziej zakochany, nawet gdyby próbował.

 

— Co tym razem? — pyta Remus z rosnącą czułością, gdy docierają do pokoju, a Syriusz puszcza jego dłoń, by zacząć krążyć po pomieszczeniu z gracją tornada, gorączkowo czegoś szukając.

 

— Po prostu… och! Aha, tutaj jesteś! — oznajmia Syriusz z zachwytem, niedbale odrzucając płaszcz na bok i podnosząc kopertę, którą Remus wcześniej cisnął przez pokój. Remus unosi brwi, gdy Syriusz odwraca się gwałtownie w jego stronę z błyszczącymi oczami i ciężko oddychając. — Dobra, usiądź. Już.

 

— Siedzę — mówi Remus, gdy faktycznie zajmuje miejsce na brzegu łóżka, przyglądając się Syriuszowi z ciekawością. — O co chodzi?

 

Syriusz podchodzi i opada na miejsce obok niego, biorąc głęboki oddech.

 

— Ja… mam coś dla ciebie. Nie sądziłem, że będę mógł ci to dać, dopóki… cóż, myślałem, że to zajmie jeszcze pół roku, ale teraz nie ma potrzeby czekać.

 

— W porządku — zastanawia się Remus, przenosząc wzrok na kopertę, a potem z powrotem na Syriusza. Jedyne, o czym może myśleć, to że Syriusz napisał do niego list w ciągu ostatnich sześciu miesięcy.

 

— Nawet nie wiem, od czego zacząć, żeby to wyjaśnić — mamrocze Syriusz.

 

— Mhm — parska Remus. — Och, daj spokój, wykrztuś to z siebie.

 

— Ja… — Syriusz przełyka ślinę, po czym wypuszcza głęboki oddech i prostuje się nieco. — Spotkałem twojego tatę.

 

Remus zastyga, jego uśmiech znika, a serce zdaje się boleśnie szarpnąć w piersi. Syriusz obserwuje go uważnie, a Remus czuje, jak zimny strach spływa mu po kręgosłupie.

 

— Że co zrobiłeś? Spotkałeś go? Jak? Ty… przecież nie wiesz, z jakiego dystryktu pochodzę.

 

— Dwunasty — mówi cicho Syriusz. — Wiesz, jak działa tournée zwycięzców, Remus. Spotkałem go już pierwszego dnia, kiedy my…

 

— Ale nie mogłeś tego wiedzieć, Syriusz, chyba że… chyba że wypytywałeś o to ludzi, a tego nie wolno ci robić. Nie możesz… to zwraca na niego uwagę; naraża go na niebezpieczeństwo! — wybucha Remus, a jego serce wali jak oszalałe. — Celowo nie powiedziałem ci, z którego dystryktu pochodzę…

 

— Tak, celowo nie powiedziałeś mi wielu rzeczy — wtrąca chłodno Syriusz, a jego spojrzenie jest tak ostre, że Remus instynktownie zamyka usta, czując, jak strach osiada w jego żołądku niczym kamień.

 

— Syriusz — chrypi Remus.

 

Zaciskając szczękę, Syriusz gwałtownie potrząsa głową.

 

— Nie. Nie rób tego. Nie teraz. Po prostu… słuchaj, nie chodziłem i nie wypytywałem o ciebie ani o twojego ojca, Remus, przysięgam. W biurze burmistrza było zdjęcie twojego ojca, a ty jesteś do niego trochę podobny, więc tak się dowiedziałem. Pytałem kilku ludzi w dystrykcie o wskazówki, ale byłem bardzo dyskretny, więc nikt nie zwrócił na to większej uwagi.

 

— Nie pytałeś nikogo w Hallow? — upewnia się Remus.

 

— Nie, nie jestem aż tak cholernie głupi, dzięki — warczy Syriusz.

 

Remus krzywi się.

 

— Nie chciałem…

 

— Poznałem twojego ojca — kontynuuje Syriusz, a jego głos z każdym wypowiedzianym słowem traci ostrość. — Swoją drogą, to przemiły człowiek. Porozmawialiśmy chwilę i zaproponowałem, że przywiozę ci od niego list.

 

— Nie — szepcze Remus, spuszczając wzrok na kopertę, podczas gdy w jego gardle formuje się gula. To… to nie jest list od niego. On nie napisał do mnie żadnego listu. On by tego nie zrobił.

 

— Remus…

 

— Nie, Syriusz, ty… ty nie rozumiesz. Mój ojciec nigdy nie podjąłby takiego ryzyka, zwłaszcza nie dla…

 

— Ale zrobił to — mówi Syriusz łagodniejszym tonem, prawdopodobnie dlatego, że Remus właśnie się załamał w pół słowa. — Napisał do ciebie list, właśnie ten list, i podjął to ryzyko dla ciebie. On cię kocha, Remus, ogromnie cię kocha.

 

Ramiona Remusa unoszą się gwałtownie, gdy wyrzuca z siebie urywany oddech. Oczy go pieczą, więc spuszcza głowę. Musi zebrać w sobie wszystkie siły, by nie wybuchnąć płaczem tu i teraz, a jakaś część jego umysłu wciąż nie rozumie, nie do końca wierzy w to, co się dzieje. Lyall nigdy, przenigdy nie zrobiłby niczego, co sprzeciwiałoby się zasadom Hallow. Nie z lojalności, lecz z instynktu samozachowawczego. Przez lata starał się nauczyć Remusa tej samej postawy - dla jego własnego bezpieczeństwa.

 

— Remus — szepcze Syriusz — weź go.

 

— J-ja… — Remus przełyka z trudem ślinę, mrugając, by pozbyć się łez, gdy podnosi głowę. Syriusz patrzy na niego z ogromnym współczuciem, wyciągając list w jego stronę. Palce Remusa drżą, gdy sięga, by go odebrać. — Czy to naprawdę od niego?

 

— To naprawdę od niego. Obiecuję — szepcze Syriusz.

 

Remus wpatruje się w kopertę, powoli obracając ją w dłoniach. Po chwili podnosi wzrok.

 

— Nie otworzyłeś jej.

 

— Oczywiście, że nie — odpowiada Syriusz, marszcząc brwi. — Jest twój.

 

Kocham cię - myśli Remus i prawie wypala to na głos, powtrzymując się jedynie dlatego, że ma przeczucie, iż jest wiele rzeczy, o których muszą porozmawiać, zanim słowo “miłość” pojawi się w ich rozmowie.

 

Kocha jednak Syriusza, to pewne. Kocha go całym sercem, każdą zbuntowaną cząstką swojego jestestwa. Tego człowieka, który nawet nie zdaje sobie sprawy z wagi tego, co właśnie zrobił, przekazując Remusowi nieotwartą kopertę. Remusowi, który nie posiada nic na własność. Remusowi, który nie ma nic. Remusowi, któremu nie przyznaje się prawa do prywatności ani wolności w takich sprawach, ani w żadnych innych.

 

— Dziękuję — wykrztusza Remus.

 

Syriusz posyła mu ulotny uśmiech i pochyla się, by pocałować go w policzek, delikatnie ściskając jego ramię, zanim wstaje.

 

— Wiesz, twój tata poszedł napisać ten list w samotności, więc sądzę, że to tylko sprawiedliwe, żebyś mógł przeczytać go na osobności. Wyjdę i zrobię nam herbatę. Wyjdź, kiedy będziesz gotowy, dobrze? Chyba że wolałbyś, żebym został?

 

Oczywiście, że Syriusz daje mu wybór. Oczywiście.

 

— Nie, ja… wyjdę do ciebie za chwilę — mówi Remus. — Hmm, trochę mleka i dwie kostki cukru do mojej herbaty, jeśli nie masz nic przeciwko.

 

— Pamiętam — zapewnia go Syriusz, posyłając mu szybki uśmiech, po czym wychodzi, delikatnie zamykając za sobą drzwi.

 

Remus wpatruje się w miejsce, gdzie zniknął Syriusz, przez dłuższą chwilę, po prostu oddychając, a potem spogląda na kopertę. Część niego pragnie rozerwać ją gorączkowo i pochłonąć słowa w jednej chwili, ale znacznie większa część chce zwolnić, smakować każde pociągnięcie pióra na papierze.

 

Dla kogoś, kto nigdy nie miał niczego, co mógłby naprawdę nazwać swoim, poza maską symbolizująca każde ograniczenie, przed którym nigdy nie ucieknie, ten list znaczy cały świat. Remus otwiera kopertę z ogromną ostrożnością, nie pozwalając sobie nawet na najmniejsze rozdarcie koperty, a co dopiero samego listu. Gdy wyciąga list i go rozkłada, robi to powoli, delikatnie, jakby w każdej chwili mógł zamienić się w popiół.

 

Mój synu” - tak zaczyna się list i to wystarczy. Zaledwie dwa słowa, a z oczu Remusa już płyną łzy.

 

Mam nadzieję, że ten list dotrze do Ciebie, tak jak zapewnił mnie o tym jego doręczyciel. Chciałbym, aby ten list był długi i pełen tych wszystkich niezliczonych rzeczy, które rozpaczliwie pragnę ci powiedzieć, ale myślę, że zwięzłość będzie dla nas wszystkich najlepsza. Szczerze mówiąc, obawiam się, że żadne słowa, które mógłbym napisać, nigdy nie wyrażą właściwie, jak bardzo tęsknię za Tobą każdego dnia, ani nie oddadzą w pełni miłości i troski, które czuję za każdym razem, gdy o Tobie myślę. Z dumą przyznaję, jako ojciec, że nie ma dnia, w którym nie myślałbym o Tobie. Dni spędzone na rozmyślaniu o naszej ostatniej kłótni nauczyły mnie wiele o żalu, i chcę Ci teraz powiedzieć, że jedyne, czego naprawdę żałuję, to to, że nie zapewniłem Cię, nawet mimo naszych różnic, że zawsze będę Cię kochał i wspierał, bez względu na wszystko. Jeśli miałbyś wątpić w cokolwiek innego, nie wątp w to, ponieważ zawsze będę Cię kochał, bez względu na wszystko; zawsze będę dumny, mogąc nazywać Cię moim synem. Ja również mogę być jedynie wdzięczny, słysząc, że odnalazłeś szczęście prawdopodobnie w ostatnim miejscu, w którym kiedykolwiek spodziewałbym się, że ono istnieje, więc uśmiechaj się, śmiej i kochaj, i nigdy nie przestawaj, nigdy nie zmieniaj tego, kim jesteś, dla nikogo.

 

Remus składa list i płacze tak mocno, że aż ściska mu się żołądek; głębokie, urywane szlochy wydobywają się z niego, gdy tuli papier do piersi i tęskni za ojcem jak małe dziecko.

 

Minęły lata, odkąd pozwolił sobie pomyśleć o Lyallu, zatęsknić za nim, a teraz wszystko to uderza go naraz. Trzymał to wszystko w ryzach, jakby to coś udowadniało, jakby niedopuszczanie do siebie tych uczuć oznaczało, że nie spogląda na przeszłość, na to, kim postanowił się stać, z żalem. Wciąż zbyt dumny, by przyznać się do błędu, zbyt dumny, by przyznać, że może, tylko może, chciałby cofnąć się w czasie i zrobić wszystko zupełnie inaczej.

 

Bo przyznanie się do tego - zmierzenie się z tym - i tak niczego już nie zmieni. Jest już za późno. Jest już tutaj i nigdy więcej nie zobaczy swojego ojca. Nigdy nie będzie mógł wrócić do domu.

 

Gdy Remus był bardzo mały, Lyall codziennie przygotowywał mu drugie śniadanie do szkoły, a w każym z nich zostawiał małą karteczkę do przeczytania. Zaledwie dwa zdania każdego dnia, tylko dwa, ponieważ stworzyli między sobą mały szyfr. Każde drugie słowo w zdaniu tworzyło tajną wiadomość. Każdego dnia ta tajna wiadomość brzmiała: “Kocham cię”.

 

Powoli Remus prostuje się i czyta list ponownie, wolniej, zwracając uwagę na drugie słowo w każdym zdaniu. Gdy kończy, musi zgiąć się w pół i znów zapłakać, gdy tajna wiadomość odbija się echem w jego głowie i sercu.

 

Hope byłaby z ciebie również dumna.

 

~•~

 

Syriusza ogarnia dziwne poczucie déjà vu, gdy Remus wchodzi do kuchni, ponieważ przez chwilę może myśleć tylko o tym, jak wyglądał Lyall po napisaniu listu. Remus również najwyraźniej płakał nad tym listem i dla Syriusza jest oczywiste, że nie chce przyznać się do tego faktu, zupełnie jak jego ojciec.

 

Jest też inne źródło déjà vu, które pojawia się, gdy widzi Remusa wchodzącego do kuchni, tak jak widział to wiele razy wcześniej, zaledwie sześć miesięcy temu. Syriusz wciąż nie może się nadziwić, że tu jest; naprawdę, faktycznie tu jest. To przeważa nad wszystkim innym, nad wszystkimi pytaniami kłębiącymi się w jego głowie, nad niezliczonymi sprawami, o których Syriusz chciałby porozmawiać z Remusem. Naprawdę, czuje, że jedyne, co może teraz zrobić, to po prostu patrzeć na Remusa i zdumiewać się, że on tu jest.

 

Dwa dni temu Syriusz dowiedział się, że Remus zabijał ludzi, a mimo to wydaje się to takie nieistotne, gdy Remus jest na wyciągnięcie ręki. To nie jest błahostka, a przynajmniej nie powinna nią być, ale Syriusz nie potrafi zmusić się, by nadać temu priorytet. Praktycznie każdy, kogo Syriusz zna, jest mordercą, więc tak naprawdę nie przeszkadza mu to zbytnio.

 

Oczywiście, w Syriuszu wciąż kipi tlący się gniew, ma niezliczone pytania i rosnącą potrzebę, by upewnić się, że Remus wie, iż Syriusz jest na niego zły. Po prostu… Cóż, jego gniew ma wiele warstw, więc Syriusz nie jest nawet pewien, od czego zacząć, a Remus spogląda na niego nieco podejrzliwie, jakby wyczuwał wszystkie te warstwy, każdą z osobna.

 

— Czuję się, jakbym miał kłopoty — mamrocze Remus, podchodząc do blatu i zatrzymując się kilka kroków od Syriusza, wyraźnie rozważając, czy zbliżenie się do niego w tej konkretnej chwili byłoby dobrym pomysłem. Postanawia pozostać dokładnie tam, gdzie stoi, co jest mądrą decyzją.

 

Syriusz przesuwa w stronę Remusa jego filiżankę herbaty i mówi:

 

— Owszem, masz, ale to może poczekać. Najpierw powiedz, czy wszystko z tobą w porządku?

 

— Ja… tak, ja… — Remus zmaga się przez chwilę ze słowami, jego jabłko Adama porusza się, po czym wypuszcza gwałtownie powietrze i patrzy na Syriusza łagodnym wzrokiem pełnym ciepła i uwielbienia, co - trzeba przyznać - nieco osłabia determinację Syriusza. — Nawet nie wiem, jak zacząć ci dziękować za to, co zrobiłeś, Syriusz. Ty… nie masz pojęcia, jak wiele to dla mnie znaczy. Ja… dziękuję ci. Po prostu. Dziękuję.

 

— Nie musisz mi dziękować — mruczy Syriusz. — Chciałem to zrobić, Remus. Zasługujesz na to, i na więcej. To wszystko, co mogłem zrobić, więc to właśnie zrobiłem.

 

— Jesteś najbardziej troskliwym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek poznałem — szepcze Remus, spoglądając na swoją filiżankę herbaty, ale nie podnosi jej. — Nie będę kłamał, przez to czuję się znacznie gorzej z faktem, że obecnie mam kłopoty.

 

— Jesteś pewien, że chcesz o tym rozmawiać teraz? — pyta Syriusz, nie mogąc powstrzymać ostrej nuty w swoim głosie.

 

Remus bierze głęboki oddech, po czym wypuszcza powietrze i spogląda na Syriusza.

 

— Co takiego zrobiłem?

 

— Sam mi powiedz — odcina się Syriusz.

 

— Tak, obawiałem się, że to powiesz — mówi Remus. Jego oczy zamykają się, a on sam odwraca się, by oprzeć o blat kuchenny, pocierając twarz obiema dłońmi. Kiedy opuszcza ręce, otwiera oczy i wpatruje się w gniewnie w ścianę. — Myślałem, że mówiłeś, że nie obchodzi cię, co zrobiłem, i że nie muszę ci tego mówić.

 

— Ty pasywno-agresywny dupku — syczy Syriusz, odstawiając gwałtownie swoją herbatę. — Nie waż się odwracać kota ogonem. Nigdy nie wymagałem od ciebie ani jednej cholernej rzeczy.

 

— Naprawdę? Bo jesteś cholernie wściekły, że nie dostałeś czegoś, jak na kogoś, kto niczego nie oczekiwał — warczy Remus, krzyżując ramiona.

 

Syriusz czuje, jak krew zaczyna w nim wrzeć.

 

— Może jestem wkurzony, bo nie uznałeś za istotne, żeby cokolwiek wspomnieć, zanim się ze mną przespałeś.

 

— Co to ma wspólnego z tym wszystkim? — pyta Remus z niedowierzaniem. — Moja zbrodnia… co, chcesz powiedzieć, że nie wolno mi uprawiać seksu tylko dlatego, że ja… — Przerywa, mrugając, po czym spogląda na Syriusza. — Czekaj, czy to dlatego tak trudno ci pozwolić sobie na przyjemność, mimo że to dosłownie nie była twoja wina? Syriusz…

 

— Nie pieprz mi teraz wykładów! — wybucha Syriusz, unosząc obie ręce i wymachując nimi gwałtownie. — Nie znam wszystkich powodów, ale to prawdopodobnie jeden z nich. I… i tak to nie ma znaczenia, bo moja akceptacja przyjemności jest całkowicie oddzielona od mojego pożądania seksualnego; to dwa różne tematy, a my teraz nie rozmawiamy o żadnym z nich.

 

— O czym więc rozmawiamy? — pyta Remus sarkastycznie. — Szczerze mówiąc, sam już nie wiem.

 

— Wiesz co? — Syriusz prycha słabym śmiechem i kręci głową, przesuwając językiem po zębach. — Nieważne. Zapomnij o tym; znając mnie, i tak pewnie to zrobię.

 

W momencie, gdy Syriusz zaczyna się odwracać (by odmaszerować w przypływie teatralnego oburzenia), Remus wzdycha ciężko i woła:

 

— Czekaj. Po prostu… dobra, zaczekaj, przepraszam. Chodź tutaj. Nie odchodź.

 

— Jeśli nie zamierzasz przeprowadzić tej pieprzonej rozmowy…

 

— Nie. Nie, zamierzam. Obiecuję, że zamierzam. Ja po prostu… nie…

 

— Chcesz wiedzieć, dlaczego to takie denerwujące? — pyta Syriusz, odwracając się z powrotem, z ustami zaciśniętymi w wąską linię. — To nie dlatego, że kiedykolwiek skrycie chciałem się dowiedzieć. Nie poszedłem do twojego ojca, spodziewając się dowiedzieć, co zrobiłeś; poszedłem tam tylko po to, żeby coś zrobić dla ciebie i dla niego. I to wszystko. To on się wygadał. Nie pytałem, a potem nie pozwoliłem mu wyjaśnić więcej, bo chciałem usłyszeć to od ciebie. I tak, to ma związek z seksem - nie z moją akceptacja przyjemności, ale z seksem. Bo potrzebuję zaufania, żeby uprawiać seks, Remus. Nie tylko ja muszę ufać tobie, ale ty musisz ufać mnie, a czuję, że oszukiwałem sam siebie, myśląc, że to zaufanie istnieje, a okazuje się, że go nie było.

 

— Co? — chrypi Remus. — Nie, było. Ja… nie zataiłem tego przed tobą z braku zaufania, Syriusz. Nie o to chodziło.

 

— Jesteś tego pewien? — pyta wyzywająco Syriusz. — Bo kiedy stanąłem przed tobą i opowiedziałem ci o tym, jak ja się czuję będąc mordercą, ty nie powiedziałeś ani słowa. I nie miałem wyboru, Remus. Nie mogłem zdecydować, czy zachować to w tajemnicy przed tobą czy kimkolwiek innym, bo cały świat widział to na żywo. Wiedziałeś o mnie wszystko od samego początku, każdy szczegół, absolutnie wszystko. A co ja wiedziałem o tobie? Hm? Imię twojej mamy i taty. Imię twojej najlepszej przyjaciółki. Kilka drobnych szczegółów tu i tam, ale to wszystko, podczas gdy ty wiesz o mnie absolutnie wszystko.

 

— Więc jednak oczekiwałeś ode mnie więcej — szepcze Remus.

 

Syriusz czuje, że zaraz wyrwie sobie włosy z głowy.

 

— Nie! To nie to, co mam na myśli. Nie musisz mi nic dawać, nigdy. Nie prosiłem o nic, ani nie naciskałem na ciebie, ani razu. Ale to nie znaczy, że jesteś w tej sprawie całkowicie bez winy. Znasz tak wiele moich problemów, zwłaszcza tych związanych z seksem, i jestem zdenerwowany, bo ty… pozwoliłeś na to wszystko, wiedząc, że zaufanie nie było równą wymianą, a to nie jest w porządku. Jestem zdenerwowany, bo ci ufałem, a teraz nie wiem, czy nadal mogę.

 

— Mówiłem ci, że to nie był brak zaufania, nie dla mnie. Ja… ja nie postrzegałem tego w ten sposób, więc nawet o tym tak nie myślałem. Gdybym podejrzewał, że to cię zrani, nigdy bym na to nie pozwolił, Syriusz, musisz to wiedzieć. Naprawdę musisz to wiedzieć — mówi Remus szczerze, niemal rozpaczliwie. — Przysięgam, ufam ci bardziej niż samemu sobie, naprawdę.

 

— Więc… więc co to było? — pyta Syriusz, kompletnie zagubiony, zdezorientowany, bo naprawdę nie rozumie.

 

Remus przełyka z trudem ślinę i odchyla głowę do tyłu, mocno mrugając i poruszając szczęką. Jego głos jest przepełniony emocjami, gdy zaczyna mówić.

 

— Syriusz, powiedziałem ci kiedyś, że widzisz mnie w najgorszym stanie każdego dnia i to prawda. Jestem sługą. Przestępcą. Nie mam nic do zaoferowania, nie mam dokąd pójść i dosłownie nie przedstawiam żadnej wartości jako istota ludzka w oczach Hallow. Byłeś pierwszą osobą od pięciu lat, która spojrzała na mnie, jakbym był coś wart, a ja… ja po prostu chciałem być kimś, kto na to zasługuje. Chciałem… chciałem istnieć poza tym, co zrobiłem. Chciałem się od tego uwolnić.

 

— Remus — szepcze Syriusz, wstrząśnięty, a cały jego gniew wyparowuje w jednej chwili, gdy dociera do niego, gdy wreszcie rozumie, że zatrzymanie tego w tajemnicy przez Remusa nie miało z nim samym nic wspólnego. To naprawdę nie był brak zaufania.

 

— Ani razu nie pomyślałem, że spojrzysz na mnie inaczej albo będziesz mnie inaczej traktował — wyrzuca z siebie Remus, a jego oczy błyszczą od zbierających się łez, które rozdzierają serce Syriusza. — Po prostu podobało mi się, że mogę być kimś, kto naprawdę jest ciebie wart.

 

— Przestań — chrypi Syriusz, rzucając się do przodu, by dosięgnąć Remusa, który właśnie kuli się w sobie i zaczyna naprawdę płakać. Syriusz unosi ręce i obejmuje ramiona Remusa, który chowa głowę przy jego piersi. Remus wtula się w niego i płacze, a Syriusz go trzyma, kołysząc delikatnie i pochylając twarz, by zanurzyć ją w jego włosach.

 

Przez długi czas trwają tak bez ruchu. Serce Syriusza rozpada się na kawałki, bo płacz i cierpienie Remusa natychmiast wprawiają go w stan głębokiego niepokoju. Gładzi plecy Remusa i raz po raz całuje go w skroń, próbując otoczyć go pocieszeniem, ale Remus najwyraźniej potrzebuje uwolnić nagromadzone przez długi czas emocje.

 

Syriusz nie próbuje go powstrzymywać, wiedząc, że to prawdopodobnie wynika z wielu różnych powodów. Jego ojciec, tęsknota za Syriuszem, tortury, które znosił, i prawdopodobnie wiele innych rzeczy, o których Syriusz nie ma pojęcia. To nic złego. Syriusz nie musi znać wszystkich szczegółów, by być pewnym, że chce wspierać Remusa przez to wszystko.

 

Więc Syriusz tak właśnie robi, a Remus w końcu się uspokaja, jego łzy powoli przestają płynąć. Pozostaje jeszcze przez chwilę w tej samej pozycji, a potem unosi głowę, by wydusić z siebie:

 

— Przepraszam, Syriusz.

 

— Ciii. Posłuchaj mnie. Słuchasz mnie?

 

— Tak.

 

— Twoja wartość nie jest mierzona twoją przeszłością ani nawet teraźniejszością, lecz tobą samym, Remus, a ty jesteś bezcenny — mówi cicho Syriusz. — Dla mnie, dla tego świata, dla każdego, kto cię zna, jesteś bezcenny.

 

Twarz Remusa znów się załamuje, oddech wyrywa się z niego w kolejnym ostrym szlochu, a on sam wtula się z powrotem w ramiona Syriusza, jakby nigdy ich nie opuścił.

 

Syriusz trzyma go w ramionach również przez to wszystko.

 

~•~

 

Remus popija herbatę, nie mogąc w tej chwili spojrzeć Syriuszowi w oczy. To naprawdę dobra herbata. Dokładnie taka, jaką lubi.

 

Szczerze mówiąc, Remus nie przypomina sobie, by kiedykolwiek płakał tak otwarcie i tak mocno przy kimkolwiek innym poza Lily. Była jedyną osobą, której kiedykolwiek zaufał na tyle, by sobie na to pozwolić, ale teraz jest jeszcze Syriusz. Bo Remus naprawdę ufa Syriuszowi. Zbudowali między sobą zaufanie i mimo tej drobnej przeszkody, Remus wciąż wierzy w jego fundament. Nie ma jednak nic złego w tym, że od czasu do czasu trzeba je wzmocnić.

 

— To nie byłem tylko ja — oznajmia nagle Remus, w końcu podnosząc wzrok, by spojrzeć Syriuszowi w oczy. — Moje przestępstwo, mam na myśli. Nie popełniłem go sam. Lily była tam ze mną.

 

— Remus, przestań — mruczy Syriusz. — Nie musisz mi tego mówić. Nie powinienem był… To znaczy, ja też nie lubię rozmawiać o rzeczach, które zrobiłem. Nie mam prawa do…

 

— Nie, w porządku. Ja… chcę, żebyś wiedział — wtrąca Remus ściśniętym głosem. — Nazywał się Fenrir Greyback, ten, którego zabiłem.

 

Syriusz powoli kiwa głową.

 

— A pozostali?

 

— Pozostali? Ja… nie zabiłem nikogo innego — mówi Remus, zdezorientowany.

 

— Twój tata mówił o ludziach. Powiedział, że zabiłeś ludzi — wyjaśnia Syriusz. — Czyli więcej niż jednego.

 

Remus marszczy brwi.

 

— Cóż, nikogo więcej nie zabiłem. Szczerze mówiąc, zabiłem tylko jednego człowieka. Byłem tam; wiem, co się wydarzyło. Nie kłamię…

 

— Nie twierdzę, że kłamiesz — zapewnia go szybko Syriusz, unosząc obie ręce w geście poddania. — Może… może miał na myśli Lily? Albo może po prostu… nie wiedział?

 

— Byli… to znaczy, ludzie ścigali Lily, nawet po tym, jak mnie złapano, więc… może? — Remus nie może być tego pewien. Nigdy nie pozna pełnej prawdy. — To byli… cóż, to byli ludzie, tak, ale konkretnie Aurorzy. Greyback był Aurorem.

 

Oczy Syriusza rozszerzają się ze zdumienia.

 

Zabiłeś Aurora? Remus! To jest…

 

— Szalone? Wiem — mruczy Remus. — Uwierz mi, wiem. To strażnicy dystryktów i dosłownie narzędzia Hallow, więc to, co zrobiliśmy, było kompletnie szalone, zdaję sobie z tego sprawę. To nie tak, że to zaplanowaliśmy. My… nie wiedzieliśmy, że do tego dojdzie. Gdybyśmy wiedzieli, może…

 

— Remus, naprawdę nie musisz o tym mówić.

 

— Tak, wiem. Nie jest to coś, o czym lubię rozmawiać, ale myślę, że powinieneś wiedzieć, Syriusz. Greyback miał na pieńku z moim ojcem praktycznie przez połowę mojego życia, tylko dlatego, że tata miał zły dzień i powiedział coś, czego nie powinien, tylko raz. Kiedy skończyłem dwadzieścia lat, ten konflikt przeniósł się głównie na mnie.

 

— Co powiedział twój tata?

 

— Cóż, Greyback należał do nowej fali Aurorów, którzy pojawili sie po przejściu mojego ojca na emeryturę, a pamiętasz, jak mówiłem, że mój tata nie pochwalał ich metod działania? Tak, więc dał to Greybackowi jasno do zrozumienia, a ten nie przyjął tego zbyt dobrze.

 

— A powiedziałeś, że ta złość przeniosła się na ciebie? — pyta Syriusz.

 

— Byłem… — Remus przesuwa językiem po wargach i przechyla głowę na bok, wydając z siebie cichy, zduszony dźwięk. — Cóż, byłem trochę… pyskaty.

 

— Czemu mam wrażenie, że to spore niedopowiedzenie? — mruczy Syriusz sucho, unosząc jedną brew.

 

Remus żartobliwie marszczy twarz.

 

— Tak, to faktycznie spore niedopowiedzenie. Ach, moje kratery? Te na moich plecach?

 

— Greyback — mówi Syriusz, mrużąc oczy.

 

— Mhm — potwierdza Remus.

 

— Tak na marginesie, nawet nie winię cię za to, że go zabiłeś. Szczerze mówiąc, usłyszałem już wystarczająco dużo, by nawet bez dodatkowego kontekstu rozumieć, dlaczego świat jest lepszym miejscem bez niego.

 

— Tak, cóż, i tak zamierzam przedstawić ci kontekst.

 

— W porządku — mówi Syriusz spokojnym tonem, kiwając głową.

 

— Greyback regularnie przychodził do mojego domu i przeprowadzał swoje obowiązkowe kontrole, które w zasadzie polegały tylko na demolowaniu wszystkiego. Oczywiście wiedział, że niczego nie znajdzie; po prostu uwielbiał mieć pretekst, żeby być cholernym draniem. Mama i tata zwykle znosili to z godnością, ale ja zazwyczaj sprawiałem kłopoty. Pewnego dnia pojawił się w moim domu ze swoim zwyczajowym zespołem aurorów, ale moich rodziców nie było. Lily była akurat u mnie. Byliśmy tylko my dwoje, kiedy oni wpadli do środka. Wiedziała, że takie rzeczy przytrafiają się mojej rodzinie, ale nigdy wcześniej tego nie widziała. Greyback wybrał nas sobie na cel tylko z powodu nienawiści do mojego taty, a potem do mnie, więc ona nigdy nie doświadczyła czegoś podobnego.

 

— Była przerażona.

 

— Była wściekła — poprawia Remus z prychnięciem. — Nie daj się zwieść, Lily nie była żadnym kwiatuszkiem. Bywała równie dzika i nierozważna jak ja. Byliśmy… sam nie wiem, po prostu zawsze na tej samej fali. Kiedy ona zachowywała spokój, ja też byłem opanowany. Kiedy ona traciła zimną krew, ja również. Wszystko robiliśmy razem, czasem nawet po prostu… czuliśmy to samo.

 

Twarz Syriusza łagodnieje.

 

— Tak samo jest ze mną i Jamesem.

 

— Tak, cóż, uwierz mi na słowo - bądź z tym ostrożny — mówi cicho Remus. — Być może gdyby któreś z nas zachowało zimną krew, sprawy nie potoczyłyby się tak, jak się potoczyły. Mieliśmy po szesnaście lat, kiedy to się stało. Moja mama wciąż… — Przerywa. Zaczyna od nowa. — W każdym razie, Lily i ja byliśmy oboje rozgoryczeni i wściekli na cały świat, więc postanowiliśmy… znaleźć jakiś sposób, żeby się go pozbyć.

 

— Nie za pomocą morderczych środków.

 

— To nie był pierwotny plan, nie. Greyback był Aurorem, a to wiąże się z pewnymi zasadami, które znałem na wylot, bo mój ojciec był nim przez ponad trzydzieści lat. Wiedziałem, że Greyback na pewno nie przestrzega wszystkich zasad, bo po prostu nie był typem, który by to robił. Więc zamierzaliśmy znaleźć niepodważalne dowody i je przedstawić.

 

— Zakładam, że to się nie udało — mówi Syriusz.

 

Remus wzdycha.

 

— Prawie. Znaleźliśmy dowody. Zajęło nam to trzy lata. To znaczy, część tego czasu po prostu… wszystko stanęło w miejscu po śmierci mojej mamy, ale nigdy całkowicie nie porzuciliśmy tego planu. Nie mogłem z tego zrezygnować, zwłaszcza dlatego, że… — Przełyka ślinę i zaciska powieki. — W dniu, kiedy moja mama zmarła, mnie tam nie było. Nie było mnie przy niej w jej ostatnich chwilach, bo leżałem nieprzytomny przy pręgierzu. Zanim ktoś powiadomił Lily, a ona pomogła mi wrócić do domu, żeby się mną zająć, moja mama już odeszła.

 

— Żałuję — mruczy Syriusz, cicho i groźnie — że to ty zabiłeś Greybacka. Żebym to ja mógł to zrobić. Powoli.

 

— To chyba najbardziej seksowna rzecz, jaką kiedykolwiek od ciebie usłyszałem — oznajmia Remus, otwierając oczy, by spojrzeć na Syriusza. Przechodzi od razu do furii, nie zatrzymując się na litości, a Remus uważa to za niewypowiedzianie pociągające, naprawdę.

 

— Powiedz mi chociaż, że umierał powoli — mruczy Syriusz z niezadowoleniem.

 

— Cóż, mogę ci powiedzieć, że nie umarł spokojnie — Remus odchrząkuje. — Po trzech latach Lily i ja w końcu znaleźliśmy dowody, których szukaliśmy. Solidne, niepodważalne dowody, mam na myśli. Włamaliśmy się do jego domu i sprawdziliśmy jego komputer, gdzie odkryliśmy, że kradł pieniądze z funduszy dystryktów i przesyłał je pewnej kobiecie. Zakładaliśmy, że albo był w niej zakochany, albo płacił jej za seks - oba przypadki były wbrew zasadom, podobnie jak kradzież pieniędzy.

 

— Po prostu… nie udało wam się tego złożyć — szepcze Syriusz.

 

— Nie, nie udało nam się — mówi cicho Remus. — Właściwie to właśnie zamierzaliśmy zrobić. Po prostu mieliśmy pecha, bo Greyback nas spotkał, a on nigdy nie przepuszczał okazji, żeby mnie nękać. Chciał nas z Lily przeszukać, ale mieliśmy… no, to, co ukradliśmy, więc… stawiliśmy opór. Po prostu próbowaliśmy nakłonić go, żeby pozwolił nam iść dalej, ale oczywiście nie chciał. Zaczął mnie obmacywać, więc odepchnąłem go, a sytuacja… wymknęła się spod kontroli.

 

Syriusz przełyka ślinę, szeroko otwierając oczy.

 

— Miał broń — kontynuuje Remus, a jego wzrok odpływa gdzieś w bok. — To… to wszystko stało się tak szybko. Chciał przyłożyć mi ją do głowy i zmusić mnie do posłuszeństwa, ale wdaliśmy się w szarpaninę i broń… broń latała na wszystkie strony. Obaj próbowaliśmy trzymać ją z dala od siebie, a potem Lily po prostu… zaczęła go dusić. Chyba próbowała doprowadzić go do utraty przytomności, żebyśmy mogli uciec, ale broń wypaliła, zanim do tego doszło. To ja pociągnąłem za spust. Do dziś nie wiem, czy zrobiłem to celowo. Wiem tylko, że tego nie żałowałem.

 

Syriusz wypuszcza z siebie głęboki oddech.

 

— Cholera.

 

— Tak — przyznaje Remus ochrypłym śmiechem. — Musieliśmy uciekać. Inni usłyszeli strzały i albo by nas zabili, albo schwytali, więc po raz pierwszy przekroczyliśmy tory kolejowe, a oni ruszyli za nami w pościg. To było… nie mogliśmy oboje uciec. Nie było żadnej możliwości, żebyśmy oboje uciekli, gdy oni tak nas osaczali, więc ja… powiedziałem Lily, żeby biegła dalej, żeby nie zatrzymywała się za nic, i dałem jej pistolet. Potem zawróciłem i sprawiłem, że zaczęli gonić mnie w przeciwnym kierunku. Złapali mnie i nigdy więcej nie widziałem Lily.

 

— Kurwa mać, Remus — mruczy Syriusz, unosząc dłoń, by przetrzeć nią usta.

 

— Chcesz wiedzieć, co jest najgorsze? — szepcze Remus, czując gulę w gardle. — Każdego dnia jestem boleśnie świadomy, że gdyby sprawy potoczyły się choć trochę inaczej, to Greyback byłby tutaj zamiast mnie.

 

— Przepraszam — szepcze Syriusz, podchodząc bliżej, by wyciągnąć ręce i przesunąć dłońmi w górę i w dół po ramionach Remusa. — Tak bardzo mi przykro, że to wszystko cię spotkało, Remus. Nic z tego nie było sprawiedliwe. To on powinien tu być, nie ty. Nie jesteś złym człowiekiem, wiesz o tym. Jak możesz myśleć, że to czyni cię mniej wartościowym? Nie miałeś nad tym większej kontroli niż ja.

 

— W tym właśnie rzecz. Miałem. Mogłem to powstrzymać, gdybym po prostu odpuścił, gdybym po prostu… poddał się. Mój ojciec ciągle próbował mnie powstrzymać przed sprawianiem kłopotów, i gdybym go posłuchał

 

— I co dalej? Dalej znosić nękanie, złe traktowanie, nadużywanie władzy? Miałeś pełne prawo zareagować tak, jak zareagowałeś. To, że wszystko poszło nie tak, nie znaczy, że to ty byłeś w błędzie. Nie byłeś. Miałeś rację i nie musisz czuć się złym człowiekiem z tego powodu, wcale nie.

 

— Tyle że nie żałuję tego — oświadcza Remus bez ogródek, jego głos jest pewny, gdy napotyka spojrzenie Syriusza i nie odwraca wzroku. — Nie czuję żadnych wyrzutów sumienia z powodu zabicia Greybacka. Żadnych. Cieszę się, że nie żyje i cieszę się, że to ja pociągnąłem za spust.

 

Syriusz gwałtownie odchrząkuje.

 

— Tak, cóż, masz pełne prawo tak się czuć. Poza tym, jeśli spodziewasz się, że uznam to za odrażające… cóż, mam dla ciebie niespodziankę.

 

— Och, to na ciebie tak działa?

 

— To… to z pewnością coś ze mną robi. Powinniśmy… chcesz wrócić do łóżka? Mogę ci znowu zrobić loda. Mogę?

 

Remus wpatruje się w niego.

 

— Mówię ci to wszystko, a twoją odpowiedzią jest to, że chciałbyś mi obciągnąć?

 

— Eee… — Syriusz rumieni się tym swoim uroczym rumieńcem, a Remus nigdy by nie przypuszczał, że będzie się śmiał po rozmowie, którą właśnie odbył, a jednak tak się dzieje.

 

Nie może nic na to poradzić. Po prostu wybucha śmiechem, a Syriusz jęczy, unosząc dłonie, by zakryć twarz, wyraźnie zawstydzony. Remus wciąż śmieje się bezradnie, gdy wyciąga ręce, by odciągnąć dłonie Syriusza i przyciągnąć go do siebie, uśmiechając się przy jego policzku, całując go raz za razem pomiędzy urywanymi wybuchami śmiechu pełnego ulgi.

 

Twarz Syriusza jest ciepła pod jego ustami.

 

~•~

 

— Powiedziałeś coś wcześniej.

 

Syriusz nuci beztrosko, z zamkniętymu oczami, przesuwając raz po raz palcami przez włosy Remusa, podczas gdy jego druga dłoń delikatnie wędruje w górę i w dół po ramieniu Remusa. Remus zwinął się przy nim, praktycznie na nim leżąc, a Syriusz naprawdę lubi czuć jego ciężar. Uważa też za niesamowicie urocze to, że Remus w zasadzie pozwala Syriuszowi się rozpieszczać po emocjonalnym wstrząsie ostatniej godziny.

 

— O różnicy między twoim pożądaniem seksualnym a akceptacją przyjemności — kontynuuje Remus, mamrocząc i leniwie bawiąc się jednym z guzików koszuli Syriusza.

 

— Racja — mówi Syriusz, uchylając jedno oko. — Tak, i co z tego?

 

Remus unosi głowę i opiera brodę na piersi Syriusza, przyglądając mu się uważnie.

 

— Chcesz o tym porozmawiać?

 

— To znaczy, to nie jest… Nigdy tak naprawdę o tym nie myślałem, aż do ciebie, ale to dwie oddzielne rzeczy — mruczy Syriusz, marszcząc brwi, gdy próbuje znaleźć odpowiednie słowa, by to wyjaśnić. — Przypuszczam, że… cóż, przez długi czas myślałem, że moje trudności z akceptacją przyjemności wpływały na moje pożądanie seksualne, i być może faktycznie czyni to wszystko bardziej skomplikowanym, ale jestem sobą, ponieważ po prostu taki jestem, a nie z powodu tego, co mi zrobiono. Czy to ma sens?

 

— Tak — mówi cicho Remus, patrząc na niego przejrzystym wzrokiem, cierpliwie słuchając.

 

Syriusz zaciska usta.

 

— To… nigdy tak naprawdę tego nie zauważyłem, bo chyba nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ale zawsze tak było. Chodzi mi o to, że nie odczuwam pożądania seksualnego. Na przykład, trafiłem do igrzysk w wieku szesnastu lat, ale do tamtej pory nigdy nic nie robiłem. Nawet sam ze sobą, a wiesz, większość ludzi przynajmniej to robi, żeby spróbować albo po prostu dlatego, że to przyjemne. Ale, szczerze mówiąc, nigdy nawet nie przyszło mi to do głowy. Po prostu… nie chciało mi się tym przejmować.

 

— Nie? — pyta Remus z zaciekawieniem. — Bo w momencie, gdy odkryłem, do czego służy prawa ręka, było po wszystkim.

 

— Zbereźnik — komentuje Syriusz z parsknięciem, a Remus posyła mu krzywy, zalotny uśmiech. To rzeczywiście sprawia, że brzuch Syriusza wypełnia się motylami, owszem, ale nie można go za to winić. — Ale nie, po prostu nigdy mnie to nie interesowało ani o tym nie myślałem. Potem, cóż, pojawiła się Mary. Byliśmy przyjaciółmi przez lata, zanim w ogóle się w niej zauroczyłem, i dopiero wtedy faktycznie poczułem chęć, żeby cokolwiek z tym zrobić.

 

Remus kiwa głową.

 

— Opowiedz mi o niej. Mary.

 

— Ach, jest cudowna. Do dziś pozostajemy bliskimi przyjaciółmi, to osoba, której ufam bezgranicznie. Można powiedzieć, że dorastaliśmy razem. Chodziliśmy do tej samej szkoły, a zanim przeprowadziłem się do Wioski Zwycięzców, mieszkaliśmy całkiem niedaleko siebie. To ona jako pierwsza zrobiła mi makijaż, gdy miałem jakieś dwanaście lat. Więc kiedy skończyłem szesnaście lat, byłem już prawie pewien, że ona jest… tą jedyną, wiesz? — zastanawia się Syriusz.

 

— Niekoniecznie — odpowiada Remus z namysłem. — Nie byłem typem, który myślał o ustatkowanym życiu, przynajmniej nie wtedy.

 

Syriusz chichocze.

 

— Tak, cóż, nigdy wcześniej nie czułem do nikogo tego, co czułem do Mary. Było to dla mnie coś zupełnie nowego i naprawdę ekscytującego, a przynajmniej tak to zapamiętałem. Możesz zapytać Regulusa i Jamesa; przez dobry miesiąc chodziłem i kazałem wszystkim nazywać mnie panem Syriuszem Macdonaldem.

 

— Przestań, to urocze — wykrztusza Remus, śmiejąc się cicho.

 

— Trochę żenujące, jak teraz o tym myślę. Mary była jednak bardzo wyrozumiała. Tak naprawdę nigdy jej nie zaprosiłem na randkę. Po prostu nie udało mi się utrzymać mojego zauroczenia w tajemnicy i w końca sama mnie z tym skonfrontowała. Och, byłem tak zdenerwowany, ale… ale chyba w ten dobry sposób? Właściwie nie pamiętam większości z tego, co się wtedy działo, ale była taka miła w całej tej sytuacji. Chyba spotykaliśmy się przez tydzień, zanim byłem gotowy, żeby ją w ogóle pocałować, a jej to wcale nie przeszkadzało.

 

— To naprawdę urocze, Syriusz. Wy dwoje nigdy nie…?

 

— Nie — Syriusz odchrząkuje i kręci głową. — Niedługo potem trafiłem do igrzysk i nie byłem… Cóż, tak naprawdę nigdy oficjalnie ze sobą nie zerwaliśmy, więc teoretycznie można by powiedzieć, że wciąż się spotykamy, skoro nigdy nie odbyliśmy tej rozmowy.

 

Remus unosi brew.

 

— Czy twoja dziewczyna wie, że masz kogoś na boku?

 

— Wierz lub nie, tak — żartuje Syriusz z szerokim uśmiechem. — Mary zna mnie aż za dobrze. Rozgryzła mnie jakieś dwa tygodnie po moim powrocie. Nigdy nie wymieniłem twojego imienia ani stanowiska, po prostu przyznałem, że kogoś poznałem. Cieszyła się moim szczęściem.

 

— Brzmi wspaniale — mruczy Remus.

 

Twarz Syriusza łagodnieje.

 

— Jest wspaniała. W każdym razie, nigdy ze sobą nie zerwaliśmy, ale byłem kompletnym wrakiem po powrocie z areny. To była chyba jedna z tych rzeczy, które po prostu się rozumie bez słów. Dopiero po ponad roku naprawdę usiedliśmy, żeby porozmawiać, ale to już nie było to samo. Ja nie byłem już taki sam. Ona też miała wtedy dziewczynę, więc nie było żadnych pretensji ani niczego takiego. Przede wszystkim byliśmy przyjaciółmi i jesteśmy nimi do dziś.

 

— Czy to sprawia, że czujesz się… lepiej? Wiedząc, że twoje pożądanie seksualne i akceptacja przyjemności to dwie różne rzeczy, mam na myśli? — pyta Remus, przyciskając głowę do dłoni Syriusza, prosząc go bez słów, by kontynuował przeczesywanie palcami jego włosów, bo Syriusz na tyle się rozproszył, że przestał.

 

— Tak — przyznaje Syriusz, znów zaczynając poruszać dłonią. — Nawet nie wiem, czy wcześniej mi to przeszkadzało, naprawdę, ale teraz lubię mieć tę pewność. Powiedziałbym, że moja akceptacja przyjemności, czy też moje zmagania z nią, nie mają nic wspólnego z moją seksualnością. Powiedziałbym też, że moja seksualność jest prawdopodobnie kolejnym powodem moich trudności z akceptacją przyjemności, patrząc realistycznie, ale jest wiele przyczyn tego stanu rzeczy, więc nie jest to koniecznie wina samego pożądania seksualnego. To raczej… nie było czymś, nad czym musiałem kiedykolwiek usiąść i się zastanowić, albo z czym musiałem się zmierzyć, bo przez długi czas tak naprawdę nie zależało mi na odczuwaniu przyjemności.

 

— Ale teraz już tak.

 

— Teraz już tak, właśnie dzięki tobie. Wcześniej też tak miałem z Mary, ale to było dawno temu i nic z tego nie wyszło. Wtedy też nie było to dla mnie takim wyzwaniem. To znaczy, byłem zdenerwowany, owszem, i potrzebowałem czasu, ale byłem… sam nie wiem, chyba niewinnie podekscytowany tym wszystkim? Nie było… poczucia winy. Ani wstydu.

 

Kąciki ust Remusa opadają.

 

— A teraz jest, nawet ze mną.

 

— Nie z twojego powodu ani z powodu mojej seksualności. Jak już mówiłem, to zupełnie osobna sprawa — wzdycha Syriusz. — Nie, to jest… to przez Hallow. Z powodu tego, kim według nich jestem, i jak źle się czuję na myśl, że to może być choć trochę prawdą. Ja… myślę, że jest z tym u mnie lepiej, zwłaszcza dzięki twojej pomocy. Tak długo byłem wystawiony na cudze pragnienia seksualne, że poniekąd trudno mi było zaakceptować własne, ale to… to naprawdę miłe móc znów czuć z tego powodu ekscytację.

 

— Naprawdę? Podekscytowany? — upewnia się Remus. — Bo wcześniej powiedziałeś, że nie wiesz, czy możesz mi jeszcze ufać, i ja…

 

Syriusz cmoka z dezaprobatą i lekko pociąga go za włosy.

 

— Ciii, wiem, co powiedziałem, ale to było wtedy, gdy byłem przekonany, że to ty mi nie ufasz. Ja… potrzebuję pewnego poziomu zaufania między nami, żeby seks w ogóle był opcją, pragnieniem, które mam, i tylko to miałem na myśli. Ale ty mi ufasz. Teraz już to wiem.

 

— Przepraszam, wiesz?

 

— Ciii, wiem. W porządku, Remus. Już o tym rozmawialiśmy.

 

Remus przygląda mu się uważnie i mamrocze:

 

— Czy to dlatego wcześniej nie pozwoliłeś mi się odwzajemnić? Bo wtedy nie byłeś pewien tego zaufania?

 

— Ja… — Syriusz marszczy brwi, mrugając. — Wiesz, właściwie to nie jestem tego do końca pewien. Nie sądzę. Naprawdę nie chciałem dojść. Brzmi to pewnie trochę szalenie, ale naprawdę chciałem tylko przytulać się i całować po tym, jak sprawiłem ci przyjemność. Nie wiem, może to dla ciebie dziwne, ale dla mnie to cholernie ekscytujące. Jakby to wszystko było takie… nowe, i podobało mi się to. To, że chciałem to zrobić dla ciebie, z tobą, ale nie chciałem niczego w zamian. A ty po prostu… mi na to pozwoliłeś. To też mi się podoba. Że po prostu to akceptujesz i nie czujesz się urażony ani nic takiego. Bo myślę, że to będzie różnie; czasami będę chciał, żebyś się odwzajemnił, a innym razem prawdopodobnie w ogóle nie będę miał ochoty na nic. Podoba mi się to, że mogę ci zaufać, że po prostu… zaakceptujesz to wszystko.

 

— Więc ja… robię to dobrze? — pyta Remus, patrząc na niego powoli, z uwagą, jakby to było dla niego niezwykle ważne. To jest ważne - uświadamia sobie Syriusz i czuje, jak jego serce się ściska, gdy dociera do niego, że Remus naprawdę chce go dobrze traktować.

 

— Robisz to dobrze — potwierdza Syriusz, pochylając się, by złożyć delikatny pocałunek na ustach Remusa, nie mogąc powstrzymać uśmiechu pełnego zachwytu i miłości.

 

— Przepraszam, że wcześniej tego nie rozumiałem — mówi Remus, po raz kolejny.

 

Syriusz jęczy z irytacji.

 

— Och, przestań już, dobrze? Proszę, nie zamartwiaj się tym, Remus. To… znaczy, rozmawialiśmy już o tym, i to… Cóż, szczerze mówiąc, myślę, że dobrze, że to zrobiliśmy, i sądzę, że nie byłoby dobrze dalej się tego trzymać. Wiem, że jest ci przykro i mnie też. Wszystko w porządku. Obiecuję, że jest.

 

— Ja… tak, cóż, masz rację — przyznaje Remus z zakłopotaniem.

 

— Zawsze musi być ten pierwszy raz — droczy się Syriusz, puszczając mu oko i żartobliwie czochrając włosy Remusa. — Masz włosy po swojej matce, wiesz? Widziałem zdjęcie jej i ciebie. Była piękna.

 

Spojrzenie Remusa łagodnieje.

 

— Tak, była piękna. Zawsze jednak bardziej przypominałem ojca.

 

— Och, tak, zauważyłem — Syriusz figlarnie porusza brwiami, rozpromieniony uśmiechem. — Jeśli twój ojciec jest jakąkolwiek zapowiedzią tego, co będę miał szczęście oglądać, gdy będziesz starszy, to jestem bardzo szczęśliwym człowiekiem. Mam na myśli, łał, on jest po prostu…

 

— Skarbie, błagam cię, przestań — mamrocze Remus, zaciskając powieki.

 

Syriusz przygryza wargę, powstrzymując śmiech.

 

— Nosił szelki, Remus. Ledwo mogłem się opanować.

 

— Och, na litość boską…

 

— Nie, naprawdę, myślę, że faktycznie mam szasnę. Jesteśmy już na etapie zwracania się do siebie po imieniu, twój ojciec i ja.

 

Remus otwiera oczy i mówi beznamiętnie:

 

— Czyżby?

 

— Mhm. On mnie lubi — oznajmia Syriusz z zadowoleniem. — Rozśmieszyłem go. Założę się, że gdybym się postarał, mógłbym…

 

— Dosłownie przestań — przerywa Remus, unosząc dłoń, by zakryć usta Syriusza.

 

— Dobrze, dobrze — mamrocze Syriusz, gdy tylko Remus zabiera rękę. Syriusz uśmiecha się do niego łagodnie. — Tak czy inaczej, żarty na bok, twój ojciec naprawdę jest miłym człowiekiem, Remus. Byłem bardzo zdenerwowany przed spotkaniem z nim i chciałem zrobić dobre wrażenie, jakkolwiek śmiesznie to brzmi. Myślę jednak, że zyskałem jego aprobatę.

 

— Naprawdę? — W oczach Remusa błyska rozbawienie. — Dobrze wiedzieć. Zawsze miał dobre wyczucie co do ludzi, więc wcale mnie to nie dziwi.

 

— Ja… ja rzeczywiście zrobiłem z siebie kompletnego głupka — przyznaje Syriusz z zakłopotaniem. — Więc, możliwe, że przypadkowo powiedziałem mu, że uprawialiśmy seks, po prostu wypaliłem to jak idiota, a potem natychmiast zacząłem panikować, gdy tylko to zrobiłem.

 

— Ja… — Remus mruga oczami. — Jak to w ogóle mogło wypłynąć w rozmowie, Syriusz? Dopiero co poznałeś tego człowieka.

 

— Trochę się denerwowałem z powodu… cóż, to było po tym, jak przypadkowo wspomniał o twoim całkowicie usprawiedliwionym przestępstwie — wyjaśnia Syriusz. — Po czym natychmiast wypsnęło mi się, że powinieneś był przynajmniej wspomnieć o tym, zanim uprawialiśmy seks, a potem wszystko potoczyło się już tylko gorzej. Nie żartuję, Remus. Wpadłem w panikę.

 

Remus prycha cichym śmiechem i kręci głową w geście, który Syriusz rozpoznaje jako wyraz czystego zdumienia.

 

— Jesteś kompletnym bałaganem człowieka. Co on na to powiedział?

 

— Szczerze mówiąc, powiedział tylko, że nie spodziewał się po tobie niczego innego, a także że cieszy go, iż nadal jesteś zbuntowanym małym gówniarzem — Syriusz przerywa na chwilę. — Trochę to sparafrazowałem.

 

— Oczywiście. Kontynuuj — mówi Remus rozbawiony.

 

— Poza tym… cóż, właśnie wtedy udało mi się go rozśmieszyć. Kiedy mówię, że wpadłem w panikę, to naprawdę mam na myśli, że kompletnie spanikowałem — podkreśla Syriusz. — Bałem się, że pomyśli, że cię do czegoś zmusiłem, więc zacząłem paplać, żeby wyjaśnić, że tak nie było, a potem wpadłem w panikę, bo ciągle przypadkowo przeklinałem w jego domu. Wyznałem, że jestem w tobie zakochany, zanim w ogóle zdążyłem powiedzieć to tobie, a on po prostu zaczął się śmiać, ale ogólnie wydawał się zadowolony, wiedząc, że ty jesteś…

 

Syriusz milknie.

 

Jego dłoń zastyga we włosach Remusa.

 

Remus wpatruje się w niego z rozchylonymi ustami.

 

— …kochany — kończy cicho Syriusz, przymykając oczy. — Cholera. Kurwa. O, to nie… Ja nie… Nie mogę uwierzyć, że właśnie…

 

— Jesteś we mnie zakochany — wydusza z siebie Remus, a kiedy Syriusz otwiera oczy, jego serce przewraca się, jakby spadało w przepaść, widząc sposób, w jaki Remus na niego patrzy. — Jesteś we mnie zakochany, i powiedziałeś mojemu ojcu, że jesteś we mnie zakochany, i jesteś we mnie zakochany. Kochasz mnie. Jesteś we mnie zakochany.

 

— Czekaj, czekaj, wróćmy do tego — mówi słabo Syriusz. — To nawet nie było w najmniejszym stopniu romantyczne. Ja… chciałem ci to powiedzieć w lepszy sposób. Na przykład, no nie wiem, przy winie albo… czymś takim. Och, to było do bani. To było absolutnie najgorsze…

 

— Kiedy się zorientowałeś? — przerywa mu Remus, wpatrując się w Syriusza wzrokiem bardziej intensywnym i skupionym, niż Syriusz kiedykolwiek u niego widział. To sprawia, że Syriuszowi robi się bardzo gorąco, i to błyskawicznie. — Kiedy zdałeś sobie sprawę? Kiedy to do ciebie dotarło? To znaczy, jaki był twój moment olśnienia?

 

Syriusz lekko marszczy brwi, po czym mruga.

 

— Ja… ja… nie pamiętam. — Szybko potrząsa głową, gdy Remus przez chwilę wygląda na wstrząśniętego, jakby przerażała go myśl, że Syriusz zapomniał ten moment, co byłoby przykre, z wyjątkiem tego, że… — Nie, nie w złym sensie. Nie było takiego momentu, w którym nagle to wiedziałem; to po prostu… było tam, jakkolwiek absurdalnie to brzmi. Nie sądzę, żebym to utracił, Remus. Myślę, że to coś, co zawsze we mnie było.

 

Między ostatnim słowem, które pada z ust Syriusza, a momentem, gdy Remus zastępuje je własnymi, mija zaledwie sekunda. Remus praktycznie wspina się, by móc dosięgnąć Syriusza, by móc się nad nim pochylić i pocałować go tak, jakby próbował przelać się w niego i zniknąć w jego wnętrzu, istnieć z nim na zawsze, zostać i nigdy nie odejść.

 

Syriusz wplata palce we włosy Remusa i poddaje się pocałunkowi, pozwala sobie całkowicie zatracić się w każdej sekundzie tej chwili, pozwala sobie pragnąć jej, brać ją i jęczeć w nią. Remus całuje go tak, jakby próbował go pochłonąć, i jest to tak dobre, tak wspaniałe uczucie; Syriusz nie może się tym nasycić.

 

Nie, dosłownie nie miał tego dość, więc może i jęknął z niezadowoleniem, gdy Remus się odsunął, próbując dość desperacko przyciągnąć go z powrotem, ale Remus oparł się, by wyszeptać:

 

— Dzień po Głodowych Igrzyskach, po tym, jak Regulusa wypuścili ze skrzydła szpitalnego, kiedy ty i ja mieliśmy chwilę dla siebie, a ty zacząłeś chichotać, bo powiedziałem ci, że jesteś dla mnie cenny. To był mój moment olśnienia. Właśnie wtedy zrozumiałem.

 

— Kiedy wiedziałeś, że ty… ty… — Syriusz wciąga powietrze urywanymi haustami, jego serce wali mocno w piersi, czuje się roztrzęsiony i słaby z podekscytowania, nadziei, miłości, pragnienia i tak wielu innych rzeczy naraz, co jest typowym efektem, jaki Remus na nim wywiera.

 

— Kiedy wiedziałem, że cię kochałem. Że cię kocham. Że jestem w tobie zakochany — mówi mu Remus.

 

— Chodź tu, chodź tu, chodź tu — powtarza Syriusz bez tchu, przyciągając go do siebie i drżąc pod nim niczym linia uskoku rozstępująca się w przepaść, tworząc więcej przestrzeni, którą mogą wypełnić uczucia i z której mogą się wylewać. Czuje tak wiele, a wszystko to dobre, i tylko Remus potrafi wywołać w nim takie emocje.

 

— Syriusz? — chrypi Remus, gdy Syriusz zaczyna szarpać jego koszulkę i wiercić się pod nim.

 

— Seks — wypala Syriusz. — Seks, teraz zaraz.

 

Szczerze mówiąc, to najlepsze, na co go stać w tej chwili, biorąc pod uwagę, jak bardzo jest niecierpliwy, ale najwyraźniej to wszystko, czego Remus potrzebuje, bo natychmiast odpowiada:

 

— Tak — i zaczyna się rozbierać.

 

Syriusz kocha go tak bardzo.

 

Chapter 37: Przyjęcie

Chapter Text

— …a wtedy powiedział, że właśnie wtedy wiedział, i uprawialiśmy seks, który był tak dobry, naprawdę dobry, bo on jest po prostu cholernie genialny w tym, co robi ustami; nie, ty nie rozumiesz, do czego on jest zdolny, James, mówię poważnie — papla Syriusz jednym tchem, podparty na łóżku, z poduszką na kolanach, którą przyciska do piersi, a jego oczy błyszczą tak jasno, że gwiazda, której imię nosi, musi w tej chwili umierać z zazdrości.

 

James z trudem powstrzymuje się od śmiechu. Naprawdę cieszy się ze szczęścia Syriusza, ale nie może nic poradzić na to, że rozbawia go do łez, jak bardzo jego przyjaciel jest teraz podekscytowany. James szczerze mówiąc nie przypomina sobie, żeby kiedykolwiek widział Syriusza tak rozchichotanego i z takim blaskiem w oczach z powodu… dosłownie kogokolwiek. Jest tak zakochany, że byłoby to bolesne, gdyby Remus nie czuł tego samego - na szczęście jednak tak nie jest.

 

— Co potrafi? — pyta James, całkowicie zaangażowany w tę rozmowę, głównie dlatego, że Syriusz jest tak szczęśliwy i podekscytowany całą tą sytuacją. Syriusz natychmiast zaczyna ze szczególnym entuzjazmem opisywać wszystkie rzeczy, które Remus potrafi robić. James nie może go za to winić. To po prostu cudowne być zakochanym, prawda?

 

Przez większość czasu.

 

James stanowczo odpycha natrętną myśl o Regulusie, która nigdy nie kryje się zbyt głęboko w zakamarkach jego umysłu. Teraz nie jest na to pora. Tu nie chodzi o niego ani o Jamesa. Nie, to dotyczy Syriusza i Remusa, którzy są szczęśliwi i zakochani, i zasługują na każdą odrobinę radości, którą mogą dzielić między sobą.

 

Nie żeby James cokolwiek wiedział o tym, jak to jest.

 

Na litość boską - myśli James ze zniecierpliwieniem, mentalnie wymierzając sobie policzek. Kategorycznie odmawia bycia zgorzkniałym w tej chwili. Nie. Po prostu nie.

 

Naprawdę miło jest widzieć Syriusza tak szczęśliwego, zwłaszcza w tej kwestii. Kiedy James wrócił z wywiadu - który poszedł całkiem nieźle - nie minęło dużo czasu, zanim Remus i Syriusz wyłonili się ze swojego pokoju; Syriusz zapytał, jak poszedł wywiad, a Remus tym razem faktycznie pozwolił im wszystkim w pełni się z nim spotkać. Nie żeby James mógł go winić za to, że wcześniej tego nie zrobił, w końcu porwał Syriusza, by zostać z nim sam na sam. Oboje wyglądają tak szczęśliwie razem, po prostu promienieją, mówiąc szczerze. Jamesa przepełnia radość na ten widok.

 

W każdym razie, nie minęło nawet dwadzieścia minut, zanim Regulus zaczął cicho rozmawiać z Remusem, który ostatecznie wymknął się z nim, ku wyraźnemu niezadowoleniu Syriusza. Odzyskał jednak rezon w momencie, gdy zdał sobie sprawę, że może zostać sam na sam z Jamesem, chichotając i plotkując z nim, jakby wciąż byli tymi głupimi chłopcami, którzy jeszcze nie poznali najgorszych stron świata.

 

Tak naprawdę, obecność Remusa zdawała się po prostu… poprawiać wiele rzeczy, praktycznie dla wszystkich. Sam James cieszy się, że znów widzi swojego przyjaciela i wie, że wszystko z nim w porządku, a szczególnie cieszy się dlatego, że Syriusz jest szczęśliwy. Z tego, co James może zauważyć, Regulus zdaje się odczuwać zasadniczo to samo, co wyraźnie poprawiło mu nastrój.

 

To był naprawdę udany wywiad. James i Regulus przystąpili do niego w dobrych nastrojach, więc wypadli naprawdę świetnie, jeśli James może tak o sobie powiedzieć. James był wyjątkowo ożywiony, a Regulus po prostu cicho zadowolony, w ten swój sekretny sposób, który James tak bardzo kocha. Urządzili niezłe przedstawienie, siedząc tak blisko siebie, że Regulus praktycznie siedział mu na kolanach, zachowując się rozkosznie czule. I Regulus go pocałował.

 

Przez cały ten czas udawali parę, ale przecież pary nie chodzą wszędzie, całując się bez przerwy, więc pod tym względem byli bezpieczni. Regulus chciał ograniczyć to do minimum, a James przez cały ten czas respektował jego życzenia, trzymając swoje usta z daleka od twarzy Regulusa w dosłownie każdej sytuacji. Jedyny raz, kiedy cokolwiek zrobił, to dzisiaj, podczas tego wywiadu, bo jeśli kiedykolwiek była odpowiednia okazja…

 

Mimo wszystko, zamierzał jedynie pocałować Regulusa w policzek, nic więcej, ale Regulus jakby instynktownie odwrócił głowę, przez co James trafił w kącik jego ust, i na moment cały pokój przestał istnieć. Rity tam nie było. Tłum zniknął. Kamery przestały istnieć. Był tylko Regulus, jego bliskość, sposób, w jaki James oparł czoło o jego skroń i pozwolił swoim oczom się zamknąć, choćby na moment, czując go, jego, tylko jego…

 

A potem James zmusił się, by się odsunąć, ale nie udało mu się zbyt daleko, bo Regulus naprawdę podążył za jego ustami, całując go już całkowicie świadomie, i James wie, że to było prawdziwe. Wie to na pewno, bo Regulus znieruchomiał w momencie, gdy to zrobił, a kiedy się odsunął, Jamesowi wystarczyło jedno spojrzenie w jego oczy, by dostrzec, że nie zrobił tego celowo. Nie zamierzał tego zrobić, po prostu dał się ponieść, i pragnął tego, a James czuł, jakby jego serce miało zaraz wyskoczyć mu z gardła i latać po całym pieprzonym pokoju. Hallow, oczywiście, było tym zachwycone, ale James widział tylko różany rumieniec pokrywający policzki Regulusa.

 

W każdym razie, Pandora była zachwycona i obsypywała ich pochwałami przez całą drogę powrotną do apartamentu, więc James wie, że zrobili dokładnie to, co było potrzebne.

 

Rozlega się pukanie do drzwi, a głos Syriusza cichnie, gdy ten unosi głowę jednocześnie z Jamesem. Kilka sekund później drzwi otwierają się na oścież, a Remus wsuwa przez nie głowę.

 

— Jest miejsce dla jeszcze jednej osoby? — pyta.

 

Twarz Syriusz rozjaśnia się tak bardzo, że niemal boli na nią patrzeć.

 

— Jasne, zawsze. Gdzie jest Reggie?

 

— Chyba jest rozżalony, że nie ma balkonu, więc Pandora eskortuje go na dach — wyjaśnia Remus, wślizgując się do pokoju i bezceremonialnie rzucając się na łóżko, kładąc głowę i ramiona prosto na kolanach Syriusza.

 

— Jest kapryśnym małym gnojkiem — mruczy Syriusz z czułością, a jego usta wyginają się w uśmiechu, gdy podkłada poduszkę pod głowę Remusa i spogląda na niego z góry. Przez dłuższą chwilę po prostu szczerzą się do siebie, a James tłumi tęskne westchnienie, które ciśnie mu się do gardła.

 

Remus odwraca głowę, by spojrzeć ciepło na Jamesa.

 

— Jak się miewasz, James?

 

— Bywało lepiej, bywało gorzej — przyznaje szczerze James, posyłając Remusowi krzywy uśmiech. — Znoszę Syriusza, który nagle zrobił się rozsądny, odkąd cię poznał. Masz na niego wspaniały wpływ, wiesz? To okropne.

 

— Och, naprawdę? — pyta Remus, wyraźnie rozbawiony. Unosi brwi, spoglądając na Syriusza, a jego oczy błyszczą jawną psotą, a kąciki ust wyginają się w uśmiechu.

 

— James jest po prostu zły, bo nie pozwalam mu być dla siebie niemiłym, to wszystko — mruczy Syriusz, przewracając oczami. — Przysięgam, czasami jest równie nieznośny jak Regulus. Nigdy nie spotkałem dwóch tak różnych osób, a jednocześnie skłonnych do robienia tych samych rzeczy.

 

— Tak, nie bądź dla siebie niemiły — zgadza się Remus, cmokając z dezaprobatą w stronę Jamesa. — Świat jest dla nas wystarczająco okrutny sam w sobie; nie musimy dokładać do tego swojej cegiełki.

 

Syriusz mruczy z samozadowoleniem.

 

— Czy nie mówiłem, że będzie się tak czuł?

 

— Owszem, mówiłeś — przyznaje James z westchnieniem.

 

— Och, rozchmurz się, James — mówi słabo Remus, wyciągając rękę, by delikatnie poklepać go po kolanie. — Spójrz na to z tej strony - jutro wieczorem będziesz mógł się napić.

 

— Syriusz nie pozwala mi pić — odpowiada James beznamiętnie.

 

— No nie mów tego w taki sposób, James. Brzmi to, jakbym był surowym rodzicem albo kontrolującym małżonkiem — mruczy Syriusz. — I pozwalam ci pić, z umiarem, kiedy jesteś w bezpiecznym otoczeniu i w dobrym stanie psychicznym. Nie zapomnij wspomnieć, że ty pozwalasz mi pić tylko według tych samych zasad.

 

James zaciska usta.

 

— Mogę się jutro wieczorem napić?

 

— Absolutnie nie — oznajmia Syriusz natychmiast.

 

— Więc nie, tak naprawdę nie mogę się jutro wieczorem napić — informuje James Remusa z westchnieniem. — Szczerze mówiąc, i tak nie jestem pewien, czy bym chciał. Nie na jakiejś głupiej imprezie Hallow. Będziesz tam, Remus?

 

— Tak, będę pracował — zapewnia go Remus z lekkim uśmiechem. — Tylko przypominam, ale nie możesz ze mną rozmawiać ani w żaden sposób wchodzić w interacje, jasne? To… jeśli to pomoże, większość ludzi zostawi cię w spokoju, jeśli będziesz tańczyć. To moja rada: po prostu zabierz Regulusa na parkiet i nie schodźcie z niego przez całą noc, w ten sposób nikt nie będzie mógł wam przeszkadzać.

 

— Pracowałeś już kiedyś na takiej imprezie? — pyta Syriusz.

 

Remus kiwa głową.

 

— Mhm. Pracowałem przy tournée zwycięzców, zanim w ogóle przydzielono mnie do samych igrzysk. To tylko jedna noc, jedno wydarzenie, mniejsza szansa, że coś spieprzę, dlatego mnie do tego wybierają. Szczerze mówiąc, byłem zaskoczony, że wybrali mnie w tym roku.

 

— Naprawdę? — pyta Syriusz.

 

— To… — Remus unosi dłoń i delikatnie przesuwa palcami po bliźnie na swojej twarzy. — Zazwyczaj służący z jakimikolwiek wyraźnymi, charakterystycznymi znakami czy cechami są wykluczani z obsługi wydarzeń i tym podobnych. Ale cóż… istnieje też - to znaczy, technicznie rzecz biorąc, mamy obecnie niedobór służących…

 

James mruga oczami.

 

— C-co takiego? Jakby… brakowało was? Kurwa, mają niedobór na… na…

 

— Nie mieli, ale ostatnio… prowadzono wiele eksperymentów — mówi ostrożnie Remus, spuszczając wzrok. — Nie wszyscy to przeżyli.

 

Syriusz spotyka spojrzenie Jamesa w ciągu kilku sekund i przez chwilę po prostu patrzą na siebie w ciężkiej ciszy. James potrafi odczytać niepokój i strach w oczach Syriusza, jakby sam je odczuwał. Sam faktycznie to czuje, bo Remus jest jego przyjacielem, a myśl o tym, że mogłoby mu się coś stać…

 

To cholernie przerażające.

 

— Ale ja miałem szczęście — kontynuuje Remus, przerywając ciszę i znów sięgając dłonią do swojej blizny. — Mogło być gorzej.

 

Syriusz wydaje z siebie cichy, pełen niezadowolenia dźwięk i chwyta Remusa za nadgarstek, by przyciągnąć jego palce do swoich ust, składając na ich opuszkach delikatne pocałunki. Na ten widok Remus przygląda mu się z czułością, a jego twarz łagodnieje. Wybucha stłumionym śmiechem, gdy Syriusz pochyla się, by niezgrabnie cmoknąć go w środek twarzy, dokładnie tam, gdzie znajduje się blizna. To niemal natychmiast rozładowuje atmosferę, ale Syriusz zawsze był w tym dobry.

 

— Co mówiłem, hm? Remus Nicpoń — Syriusz spogląda w górę z uśmiechem. — No dalej, James, czyż Remus nie jest po prostu seksowny z tą swoją nową blizną? Sprawia, że wygląda tak łobuzersko, nieprawdaż?

 

— Bardzo łobuzersko — potwierdza James, starając się brzmieć przekonująco. Puszcza oko do Remusa i porusza znacząco brwiami. — Właściwie, Remus, gdybyś kiedykolwiek stwierdził, że powinniśmy olać braci Black, to jestem jak najbardziej gotów, żeby…

 

— Hej, odwal się — przerywa Syriusz, nachylając się, by uderzyć Jamesa w ramię wierzchem dłoni, marszcząc przy tym brwi.

 

Remus podpiera się na łokciu i układa dłoń pod brodą, uśmiechając się do Jamesa - powoli, ciepło i, szczerze mówiąc, nieco sugestywnie. James chciałby powiedzieć, że jest na to odporny, ale nie jest. Trzeba przyznać, że Remus jest bardzo przystojny.

 

— Och, myślałem, że nigdy tego nie zaproponujesz, James. Tak, absolutnie, powinniśmy…

 

— Zabiję nas wszystkich tu i teraz, nawet ze mną nie zaczynajcie — oznajmia Syriusz, zaczepiając dłonie o ramię Remusa, by przyciągnąć go z powrotem na swoje kolana, nastroszony niczym urażony ptak.

 

James i Remus wymieniają spojrzenia, po czym wybuchają głośnym, niepohamowanym śmiechem, a Syriusz mruczy coś pod nosem, zanim wyciąga poduszkę spod głowy Remusa i wymierza im obu karcące uderzenie.

 

Nie mija dużo czasu, zanim wszyscy zaczynają się śmiać i walczyć o poduszkę, siłując się na łóżku i przekomarzając, jakby najokrutniejsze aspekty świata nie mogły ich dosięgnąć. Niedługo po tych wygłupach znów leżą rozwaleni, rozmawiając, żartując i śmiejąc się, jakby najokrutniejsze aspekty świata wcale ich nie dotknęły.

 

Oczywiście, że ich dotknęły i dotkną znowu; ale w tej chwili James odkrywa, że to, co dzieje się teraz, ma większe znaczenie.

 

~•~

 

Regulus nie potrafi do końca zrozumieć, dlaczego przebywanie na dachu wcale go nie przeraża. Jest przecież wysoko, więc teoretycznie powinno to doprowadzić go do histerii, ale tak się nie dzieje.

 

Być może to złudzenie stabilnego gruntu pod stopami. Drzewa tak naprawdę tego nie mają; gałęzie zawsze się łamią. Zastanawia się nad tym, jak ten budynek mógłby się przechylić albo jak dach mógłby się zapaść, i to rzeczywiście sprawia, że czuje się nieswojo, więc przestaje o tym myśleć. W każdym razie, wokół całego dachu biegnie podwyższona krawędź, o którą może się oprzeć i z której może spoglądać na Hallow.

 

Pandora jest przy nim. Ona również opiera się o krawędź, ale nie o niego. Jest cicha, zamyślona - tak przynajmniej wydaje się Regulusowi. Nie rozmawiają, zamiast tego po prostu patrzą przed siebie, wychylając się za krawędź - w milczeniu, które jest jednocześnie komfortowe i pełne powagi.

 

— Czy kiedykolwiek zastanawiasz się, jak wielkie jest Hallow? — mruczy Regulus, omiatając wzrokiem światła rozlane po mieście, rozświetlające je niczym tanie gwiazdy w ciemności.

 

Jeśli Pandora jest zaskoczona tym, że Regulus jest otwarty na rozmowę z nią, czy w ogóle na jakąkolwiek rozmowę, nie daje tego po sobie poznać. Po prostu zamyśla się i odpowiada:

 

— Nie, właściwie nie. Chyba nigdy się nad tym nie zastanawiałam, bo… jestem jego częścią, jeśli wiesz, co mam na myśli. Ale ostatnio…

 

— Co? — pyta Regulus, odwracając głowę, by na nią spojrzeć.

 

— Cóż, ostatnio zastanawiałam się, jak małe wydają się dystrykty, gdy patrzy się na nie osobno, ale gdy pomyślisz o połączeniu ich wszystkich razem, są większe niż całe Hallow — mówi cicho Pandora, marszcząc brwi. Wiatr delikatnie rozwiewa jej włosy.

 

— Chyba masz rację — odpowiada Regulus, lekko zaskoczony. Nigdy o tym nie myślał, ale… dlaczego właściwie miałby? Tak jak ona jest częścią Hallow, on jest po prostu kolejną osobą z rozbitego dystryktu.

 

Między nimi zapada cisza, w większości komfortowa, ale potem Pandora rozbija ją czymś, na co zupełnie nie jest przygotowany.

 

— Mój ojciec umiera, wiesz — szepcze Pandora.

 

Regulus przygląda się jej profilowi, a jego serce ściska się boleśnie, gdy widzi, jak przełyka z trudem, a jej gardło unosi się i opada. Nie wie, co powiedzieć, więc milczy.

 

— A ja idę do pracy. Po prostu. Pracuję dalej. — Pandora wypuszcza z siebie słaby śmiech, kręcąc głową. — To znaczy, żyje, jest po prostu bardzo chory, ale ja nadal… ja po prostu… pracuję dalej.

 

— Pandora — odzywa się Regulus ostrożnie, bardzo ostrożnie, bo naprawdę nie jest przygotowany na ból, który słyszy w jej głosie.

 

— Powiedziałeś kiedyś… — Pandora odwraca się, by na niego spojrzeć, a jej oczy lśnią od łez. — Pamiętasz, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy? I powiedziałeś, że… że Hallow żywi się śmiercią, a ja powiedziałam, że dla nas to też ponury temat?

 

— Nie chciałem… Po prostu byłem… zdenerwowany całą sytuacją — mamrocze Regulus, czując, jak w gardle rośnie mu gula.

 

Pandora wydobywa z siebie ochrypły śmiech.

 

— Widzisz, to… to zabawne, bo miałam czelność być na ciebie zła za to, co powiedziałeś. Mój tata już wtedy umierał i to o nim od razu pomyślałam, a teraz spójrz na mnie. Po prostu wstaję i dalej pracuję. Hallow naprawdę jest puste. Ja… czuję się tak…

 

— Dobrze. Dobrze, Pandora — szepcze Regulus, lekko ją przyciągając, gdy jej twarz wykrzywia się w grymasie, a ona wtula się w niego, gdy tylko daje jej do zrozumienia, że może to zrobić.

 

Regulus nie jest… nie przepada za dotykiem, to oczywiste, ale odkrywa, że znosi go coraz lepiej, im częściej się to zdarza, a Pandora… Mimo wszystko, żywi do niej delikatną nutę zaufania. Szanuje ją ogromnie, bardziej niż kiedykolwiek się spodziewał, więc jeśli w ten sposób może ją pocieszyć, zrobi to. Zrobiła tak wiele dla nich wszystkich i ona również zasługuje na to, by ktoś się nią zaopiekował.

 

Pandora wtula twarz w jego ramię i wydobywa z siebie straszliwy szloch, nagle chwytając go ze wszystkich sił, bardziej gwałtownie niż kiedykolwiek wcześniej. Pozwala jej na to bez słowa sprzeciwu, czując jak jej włosy łaskoczą go w nos - delikatnie pachnąc cytryną - gdy ona drży i szlocha, wtulona w niego.

 

Regulus jest pewien, że ignorowanie przez nią zbliżającej się śmierci ojca nie ma nic wspólnego z obojętnością, a jest raczej objawem tego, jak bardzo jej zależy. Nie bez powodu wyparcie jest pierwszym etapem żałoby, a akceptacja ostatnim. Nie pozwala sobie tego odczuwać ani się załamać, jakby to mogło sprawić, że będzie to mniej prawdziwe. To nie czyni jej pustą. To czyni ją człowiekiem.

 

I teraz to do niej dociera. Właśnie w tej chwili, gdy się zatrzymuje. Właśnie w tej chwili, gdy dzień pracy dobiega końca. Właśnie w tej chwili, gdy nie ma już nic do zrobienia, by przed tym uciec. Dzień zaczął się od tego, że jej ojciec umierał, i bez względu na to, co robiła przez cały ten czas, pod koniec dnia on wciąż umiera. Nie da się tego zmienić.

 

— Pandora — mówi Regulus najłagodniej jak potrafi, nie będąc pewnym, jak ją pocieszyć, ale mimo to starając się ze wszystkich sił, bo ona zawsze daje z siebie wszystko dla nich. — Hej, spójrz na mnie.

 

Pandora kręci głową, wtulona w niego, i wydaje z siebie kolejny szloch przerwany czkawką, więc Regulus ustępuje i daje jej więcej czasu. Regulus trzyma ją w ramionach i pociera jej plecy, odruchowo przełykając gulę w gardle za każdym razem, gdy z jej ust wydobywa się kolejny urywany szloch. Regulus żałuje, że nie może cofnąć się do tamtego dnia w pociągu i odwołać tego, co tak okrutnie i bezmyślnie jej powiedział.

 

— Cóż, śmierć to zwykle ponury temat, chyba że dla Hallow, jak sądzę. Ja i James wkrótce będziemy pukać do bram śmierci, więc wybaczysz nam, że jesteśmy nieco… melancholijni.

 

— Śmierć to dla nas również ponury temat.

 

— Och, cóż za szok. Myślałem, że wy, Hallow, żyjecie takimi rzeczami, ale tylko wtedy, gdy chodzi o ludzi takich jak my, prawda?

 

Ludzie tacy jak my. Bo istnieje “my” i “oni”. Z tym że teraz “my” i “oni” obejmują się na dachu, znając na wskroś wszystkie warstwy żałoby, przytłoczeni ciężarem utraty ludzi, bez których nigdy nie chcieli żyć. “My” trzyma “ich” z bolącym sercem, a “oni” rozpadają się na kawałki. Prawda jest taka, że jedyne, co stoi między tym “my” a “oni”, to arena, a gdy poświęca się czas, by pokonać tę odległość z obu stron, zaskakujące jest, jak niewielki dystans tak naprawdę ich dzieli.

 

— Ja… jestem w porządku. Wszystko w porządku. Nic mi nie jest — chrypi Pandora, odsuwając się nagle z pociągnięciem nosa, by otrzeć łzy i wyprostować ramiona. — Ja… to jest…

 

— Nie — wtrąca cicho Regulus. — Nie, Pandora, nie jesteś. I wiem, co powiedziałem wcześniej, dobrze? Ale nie jesteś pusta. Nigdy nie spotkałem Hallow, która przejmowałaby się tak bardzo jak ty, więc nawet nie waż się obwiniać za to, jak radzisz sobie z tą sytuacją.

 

Pandora wypuszcza z siebie drżący oddech.

 

— Ja… ja jeszcze nikomu nie powiedziałam szczegółów. Syriusz wie, ogólnikowo, ale… sama nie wiem. Mówienie o tym sprawia, że wydaje się bardziej rzeczywiste. Lekarze uważają, że zostało mu od sześciu miesięcy do roku życia. Za rok może go już nie być - prawdopodobnie nie będzie - a ja nie wiem, jak sobie z tym poradzić. Ciągle chce… chce rozmawiać o organizacji pogrzebu, ostatnich życzeniach i testamencie, ale ja po prostu… odmawiam słuchania tego.

 

— Masz jakąś inną rodzinę? — pyta Regulus.

 

— Tylko ty, Syriusz, James, Remus i wszyscy inni trybuci, których wylosowałam, a którzy nigdy nie wrócili do domu — odpowiada Pandora bez wahania, a Regulus czuje, jak jego serce kurczy się niczym zgnieciony kawałek papieru, gdy uświadamia sobie, że ona naprawdę tak myśli, że uważa ich za swoją rodzinę. Straciła już tak wiele członków rodziny.

 

— Słuchaj, ja nie… szczerze mówiąc, nie znam dokładnie całego procesu — przyznaje powoli Regulus. — Byłem na dwóch pogrzebach. Mojego wuja Cygnusa i wuja Alpharda, ale byłem wtedy bardzo młody, a moja rodzina jest… cholernie dysfunkcyjna, co zapewne zdążyłaś już zauważyć.

 

— Tak, zauważyłam — potwierdza Pandora bez ogródek.

 

Regulus wzdycha.

 

— Tak, cóż, moja matka planowała oba te pogrzeby i zajmowała się wszystkim. To byli jej młodsi bracia, a żaden z nich nie miał żyjącej małżonki ani dzieci w pobliżu, więc to na nią spadł ten obowiązek. Byłem zbyt młody, żeby naprawdę to zrozumieć, szczerze mówiąc, i nie mogę obiecać, że będę dużą pomocą - ani że Syriusz i James by byli, bo tego nie wiem - ale kiedy nadejdzie ten czas, możesz nas odwiedzić, jeśli będziesz potrzebowała.

 

Pandora zdaje się nagle rozluźniać, mrugając, by pozbyć się łez z oczu, i posyłając mu drżący uśmiech.

 

— Dziękuję. — Odwraca się, by znów oprzeć się o krawędź, wypuszczając głęboki oddech. — Przeszliśmy długą drogę, prawda? Nienawidziłeś mnie na początku.

 

— Tak, cóż, to u mnie częsty motyw - odkrywać, że moja nienawiść nie jest tak silna, jak zawsze sam siebie przekonuję — mruczy Regulus z ciężkim westchnieniem.

 

— Chcesz usłyszeć moją radę? — zastanawia się Pandora, po czym nie czeka na odpowiedź. — Nieważne, i tak ci jej udzielę. Pomimo tego, że cała ta sytuacja jest do bani - to udawanie i cała reszta - nie sądzę, żebyś był tak uwięziony, jak ci się wydaje. I mam na myśli to, jak jest między tobą i Jamesem, gdy jesteście sami. Może to mogłoby być oddzielone od całej tej sytuacji, gdybyś tylko spróbował na to pozwolić. Nic nie zyskasz, jeśli w ogóle nie spróbujesz, Regulus.

 

— Nie, ale też nic nie tracę — mruczy Regulus.

 

— Czy aby na pewno? — pyta łagodnie Pandora, a Regulus czuje, jak te słowa odbijają się echem w jego głowie i dławią go, gdy przechodzą dalej, rykoszetując przez całe jego ciało, odbijając się między szczytami jego ramion i krążąc wokół kręgów kręgosłupa, zanim osiadają w pustce jego wnętrza, wżynając się w ściany tej głębokiej przestrzeni, która nie znajduje się ani w żołądku, ani w plecach, lecz w tej niezmierzonej otchłani pomiędzy, gdzie mają swoje źródłó zarówno przetrwanie, jak i pragnienie.

 

Czy aby na pewno? Czy aby na pewno? Czy aby na pewno?

 

Czyż nie? Czyż nie zawsze? Czyż nie stracił już wystarczająco dużo?

 

Tak - odpowiada Regulus w myślach. Tak, i jestem już tym zmęczony.

 

~•~

 

Syriusz najwyraźniej nigdy wcześniej nie musiał wyrzucać Jamesa ze swojego pokoju czy przestrzeni, więc prawdopodobnie nawet nie przychodzi mu to do głowy, ale Remus nie ma takich skrupułów.

 

To nie dzieje się ze złośliwości. Remus naprawdę uwielbia Jamesa i przecież to nie tak, że James nie będzie mógł wrócić później. Tak naprawdę Remus chce się po prostu pożegnać z Syriuszem na osobności, nie będąc do końca pewnym, czy uda mu się przez to przejść bez ponownego płaczu.

 

Mówi więc:

 

— James, musisz wyjść — i, co trzeba przyznać, czuje lekki dreszczyk emocji, że może to ogłosić bez obawy, że zostanie za to zabity. Ufa Syriuszowi, owszem, ale ufa też Jamesowi, Regulusowi i Pandorze. To takie miłe mieć w swoim życiu ludzi, którym może ufać, przy których czuje się bezpiecznie i pewnie, przy których czuje się jak w domu.

 

James przyjmuje to ze spokojem. W rzeczywistości, najwyraźniej ma dość sprośne myśli, bo na jego twarzy pojawia się szeroki uśmiech, brwi wędrują w górę, a on mówi:

 

— Och? Jasne, jasne! Zostawię was dwoje samych. Bawcie się dobrze, nie róbcie niczego, czego ja bym nie zrobił!

 

— Ty nieokrzesańcu, zupełnie jak twoi rodzice — mruczy Syriusz, kręcąc głową, jakby wcale się przy tym nie uśmiechał. — To nie tak, James. On po prostu chce się pożegnać, to oczywiste. Już prawie czas, żeby wyszedł, wię ty też powinieneś się teraz pożegnać.

 

— Och — powtarza James, tym razem z większym przygnębieniem. — Cóż, to do dupy. Ale tak, chodź tutaj, pozwól, że cię przytulę.

 

Remus tłumi śmiech, ale posłusznie schodzi z łóżka, by pozwolić Jamesowi się przytulić. Nie może już powstrzymać chichotu, gdy Syriusz woła:

 

— Uważaj na ręce, Potter — a James niemal natychmiast zaczyna sugestywnie ściskać ramiona Remusa, komentując, jakie są umięśnione. Obaj dostają po głowie, gdy Syriusz rzuca w nich poduszką, celując z bezwzględną precyzją.

 

James utrzymuje pożegnanie w lekkim tonie, jakby sądził, że później będzie miał okazję zrobić to bardziej dokładnie, a Remus nie burzy tej iluzji. Jedyną osobą, która wie, że nie wróci jutro i zostanie eskortowany do Azkabanu po przyjęciu, jest Pandora - oraz Syriusz, za chwilę, kiedy Remus mu o tym powie, bo niewyznanie mu prawdy byłoby zbyt okrutne.

 

Z ostatnim uśmiechem skierownym w ich stronę, James poprawia okulary na nosie i zamyka drzwi, zostawiając ich samych.

 

— Och, przestań się dąsać — mruczy Remus, wdrapując się z powrotem na łóżko do Syriusza, który faktycznie trochę się boczy. — Nie mów mi, że naprawdę jesteś teraz zazdrosny.

 

— Jestem zazdrosny o twoje ubrania, bo to one mogą cię otulać przez cały czas, Remus. Oczywiście, że jestem zazdrosny — mruczy Syriusz, leniwie machając ręką. — Wiem, że wy dwaj nigdy byście tego nie zrobili i tylko się ze mną drażnicie, i to jest zabawne, ale też jestem zazdrosnym gnojkiem. James mówi, że jestem terytorialny, jak pies.

 

Remus parska śmiechem.

 

— No cóż, kiedyś polizałeś go po twarzy, bo ktoś inny próbował ogłosić, że to on jest jego najlepszym przyjacielem.

 

— I zrobiłbym to ponownie — mówi Syriusz bez cienia skruchy. Milknie na chwilę, po czym na jego twarzy pojawia się rozbawienie. — On wcale nie jest lepszy, a uważasz, że to ja jestem okropny? Och. O nie, Regulus jest najgorszy.

 

— Masz jakieś historie — zauważa Remus, a oczy Syriusza rozjaśniają się, zanim ten natychmiast zaczyna opowiadać swoje opowieści.

 

Remus ma okazję wysłuchać całej historii o sytuacji z Frankiem, który najwyraźniej ma talent do wzbudzania zazdrości u wielu osób, co Remus - trzeba przyznać - uważa za całkiem zabawne. To prowadzi do opowieści Syriusza o tym, jak Regulus dźgnął widelcem w dłoń swoją starszą kuzynkę za dotykanie Jamesa, co Remus uznaje za niesamowicie urocze. Syriusz opowiada bez końca o wszystkim, co wydarzyło się podczas tournée, wspominając nieco o swojej rodzinie, a Remus słucha go sumiennie, zadowolony, że może nadrobić z nim zaległości. Nie może tam być. Nigdy nie będzie mógł tam być, dlatego docenia, że jest w ten sposób włączany. Uwielbia też po prostu słuchać, jak Syriusz mówi, kocha brzmienie jego głosu, które jest tak bardzo urzekające.

 

— A co z tobą? — pyta Syriusz, gdy kończy opowiadać. — Czy ty bywasz zazdrosny?

 

— Nie bywałem, zanim cię poznałem — przyznaje Remus.

 

Syriusz przygryza wargę, a jego oczy błyszczą.

 

— Będziesz zazdrosny jutro, kiedy będę tańczył ze wszystkimi tymi Hallows?

 

— Tak — mruczy Remus.

 

— Wszystko w porządku — szepcze Syriusz, nachylając się, jakby zdradzał jakiś wyjątkowy sekret. — Przez cały czas będę myślał o tobie.

 

— Obiecujesz? — pyta cicho Remus, unosząc się lekko na łokciu, by znaleźć się bliżej Syriusza, czując, jak jego bliskość go przyciąga i upaja.

 

— Zawsze myślę o tobie — Syriusz wypuszcza powietrze, a potem wstrzymuje oddech, gdy Remus unosi dłoń, by ująć jego szczękę, przytrzymując go w miejscu, podczas gdy sam przybliża się jeszcze bardziej. Nie całuje go do końca, jedynie nachyla się na tyle, by pochwycić dolną wargę Syriusza między zęby i lekko pociągnąć. Syriusz dławi się własnym urwanym oddechem, pochylając się do przodu z cichym jękiem. Brzmi niemal na zaskoczonego, gdy ochryple wyznaje: — Och, to było naprawdę przyjemne.

 

— Lubisz, gdy ktoś cię ugryzie, co? — mówi Remus z drgającymi ustami, i to wszystko, co zdąża powiedzieć, zanim Syriusz wydaje z siebie jęk i praktycznie powala go z powrotem na łóżko, całując go żarliwie, desperacko, niemal próbując wspiąć się na niego. Remus wcale nie jest temu przeciwny i wydaje się to druzgocąco niesprawiedliwe, że musi to przerwać. — Tak, dobrze, przyjąłem to do wiadomości. Ja… będę o tym pamiętał w przyszłości. Obiecuję. Ale niestety, niewiele mogę z tym zrobić w tej chwili. Syriusz, Syriusz, musimy przestać.

 

— Powiedzmy, że to zrobiliśmy, choć tego nie zrobimy — mruczy Syriusz w zagłębienie jego szyi, próbując ukradkiem wsunąć dłonie pod koszulkę Remusa. — Tak naprawdę wcale nie chcę nic robić. Po prostu… może to, co robiłem wcześniej. To wszystko. To zajmie tylko chwilę, Remus. Mogę?

 

Remus cholernie nienawidzi bycia sługą. Z jękiem sięga w dół, by złapać Syriusza za łokcie i przyciągnąć go do góry, po czym praktycznie przyciska go do swojej piersi, oplatając go całkowicie ramionami.

 

— Nie zrozum mnie źle, z przyjemnością dałbym ci wszystko, czego zapragniesz, ale muszę już iść.

 

— Och. Jasne. — Syriusz bezwładnie na niego opada i wydaje z siebie kapryśny, niezadowolony odgłos. Odwraca głowę, opierając brodę na piersi Remusa, z wydętami ustami. — Cóż, zawsze jest jeszcze jutro.

 

— Skarbie — mówi cicho Remus, czując, jak w gardle rośnie mu gula.

 

Syriusz przygląda mu się, po czym słabo mamrocze:

 

— A może… może rano, zanim wyjedziemy?

 

— Przepraszam — szepcze Remus, a oczy Syriusza powoli się zamykają. — Wiem, Syriusz. Uwierz mi, też tego nienawidzę. Ja… nie mam wyboru. Będę z resztą służby w zamku Riddle’a przez cały jutrzejszy dzień, przygotowując wszystko na przyjęcie, a potem zostanę odeskortowany z powrotem do Azkabanu z innymi, gdy przyjęcie się skończy.

 

— Nigdy nie ma wystarczająco dużo pieprzonego czasu — wyrzuca z siebie Syriusz, pochylając głowę, by wtulić twarz w pierś Remusa.

 

— Hej, ja… chciałem cię o coś poprosić — mruczy Remus, przeczesując palcami włosy Syriusza i czekając, aż ten podniesie głowę. Serce ściska mu się boleśnie, gdy widzi, że oczy Syriusza są wilgotne. — Mój list. Nie mogę go przy sobie trzymać, bo go znajdą, ale miałem nadzieję, że ty mógłbyś go dla mnie przechować. Zostawiłem go w szafce przy łóżku. To moje, jedyna rzecz, którą naprawdę posiadam, i nie wyobrażam sobie, żebym mógł powierzyć ją komukolwiek innemu niż tobie.

 

— Tak — szepcze Syriusz, mrugając szybko i mocno. Kiwa głową stanowczo, jakby to była niezwykle ważna misja - i Remus nie wątpi, że dla niego właśnie tak jest. — Oczywiście, Remus.

 

— Dziękuję — szepcze Remus w odpowiedzi.

 

— Czy zobaczę cię na przyjęciu? — pyta Syriusz napiętym głosem. Wygląda tak rozpaczliwie pełen nadziei. — Nie mam na myśli tylko przelotnego spojrzenia przez salę albo momentu, gdy wezmę drinka z tacy, którą będziesz niósł. Chcę… ja chcę…

 

To ryzykowne. To zawsze ryzykowne, cokolwiek dzieje się między nimi, bez względu na to, gdzie są i co robią. Mimo to podejmują ryzyko, bo zawsze jest tego warte. Remus mówi:

 

— Co godzinę służba będzie się zmieniać, sprzątając inne pomieszczenia na piętrze, na wypadek gdyby ktoś zostawił kieliszki, talerze, czy cokolwiek innego. Zwykle robią to ci, którzy wymykają się z kochankami i tym podobne. Jeśli zauważysz, kiedy wychodzę, możesz pójść za mną. Nie będziemy mieli dużo czasu, Syriusz, ale to… to zawsze coś…

 

Syriusz wykrzywia usta w smutnym uśmiechu.

 

— Cokolwiek z tobą zawsze jest dla mnie wystarczające.

 

~•~

 

Dzień przyjęcia wita ich jasnym blaskiem i krzątaniną. Pandora budzi wszystkich i zbiera razem o godzinie, którą - jak James dobrze wie - Syriusz i Regulus uważają za nieprzyzwoicie wczesną. Obaj są równie niezadowoleni z pobudki, a ich identyczne grymasy sprawiają, że są do siebie podobni bardziej niż kiedykolwiek wcześniej - przynajmniej w oczach Jamesa. Jest to dziwnie urocze.

 

James jest rannym ptaszkiem, więc radzi sobie całkiem nieźle. Nieco zmęczony nocnymi przebudzeniami z powodu koszmarów, ale to już dla niego rutyna. Już się do tego przyzwyczaił.

 

Pandora przygotowuje kawę, w której wszyscy mogą się zanurzyć, by się rozbudzić, z wyjątkiem Regulusa, który nie przepada za kawą. James wstaje więc, by zrobić mu filiżankę herbaty, ponieważ Pandora o tym nie wie, Syriusz jest bliski ponownego zaśnięcia, a Regulus po prostu… nie zrobi tego sam. James wie, że Regulus należy do tych, którzy cierpią w milczeniu, a skoro jest tego świadomy, nie potrafi po prostu stać bezczynnie i nic z tym nie zrobić. Czy to czyni go żałosnym? Cóż, zawsze jest żałosny, gdy chodzi o Regulusa. Zdążył się już do tego przyzwyczaić.

 

Rzecz w tym, że wcale nie ma o to żalu. Naprawdę, nie czuje żadnego rozgoryczenia z powodu swojej niezdolności do ignorowania Regulusa w jakikolwiek sposób. W większości przypadków to właściwie przynosi mu ulgę. A czasami daje mu drobne chwile, które może złożyć i przechowywać jako ciepło w sercu, coś, co może pielęgnować.

 

Tak jak teraz. Regulus wygląda na szczerze zaskoczonego, gdy James przynosi mu filiżankę herbaty. Początkowo nawet nie wydaje się rozumieć, że to dla niego, ale w momencie, gdy dociera do niego ten fakt, jego oczy lekko się rozszerzają, a policzki nabierają delikatnego rumieńca. Szczerze mówiąc, jest to dla niego jak nagroda, a James ukrywa uśmiech, odwracając się. Regulus trzyma swoją herbatę w obu dłoniach, jakby była najcenniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek otrzymał, popijając ją powoli i ożywiając się coraz bardziej, podczas gdy tuż obok Syriusz pochłania kawę, jakby była jego źródłem życia.

 

Pandora przedstawia krótkie podsumowanie tego, czego można się spodziewać na przyjęciu, co w zasadzie pokrywa się z tym, czego James już się spodziewał. On i Regulus są oficjalnie gośćmi honorowymi, więc przez cały wieczór będzie na nich skupiona znaczna uwaga. Ludzie będą chcieli z nimi rozmawiać, tańczyć, po prostu… przebywać w ich towarzystwie. Szczerze mówiąc, prawdopodobnie będzie to nie do zniesienia, ale gdy już przez to przejdą, w większości przypadków zejdą z centrum uwagi.

 

Na przyjęciu muszą w pewnym momencie coś zjeść, żeby nie zostać uznani za niewdzięcznych. Muszą spotkać się z urzędnikami państwowymi, uścisnąć im dłonie i, mówiąc krótko, oczarować ich. Muszą spotkać się ze sponsorami, zwłaszcza tymi, którzy wspierali ich podczas igrzysk, i okazać im ogromną wdzięczność. Muszą pokazać się, rozmawiając z innymi mentorami, którzy przybyli dziś na przyjęcie, w tym z mentorami tych, których osobiście zabili - jakby to był kolejny dowód na to, że okrucieństwa areny to coś, co ludzie mogą po prostu… zignorować. Podczas tego wszystkiego muszą być przyjaźni, uprzejmi i sprawiać wrażenie szczęśliwych, jednocześnie odgrywając przedstawienie swojego romansu.

 

Powiedzieć, że James jest zdenerwowany, to jak nic nie powiedzieć.

 

Mimo wszystko dzień szybko mija i już wkrótce wszyscy zostają skierowani do Dorcas, która co prawda nie wybiera się na przyjęcie, ale jak zawsze wygląda absolutnie olśniewająco. Nie ma na sobie swojego naszyjnika Hallow jest Puste, a James nie potrafi sobie przypomnieć, kiedy ostatnio go widział, ale za to zdobi ją mnóstwo pięknych dodatków, które nieustannie odwracają jego uwagę - dosłownie oczarowany jest wszystkim, co błyszczy. To wywołuje jej uśmiech.

 

— Wyglądasz pięknie — mówi James szczerze. — Cóż, szczerze mówiąc, zawsze wyglądasz olśniewająco, ale wiesz, o co mi chodzi.

 

Dorcas chichocze.

 

— Rozumiem, o co ci chodzi, i dziękuję. Obróć się, proszę; ach, dziękuję, mój drogi. Ty też wyglądasz pięknie, tak przy okazji.

 

— Wszystko dzięki tobie.

 

— Mm, nie, prawdziwe piękno nie ma nic wspólnego z tym, co możemy zobaczyć, James. To coś zupełnie innego. Ty promieniejesz nim.

 

James czuje się absurdalnie zawstydzony.

 

— Naprawdę tak myślisz?

 

— Naprawdę tak myślę — potwierdza Dorcas.

 

— Myślisz, że… Regulus też tak uważa? — mamrocze słabo James, bo najwyraźniej uwielbia się katować i jest naprawdę żałosny.

 

Dorcas obraca się, by stanąć przed nim, a jej twarz łagodnieje, gdy napotyka jego spojrzenie.

 

— Jestem pewna, że tak, nawet bardziej niż ktokolwiek inny na świecie, i myślę, że to go oślepia. Myślę, że dla niego świecisz tak jasno, że trudno mu cię dostrzec.

 

— Chcę, żeby mnie dostrzegł — szepcze James.

 

— Nie martw się — zapewnia go Dorcas — on tak naprawdę nigdy nie odwraca od ciebie wzroku, a myślę, że jego oczy powoli zaczynają się przyzwyczajać.

 

James nie może powstrzymać zadowolenia na tę myśl, opuszcza głowę i zaczyna bawić się spinkami do mankietów. Jest zbyt poruszony nadzieją, którą Dorcas zasiała w jego sercu, by zrobić cokolwiek innego niż kołysać się na piętach i promienieć uśmiechem, wpatrując się w podłogę. Dorcas delikatnie odciąga jego dłonie od spinek do mankietów i daje mu coś innego do zabawy - swoją maleńką kopertówkę z zapięciem, które może wielokrotnie otwierać i zamykać, podczas gdy ona krąży wokół niego, kończąc jego przygotowania.

 

Ponieważ dziś wieczorem przybywają wszyscy razem jako jedna grupa, tworząc wspólne wrażenie zespołowym wysiłkiem, Dorcas w zasadzie przygotowuje ich wszystkich. Kiedy kończy z nimi wszystkimi, każde z nich wygląda tak pięknie, że James naprawdę mógłby się rozpłakać.

 

Ubrała Regulusa w cholerny golf z tego miękkiego, kaszmirowego materiału, który sprawia, że wygląda ciepło i domowo, przez co James ma ochotę wczołgać się pod ten materiał razem z nim i po prostu tam zamieszkać. Jeśli chodzi o Pandorę, ma na sobie garnitur damski, z tym że marynarka jest przypięta do paska i przechodzi w coś w rodzaju peleryny czy trenu, na który James wie, że będzie musiał ciągle uważać, by na niego nie nadepnąć; wygląda to jednak genialnie. A Syriusz został wciśnięty w czarne spodnie, które wyglądają jak namalowane na ciele, i jedną z tych jedwabnych koszul z głębokim dekoltem z przodu, nie odsłaniającym zbyt wiele, ale wystarczająco, by ludzie z utęsknieniem marzyli o zobaczeniu więcej, bez wątpienia; ach, i powierzyła mu też parę czarnych butów na wysokim obcasie, które sprawiają, że jest wreszcie wyższy od Jamesa, choć tylko o kilka centymetrów.

 

Po tym wszystkim pozostaje im już tylko zostać eskortowanymi do zamku, co najwyraźniej znowu muszą zrobić powozami, choć James uważa to za nieco absurdalne, skoro równie dobrze mogliby po prostu pojechać samochodami. Wsiadanie i wysiadanie z powozu jest irytujące, bo jest on tak wysoko nad ziemią - wyżej niż samochód - i obciąża jego nogę. Przez to żałuje, że nie wziął ze sobą laski. Poza tym powozy są ciągnięte przez coś, co nazywa się testralem - to po prostu bardzo niepokojące animatroniczne, przypominające konia stworzenie napędzane parą, działające dzięki technologii, która sprawia, że są widoczne tylko dla tych, którzy osobiście widzieli śmierć.

 

Syriusz twierdzi, że to ma wymiar symboliczny - trybuci przybywający na paradę wprowadzającą rzadko mogą zobaczyć testrale, a dopiero zwycięzca jest w stanie je dostrzec, gdy nachodzi czas tournée zwycięstwa. James uważa to za makabryczne, a fakt, że testrale są naprawdę przerażające, wcale nie poprawia jego samopoczucia.

 

Przez całą drogę do zamku Syriusz i Pandora nieustannie dodają mu i Regulusowi otuchy oraz przypominają o różnych rzeczach, co jest miłe, ale wcale nie pomaga Jamesowi opanować zdenerwowania. Choć, szczerze mówiąc, James wątpi, by cokolwiek mogło mu teraz pomóc. A przynajmniej tak myśli, dopóki palce Regulusa nie dotykają nagle boku jego dłoni, wahając się tylko przez moment, zanim wsuwają się między jego własne palce. Ich dłonie splatają się ze sobą, a James zapomina o zdenerwowaniu, zbyt pochłonięty obserwowaniem, jak doskonale ich ręce do siebie pasują.

 

Wewnętrzna radość Jamesa z trzymania dłoni Regulusa szybko znika, gdy uświadamia sobie dlaczego ten gest nastąpił.

 

Dotarli na miejsce.

 

Pandora wysiada pierwsza, a zaraz za nią Syriusz, który zeskakuje na ziemię w szpilkach, jakby nie sprawiało mu to najmniejszego trudu. Przez chwilę ani James, ani Regulus się nie ruszają, po czym wymieniają szybkie spojrzenie, zanim wychodzą z powozu. Regulus wychodzi pierwszy, by pomóc mu zejść, za co James jest wdzięczny.

 

James czuje się niemal natychmiast przytłoczony, gdy tylko wchodzą do zamku. Zostają wprowadzeni do ogromnej sali balowej pełnej ludzi. Wszędzie blask i przepych, jaskrawe kolory i ekstrawaganckie style, perlisty śmiech i wścibskie spojrzenia. Na bardzo długim stole wystawiono tak wiele jedzenia, że James jest pewien, iż marnuje się ono na tych ludzi, a do tego służący krzątają się dookoła z tacami pełnymi potraw i napojów. Choć nie ma tu baru, znajduje się stół pełen kieliszków wina i szampana.

 

Pierwsza godzina przyjęcia mija w zawrotnym tempie. James szczerze mówiąc nie ma nawet czasu, by się czymkolwiek martwić, ponieważ Syriusz nalega, by najpierw załatwili pewne sprawy, tylko po to, by mieć pewność, że zostały one zrobione. Spotkanie ze sponsorami jest pierwsze na liście i James nawet nie musi zbytnio udawać wdzięczności, rozmawiając z każdym z nich. Owszem, mogli domagać się widowiska, ale mimo wszystko to oni zapewnili pieniądze, które uratowały mu życie - i pomogły również Regulusowi.

 

Regulus wyraźnie się z tym zmaga, ale James podejrzewa, że dziś wieczorem wszystko będzie dla niego wyzwaniem. To praktycznie scenariusz z koszmaru dla niego. Regulus nienawidzi towarzyskich spotkań, James dobrze o tym wie, dlatego stara się wziąć na siebie większość ciężaru rozmów, a Syriusz również mocno go w tym wyręcza. Obaj są niezwykle ujmujący, szczególnie gdy działają razem, i każdą osobę zostawiają uśmiechniętą i zadowoloną.

 

Pandora bierze na siebie ciężar rozmów z urzędnikami państwowymi, z którymi załatwiają sprawy jako następnymi. Jako Hallow, przynajmniej zna ich nazwiska, a oni wszyscy praktycznie podążają za jej wskazówkami. To zupełnie inne uczucie, ponieważ ci ludzie mają władzę.

 

James czuje się bardzo, bardzo brudny po uściśnięciu wszystkich tych dłoni i udawaniu, że to, co robią, nie jest złe, że ich działania nie mają wpływu na dystrykty, że to właśnie oni nie stworzyli biedy, śmierci i cierpienia. Może i nie tworzą wszystkich zasad, ale z radością ją egzekwują, niezwykle chętnie trzymając innych na dole, by sami mogli piąć się wyżej.

 

Jest wdzięczny, gdy Syriusz wyprowadza ich stamtąd i zapewnia, że nie muszą już więcej szukać towarzystwa tych ludzi. I tak po prostu, mogą ich unikać przez resztę wieczoru. Pozostają im już tylko towarzyskie rozmowy z mentorami i zajmowanie się każdym innym gościem, który zażąda ich uwagi.

 

Syriusz i Pandora towarzyszą im podczas pierwszej połowy spotkań z mentorami. Tymi, których Syriusz nie lubi lub z którymi nie jest blisko. Na przykład Lucjuszem i Yaxleyem. Szczerze mówiąc, atmosfera jest napięta dokładnie tak, jak się spodziewali. Lucjusz jest najgorszy.

 

— Uważaj, żeby dziś wieczorem nikogo nie dźgnąć, Regulus — mówi Lucjusz, unosząc kieliszek wina w toaście z ledwo dostrzegalnym uśmieszkiem. — To oficjalne wydarzenie, i nie sądzę, by twój mały… romans wystarczył, by chronić cię przed kłopotami na zawsze.

 

— Odpierdol się, Malfoy — odcina się ostro Syriusz, zanim ktokolwiek inny zdąży się odezwać.

 

— Nigdy nie wiesz, kiedy powinieneś ugryźć się w język, prawda? — odpowiada Lucjusz, wykrzywiając wargi z niesmakiem.

 

Yaxley parska pogardliwie.

 

— Nie, ale najwyraźniej wie, jak używać języka w innych celach — mówi, wskazując głową na Syriusza, a konkretnie na ślad na jego szyi, który, jak James dobrze wie, zostawił tam Remus. — Jeśli ich romans nie uchroni ich przed kłopotami, to Syriusz z pewnością osiągnie to, sprzedając swoje ciało.

 

Regulus i James robią krok do przodu jednocześnie, ich dłonie rozłączają się, gotowe do użycia, ale Pandora wyciaga ramię, by powstrzymać Regulusa, a Syriusz szybko łapie Jamesa za klatkę piersiową, unieruchamiając go. Następuje napięta chwila, gdy grupa morderców mierzy się wzrokiem, nikt z nich nie miałby nic przeciwko dodaniu kilku kolejnych nazwisk do swoich list ofiar. Ach, i Pandora też tam jest, zadziwiająco spokojna mimo całej tej sytuacji.

 

— Tak, Yaxley, pokaż jeszcze wyraźniej, jak bardzo jesteś rozgoryczony tym, że Hallow nie uważają cię za choćby odrobinę pociągającego — Syriusz posyła mu ostry uśmiech. — Wiesz, że nie zadowalają się niczym poniżej najlepszego, a to nie moja wina, że najwyraźniej to właśnie ty spełniasz te kryteria.

 

— Niektórzy z nas mają standardy, Black — warczy Yaxley, jeżąc się.

 

— Czy to właśnie sobie powtarzasz za każdym razem, gdy cię odrzucają? — grucha Syriusz, śmiejąc się, gdy Yaxley rzuca mu wściekłe spojrzenie i również rusza do przodu, tylko po to, by zostać powstrzymanym. Syriusz mruczy z zadowoleniem. — Cóż, skończyliśmy już tutaj. Tegoroczni Zwycięzcy mają ważniejsze sprawy na głowie, rozumiecie.

 

— Zrozumielibyśmy to lepiej niż ty — oświadcza Lucjusz. — W końcu nigdy wcześniej nie zmieniłeś trybuta w Zwycięzcę, prawda? Szkoda, że nie zależało ci na żadnym z nich tak, jak na twoim najlepszym przyjacielu i bracie, bo może udałoby ci się sprowadzić ich do domu.

 

Syriusz sztywnieje obok Jamesa, jego twarz twardnieje, a Jamesa zalewa tak silna fala gniewu, że nawet nie przejmuje się, gdy słyszy własne słowa:

 

— Hej, Reg, pamiętasz, jak odciąłeś Mulciberowi rękę?

 

— Tak — odpowiada natychmiast Regulus lodowatym głosem.

 

— Dobrze się z tym czułeś, prawda? — pyta James lekkim tonem, obserwując, jak usta Lucjusza zaciskają się w wąską linię.

 

— Czułem się z tym zajebiście wspaniale — oznajmia Regulus bez chwili wahania. — Żałuję tylko, że nie dokończyłem tego, co zacząłem.

 

James szczerzy się do Lucjusza, który jest wyraźnie wściekły.

 

— W porządku, kochanie, ja się tym zająłem.

 

— Mm, to prawda — rozważa Regulus.

 

— Ale i tak rozprawiłeś się z Averym — mówi James. — Szkoda, że ich mentor nie przygotował ich na spotkanie z nami, co nie?

 

Regulus mruczy z aprobatą.

 

— Prawdziwa szkoda.

 

— W przyszłym roku — syczy Lucjusz, patrząc prosto na Syriusza — dopilnuję, żeby twoi trybuci nie przetrwali pierwszego dnia.

 

— Och, na twoim miejscu uważałbym z takimi deklaracjami, Lucjusz — warczy Syriusz, mierząc go gniewnym spojrzeniem. — Ostatnim razem nie poszło ci zbyt dobrze, prawda?

 

Lucjusz robi krok do przodu, a w jego oczach błyska gniew.

 

— Ty mały…

 

— Jak powiedział Syriusz — wtrąca Pandora — skończyliśmy już tutaj.

 

Po tych słowach Pandora posyła Lucjuszowi i Yaxleyowi tak zimne, miażdżące spojrzenie, że faktycznie milczą, choć być może tylko dlatego, że jest Hallow. James nie jest tego taki pewien. Tak czy inaczej, skoro Pandora mówi, że skończyli, to znaczy, że skończyli. Nikt nie protestuje, gdy Pandora wyprowadza ich z pomieszczenia.

 

Spotykają jeszcze kilku mentorów, których Syriusz zna tylko pobieżnie, a większość z nich jest uprzejma, choć zdystansowana. Kilkoro jest już pijanych, co szczerze mówiąc, jest dość przygnębiające.

 

Syriusz znika im z oczu w chwili, gdy napotykają Marlene, Franka i Emmeline. Natychmiast prosi Marlene do tańca, tylko po to, by usłyszeć śmiech i proste “w twoich pieprzonych snach, Black”, które sprawia, że chwyta się za pierś, jakby został postrzelony. Po tym Emmeline lituje się nad nim - a właściwie po prostu występuje naprzód i mówi, że chętnie zatańczy, więc Syriusz ożywia się i porywa ją na parkiet.

 

Marlene oddala się, najwyraźniej po kolejnego drinka, i zostaje ich czworo. Frank przenosi spojrzenie między Jamesem, Pandorą i Regulusem.

 

W końcu Frank odchrząkuje i mówi:

 

— Więc, James…

 

— Nie — przerywa Regulus, zanim Frank zdąży dokończyć, mrużąc oczy do wąskich szparek. Puszcza dłoń Jamesa, by zamiast tego zacisnąć palce na jego ramieniu, odciągając go bez ostrzeżenia i zostawiając Pandorę i Franka samych.

 

— A dokąd my właściwie idziemy? — mamrocze James, bezradnie rozbawiony, może nawet nieco ubawiony całą sytuacją.

 

— Idziemy tańczyć.

 

— Ach, naprawdę? Wiesz, zazwyczaj ludzie najpierw pytają

 

— Zamknij się i zatańcz ze mną — przerywa Regulus z prychnięciem, wyraźnie naburmuszony, niezdolny do pozbycia się grymasu z twarzy.

 

— Dobrze, dobrze — mówi James z cichym śmiechem, przyciągając Regulusa za rękę i jednocześnie obejmując go w talii, by przysunąć go bliżej.

 

Regulus jest boleśnie spięty w ramionach Jamesa, sztywny, jakby się z czymś zmagał, jakby toczył wewnętrzną walkę. Czego James by nie oddał, by dołączyć do niego na pierwszej linii frontu i pomóc mu zwyciężyć albo zginąć, próbując. Po prostu nie wie, z czym walczyć, więc może tylko obserwować z boku i mieć nadzieję, że zapewni wystarczające wsparcie, które pomoże Regulusowi przetrwać. Krótko mówiąc, trzyma Regulusa blisko, bo musi być blisko właśnie teraz, w tych okolicznościach, i nie zwraca uwagi na fakt, że Regulus w ogóle toczy jakąś walkę.

 

Otaczają ich tańczący ludzie, którzy oglądają się za siebie ze zdumieniem, gdy orientują się, kogo widzą. Bez wątpienia obserwują ich również osoby stojące z boku, ale na szczęście nikt nie jest na tyle blisko, by usłyszeć, o czym naprawdę rozmawiają.

 

James i tak ścisza głos podczas rozmowy, tak na wszelki wypadek.

 

— O co ty właściwie jesteś zazdrosny?

 

— On cię lubi — burczy Regulus.

 

James cmoka z dezaprobatą.

 

— Po pierwsze, prawdopodobnie lubi mnie tylko jako przyjaciela. Po drugie, nawet gdyby tak było, to i tak nie miałoby to większego znacznia. Dobrze o tym wiesz.

 

— Jasne, ale on jest… — Regulus nagle urywa, choć nie wydaje się, by zrobił to celowo. Po prostu w końcu odwrócił głowę, by spojrzeć na Jamesa, i teraz wydaje się całkowicie znieruchomiały. Wszelkie wcześniejsze rozdrażnienie zniknęło, jakby wyparowało w jednej chwili. Kołyszą się powoli, a Regulus wpatruje się w Jamesa z lekko rozchylonymi ustami.

 

— Co? — pyta James.

 

Regulus przełyka ślinę.

 

— Wyglądasz ładnie.

 

— Ty wyglądasz jak dom — szepcze James, bo to pierwsze, co przychodzi mu na myśl, zwyczajna prawda.

 

To tylko cztery słowa, ale muszą być stworzone z magii, bo Regulus niemal się rozpływa. James to czuje. Regulus naprawdę mięknie całym sobą i wtula się w Jamesa, przesuwając ramiona ponad jego barkami, by spleść dłonie za jego karkiem, przyciskając ich ciała bliżej siebie. Cała waleczność opuszcza go w jednej chwili. James dostosowuje się, obejmując ramionami talię Regulusa. Nadal kołyszą się powoli, tak blisko siebie, że nie widzą już nikogo innego.

 

— Przepraszam — chrypi Regulus.

 

— Za co? Za to, że mnie wczoraj pocałowałeś? — pyta James, przyglądając mu się uważnie, bo tak, chce o tym porozmawiać.

 

— Ja… to było… to było konieczne — zaczyna Regulus, a napięcie powoli wraca do jego sylwetki.

 

James prycha z niedowierzaniem.

 

— Nie kłam. Myślisz, że nie znam cię na tyle dobrze, by wiedzieć, kiedy tylko udajesz, a kiedy to prawdziwe? Daj mi trochę więcej wiary. Wiem, że to było prawdziwe.

 

— Czy to… czy to cię zdenerwowało? — pyta ostrożnie Regulus.

 

James waha się, a w oczach Regulusa znów pojawia się ten spanikowany wyraz, taki sam jak wtedy, gdy tamtej nocy poprosił, żeby mógł z nim spać. Za każdym razem ściska to Jamesa za serce i za każdym cholernym razem James nie potrafi mu odmówić. Jak mógłby? Kocha Regulusa. Nie chce go odrzucać, nigdy, nawet jeśli boli to, że wciąż pozwala mu być blisko, nie mając go tak naprawdę dla siebie.

 

— To… to skomplikowane — decyduje się odpowiedzieć James.

 

Regulus bierze głęboki oddech, a kiedy go wypuszcza, zamienia się on w ochrypły śmiech.

 

— Tak, z nami zawsze wszystko jest skomplikowane, prawda?

 

— Nie to — zastanawia się James, demonstracyjnie przyciągając Regulusa jeszcze bliżej, by pokazać, co ma na myśli. — Myślisz, że w tamtym naszym innym życiu jest to równie proste? Wyobrażam sobie, że w tamtym życiu tańczymy właśnie tak, równie blisko, w blasku kominka.

 

— Wyobrażam to sobie, odkąd miałem dziesięć lat — wyrzuca z siebie Regulus ochrypłym głosem. — W mojej głowie zawsze jesteśmy sami.

 

— Możemy być sami — mówi mu James. — Możemy wyjść stąd zaraz i pójść gdzieś, gdzie nikt nas nie znajdzie. Jestem pewien, że mamy sporo możliwości w zamku tak wielkim jak ten.

 

— Nie możemy — mówi Regulus. — Powinniśmy…

 

— Mam w dupie to, co powinniśmy robić — przerywa mu bezczelnie James. — Wiesz, co oni sobie pomyślą, że robimy.

 

— Uciekamy — mruczy Regulus.

 

James wzdycha z irytacją i czułym rozbawieniem.

 

— Nie, Reg. Że się pieprzymy. Założą, że wymknęliśmy się, by znaleźć jakiś kąt i się pieprzyć.

 

Och — wykrztusza Regulus, a rumieniec rozlewa się po jego policzkach. Jego oczy błyszczą, gdy gwałtownie wciąga powietrze i wstrzymuje oddech, przygryzając dolną wargę tak mocno, że James widzi białe ślady pozostawione przez jego zęby. To takie kuszące.

 

— Nie patrz tak na mnie — szepcze James, teraz już całkowicie skupiony i zainteresowany, a jego żołądek przewraca się, gdy gorąco przebiega pod skórą i rozlewa się w żyłach.

 

— Nie mogę się powstrzymać — szepcze Regulus, wypuszczając z siebie drżący oddech.

 

— Cóż, potrzebuję, żebyś przestał — chrypi James. — Bo ja… ja nie dam rady tego zrobić. Nie dam rady, Regulus, zwłaszcza nie teraz, nie w tym tygodniu, kiedy udajemy w ten sposób. Nie dam rady tego zrobić i wiedzieć, że to niczego nie zmienia, nie tym razem.

 

Regulus wygląda na zdruzgotanego.

 

— Żałujesz tego ostatniego razu?

 

Ostatni raz. Och, ostatni raz. Ten ostatni dzień w Hallow, kiedy byli tylko oni, kiedy to był ich wybór i ich pragnienia, nawet zanim byli na to gotowi. To był ostatni raz, kiedy dotykali się nawzajem nie przed kamerą czy tłumem, aż do tego tournée. Ten głęboki i pochłaniający wszystko pocałunek, i wiele tych, które po nim nastąpiły. Patrząc wstecz, James zastanawia się, czy to był pożegnalny prezent, ostateczność w pożegnaniu czegoś, czego nigdy nie mieliby szansy mieć.

 

— Tak — chrypi James, bo naprawdę żałuje. Powiedział, że nie będzie, a jednak żałuje. To sprawia, że czuje ból. To sprawia, że czuje tęsknotę. To sprawia, że pragnie tego znowu, pragnie, by bolało, pragnie więcej.

 

— Wiedziałem, że tak będzie — mówi Regulus, zamykając oczy.

 

— Nie mogę się powstrzymać — mruczy James, jakby w echu wcześniejszych słów Regulusa. Regulus powoli otwiera oczy. — Nie mogę nic poradzić na to, jak cię kocham.

 

Regulus wydaje z siebie cichy dźwięk, ledwo słyszalny pomruk z głębi gardła, a potem pochyla się jeszcze bardziej, próbując złączyć ich usta. James ostrożnie unika pocałunku, odwracając głowę, by zamiast tego przycisnąć swój policzek do policzka Regulusa, chowając twarz i zaciskając powieki. To pierwszy raz, gdy James odrzuca Regulusa, gdy odwraca się od czegokolwiek, co ten mu oferuje, i czuje, jakby to również łamało jego własne serce.

 

— Przepraszam — wykrztusza Regulus. — Przepraszam. Przepraszam, James, tak bardzo przepraszam. Wiem, że jestem… wiem, przepraszam.

 

— Regulus, hej, to nie… wszystko w porządku. Po prostu oddychaj — mówi James, odsuwając się nieco, by obserwować go z niepokojem. — Słuchaj, nie obwiniam cię za to, czego nie możesz zrobić, dobrze? Szczerze mówiąc, nie sądzę, żebym mógł to zrobić, zwłaszcza nie teraz, nie tutaj.

 

— Byłem dla ciebie taki okrutny, żądając zbyt wiele i nie dając praktycznie nic — wyznaje mu Regulus niemal gorączkowo, słowa wylewają się z niego bezładnie. — Ignorowałem cię, bo ja… bo ja się tak cholernie boję przez cały czas, a udawanie tylko to pogarsza, ale jednocześnie nie potrafię zostawić się w spokoju. Nie potrafię przestać pragnąć… wciąż chcę… i tracę cię raz za razem. Ciąglę cię tracę i nienawidzę tego. Dlatego cię nienawidzę, bo nie mogę cię mieć, bo nawet kiedy mogłem cię mieć, nie byłem gotowy, albo zbyt się bałem, albo ludzie chcieli to sobie przywłaszczyć, albo wszystko naraz, i nienawidzę tego wszystkiego. Ja…

 

— Regulus — wtrąca cicho James.

 

— Nienawidzę ciebie i wszystkiego, i wszystkiego oprócz ciebie — szepcze Regulus, z ciałem napiętym tak mocno, jakby miał się za chwilę złamać na pół. — Tracę cię. Wiem, że cię tracę. Męczę cię już, czuję to, i nawet nie mogę cię za to winić, bo ja też mam siebie dość. Ja… nienawidzę siebie, najbardziej ze wszystkiego.

 

— Regulus, musisz przestać i musisz oddychać — mówi James, przesuwając dłońmi w górę i w dół po plecach Regulusa, podczas gdy jego własne serce kurczy się gwałtownie w piersi raz za razem. Przełyka gulę w gardle i pochyla się, by zetknąć ich czoła, wdychając i wydychając powietrze, czekając, aż Regulus zacznie go naśladować. — Posłuchaj mnie, dobrze? Nie męczysz mnie. Nigdy nie mógłbym się tobą zmęczyć. Jestem zmęczony, owszem, ale to nie z twojego powodu. To przez te parszywe okoliczności, a to, że wyznaczam granice i trochę się wycofuję, nie znaczy, że mnie tracisz.

 

Regulus wdycha i wydycha powietrze, powoli, dostosowując się do rytmu Jamesa. Razem wdychają i wydychają powietrze, powtarzając ten cykl, aż oddychanie znów wydaje się dla niego bardziej naturalne. Jego palce zaciskają się na ramionach Jamesa, a on sam przyciska się coraz bliżej, jakby chciał go otworzyć i wpełznąć do środka, może ukryć się w nim. Powiedział, że James sprawia, że czuje się bezpiecznie, a James nie sądzi, by cokolwiek innego sprawiało, że czuje się jednocześnie tak silny i słaby, jak świadomość tego faktu.

 

Powoli, stopniowo, Regulus uspokaja się ponownie.

 

— Wiem, że nasze uczucia wobec samych siebie są często surowsze, niż na to zasługujemy — kontynuuje James łagodnie — i wiem, że to nie jest tak proste jak podjęcie decyzji, by pokochać samego siebie, ale myślę, że warto podjąć ten wysiłek i spróbować.

 

— Ja nawet siebie nie lubię — wyznaje cicho Regulus.

 

— To prawdziwa tragedia — mruczy James — bo jesteś jedną z moich ulubionych osób. Chciałbym, żebyś znał siebie tak, jak ja cię znam.

 

— A co, jeśli się mylisz? — chrypi Regulus.

 

James odchyla się i patrzy mu prosto w oczy.

 

— A co, jeśli to ty się mylisz?

 

Regulus patrzy na niego, nie odwracając wzroku, a w jego oczach widać tyle zawirowań, że James jest pewien, iż mógłby zostać wciągnięty w wir tych wszystkich złożoności i nigdy nie znaleźć drogi powrotnej. Naprawdę zmaga się z tym wszystkim, a szczerze mówiąc, James też nie radzi sobie wiele lepiej, ale każdy na swój sposób próbuje.

 

Regulus przełyka ciężko ślinę i mamrocze, bez żadnego ostrzeżenia czy wprowadzenia:

 

— Nadal będziesz przynosić mi kwiaty?

 

— Tak, Regulus, nadal będę przynosić ci kwiaty — obiecuje łagodnie James, a jego usta wyginają się w uśmiechu.

 

— Dobrze, więc jeśli… jeśli kiedykolwiek zapukasz, zaproszę cię na herbatę — mówi cicho Regulus. — Jeśli nie masz nic przeciwko. Nie musisz… to znaczy, oczywiście nie musisz wchodzić, ale możesz, jeśli chcesz. Chciałbym, żebyś wszedł. Mam… nadzieję, że wejdziesz.

 

— Byłoby miło — przyznaje James.

 

— W niektóre dni po prostu nie rozmawiam — informuje go Regulus. — Po prostu… nie potrafię. Nie zdaża się to już tak często, ale mogą być dni, kiedy w ogóle nie będę dobrym towarzystwem.

 

— Nie musisz rozmawiać — mówi James, sięgając po dłoń Regulusa i luźno splatając ich palce. — Możemy siedzieć w całkowitej ciszy, a ja i tak będę szczęśliwy, że mogę być przy tobie, dopóki tylko będziesz mnie chciał obok siebie.

 

— Zawsze chcę, żebyś był przy mnie — mruczy Regulus.

 

— Cóż, możesz to mieć w każdej chwili — zapewnia go James. — Nie musisz dawać mi niczego, żeby… na mnie zasłużyć, Regulus. Jeśli chcesz mnie widzieć, to po prostu mnie zobacz. Jeśli chcesz ze mną posiedzieć, to po prostu wskaż mi odpowiednie miejsce.

 

— Chcę… — Regulus waha się, po czym pociąga za ich złączone dłonie, unosząc je do swoich ust, choć ich nie dotyka. Spogląda na Jamesa spod rzęs. — Mogę?

 

James czuje, jakby jego żołądek stoczył się w dół zbocza, a serce zadrżało z podekscytowania w jego piersi.

 

— Tak.

 

Regulus zamyka oczy i składa delikatne pocałunki na palcach Jamesa, wypukłościach jego kostek, zagłębieniu między kciukiem a palcem wskazującym. Robi to z nabożną czcią, jakby dłonie Jamesa były czymś boskim, godnym uwielbienia, jakby nigdy nie były splamione krwią. James musi wstrzymać oddech, a każda cząstka jego ciała drży z czystej rozkoszy.

 

To po prostu trwa i trwa, a Regulus staje się coraz bardziej gorliwy z każdym pocałunkiem, niemal zdesperowany. Delikatnie rozchyla dłoń Jamesa, by składać ciepłe pocałunki wzdłuż jego wnętrza, na pagórku pod kciukiem, a następnie na zgięciu nadgarstka. Przyciska usta do pulsu, tuż pod skórą, zatrzymując się tam na dłuższą chwilę. James z trudem łapie oddech.

 

James boi się, że się rozpłacze. Naprawdę obawia się, że to zrobi. Nie, naprawdę, jego oczy pieczą okropnie, a on nigdy wcześniej… nigdy nie czuł czegoś takiego. Rozpaczliwie pragnie, żeby to się skończyło, a jednocześnie ma nadzieję, że nigdy się nie skończy.

 

— Reg — chrypi James, mocno mrugając.

 

— Te dłonie… twoje dłonie zasługują na uwielbienie — mówi Regulus, jakby to była tylko luźna uwaga, choć wygląda na lekko niezadowolonego, że nie wzniesiono świątyń ku ich czci. — Uwielbiam twoje dłonie.

 

James przełyka ślinę.

 

— Teraz niszczą różne rzeczy, choć wcześniej nigdy tego nie robiły. Bywają szorstkie. Krwawe.

 

— Ciepłe — odpiera Regulus, składając kolejny pocałunek na drżących palcach Jamesa. — Pewne. Silne. Te dłonie trzymają ludzi, których kochasz. Te dłonie troszczą się o nich. Są delikatne. Czułe. — Obraca dłoń Jamesa lekko i całuje przestrzeń między kciukiem a palcem wskazującym, tę linię, gdzie spoczywałby uchwyt topora. — Zazwyczaj nie znoszę, gdy ktoś mnie dotyka, ale to twojego dotyku brakuje mi najbardziej ze wszystkiego.

 

— Regulus, Regulus — szepcze James gorączkowo, a jego palce drżą przy ustach Regulusa. Głos mu się łamie, bo w tej chwili jest absurdalnie wzruszony.

 

— Twoje dłonie są takie piękne. Jesteś taki piękny, James — mówi Regulus, unosząc wzrok, by ich spojrzenia mogły się spotkać i zatrzymać na sobie. Wygląda, jakby naprawdę tak myślał, jakby całym sercem w to wierzył. W jego oczach pojawia się coś spokojnego, gdy przechyla policzek w stronę otwartej dłoni Jamesa, opierając się o nią, a potem zamyka oczy w sposób tak bezbronny, tak pełen zaufania, że James przez chwilę nie może złapać tchu. Regulus pozostaje w tej pozycji i wypuszcza z siebie powietrze: — Być dotykanym przez ciebie to jak dostąpić boskiego błogosławieństwa. Wiem, że nie jestem tego godzien, ale mimo to pragnę tego nieustannie.

 

— Myślałem, że jestem diabłem — wykrztusza James.

 

— Tym również jesteś. Jesteś dla mnie wszystkim, kochanie. — Regulus odwraca głowę i składa kolejny pocałunek na dłoni Jamesa, wciąż nie otwierając oczu. Raz za razem obsypuje pocałunkami jego palce, wyglądając, jakby pił zbawienie prosto z dłoni Jamesa.

 

— Dobrze. Dobrze, dobrze, dobrze — powtarza James bez tchu, kołysząc się do przodu, by znów zetknąć ich czoła, i obejmując go wolnym ramieniem w pasie. Splata ich dłonie jeszcze raz i oddycha nierówno, gdy znów zaczyna prowadzić ich w powolnych kręgach, nie wiedząc nawet, kiedy przestali się poruszać. — Ty… nie możesz robić mi takich rzeczy. O czym właśnie rozmawialiśmy?

 

— Przepraszam — mamrocze Regulus.

 

— Cholera, tylko nie przepraszaj — wyrzuca z siebie James, z trudem łapiąc oddech. — Jesteś niesamowity. Jesteś po prostu tak cholernie cudowny, Regulus. Nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy, a to mnie zabija. Nie masz pojęcia, co ze mną robisz.

 

Regulus milczy przez chwilę, a potem mówi:

 

— Myślę, że najczęściej, mimo moich najszczerszych starań, jedyne, co robię, to cię ranię.

 

— To nie jedyne, co robisz — szepcze James — a nawet kiedy to robisz, to i tak czuję się tak cholernie dobrze. Nie mogę się tobą nasycić.

 

— Pamiętaj o swoich granicach, James.

 

— Właśnie wysadziłeś je wszystkie w powietrze. W tej chwili mam je kompletnie gdzieś. Chodź tutaj. Tęsknię za tobą. Och, ja…

 

— Nie — przerywa Regulus, opuszczając głowę, by James nie mógł go pocałować, choć ten rozpaczliwie próbuje to zrobić. — Powiedziałeś nie, powiedziałeś, że tak będzie dla ciebie najlepiej, i będę to szanował, James. Nie zrobię czegoś, czego będziesz żałował, nie po raz kolejny.

 

James jęczy.

 

— Cholera, jestem taki głupi. Możesz po prostu… zapomnieć, że to powiedziałem? Proszę? Ja już o tym zapomniałem. Widzisz, jakie to proste?

 

— Nie, James — mówi Regulus z cichym westchnieniem łagodnego śmiechu, ale uspokaja Jamesa, obejmując go wolnym ramieniem za szyję i umieszczając ich złączone dłonie między ich piersiami. Pochyla głowę, by złożyć delikatny pocałunek na ich dłoniach, po czym przybliża się i z cichym westchnieniem opiera głowę na ramieniu Jamesa. — Zrobię to dobrze. Jeśli nie będę mógł się wspiąć, to się rozwinę.

 

— Co to znaczy? — pyta James.

 

Regulus tylko mruczy cicho.

 

— Nie ma się czym martwić. Po prostu zatańcz ze mną. Po prostu zatańczmy, James, tylko ty i ja. To należy do nas, nawet jeśli nie jesteśmy sami.

 

— To należy do nas — zgadza się James. — Tylko ty i ja, kochanie.

 

I tak właśnie jest. Są blisko siebie, kołysząc się powoli w kółko i na boki, trzymając się nawzajem, zupełnie sami w umyśle Jamesa. Dla niego cała sala - cały świat - zniknął, wraz ze wszystkimi, którzy się w nim znajdowali. Nie ma nikogo innego. Nic więcej.

 

Tylko to i tylko oni.

 

~•~

 

Syriusz przetańczył już z co najmniej ośmioma osobami, bo Emmeline porzuciła go w pewnym momencie, by wyruszyć na poszukiwania Marlene i zaprosić ją do tańca. Syriusz zauważa jednak, że najwyraźniej jej się nie powiodło, ponieważ teraz tańczy z Pandorą, która prawdopodobnie zaproponowała jej taniec, gdy albo nie mogła znaleźć Marlene, albo gdy ta odmówiła. Marlene nie lubi tańczyć.

 

Tak więc Syriusz zmuszony jest tańczyć z różnymi osobistościami z Hallow - albo ze sponsorami, na których liczy co roku, albo z tymi, na których ma nadzieję liczyć w przyszłym roku, bo praca mentora tak naprawdę nigdy się nie kończy. Nawet teraz nie przestaje pracować na rzecz swoich podopiecznych.

 

Tymczasem James i Regulus czują się bezpiecznie tam, gdzie są, tak intymnie wtuleni w siebie, że nikt nawet nie próbuje im przeszkadzać. Cóż, wiele osób ich obserwuje, a po sali niosą się chichoty i szepty, ale Regulus i James wyglądają razem tak cholernie spokojnie, że na szczęście nikt nie ma serca, by próbować im przerwać. Ludzie wydają się rozbawieni tym, że właściwie wcale nie tańczą, tylko obejmują się ramionami i leniwie kołyszą, jakby to był jedynie pretekst, by trzymać się nawzajem.

 

Syriusz nie będzie kłamał - jest odrobinę zazdrosny, bo sam nie może objąć ramionami osoby, którą kocha, i poczuć, jak wszystko inne przestaje mieć znaczenie. Zamiast tego tańczy z ludźmi, na których tak naprawdę mu nie zależy, wykorzystując te kilka wolnych sekund między kolejnymi partnerami, by wciąż na nowo wypatrywać tego jedynego człowieka, dla którego porzuciłby ich wszystkich.

 

Znalezienie Remusa nie sprawia Syriuszowi żadnego problemu. Dostrzegł go od razu, gdy tylko wszedł do sali, i od tamtej pory jego wzrok odnajdywał go już niezliczoną ilość razy. I oto on, najpiękniejszy drań w całej sali, ubrany jedynie w szare, nieatrakcyjne ciuchy i czarną maskę, która zakrywa praktycznie połowę jego twarzy, a mimo to sprawia, że wszyscy inni wypadają przy nim blado. Fakt, że nikt inny tego nie dostrzega, tylko potwierdza, jak bardzo są głupi i pozbawieni życia, zbyt oślepieni migającymi światłami i sztucznymi uśmiechami, by zobaczyć prawdziwe piękno tuż przed sobą.

 

Remus nie zawsze na niego patrzy - niestety, ma też inne zadania, na których musi się skupić - ale tym razem właśnie to robi. Za każdym razem, gdy Remus obserwuje Syriusza, robi to spod przymrużonych powiek, z czymś tak intensywnym w spojrzeniu, że nawet z drugiego końca sali potrafi wywołać dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa Syriusza. Tym razem jest w tym coś więcej, jakieś znaczące spojrzenie, które sprawia, że żołądek Syriusza przewraca się z oczekiwania.

 

— Przepraszam, Boris — mówi uprzejmie Syriusz, przybierając przepraszający uśmiech i cofając się o krok. — Jestem nieco zmęczony. Potrzebuję tylko krótkiej przerwy, ale nie martw się, wrócę, by porwać cię do kolejnego cudownego tańca.

 

Boris tylko się śmieje, ani trochę nie urażony jego nagłym odejściem, a Syriusz szybko wymyka się z parkietu. Większość osób i tak wydaje się rozproszona widokiem Jamesa i Regulusa, więc Syriuszowi udaje się wymknąć bez większych trudności. Nikt nie zatrzymuje go w drodze do wyjścia, a on przemyka korytarzem, oddalając się coraz bardziej od przyjęcia, którego odgłosy stają się z każdym krokiem coraz bardziej przytłumione.

 

Na tym piętrze znajdują się co najmniej trzy inne skrzydła wypełnione różnymi pomieszczeniami… szczerze mówiąc, kto wie, do czego służą? Syriusza to nie obchodzi. Odchodzi wystarczająco daleko, by nie słyszeć już odgłosów przyjęcia, wybiera jedne z drzwi i opiera się o nie, czekając.

 

Nie musi, na szczęście, czekać zbyt długo. W końcu słychać ciche kroki i Syriusz odwraca głowę, by zobaczyć Remusa idącego korytarzem, który ledwie rzuca na niego okiem, gdy zatrzymuje się przy pierwszym pomieszczeniu, puka, czeka chwilę, a następnie wślizguje się do środka. Syriusz wchodzi do swojego pomieszczenia, nieco zaskoczony widokiem schowka na środki czystości pełnego produktów do sprzątania. Cóż, teraz już za późno. Nie mógł wybrać pokoju z łóżkiem?

 

Syriusz powstrzymuje się od ruchu, dopóki Remus do niego nie dotrze, ale w momencie, gdy ten wchodzi i zdejmuje swoją maskę, Syriusz rzuca się do przodu, by go pocałować, tylko po to, by poczuć lekką dezorientację z powodu różnicy wzrostu. Wciąż nie jest wyższy od Remusa, nawet w tych butach, ale jest prawie jego wzrostu, więc pocałunek trafia nieco niecelnie.

 

— Ups — wzdycha Syriusz, cofając się lekko i mrugając.

 

— Trochę wyższy niż zwykle — zauważa Remus z lekkim uśmiechem, zsuwając dłonie wzdłuż boków Syriusza. — I na dodatek schowek na środki czystości?

 

— Nie wiedziałem, co tu zastanę, dopóki nie wszedłem — narzeka Syriusz, obejmując ramiona Remusa i przytulając się do niego. Nie musi nawet stawać na palcach, by zetknąć się z nim czołem. — Ile mamy czasu?

 

— Najwyżej kilka minut. Przepraszam. Wiem, że to za mało czasu, ale…

 

— To zawsze coś.

 

Remus mruczy cicho i pochyla się, by musnąć ich usta, delikatnie i czule.

 

— Na pewno tak. Swoją drogą, wyglądasz pięknie. Podobają mi się twoje obcasy — dodaje, przesuwając dłoń w górę i delikatnie przesuwając palec wzdłuż środka klatki piersiowej Syriusza, gdzie jego koszula jest głęboko rozpięta. — Bardziej mi się to podoba, gdy tylko ja mogę na to patrzeć.

 

— Ja też — przyznaje Syriusz.

 

— Ilość ludzi śliniących się na twój widok dzisiejszego wieczoru… — Remus kręci głową, kładąc obie dłonie na jego biodrach i zaciskając je lekko.

 

— Tak, oni, cokolwiek — mówi Syriusz beztrosko. — A co z tobą?

 

— Ledwo mogę wykonywać swoją cholerną pracę, bo tak bardzo mnie rozpraszasz — informuje go Remus, całując powoli wzdłuż jego szczęki.

 

Oddech Syriusza więźnie mu w gardle, a jego oczy mimowolnie się zamykają, gdy Remus delikatnie przygryza skórę na jego szyi. To muśnięcie zębami posyła dreszcz przez całe jego ciało. Znów czuje się słabo i roztrzepanie, jak to często bywa przy Remusie, a w tej chwili przez jego ciało przepływa pragnienie tylko jednej, jedynej rzeczy. Pragnie tylko jednego - ust Remusa na swoich własnych.

 

Wplata palce we włosy Remusa i delikatnie za nie pociąga, wydając z siebie cichy dźwięk, który prawdopodobnie można by określić jako pełen tęsknoty, ale nie obchodzi go to, bo przynosi skutek. Remus reaguje natychmiast, unosząc głowę, i nagle Syriuszowi niezwykle łatwo dostać to, czego pragnie, bo usta Remusa są tuż przed nim, a Remus bez najmniejszego oporu pozwala mu je zdobyć.

 

Syriusz chciałby robić to bez końca, przez cały czas, nieustannie. Pragnie jedynie całować Remusa każdego dnia, trzymać go w ramionach i mieć go tylko dla siebie. Nie czuje się koniecznie spełniony czy kompletny, bo wątpi, że kiedykolwiek będzie się tak czuł, bez względu na wszystko. Ale nie musi już znosić tego okropnego uczucia tęsknoty za Remusem, pragnienia go, pożądania go i niemożności posiadania go. Nie ma się o co martwić, nie ma czego się bać, gdy Remus jest tak blisko, bo Syriusz może go chronić i upewnić się, że nic mu się nie stanie. Kocha go. Och, kocha go tak bardzo, każdym miarowym uderzeniem swojego serca.

 

— Kocham cię, Remus, tak bardzo — szepcze Syriusz, gdy Remus powoli się od niego odsuwa. — Wiem, że musisz już iść. Wiem, ale po prostu… chcę, żebyś wiedział, że już za tobą tęsknię. Nigdy nie mamy wystarczająco dużo czasu, ale jestem cholernie szczęśliwy, że mogłem cię znowu zobaczyć. Będę… będę strzegł tego listu dla ciebie, obiecuję, i zobaczymy się za sześć miesięcy.

 

Remus bierze głęboki oddech i powoli go wypuszcza, po czym zaczyna unosić swoją maskę, ale Syriusz wyciąga rękę, by złapać go za nadgarstek, i pochyla się, przyciskając pocałunek do jej wnętrza, zanim odwraca głowę, by znów pocałować Remusa. Kiedy się odsuwa, Remus uśmiecha się do niego, łagodnie i z uwielbieniem.

 

— Ja też cię kocham — szepcze Remus w odpowiedzi. Pochyla się, by delikatnie zetknąć ich czoła, wzdychając tęsknie, po czym się odsuwa. — Poczekaj kilka minut, zanim wrócisz na przyjęcie, i nie zapomnij o dbaniu o siebie. Do zobaczenia za sześć miesięcy, skarbie.

 

Po tych słowach Remus zapina z powrotem swoją maskę i wyślizguje się z pokoju tak, jakby nigdy go nie opuścił, a Syriusz wykorzystuje te kilka minut oczekiwania, by przycisnąć dłoń do ust i zacisnąć powieki, gdy narastający w jego piersi szloch walczy o to, by się wydostać. Więzi go tam, czując, jak narasta, ale wie, że nie może mu ulec, nie tym razem.

 

Kiedy Syriusz wraca na przyjęcie, robi to z suchymi oczami i promiennym uśmiechem. Nikt wokół nie zdaje sobie sprawy z jego cierpienia, z wyjątkiem tego pięknego drania w masce, który, gdy w końcu powraca, może jedynie obserwować go z daleka.

Chapter 38: Nieprzekonanie

Chapter Text

James nie jest przygotowany na to, że ktoś będzie na tyle odważny, by przerwać jego taniec z Regulusem, więc czuje się zaskoczony, gdy ktoś stuka go w ramię. Regulus powoli unosi głowę, a w jego oczach czai się żądza mordu.

 

Marlene wydaje się niewzruszona.

 

— Uspokój się, Reginald, to nie zajmie dużo czasu. Muszę pożyczyć twojego chłopaka na kilka minut, to będzie szybkie. I tak cholernie nienawidzę tańczyć.

 

— No proszę, jesteś dzisiaj rozchwytywany? — mruczy Regulus do Jamesa, krzywiąc się, gdy robi krok w tył.

 

— Och, przestań… — jęczy James, gdy Regulus odwraca się na pięcie i odmaszerowuje wyraźnie obrażony, kierując się prosto do Syriusza, który gapi się z niedowierzaniem na Marlene i Jamesa. James wzdycha ciężko i spogląda na Marlene. Beznamiętnym tonem mówi: — Dzięki za to.

 

— Nerwowy z niego typ, co? — pyta rozbawiona Marlene. Podchodzi bliżej i niezręcznie kładzie dłonie na jego ramionach, dosłownie utrzymując między nimi dystans na długość ramion.

 

— Bardzo wybuchowy, zupełnie jak jego brat — mówi James sucho, po czym odchrząkuje i ostrożnie kładzie dłonie na jej biodrach. Marlene rzuca mu gniewne spojrzenie, więc James w panice przesuwa dłonie wyżej, ale jej wzrok staje się jeszcze bardziej wymowny, a ona sama zaciska palce na jego ramionach, więc w końcu całkowicie zabiera ręce. — Eee, przepraszam. Myślałem, że chcesz zatańczyć.

 

— Nie chcę tego robić, ale… chciałabym z tobą porozmawiać, i rozumiem, dlaczego ty i ten kieszonkowy Syriusz wolelibyście zostać na parkiecie. — Marlene wzdycha ciężko i spogląda na jego dłonie. — Śmiało, połóż je z powrotem. Nic się nie stanie.

 

James waha się.

 

— Wolałabyś, żebym trzymał cię za ramiona? Możemy się zamienić, jeśli chcesz.

 

— Ja… — Marlene mruga oczami. — Właściwie, tak. Tak będzie mniej… inwazyjnie.

 

— Jasne — mówi po prostu James, bo wydaje mu się, że rozumie, o co jej chodzi. Szybko zamieniają się pozycjami - jego dłonie spoczywają na jej ramionach, podczas gdy ona kładzie swoje na jego talii. Nie stoją blisko siebie, co wygląda nieco zabawnie, bo jest od niego niższa, ale najwyraźniej czuje się dzięki temu swobodniej. — A tak przy okazji, kieszonkowy Syriusz? On jest, no wiesz, jakieś dwa i pół centymetra niższy od niego.

 

— Tak, ale założę się, że Syriusz nigdy nie pozwala mu o tym zapomnieć, więc ja też nie mogę, w geście solidarności — zastanawia się Marlene. — Poza tym, założę się, że mogłabym go złamać jak patyk bez najmniejszego wysiłku.

 

— Nie? — odpowiada powoli James. — To znaczy, bez urazy, ale na pewno nie byłoby to łatwe.

 

Marlene cmoka z dezaprobatą.

 

— Biedactwo. Jesteś beznadziejny. Mogłabym go złamać, gdybym tylko chciała. To naprawdę dość zabawne, bo wcale nie wygląda na takiego, którego łatwo złamać, zwłaszcza że ciągle na wszystko patrzy spode łba.

 

— Tak, jest uroczy — mruczy James, a jego usta wyginają się w czułym uśmiechu. Potem marszczy brwi. — Naprawdę ma mięśnie i jest silniejszy niż na to wygląda.

 

— Nie, wiem o tym. Wiem lepiej niż większość, że pozory mogą mylić, a poza tym widziałam, jak podniósł cię, gdy byłeś nieprzytomny, i wzniósł pod górę — przyznaje Marlene.

 

James otwiera usta, zamyka je, po czym pyta:

 

— On to zrobił? Czekaj, kiedy to było? W arenie, wiem, ale… ale nie mam żadnego wspomnienia z tamtego momentu.

 

— Tak, bo byłeś nieprzytomny — Marlene przewraca na niego oczami. — To było po tym całym bałaganie z Mulciberem. Nie było z tobą najlepiej, więc Regulus wziął cię na ręce. Jak myślisz, w jaki sposób dotarłeś z powrotem do jaskini?

 

— Nigdy… się nad tym nie zastanawiałem — przyznaje cicho James.

 

Marlene kiwa głową.

 

— Chyba ma to sens. To było… ciężkie. Mam na myśli wasze igrzyska. Zdecydowanie jednej z najbardziej brutalnych, powiedziałabym. Będą o nich mówić jeszcze przez długi czas.

 

— Wolałbym, żeby tego nie robili — wyznaje James.

 

— Rozumiem — zapewnia go Marlene, a James wie, że naprawdę rozumie. Oczywiście, że rozumie. Ona też jest Zwyciężczynią. — Słuchaj, ja po prostu… chciałam ci powiedzieć, że… to wiele dla mnie znaczyło, to co powiedziałeś o Vanity i Hodge’u podczas tournée.

 

— Marlene — chrypi James, czując, jak natychmiast tworzy mu się gula w gardle.

 

— Nie, posłuchaj. — Marlene utrzymuje jego spojrzenie, jej oczy są jasne i pełne determinacji. — To… to było trochę chaotyczne, owszem, ale było prawdziwe. To było ważne, bo miałeś rację, i jestem wdzięczna, że miałeś odwagę to powiedzieć. Zbyt wiele osób przez zbyt długi czas milczało, James, a ty powiedziałeś to przy pierwszej nadarzającej się okazji.

 

— To było wszystko, co mogłem zrobić, a i tak nie wystarczyło — szepcze James. — Zasługiwali na więcej.

 

— To nie twoja wina, że tego nie dostali — mówi mu po prostu Marlene, a James czuje się jakby otrzymał rozgrzeszenie, choćby częściowe, proste przebaczenie, które przecina ciężar, o którego istnieniu nawet nie wiedział, pozwalając mu zsunąć się z jego barków, aż niemal traci równowagę od tego nagłego poczucia lekkości. Wszystko było przytłaczające przez tak długi czas, ale ona była ich mentorką, próbowała pomóc im przetrwać, i nie obwinia go za to, że im się nie udało.

 

Może oddychać nieco swobodniej.

 

— Dziękuję — szepcze James, mrugając szybko i mocno, by powstrzymać łzy. — Naprawdę doceniam to, co powiedziałaś, zwłaszcza że ty… to znaczy, wiem, że niezbyt mnie lubisz…

 

— Nie chodzi o to, że cię nie lubię, James. Wręcz przeciwnie, lubię cię. Po prostu jestem… — Marlene wzdycha, po czym posyła mu wymuszony uśmiech. — Wciąż uczę się, jak być znowu delikatną. Na razie wciąż jest to dla mnie trochę trudne, więc w najgorszych chwilach bywam dość okropna, a do tego jestem bezużyteczną mentorką z rysującym się na horyzoncie problemem alkoholowym. A nawet nie zaczynaj tematu mojego życia uczuciowego, albo tego, jakie jest teraz cholernie skomplikowane i pogmatwane, bo nie żartuję, mogłabym godzinami narzekać i paplać o tym.

 

James mruga.

 

— Och… Cóż, wiesz, możesz, jeśli chcesz. Jeśli chcesz się czymś podzielić, wyrzucić coś z siebie, to znaczy.

 

— Dobrze, a więc, twoja stylistka? — pyta Marlene, zajmując wygodniejszą pozycję, podczas gdy nadal się kołyszą. — Ta, która wygląda jak pieprzona bogini? Tak, więc wyobraź sobie, ona twierdzi, że jesteśmy przyjaciółmi

 

~•~

 

Syriusz robi absolutnie wszystko, co w jego mocy, by chronić Regulusa przed najgorszymi przejawami zainteresowania, jakie ten otrzymuje, gdy nie ma przy sobie Jamesa, ale szczerze mówiąc, to cholernie trudne. Hallow stanowią potężną siłę, z którą trzeba się liczyć, gdy jednoczą się w ten sposób, a niestety to Regulus w tej chwili przyjmuje na siebie największe uderzenie. Wszyscy są wciągnięci, ciekawi, żądni i wymagający.

 

Ludzie wypytują o Jamesa, komentują ich związek, udzielają niechcianych rad i pochwał. Większość tych ludzi po prostu lubi słuchać własnego głosu, więc Regulusowi zazwyczaj wystarcza kiwanie głową i potakiwanie, co zdaje się ich dostatecznie zadowalać. Powinien się uśmiechać i śmiać, ale szczerze mówiąc, przychodzi mu to z trudem - Syriusz widzi to wyraźnie. Dlatego Syriusz robi to za niego - uśmiecha się, gdy oni się uśmiechają, wymusza śmiech, gdy oni się śmieją, naśladuje ich, bo tak naprawdę tylko tego chcą.

 

Jest niemal pewien, że to działa, przynajmniej w większości przypadków. Niektórzy ludzie, jak sądzi, wyczuwają, że Regulus ich nie znosi, ale zdają się wypierać tę świadomość dla własnego komfortu.

 

Ostatecznie Syriusz ratuje Regulusa przed większością tych sytuacji w jedyny znany sobie sposób - odprowadzając go, by zatańczył z jednym z bardziej życzliwych sponsorów. Naprawdę nieśmiałym człowiekiem. Syriusz nie ma wielu ulubieńców, ale Huey Rutledge jest jednym z nich. Szczerze mówiąc, to człowiek o głębokim sercu i, co ciekawe, sponsor dysponujący najmniejszą ilością pieniędzy. Zazwyczaj stać go tylko na jedną lub dwie darowizny rocznie i ani razu nie przeznaczył ich na śmierciożerców, zawsze wspierając tych słabszych na arenie. To on przekazał darowiznę dla Franka, by dać Irene gorącą zupę, którą wszyscy w jaskini mogli się podzielić, by się rozgrzać.

 

Regulus nie wygląda na zachwyconego perspektywą tańca z zupełnie obcą osobą, ale widać po nim ulgę, że nie musi już znosić naporu wszystkich innych naraz. Wyraźnie ufa osądowi Syriusza w tej kwestii, bo odchodzi bez protestu.

 

Syriusz natomiast ma robotę do wykonania.

 

Widząc, że James jest bezpieczny pod opieką Marlene, Regulus znajduje się w zasięgu wzroku Jamesa i Marlene, a Pandora jest bezpieczna z Emmeline, Syriusz lokalizuje swój cel po drugiej stronie sali - którą Padnora wskazała mu wcześniej - i rusza prosto w jej kierunku z promiennym uśmiechem. Chwyta dłoń przyszłej głównej organizatorki igrzysk i unosi ją do ust w szybkim, muśniętym pocałunku, podczas gdy kobieta jest w trakcie odwracania się.

 

— Pani McGonagall — wita się Syriusz ciepło, wciąż trzymając jej dłoń i zerkając na nią spod rzęs w kokieteryjny sposób. — Nie sądzę, byśmy mieli jeszcze przyjemność się poznać.

 

McGonagall to starsza kobieta o siwiejących włosach, artystycznie upiętych z dala od twarzy, ubrana w sukienkę w stylu vintage o kroju litery A. Syriusz nie może powstrzymać się od śledzenia wzrokiem tatuaży na jej ramionach, widocznych przez przezroczyste rękawy sukienki, ciągnących się, jak daleko może dostrzec, od ramion aż po nadgarstki.

 

Większość z nich wygląda na stare, jakby zrobiła je w młodości, ale nie wszystkie - kilka sugeruje, że nadal ozdabia swoje ciało tatuażami. W Hallow jest to bardziej powszechne, ponieważ mieszkańcy dystryktów muszą robić je sobie sami i nie mają dostępu do odpowiedniej opieki medycznej, by naprawić ewentualne powikłania. Nie żeby w dystryktach nigdy tego nie robiono, ale jest to rzadsze i nigdy nie wygląda to tak jak tutaj. Jeden czy dwa tatuaże, owszem, ale całe rękawy? Nie, to zdecydowanie bardziej charakterystyczne dla Hallow.

 

McGonagall jest piękna w onieśmielający sposób, z przenikliwym spojrzeniem i wyprostowanymi plecami, umięśniona i sprawiająca wrażenie niezainteresowanej nikim wokół. Nawet Syriuszowi niewiele udaje się osiągnąć swoim zwykle skutecznym uśmiechem; ona wciąż patrzy na niego tak, jakby nie zadała sobie trudu, by na niego splunąć, gdyby stanął w płomieniach. Syriusz jest zachwycony. To miła odmiana od typowych mieszkańców Hallow, a on uwielbia wyzwania.

 

— Nie, nie sądzę, żebyśmy mieli — odpowiada McGonagall, wysuwając dłoń z jego uścisku, gdy staje z nim twarzą w twarz, unosząc jedną brew. — Niemniej jednak, pańska reputacja pana poprzedza, panie Black.

 

— Cóż, wie pani, nie można wierzyć we wszystko, co się słyszy. Niektórych rzeczy najlepiej dowiedzieć się samemu — mówi Syriusz, nie spuszczając z niej wzroku. — Zawsze warto sprawdzić coś osobiście, tak uważam.

 

Kącik ust McGonagall drga niemal niezauważalnie, jakby ją to bawiło, co nie jest typową reakcją ne jego flirt. Większość ludzi - niezależnie od wieku - jest przynajmniej bezradnie zaintrygowana. Ona wydaje się na to odporna, co sprawia, że tym razem to Syriusz jest tym bezradnie zaintrygowanym. Uwielbia, gdy komuś udaje się go zaskoczyć.

 

— Niestety, pańska… reputacja nie wzbudza mojego zainteresowania, więc powiedziałabym, że nie warto poświęcać na to mojego czasu — informuje go McGonagall, zupełnie bezlitośnie, a Syriusz naprawdę zaczyna ją lubić. Nie chce jej lubić, bo za sześć miesięcy to ona będzie stać za igrzyskami, za śmiercią, za cierpieniem. Mimo to nie może nic na to poradzić, bo nigdy wcześniej, ani razu, nie spotkał mieszkańca Hallow, który by tak otwarcie i bezpośrednio niczego od niego nie chciał.

 

Nigdy nieskory do ustępstw, Syriusz uśmiecha się jeszcze szerzej i unosi brwi, przełykając rozbawienie i zachwyt, by zamiast tego powiedzieć:

 

— A więc nie chce się pani przekonać, czy moja reputacja najlepszego tancerza w tej sali jest prawdziwa, pani McGonagall?

 

McGonagall mruga powoli. Syriusz musi powstrzymać narastający śmiech, gdy w jej oczach widocznie zapala się jakieś światełko zrozumienia, po czym następuje kolejne drgnięcie jej ust i ledwo dostrzegalne pochylenie głowy - drobny gest przyznający się do porażki i wyrażający szacunek, świadomość, że została pokonana.

 

Bo zakładała, że insynuuje coś seksualnego - i, cóż, faktycznie tak robił, trzeba przyznać, choć oczywiście nigdy by tego nie zrealizował, bo nigdy tego nie robi, ani nie musi - ale odparował to bez najmniejszego wysiłku. To, że jest ulubieńcem Hallow, kochanym i pożądanym przez wszystkich, jest czymś powszechnie znanym, choć nie omawianym. A właściwie, jest pewien, że ludzie rozmawiają o tym, gdy nie ma go w pobliżu, ale robienie tego prosto w twarz to zupełnie co innego, co stawia McGonagall w sytuacji, w której albo musi przyznać się do porażki, albo przyznać, że spodziewała się, że będzie ją kusił seksualnymi propozycjami.

 

Większość ludzi nie byłaby wystarczająco odważna ani bezczelna, by to zrobić, ale Syriusz bardzo szybko przekonuje się, że McGonagall nie jest jak większość ludzi, a już na pewno nie jak większość mieszkańców Hallow.

 

— Nie interesują mnie żadne seksualne propozycje, które podobno rozdaje pan jak cukierki — wyjaśnia McGonagall, choć jednocześnie wyciąga dłoń — ale nie odmówię tańca.

 

Syriusz wybucha śmiechem. Nie może się powstrzymać. Z jasnym wybuchem śmiechu delikatnie ujmuje jej dłoń w swoją i prowadzi ją na parkiet, trzymając ich złączone ręce w górze.

 

— Dobrze wiedzieć. W takim razie chodźmy - Minerwa, zgadza się?

 

— Pani McGonagall wystarczy — oświadcza McGonagall.

 

— Oczywiście, pani McGonagall. Proszę śmiało mówić mi Syriusz, jeśli pani chce — zamyśla się Syriusz, ujmując ją uprzejmie w talii i natychmiast prowadząc w powolnych, płynnych obrotach. Dystyngowani i płynni, poruszają się w rytm muzyki, a ona ani razu nie zostaje w tyle, równie swobodna w tańcu jak on. W myślach postanawia zwracać się do niej z szacunkiem, zgodnie z jej życzeniem, nie chcąc jej urazić ani zniechęcić, skoro już wkrótce będzie trzymać w swoich rękach życia jego przyszłych trybutów. To, że zwracałaby się do niego po imieniu, sugerowałoby pewną zażyłość, więc może tylko mieć nadzieję, że tak właśnie będzie.

 

Rzecz w tym, że Syriusz wie, jak to robić, jak oczarować mieszkańców Hallow. To jego specjalność. Większość z nich to pozbawione życia, bezmyślne marionetki, którymi może manipulować wedle woli, ale trafiają się też tacy, którzy wymagają nieco więcej wysiłku. Zawsze jest jednak jakiś sposób, by do nich dotrzeć, i on zamierza odkryć jej słaby punkt.

 

— Niezła frekwencja — zauważa McGonagall, omiatając spojrzeniem tańczących wokół nich ludzi. Mijają Jamesa i Marlene - James podnosi rękę, by uśmiechnąć się i pomachać do Syriusza niczym podekscytowany szczeniak, podczas gdy Marlene nawet nie przerywa tego, co wydaje się być długim wywodem na temat znaczenia pierścionka jako prezentu - a wzrok McGonagall zatrzymuje się na Jamesie przez chwilę, zanim oddalają się w kolejnym obrocie. — Szkoda, że Horacy Slughorn nie może tu być, by nacieszyć się owocami swojej pracy.

 

— Och, jestem pewien, że nic nie sprawiłoby mu większej przyjemności — zauważa Syriusz, kierując na nią przelotne spojrzenie. Ona już patrzy na niego, z neutralnym wyrazem twarzy. Zastanawia się, co ona wie, bo ma swoje podejrzenia co do powodu nieobecności Slughorna. Jest niemal pewien, że mężczyzna nie żyje, i żadna część Syriusza nie żałuje swojego udziału w tej możliwości. Riddle prawdopodobnie stracił go za to, że pozwolił Jamesowi i Regulusowi wygrać, a to Syriusz zasiał tę myśl w jego głowie. Nie czuje z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia.

 

— To był naprawdę odważny gest, pozwolić na dwóch Zwycięzców — mówi McGonagall. — Muszę przyznać, że przez cały czas, gdy znałam Horacego, nigdy nie sprawiał na mnie wrażenia szczególnie odważnego człowieka.

 

— Nie, powiedziałbym, że nie był — zgadza się Syriusz, ani na moment nie odrywając od niej wzroku, ponieważ myśli… cóż, w jakiś sposób jest niemal pewien, że ona wie, iż to on za tym stoi. — Może potrzebował kogoś odważniejszego, kto by go pokierował.

 

— Być może — mruczy McGonagall.

 

— A co z panią, pani McGonagall? — pyta Syriusz, przechylając z zaciekawieniem głowę. — Czy uważa się pani za osobę odważną?

 

— Uznałabym się za taką — odpowiada po prostu McGonagall, po czym uśmiecha się do niego, dyskretnie i tajemniczo — ale nie daję się tak łatwo kierować.

 

— Tak, cóż, jestem pewien, że Horacy Slughorn myślał podobnie — mówi cicho Syriusz, pozwalając, by implikacje tego stwierdzenia - ciężar niewypowiedzianej groźby - oplotły jego słowa i spłynęły z jego języka niczym płynne srebro. Jeśli nie może jej oczarować, być może jedyne, co mu pozostaje, to ją zastraszyć. — I dokąd go to zaprowadziło?

 

— Nikt nie wie. — McGonagall ani na moment nie traci tego delikatnego uśmiechu, który czai się w uroczych zmarszczkach w kącikach jej ust, a Syriusz zupełnie nie wie, jak to interpretować. — Wiem tylko tyle, że Horacy Slughorn był głupcem, panie Black, a ja nim nie jestem.

 

Tak więc, jak się okazuje, Minerwa McGonagall nie daje się tak łatwo zastraszyć, a tajemnica tego, jaką metodą można do niej dotrzeć, nie jest wcale prosta do rozwiązania. Kim jest, czego pragnie i jaką będzie główną organizatorką igrzysk - to wszystko pozostaje niewiadomą, ale Syriusza to nie zniechęca. Choć nie pozwala na żadną poufałość między nimi, nadal zamierza próbować.

 

Jest pierwszą Hallow, która kiedykolwiek stanowiła prawdziwe wyzwanie, i być może to z jego strony głupota, ale nie może się tego doczekać.

 

~•~

 

Huey Rutledge to cichy, nieśmiały mężczyzna, który rumieni się całą twarzą za każdym razem, gdy Regulus na niego spojrzy. Jąka się i plącze słowa przy każdej próbie rozmowy, a kiedy Regulus mu odpowiada - co zdarza się rzadko i zwykle jednosylabowo - wpatruje się w niego szeroko otwartymi, skupionymi oczami.

 

Jest nieco wyższy od Regulusa, barczysty, całkiem przystojny z kręconymi blond włosami, bladozielonymi oczami i głębokimi dołeczkami w policzkach. Choć jest uprzejmy i zdaje się posiadać takt oraz zwykłą ludzką przyzwoitość, której brakuje większości mieszkańców Hallow - zwłaszcza sponsorom, jak zauważył Regulus - to, co najbardziej mu się w nim podoba, to fakt, że najwyraźniej nie interesuje go rozmawianie o udziale Regulusa w igrzyskach ani o jego relacji z Jamesem.

 

Nie, jego zainteresowanie zdaje się skupiać na samym Regulusie, jakby próbował poznać go jako osobę, a nie jako Zwycięzcę czy postać z idealizowanej historii miłosnej. Regulus zwykle nienawidzi mówić o sobie, ale szczerze mówiąc? Teraz docenia to znacznie bardziej.

 

— Więc tylko pisanie? — pyta powoli Huey, ostrożnie, jakby za wszelką cenę starał się nikogo nie urazić. — Potrafisz też rysować?

 

— Nie — przyznaje Regulus. — Tylko pisanie.

 

Huey kiwa głową.

 

— Jakiś konkretny gatunek? Poezja? Proza?

 

— Zwykle poezję — mruczy Regulus. — Czasami po prostu zapiski w dzienniku. Od czasu do czasu lista rzeczy do zrobienia.

 

— Lubisz porządkować swoje myśli — stwierdza Huey.

 

Regulus milknie na chwilę, po czym niepewnie kiwa głową.

 

— Zwykle łatwiej mi przelać to, co mam w głowie, na papier, niż wyrazić to słowami.

 

— Ja, eee… tak, rozumiem to — mówi mu Huey. — Jestem muzykiem, ale nie śpiewam. Potrafię komponować i grać to, co czuję, ale pomysł, żeby ubrać to w słowa i zaśpiewać jest… szczerze mówiąc, nie do pojęcia dla mnie. Ludzie po prostu… to robią. Nie mam pojęcia, jak oni to robią.

 

— A na czym grasz?

 

— Głównie na fortepianie, gitarze i skrzypcach. Nieźle radzę sobie też z fletem, a przynajmniej radziłem sobie, gdy byłem dzieckiem, ale nie brałem go do ręki od lat. Ach, no i na kazoo. Całkiem nieźle radzę sobie na kazoo.

 

— Czy to faktycznie instrument? — pyta Regulus.

 

Huey wykrzywia usta w słabym uśmiechu, ukazując dołeczki w policzkach.

 

— Technicznie rzecz biorąc, tak. Głównie instrument komediowy, ale byłbyś zaskoczony, jak dobrze potrafi dopełnić utwór, jeśli go dodasz. Ale dła własnego spokoju ducha traktuję to bardzo poważnie, żeby nie czuć się jak idiota.

 

— Mój brat miał kiedyś kazoo — mówi cicho Regulus, a jego usta mimowolnie wyginają się w uśmiechu na to wspomnienie. — Zrobił je własnoręcznie, gdy miał dziewięć lat. Głównie po prostu… wrzeszczał do niego i nawet nie miał na tyle rozumu, żeby czuć się z tego powodu jak idiota.

 

— Tak, starsi bracia są dobrzy w takich rzeczach — mówi Huey z przekąsem, chichocząc. — Ja też mam takiego brata. Starszego brata, mam na myśli. Louie też nigdy nie traktuje siebie poważnie.

 

— Louie i Syriusz by się dogadali.

 

— Pewnie tak, gdyby kiedykolwiek się spotkali. On… nie interesuje się takimi rzeczami. Louie, mam na myśli. Więc to na mnie spada obowiązek zajmowania się tym.

 

— Spada na ciebie — powtarza Regulus. — Bycie sponsorem.

 

— Eee, tak — mamrocze Huey. — Nasi rodzice byli sponsorami, więc kiedy odeszli, pojawiła się dla nas możliwość, żeby wejść w ich ślady. Louie… nie widział w tym sensu. Rutledge’owie nie są jakimiś wielkimi bogaczami, rozumiesz, ale nasi rodzice uważali, że każda, nawet najmniejsza pomoc, jaką możemy dać, jest ważna. To rzadko wystarcza, by naprawdę komuś pomóc, by kogoś uratować, ale jeśli możemy chociaż sprawić, że będzie im trochę wygodniej, to powinniśmy to zrobić.

 

— Czy to cię nie martwi? — pyta ostrożnie Regulus, nie spuszczając z niego wzroku, a Huey natychmiast czerwieni się pod jego badawczym spojrzeniem. Trzyma Regulusa tak delikatnie, ledwie go dotykając, ale wygląda, jakby chciał podejść bliżej.

 

— To… cóż, ja… — Huey urywa, przełykając ślinę. — Nie wiem. Myślę, że kiedyś tak, ale potem… Cóż, kiedyś czułem to samo co Louie, ale w moim pierwszym roku jako sponsor mogłem pomóc wysłać komuś wodę, gdy cierpiał, i… i ta osoba była tak wdzięczna… Mimo że nie przeżyła, mogłem zaoferować jej tę odrobinę ulgi, i… i czułem, że po prostu muszę to robić, rozumiesz? Bo jeśli nie ja, to kto?

 

— Chcesz poznać pewien sekret, Huey? — szepcze Regulus. Przyciąga Hueya nieco bliżej, słysząc, jak ten wstrzymuje oddech, gdy Regulus nachyla się, by szepnąć mu do ucha. — Gdybyś tego nie robił, nie miałoby to znaczenia. Nie ma żadnego pocieszenia na arenie.

 

Gdy Regulus się odsuwa, Huey jest blady jak ściana.

 

Huey najwyraźniej nie potrafi znaleźć odpowiedzi, a Regulus czerpie złośliwą satysfakcję, obserwując, jak cały jego światopogląd rozpada się w jednej chwili. Szczerze mówiąc, to uczucie jest przyjemne, mimo że okrutne. Z pewnością są gorsi sponsorzy, a Huey wyraźnie ma dobre intencje, czego nie można powiedzieć o większości mieszkańców Hallow, ale jest tak zaślepiony swoim własnym wkładem, że nawet nie kwestionuje systemu, który za tym wszystkim stoi. Powinien to kwestionować.

 

Regulus ma nadzieję, że tak właśnie się stanie. Regulus ma nadzieję, że Huey zastanowi się nad tym wszystkim, pomyśli o wszystkich ludziach, którym czuł potrzebę pomocy, o wszystkich, którym nie musiałby pomagać, gdyby arena w ogóle nie istniała. Regulus ma nadzieję, że ta myśl nie da mu spać po nocach.

 

To naprawdę niesprawiedliwe, bo cóż może zrobić Huey? Nawet jeśli nie jest już ślepy na to, co faktycznie jest nie tak, to przecież nie może nic z tym zrobić. Ale cóż, nieszczęście lubi towarzystwo, a Regulus i tak już nie sypia spokojnie.

 

Głośne chrząknięcie sprawia, że Regulus i Huey odrywają od siebie wzrok i spoglądają w bok, gdzie stoi James z ustami zaciśniętymi w wąską linię. Huey dosłownie podskakuje w miejscu i gorączkowo cofa się o krok, tworząc przestrzeń między sobą a Regulusem. Nie jest już blady - jego twarz oblewa się tak intensywną czerwienią, że wygląda to niemal boleśnie.

 

— Wystarczająco długo zaczepiałeś mojego partnera do tańca. Zabieram go teraz ze sobą — mówi James oschłym tonem. Rzuca Hueyowi ostatnie twarde spojrzenie, po czym dosłownie wchodzi między niego a Regulusa, obejmuje go w talii i natychmiast odciąga go stamtąd.

 

— Biedny Huey ma naprawdę fatalny wieczór — to jedyne, co Regulus jest w stanie powiedzieć, a kąciki jego ust drgają lekko.

 

— Och, tak, biedny Huey — mruczy James, obracając ich jeszcze dalej, zwalniając do swobodnego kołysania dopiero wtedy, gdy Regulus, nawet wyciągając szyję, nie jest już w stanie nigdzie dostrzec Hueya. Próbuje to zrobić, a James słyszalnie zgrzyta zębami.

 

— No i kto tu jest zazdrosny? — pyta Regulus, oplatając ramiona barki Jamesa i bezwolnie wtapiając się w jego ciało. Och jest taki ciepły, tak strasznie, niesamowicie ciepły.

 

Jest też boleśnie piękny. Dorcas jest, szczerze mówiąc, postrachem. Ma na sobie miękką, śliwkową koszulę, która opinając ramiona, praktycznie dusi jego ręce tuż przy mięśniach, choć materiał płynnie poddaje się każdemu jego ruchowi. Kołnierzyk jest nieco obniżony, odsłaniając nieprzyzwoicie głębokie wgłębienie u podstawy szyi i skrawek każdego z obojczyków. Pomiędzy tym, grafitowymi spodniami i eleganckimi butami, sam widok sprawia, że Regulusowi cieknie ślinka. Miał czelność powiedzieć, że James wygląda ładnie. “Ładnie” nawet nie zaczyna tego opisywać, zwłaszcza gdy wygląda na szczęśliwego.

 

James jednak teraz nie wygląda na szczęśliwego. Jego spojrzenie jest przenikliwe.

 

— Spojrzałem w waszą stronę, a ty z nim rozmawiałeś, a potem szeptałeś mu do ucha, jakbyś zdradzał mu jakiś pieprzony sekret albo…

 

— Tak właśnie było — przyznaje Regulus.

 

— Tak właśnie było — powtarza James bezbarwnym głosem.

 

Regulus unosi brew.

 

— Tak. I co z tego?

 

— To z tego, że nie lubisz ludzi na tyle, by dzielić się z nimi sekretami — cedzi James przez zaciśnięte zęby. — Ale co, polubiłeś go?

 

— James.

 

— Co?

 

— Nie bądź głupi — mówi Regulus.

 

James marszczy brwi z niezadowoleniem.

 

— To przez ciebie głupieję. I och, on najwyraźniej cię lubi. Nawet nie chciał spojrzeć mi w oczy, ten pieprzony…

 

James — powtarza Regulus, tłumiąc rodzący się śmiech.

 

— Zabiję go. Zrobię to teraz. Zabijam ludzi. To coś, co już robiłem i najwyraźniej jestem gotów zrobić to ponownie, jak się okazuje — oznajmia James. — Czy zmusił cię do tańca z nim? Mogłeś przyjść do mnie. Dlaczego do mnie nie przyszedłeś? Jeśli zrobił cokolwiek, co ci się nie spodobało, mówię poważnie, naprawdę go zabiję…

 

— Przestań, idioto — mówi Regulus, wydając z siebie cichy śmiech i kręcąc głową. James wciąż wygląda na dość naburmuszonego z powodu całej tej sytuacji, ale teraz głównie tylko się dąsa. To sprawia, że Regulus ma ochotę gruchać nad nim czule, choć powstrzymuje się, bo umarłby z zażenowania, gdyby uległ tej pokusie. — Byłeś zajęty Marlene, pamiętasz? Syriusz wysłał mnie z Hueyem, jak przypuszczam, żeby uwolnić mnie od tłumu sępów, które otoczyły mnie ze wszystkich stron. Huey nie jest taki zły, naprawdę. Trochę zagubiony, ale ma dobre intencje.

 

— Ma zamiar dobrać się do twoich cholernych spodni — oznajmia James ostro. Regulus przewraca oczami, a James wypuszcza z siebie prychnięcie. — Nie, nie żartuję. To było widać jak na dłoni.

 

— Naprawdę?

 

— Tak. Rozpoznaję to, bo ja też miałem zamiar dobrać się do twoich spodni. Nie tylko to, oczywiście, ale to nie jest istotne w tej chwili. Chodzi o to, że wyczułem to.

 

Regulus wzdycha z irytacją.

 

— A czy przyszło ci do głowy, że nie uległbym jego zamiarom?

 

— Tak, to było zanim zacząłeś szeptać mu sekrety do ucha — mamrocze James. — Nigdy nie szepczesz mi sekretów do ucha.

 

— Tak, rozumiem, jak bardzo to dla ciebie przykre, zwłaszcza że jesteś człowiekiem, któremu faktycznie wcześniej chciałem pozwolić dobrać się do moich spodni — mówi Regulus sucho.

 

— Jasne, ale teraz jestem z tego powodu smutny, więc to się nawet nie liczy — odpowiada James.

 

— Pomijając twoją retrospektywną melancholię, pamiętam to wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że jak najbardziej się liczy — zauważa Regulus, unosząc brew i patrząc na Jamesa, który wydaje się rozdarty między dalszym poirytowaniem a poddaniem się tej nowej tematyce rozmowy. Jest łatwo rozpraszany przez rzeczy, które go interesują - to, co Regulus lubi nazywać błyskotkami tematycznymi, sprawy, na których James niezmiennie skupia całą swoją uwagę w momencie, gdy tylko zostaną wspomniane. Seks, Regulus oraz seks z Regulusem to wyjątkowo błyskotliwe tematy dla Jamesa - Regulus zdążył to już zauważyć. Poza tym, nie zawsze potrafi robić dwie rzeczy naraz, zwłaszcza gdy są to rzeczy sprzeczne, jak bycie poirytowanym i zachwyconym jednocześnie.

 

— Nie chcę już więcej rozmawiać o Hueyu. Nigdy więcej nie wspominajmy o Hueyu — oznajmia James, co było do przewidzenia. Przyciąga Regulusa nieco bliżej, lustrując jego twarz z lekko rozchylonymi ustami. — Ja… och, znowu zapominam o granicach.

 

— Nie, żadnych takich — upomina go Regulus. — Ty… to dobrze, że je masz, naprawdę. Zwłaszcza jeśli mamy zamiar napić się herbaty. Czy my… czy nadal chcesz to zrobić?

 

Twarz Jamesa łagodnieje.

 

— Tak, oczywiście. Co, myślisz, że zmieniłem zdanie w ciągu ostatnich trzydziestu minut?

 

— Nie, ja tylko… — Regulus nie kończy, zamiast tego odchrząkuje i odwraca wzrok. Nie chce być osobą, która potrzebuje zapewnień, ale zawsze jest w nim ta okropna, pełznąca wątpliwość, która wypełza z głębi jego duszy, przedzierając się na powierzchnię bez względu na to, ile razy próbuje ją stłumić. Nigdy nie jest niczego pewien i nie sądzi, że to skutek pobytu na arenie. Być może arena pogorszyła ten stan, ale to coś, co istnieje w nim od zawsze, odkąd tylko sięga pamięcią.

 

— Lubię twoją herbatę — mówi James. — Może jestem stronniczy, ale smakuje lepiej niż czyjakolwiek inna. Co takiego z nią robisz?

 

Regulus mruczy pod nosem i lekkim tonem odpowiada:

 

— Pluję do niej.

 

Bez chwili wahania James odpowiada:

 

— Ach, to wszystko wyjaśnia.

 

Bezradnie, ramiona Regulusa zaczynają drżeć, gdy pochyla się w stronę Jamesa i tłumi śmiech najlepiej jak potrafi. Czuje, jak głęboki, chropowaty baryton śmiechu Jamesa wibruje przy jego piersi, piękny i kojący.

 

— Czy ty… — Regulus dławi się kolejnym niepohamowanym chichotem, lekko łapiąc oddech. — Czekaj, czy naprawdę wypiłbyś moją herbatę, gdybym do niej napluł, James?

 

— Kochanie, pozwoliłbym ci napluć prosto do moich ust — oznajmia James bez cienia wstydu w głosie.

 

— Och, na litość… — Regulus nawet nie kończy, zanim znowu wybucha śmiechem, po prostu poddając się temu uczuciu, niezdolny już dłużej się powstrzymać. James jest taki zabawny. Regulus nienawidzi tego, zawsze tego nienawidził i wcale tego nie nienawidzi.

 

James wciąż się śmieje, cicho i lekko, gdy protestuje:

 

— Czy jest jakiś powód, dla którego nie powinienem? Całowaliśmy się już wcześniej, i to wiele razy! Dosłownie miałeś swój język w moich ustach. Technicznie rzecz biorąc, już wymienialiśmy się śliną, jeśli się nad tym zastanowić, więc wiesz, gdybyś kiedykolwiek poczuł potrzebę pominięcia pośrednika…

 

— Przestań. Zamknij się, przestań — dyszy Regulus, wtulając twarz w ramię Jamesa i kurczowo się go trzymając, z brzuchem bolącym od śmiechu, którego nie może powstrzymać. — Po prostu zamknij się i zatańcz ze mną.

 

— Tak, dobrze — mówi cicho James, przesuwając dłonią w górę i w dół po plecach Regulusa, trzymając go blisko, gdy kołyszą się w tańcu.

 

I tak po prostu trwają przez dłuższą chwilę. To jest tak cholernie dobre. Nie ma prawa być aż tak dobre, naprawdę. Regulus nie lubi, gdy ktoś go dotyka, ale James… Cóż, może nie powinno go dziwić, że James okazuje się być jego wyjątkiem. Na początku, zaraz po arenie, było to nie do zniesienia przez większość czasu, ale Regulus zaczyna mieć nadzieję, że staje się to łatwiejsze, że się poprawia, o ile to w ogóle możliwe.

 

W nocy jest inaczej, kiedy aktywnie próbuje odpocząć, i nie potrafi wyjaśnić dlaczego. Z jakiegoś powodu, kiedy wie, że próbuje zasnąć, bycie obok kogoś, czucie czyjejś obecności, jest jedyną rzeczą, która pomaga. Ale kiedy nie śpi, to już nie to samo. Nie wie, co to o nim mówi, że potrafi przyjąć pocieszenie tylko wtedy, gdy wie, że za chwilę nie będzie go świadomy.

 

Ale ten ostatni tydzień pokazał mu, że może, być może, to coś, co z czasem minie. Może już teraz to mija. Tak dobrze jest mieć Jamesa blisko, nawet gdy nie ma zamiaru zaraz zasnąć. Żadna część Regulusa nie chce się odsunąć i skulić w sobie; pragnie pozostać właśnie tak, na zawsze. Uważa to za dobry znak. To chyba dobry znak, prawda? Chciałby, żeby tak było.

 

Mimo wszystko, Regulus nie ma najmniejszego pojęcia, jak miałby kiedykolwiek zaproponować Jamesowi seks. Nie żeby naprawdę uważał, że to wszystko, czego James pragnie. Jest całkowicie pewien, że James nigdy nie uprawiałby z nim seksu, gdyby Regulus tego nie chciał, i nawet nie byłby z tego powodu rozżalony, bo oczywiście, że by nie był. Przyznawszy to, Regulus pragnie dać mu to i pozwolić sobie na to, przynajmniej kiedyś w przyszłości.

 

Jednym z głównych problemów jest to, że Regulus nie potrafi sobie wyobrazić, by pozwolił Jamesowi zobaczyć swoje blizny. Nie widział ich wszystkich. Nikt ich nie widział poza Bartym, a nawet on nie był w stanie powstrzymać się od gwałtownego wciągnięcia powietrza z szoku, gdy zobaczył je wszystkie. Szybko się z tym uporał i przyzwyczaił do nich, zachowując się tak, jakby ich w ogóle nie było, co jest właśnie powodem, dla którego Regulus pozwolił mu je zobaczyć - bo wie, że może liczyć na Barty’ego, że zachowa się dokładnie tak, jak Regulus tego oczekuje. Jest niezawodny, zawsze. Najbardziej stały element w życiu Regulusa.

 

Ale z Jamesem… Cóż, w przypadku Jamesa to zupełnie inna sprawa, prawda? Jest z tym wszystkim bardziej oswojony, to po pierwsze. Regulus jest przerażony myślą, że James zobaczy jego blizny i albo zacznie postrzegać go inaczej, albo obwiniać siebie, albo po prostu spojrzy na niego i momentalnie wróci myślami do areny, a może wszystko naraz.

 

Regulus najczęściej ledwie znosi widok samego siebie. Nie chce obarczać Jamesa tym ciężarem.

 

James nagle wydaje z siebie cichy odgłos niezadowolenia, a oczy Regulusa natychmiast się otwierają. Nie jest pewien, czy kiedykolwiek pozbędzie się pragnienia, by zniszczyć wszystko, co mogłoby sprawić Jamesowi choćby najmniejszą przykrość. Myśli, że wykrwawiłby świat do sucha, gdyby to oznaczało, że James nigdy więcej nie będzie smutny.

 

— Co się stało? — szepcze Regulus.

 

— Moja noga — mamrocze James. — To… Stałem i tańczyłem zbyt długo. Nie wziąłem laski…

 

— Potrzebujesz usiąść? — pyta Regulus, odsuwając się. — Możemy wziąć coś do jedzenia. Zróbmy sobie przerwę. Noc już prawie się kończy, James.

 

James uśmiecha się do niego.

 

— Tak, dzięki.

 

Splatają więc swoje dłonie i ruszają, by znaleźć stolik, przy którym mogliby usiąść. Regulus każe Jamesowi usiąść i pilnować miejsca, a sam idzie przygotować dla nich małe talerze z jedzeniem, omijając ludzi, jak tylko potrafi. W pewnym momencie pomaga mu Marlene, przecinając drogę komuś, by dostać się do stołu z napojami. Syriusz wciąż tańczy, podobnie jak Frank, jak się zdaje. Gdy Regulus wraca do stolika, zauważa Emmeline i Pandorę, które zajmują krzesła wokół Jamesa, by inni Hallow nie mogli się do niego dosiąść.

 

Regulus jest za to naprawdę wdzięczny. Siada obok Jamesa i przysłuchuje się rozmowom toczącym się wokół, obserwując, jak James ożywia się w towarzystwie ludzi, z którymi naprawdę lubi spędzać czas. Kilku Hallow rzeczywiście podchodzi, by porozmawiać z nim i Regulusem, ale to James zajmuje się większością tych rozmów, co prawdopodobnie jest najlepszym rozwiązaniem. Rozmowy towarzyskie naprawdę nie są mocną stroną Regulusa. Czuje się źle, że nie pomaga Jamesowi bardziej, ale trzeba mu przyznać, że stara się jak może. Po prostu jego najlepsze starania nigdy nie są wystarczająco dobre. Zdążył się już do tego przyzwyczaić.

 

Właśnie skończyli jeść, gdy muzyka nagle się urywa, sprawiając, że tańczący zatrzymują się i odwracają w stronę balkonu znajdującego się po drugiej stronie sali, górującego nad wszystkimi. Riddle stoi tam, delikatnie stukając łyżeczką o krawędź kieliszka do wina.

 

Regulus czuje, jak jego serce natychmiast przyspiesza ze strachu.

 

Syriusz go przed tym ostrzegał. Że Riddle w pewnym momencie wieczoru wyjdzie i wygłosi przemówienie na cześć Zwycięzcy, tak jak robi to co roku, z tą różnicą, że w tym roku jest ich dwóch. Oczywiście, to tylko na pokaz, więc wszystko przebiega dokładnie tak, jak zapowiedział Syriusz. Puste słowa i pozbawione życia świętowanie. Pustka. Riddle jest najbardziej pustą osobą, jaką Regulus kiedykolwiek widział.

 

Pod koniec przemówienia Riddle wznosi kielich w stronę Jamesa i Regulusa w toaście, żądając, by wszyscy obecni na sali odwrócili się i okazali im szacunek, co też czynią. Jednak Regulus patrzy prosto na Riddle’a, z sercem podchodzącym do gardła, więc widzi z przerażającą wyrazistością moment, gdy Riddle napotyka jego spojrzenie i powoli kręci głową. Serce Regulusa zamiera, bo doskonale wie, co to oznacza. Odczytuje ten przekaz głośno i wyraźnie.

 

Riddle pozostaje nieprzekonany.

 

~•~

 

Dorcas co chwilę zerka na drzwi. Nie robi tego celowo. Stara się ze wszystkich sił skupić uwagę, bo to, co mówi Minerwa, jest bez wątpienia ważne, tak czy inaczej. Po prostu… Cóż, mentorzy z innych dystryktów, którzy przyjechali na przyjęcie, wyjeżdżają teraz, gdy impreza dobiegła końca, co oznacza, że Marlene wkrótce wejdzie do pociągu, a Dorcas nie miała okazji pożegnać się z nią ostatnim razem, więc chciałaby to zrobić chociaż teraz.

 

Ale praca i odprawa z Minerwą muszą być ważniejsze. Oczywiście, otrzyma ostateczne rozkazy do Dumbledore’a, gdy Minerwa złoży mu raport, ale Dorcas wie, że będą one zgodne z tym, co Minerwa już przewiduje.

 

Tournée zwycięzców było… absolutnym szaleństwem, szczególnie dla Zakonu. Dorcas była ich głównym łącznikiem ze wszystkim, co działo się na bieżąco, ze wszystkimi sprawami toczącymi się za kulisami, ze wszystkimi ludźmi, których spotykała po drodze. Musiała się izolować i kontaktować z Dumbledore’em, przekazując informacje znacznie częściej, niż się tego szczerze spodziewała.

 

Stały wzrost zamieszek i buntów to dobry znak dla zmieniających się nastrojów wojny, a wydarzenia zaczynają nabierać tempa. Dzięki jej powiązaniom z Zakonem, są w stanie na bieżąco śledzić aktualne wydarzenia, a także angażować się w odpowiednim czasie. Dorcas nie wie zbyt wiele, ale jest pewna, że zmiana jest tuż za horyzontem.

 

Główną rolą Minerwy tego wieczoru, poza perfekcyjnym odgrywaniem swojej pozycji jako przyszłej głównej organizatorki igrzysk, było wypatrywanie osób, które uznała za najlepszych kandydatów do rekrutacji. Za sześć miesięcy to Dorcas będzie odpowiedzialna za ich rekrutację.

 

Frank Longbottom to osoba, co do której Minerwa jest całkowicie przekonana, więc to na Dorcas spadnie zadanie zwerbowania go do współpracy. Co do Emmeline Vance, Minerwa nie jest jeszcze w pełni przekonana, ale rozważa ją jako potencjalną kandydatkę. Jest też podobno jeden sponsor, niejaki Huey Rutledge, który według Minerwy mógłby przynajmniej zapełnić fundusze na działania wojenne, jeśli nic więcej. Nawet wojna ma swoją cenę.

 

— A co z Syriuszem? — pyta Dorcas, odrywając wzrok od drzwi, by skupić się na Minerwie.

 

— Ach, pan Black — zamyśla się Minerwa, a jej usta lekko drgają.— Groził mi, wiesz.

 

Dorcas nie może powstrzymać się od uniesienia brwi.

 

— Naprawdę? Może nie powinnam być zaskoczona. Szczerze mówiąc, jest niesprawiedliwie niedoceniany. To coś więcej niż tylko ładna buźka, mogę cię o tym zapewnić.

 

— Jego ładna buźka wydaje się być jego bronią pierwszego wyboru — mówi Minerwa. — Jednak dobrze się adaptuje i szybko myśli. Widzę, że jest bystrzejszy, niż ludzie są skłonni przyznać.

 

— Jest dobrym kandydatem — mówi cicho Dorcas, walcząc z gulą, która formuje się w jej gardle. Z trudem tłumi w sobie gwałtowny impuls, by tego nie robić, by nie wciągać Syriusza w to wszystko, nawet jeśli byłby idealnym kandydatem do rekrutacji. Sama władza, jaką ma nad Hallow…

 

Minerwa mruczy z namysłem.

 

— Owszem, jest. Jednak Albus nie wyraziłby na to zgody, a oni wszyscy będą wspierać działania wojenne, nie znajdując się jeszcze na pierwszej linii frontu. To najlepsze rozwiązanie, by na razie trzymać ich z dala od tego wszystkiego.

 

— Ale nie na zawsze — dopytuje Dorcas, nie spuszczając z niej wzroku. — Dumbledore zamierza w pewnym momencie ich zaangażować.

 

— Rozumiem, że zależy ci na nich, Dorcas, naprawdę rozumiem — mówi cicho Minerwa — ale na tym etapie nie ma już sposobu, by trzymać ich z dala od tego wszystkiego. Osobiście wolałabym ich chronić, bo bóg jeden wie, ile już przeszli, ale sama dobrze wiesz, że to nie takie proste. Sama widziałaś zamieszki w piątym dystrykcie, o mały włos w jedenastym. Przesłanie Regulusa - Hallow jest Puste - bez wątpienia stanie się głównym okrzykiem bojowym, gdy bitwy naprawdę się rozpoczną.

 

— Wiesz, skąd on to wziął, prawda?

 

— Od ciebie. Tak, wiem.

 

Dorcas wykrzywia usta w smutnym uśmiechu.

 

— Syriusz, Regulus i James przeszli już zbyt wiele. Nie mylę się, mówiąc, że wciąganie ich w to wszystko jest wobec nich niesprawiedliwe.

 

— Wojna nigdy nie jest sprawiedliwa — przyznaje Minerwa, odwracając wzrok, gdy jej usta wykrzywiają się w grymasie. — Oni już w tym tkwią, Dorcas. Czy tego chcą, czy nie, to walka, której nie mogą uniknąć, a my liczymy na ich… zaangażowanie, by ją wygrać. Wiedzieliśmy o tym od momentu, gdy naznaczyli swoją miłość buntem, wszyscy oni. Syriusz, kochający ich tak bardzo, że był gotów manipulować Horacym i ryzykować własnym życiem, by oni mogli żyć. Regulus, kochający ich tak bardzo, że był gotów za nich umrzeć, co udowodnił, wchodząc do tej rzeki. James, kochający ich tak bardzo, że odważył się zagrozić Hallow, czego nikt wcześniej nie śmiał zrobić.

 

— Znienawidzą mnie, gdy się dowiedzą — chrypi Dorcas, czując ucisk w sercu, a Minerwa nie ma dla niej żadnych słów pocieszenia w tej kwestii. Dorcas zamyka oczy. — Nie zgłaszali się na ochotnika do wojny, Minerwa.

 

— Niemniej jednak, wojna już tu jest — mówi cicho Minerwa — i oni nie są bezpieczni przed jej zasięgiem.

 

— Jak długo myślisz, że…? — Dorcas urywa i przełyka ślinę, otwierając oczy, by przyjrzeć się twarzy Minerwy.

 

Minerwa milnie na chwilę, po czym ostrożnie szepcze:

 

— Sądzę, że przez najbliższe pół roku będzie względnie spokojnie, ale potem…

 

— Następne igrzyska — mamrocze Dorcas, marszcząc brwi. Minerwa nie dodaje już nic więcej. — Co się dzieje? Co wiesz?

 

— Nic — odpowiada po prostu Minerwa.

 

Dorcas marszczy brwi, ponieważ zna Minerwę od bardzo dawna, wystarczająco długo, by wiedzieć, kiedy ta nie mówi jej wszystkiego. Ale wie również, że Minerwa nie mówi jej pewnych rzeczy tylko wtedy, gdy ma ku temu powód. Cokolwiek ukrywa, ma ku temu uzasadnioną potrzebę. Dorcas wie, że czasami Minerwa zataja przed nią pewne sprawy tylko po to, by zapewnić jej bezpieczeństwo, bo nie chce, żeby stała jej się krzywda.

 

Minerwa jest w Zakonie od bardzo dawna, jako pierwsza Hallow, która kiedykolwiek do niego dołączyła, i od lat systematycznie wspina się po szczeblach ważności w hierarchii Hallow. Fakt, że udało jej się awansować na stanowisko głównego organizatora igrzysk, stanowi kluczowy punkt zwrotny w wojnie, i Dorcas doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Jest przerażona, ponieważ nie chce, by Minerwie również stała się krzywda.

 

A jednak są tutaj z własnego wyboru, każda z nich życząc sobie, by druga nie musiała tu być, choć obie wiedzą, jak ważna jest ich obecność. Troszczyć się o innych w samym środku wojny to zawsze niebezpieczna gra.

 

Ponownie, bezradnie, wzrok Dorcas wędruje w stronę drzwi.

 

— Czy musisz gdzieś być? — pyta Minerwa, ponieważ zna Dorcas od lat i zawsze jest przerażająco spostrzegawcza.

 

— Po prostu… to znaczy, tak, w pewnym sensie — odpowiada słabo Dorcas.

 

Minerwa przygląda się jej przez dłuższą chwilę.

 

— Teraz? O tak późnej porze? I to nie może poczekać?

 

— Ja… cóż, gdybym… to jest, eee… — Dorcas lekko się krzywi, czując się jak cholerna nastolatka próbująca ukryć zauroczenie przed matką.

 

— Jedynym wydarzeniem z ograniczeniem czasowym, jakie przychodzi mi do głowy, jest wyjazd mentorów powracających do swoich dystryktów — mówi Minerwa.

 

Dorcas chrząka i stuka paznokciami o blat stołu, a ich spiczaste końcówki wydają rytmiczne odgłosy. Niech to szlag, Minerwa zawsze musi wyłapywać wszystkie szczegóły. Dorcas milczy.

 

Minerwa wzdycha.

 

— Który?

 

— Marlene — mamrocze Dorcas, a jej ramiona opadają. Kiedy Dorcas zerka w jej stronę, widzi, że Minerwa ma usta zaciśnięte w wąską linię, co oznacza, że jest niezadowolona. — Co? Nie pochwalasz tego?

 

— Czy powiedziałabyś, że jest dobrą kandydatką do Zakonu? — pyta po prostu Minerwa.

 

Dorcas wstrzymuje oddech, a jej ciało zastyga w bezruchu, gdy Minerwa przygląda się jej, badając ją uważnym spojrzeniem. Dorcas zaciska dłoń w pięść na stole i z trudem wykrztusza:

 

— Proszę, nie rób tego, Minerwa. Nie jej. Proszę, ja… proszę…

 

— Dorcas — mówi łagodnie Minerwa.

 

— Nie proponuj jej Dumbledore’owi. Nie… nie rób mi tego. Nie zrzucaj tego na mnie, żebym ją zwerbowała, bo ja… ja… — Dorcas przełyka ślinę, a jej oczy zaczynają piec. — Nie zrobię tego. Nie ją.

 

Minerwa bierze głęboki oddech, wstrzymuje go przez chwilę, po czym powoli wypuszcza powietrze.

 

— Dobrze. Dobrze, Dorcas, nie wspomnę o niej.

 

Dziękuję — wydusza z siebie Dorcas ochrypłym głosem, zamykając oczy, gdy nagle zalewa ją fala ulgi.

 

— Zaangażowanie nie zawsze jest kwestią wyboru — mruczy Minerwa, a jej spojrzenie jest smutne, gdy Dorcas otwiera oczy. — Ty powinnaś wiedzieć o tym lepiej niż ktokolwiek inny. Możesz pragnąć, by była bezpieczna, ale gdyby życzenia stawałaby się rzeczywistością, wszyscy żylibyśmy w świecie marzeń.

 

— Więc pozwól mi pomarzyć — szepcze Dorcas. — Proszę.

 

— Kochasz ją? — pyta cicho Minerwa.

 

— Nie wiem — przyznaje Dorcas. — Myślę, że mogłabym. Myślę, że prawie ją kocham.

 

— Idź — to jedyna odpowiedź Minerwy. Kiwa głową w stronę drzwi, odchylając się na krześle. — Idź tam, gdzie musisz być. Będę tu czekać, gdy wrócisz. Dokończymy tę rozmowę później. Wojna czekała już tak długo; może poczekać jeszcze trochę.

 

Dorcas zrywa się z krzesła w jednej chwili i bez dalszej zachęty wybiega za drzwi.

 

Przez całą drogę na pociąg myśli o tym, jak Minerwa czasem patrzy na Poppy, jakby miała ją widzieć po raz ostatni. Dorcas nie wie, skąd Minerwa czerpie siłę, by znosić ryzyko z tym związane.

 

Dorcas nie jest aż tak silna.

 

A jednak jest masochistką, bo gdy tylko dociera na stację kolejową i dostrzega Marlene, czuje, jakby ktoś wypchnął z niej całe powietrze. Ma na sobie lodowobłękitny garnitur, który Dorcas rozpoznaje - ten, który sama zaprojektowała, a który Marlene musiała zadać sobie trud, by kupić w sklepie albo przez internet. Górne guziki jej koszuli są rozpięte, a krawat luźno zwisa, nadając jej ten niedbały, swobodny, a jednocześnie seksowny wygląd, który naprawdę sprawia, że Dorcas czuje lekkie zawroty głowy. Dorcas ma ochotę powoli ściągnąć z niej ten garnitur. Och, jest przepiękna.

 

Jest też… najwyraźniej pijana.

 

Nawet stąd Dorcas wyraźnie to widzi. Wisi niemal całym ciężarem na Emmeline, śmiejąc się głośno, z zaczerwienioną twarzą, ledwo utrzymując się na nogach. Frank krąży obok niej, jakby w każdej chwili był gotów ją złapać, gdyby się przewróciła, ale to głównie Emmeline wykonuje większość pracy, by utrzymać ją w pionie. W rzeczywistości Emmeline wydaje się całkiem oddana zadaniu utrzymania Marlene na nogach, trzymając dłonie na jej biodrach i przyciskając się do niej całym ciałem.

 

Mmm, cóż, Dorcas zdecydowanie tego nie pochwala. Ani trochę. Och, zdecydowanie, do cholery, wcale jej się to nie podoba. Z opóźnieniem dociera do niej, że to dość hipokrytyczne z jej strony, zważywszy na to, że sama przespała się z Lily, a poza tym ona i Marlene są technicznie rzecz biorąc tylko… przyjaciółkami. Nie ma absolutnie żadnego prawa denerwować się na widok Marlene obściskującej się z inną kobietą, ale czy to powstrzymuje ją od zaciskania zębów? Nie, nie, ani trochę.

 

Dorcas krzyżuje ramiona, opiera biodro o ceglaną ścianę obok i czeka.

 

Marlene jest pijana, to oczywiste, ale być może sposób, w jaki Dorcas przewierca ją wzrokiem, i tak do niej dociera, bo w końcu zauważa jej obecność. Gdy tylko to się dzieje, Marlene mruga w dość komiczny sposób.

 

— Dorcas? — woła Marlene, odrywając się od Emmeline, która lekko się krzywi, gdy tamta się potyka. Emmeline i Frank natychmiast wyciągają ręce, jakby byli gotowi ją złapać, ale ona odtrąca ich dłonie i chwiejnym krokiem podchodzi prosto do Dorcas, z zamglonym, rozszerzonym spojrzeniem.

 

— Trochę podchmielona, co? — pyta Dorcas łagodnym tonem.

 

Marlene odchrząkuje i wyciąga rękę, by oprzeć się o ceglaną ścianę obok, próbując złapać równowagę. Wygląda na nieco zawstydzoną, gdy mówi:

 

— Och, tylko trochę.

 

— Widzę właśnie — odpowiada jej Dorcas.

 

— Po prostu… wypiłam kilka drinków — mamrocze Marlene. — Tylko po to, żeby ten wieczór był trochę bardziej znośny, wiesz, jak to jest. Jestem, ech, bardziej lubiana przez Hallow, kiedy jestem pijana. Łatwiej się śmieję.

 

Dorcas jest niemal pewna, że jej serce właśnie pęka.

 

— Nie całe Hallow. Właściwie to całkiem lubię cię, gdy jesteś trzeźwa.

 

— Cóż, nie możesz zaoferować mi pieniędzy, żeby ocalić życie moich przyszłych trybutów, więc bez urazy, ale to nie na twoją opinię o mnie liczę — oznajmia Marlene bez ogródek.

 

— Istnieje cienka granica między zabawnym a żałosnym upiciem się, przynajmniej według nich, więc miej to na uwadze — mówi Dorcas. Unosi ręce w geście poddania, gdy Marlene patrzy na nią podejrzliwie, mrużąc oczy. — Tak tylko mówię. To bardzo cienka granica i nie znam nikogo, komu udało się jej nie przekroczyć.

 

Usta Marlene zaciskają się w wąską linię.

 

— No cóż, nie mogę tego, kurwa, robić na trzeźwo, Dorcas, jasne? Nienawidzę ich. Ja… kiedy jestem trzeźwa, to… nie potrafię… nie wiem, jak…

 

— Marlene — wtrąca łagodnie Dorcas — nie oceniam cię. Po prostu… nie chcę, żebyś robiła sobie krzywdę dla ich dobra, zwłaszcza gdy prawdopodobnie i tak nic ci to nie da.

 

— Nie wiem, co robić — wyznaje Marlene, mrugając szybko i gwałtownie. — Nie wiem, jak mam dalej to wszystko znosić. Skończę jak wielu innych mentorów. Pijana. Marniejąca. Uciekająca od tego wszystkiego w jedyny dostępny nam sposób.

 

Dorcas przełyka z trudem ślinę i ostrożnie wyciąga rękę, aby chwycić dłoń Marlene, ściskając ją delikatnie.

 

— Ja… myślę, że powinnaś przestać pić, Marlene, albo przynajmniej spróbować. Może to niesprawiedliwe z mojej strony, ale po prostu… chcę, żebyś była cała i zdrowa. Chcę, żebyś była bezpieczna i zdrowa. Może mogłabyś… porozmawiać z twoją mamą? Z tego, jak o niej mówiłaś, jestem pewna, że by ci pomogła.

 

— Ona… pomogłaby — wykrztusza Marlene. — Ja po prostu… nie potrafię…

 

— Nie ma nic złego w potrzebowaniu pomocy — szepcze Dorcas.

 

Marlene pociąga cicho nosem i odwraca wzrok, przymykając oczy. Oddycha przez chwilę, po czym nerwowo kiwa głową, zanim znów spojrzy na Dorcas.

 

— Nie spodziewałam się, że przyjdziesz, że tu będziesz. Nie chciałam, żebyś widziała mnie w takim stanie. Nie ty.

 

— Hej, wszystko w porządku — zapewnia ją Dorcas, ponownie ściskając jej dłoń. — Naprawdę, wszystko jest w porządku. Przyszłam, żeby się pożegnać, bo… bo ostatnim razem nie miałam okazji.

 

— Czy zobaczę cię znowu w przyszłym roku? — pyta Marlene. — Będziesz znowu projektować dla Syriusza?

 

Dorcas kiwa głową.

 

— Tak, będę. Będę tutaj, Marlene.

 

— Czy mogłabym cię przekonać, żebyś porzuciła Syriusza i projektowała dla mnie? — mruczy Marlene, kołysząc się nieco bliżej. — Jestem pewna, że on nie docenia cię tak, jak ja bym to robiła.

 

— Ach — mówi Dorcas, wydając z siebie słaby śmiech — Syriusz chyba by mnie zabił.

 

— Nie pozwoliłabym mu na to. Obiecuję — zapewnia ją Marlene, pochylając się do przodu, aż kładzie wolną dłoń na talii Dorcas i przybliża się, by musnąć ustami jej szczękę.

 

— Marlene — szepcze Dorcas, a jej powieki opadają, gdy ostre ukłucie tęsknoty szarpie nią tak mocno, że boi się, iż zaraz wpadnie prosto w ramiona Marlene i już nigdy się z nich nie wynurzy.

 

— Pachniesz wodą różaną, rozcieńczoną słodyczą — szepcze Marlene, gwałtownie wciągając powietrze, gdy zaciska dłoń na biodrze Dorcas i pochyla głowę, by pocałować bok jej szyi. — To ty. Rozcieńczona słodycz. Za każdym razem tłumisz jej pełną siłę, powstrzymujesz wszystko, a ja nie wiem dlaczego.

 

— Jesteś pijana — chrypi Dorcas z wyschniętymi ustami, delikatnie rozplatając ich palce, by odsunąć Marlene.

 

Marlene prycha z niezadowoleniem.

 

— Tak, ale to nie znaczy, że pragnę cię mniej, gdy jestem trzeźwa.

 

— Cóż, zdaje się, że pragniesz wielu rzeczy, gdy jesteś pijana — mruczy Dorcas, przenosząc wzrok ponad ramieniem Marlene, by spocząć na Emmeline, która swobodnie rozmawia z Frankiem.

 

— Co? — Marlene podąża za jej spojrzeniem, po czym odwraca się z powrotem i wpatruje się w nią. — Czy ty… jesteś zazdrosna?

 

— Nie — mamrocze Dorcas.

 

— Myślałam, że jesteśmy przyjaciółkami — przypomina jej Marlene śpiewnym tonem, wymawiając ostatnie słowo z drwiącym prychnięciem.

 

Dorcas zaciska usta.

 

— Jesteśmy. Oczywiście, że jesteśmy.

 

— Emmeline jest moją przyjaciółką — zastanawia się Marlene.

 

— Szczęściara z tej Emmeline — wypala Dorcas odruchowo, po czym natychmiast zaciska powieki z grymasem na twarzy. Och, na litość boską.

 

Marlene ma uśmiech czający się w kąciku ust, gdy Dorcas ponownie otwiera oczy.

 

— Tak, ale nie ma powodu do zazdrości. Nie mam przyjaciółki takiej jak ty, poza tobą, i to mi w zupełności wystarcza. Na razie odpowiada mi bycie przyjaciółkami w taki sposób, w jaki nikt inny nie może być.

 

Dorcas nie może powstrzymać się od zaciśnięcia warg i spuszczenia wzroku z wyrazem bólu na twarzy. Ach, cholera. Kurwa, kurwa, kurwa.

 

— Och — szepcze Marlene.

 

— Marlene — mówi słabo Dorcas, podnosząc wzrok i natychmiast tego żałując, gdy widzi, na jak zranioną wygląda Marlene.

 

— Cholera — wykrztusza Marlene, śmiejąc się ostro i mrugając gwałtownie. Cofa się o krok i kiwa głową. — Jasne. Cóż, wiesz, nawet nie wiem, dlaczego ja… po prostu założyłam…

 

Dorcas potrząsa głową.

 

— Nie. Nie, czekaj, to nie jest…

 

— I byłaś zazdrosna? — pyta z niedowierzaniem Marlene. — Na litość boską, Dorcas, to jest… zdajesz sobie sprawę, jakie to absurdalne, prawda? Znaczy, wiedziałam, że Hallow mają silne poczucie uprzywilejowania, ale cholera, ta podwójna moralność to już przesada.

 

— Po prostu… czekaj, nie, to nie tak — upiera się Dorcas. — Przysięgam, że to nie tak, Marlene.

 

— Nie, to moja wina. To był mój błąd. Oczywiście, że masz inne przyjaciółki — cedzi przez zęby Marlene.

 

— Ona jest… to jest… — Dorcas naprawdę czuje, że zaraz wyda z siebie cichy jęk rozpaczy. — Tak, ona jest moją przyjaciółką, ale nie jesteśmy przyjaciółkami tak jak… ty i ja.

 

Marlene unosi brew.

 

— Więc wy dwoje nie spałyście ze sobą? Po prostu źle zrozumiałam, tak? — Czeka, a Dorcas otwiera i zamyka usta. Marlene kiwa głową. — Jasne, więc tak naprawdę wygląda na to, że wy dwie jesteście przyjaciółkami dokładnie w taki sam sposób jak my, chyba że chcesz wyjaśnić, na poczym polega ta różnica.

 

Dorcas pragnęłaby tego najbardziej na świecie, ale nie może, ponieważ musiałaby wtedy przyznać, że to, co czuje do Marlene, to znacznie więcej niż przyjaźń - i doskonale zdaje sobie z tego sprawę - ale zrobienie tego oznaczałoby narażenie Marlene na niebezpieczeństwo. Dorcas ma obowiązki i inne sprawy, którym musi dać pierwszeństwo, a w żadną z nich nie chce wciągać Marlene. Okłamywałaby Marlene w jeszcze gorszy sposób, niż robi to teraz.

 

— Proszę, wyjaśnij mi, na czym polega ta różnica — chrypi Marlene, nie spuszczając z niej wzroku, jej głos nagle staje się cichy. — Ja… ja dosłownie błagam cię o to, bo nie zrobiłaś nic złego, i gdybyś tylko… gdybyś tylko dała mi cokolwiek, coś, proszę…

 

Dorcas pragnie ofiarować jej cały świat.

 

Dorcas może dać jej tylko nicość.

 

Marlene przełyka z trudem i mruga, odganiając widoczne łzy. Jej szczęka porusza się, gdy odwraca głowę i oddycha, wdech i wydech. Kiwa ponownie głową, po czym sięga w dół, by musnąć palcami pierścionek na kciuku. Obraca go raz, zanim całkowicie go zdejmuje, odsłaniając bliznę, na którą nie lubi patrzeć.

 

Spotykając spojrzenie Dorcas, Marlene wyciaga rękę, by ująć jej dłoń i upuścić pierścionek na jej otwartą dłoń, po czym zamyka jej palce wokół niego, zanim cofa swoje ręce.

 

— Nie ma nic złego w tym, że masz przyjaciół, Dorcas. Po prostu nie sądzę, że mogę być jedną z nich. Nie w taki sposób. Nie kiedy ja…

 

— Marlene — szepcze Dorcas, zdruzgotana, czując, jakby jej klatka piersiowa się kurczyła, gdy Marlene przerywa w pół zdania i odwraca wzrok. — Przynajmniej zatrzymaj pierścionek. Nie lubisz patrzeć na tę bliznę.

 

— Łatwiej będzie mi patrzeć na bliznę niż na coś, co przypomina o tobie — mówi cicho Marlene.

 

Pociąg wydaje sygnał dźwiękowy, wzywając do wsiadania, a Marlene ponownie spotyka spojrzenie Dorcas. To nie jest pożegnanie, jakiego się spodziewała, ale to pożegnanie, które otrzymuje.

 

Bez słowa więcej, Marlene odwraca się i chwiejnym krokiem wraca do swoich przyjaciół, wsiadając do pociągu z ich pomocą, ani razu nie oglądając się za siebie. Dorcas stoi nieruchomo, ściskając pierścionek tak mocno, że aż czuje ból, marząc, by w ogóle tu nie przychodziła.

 

~•~

 

Ostatnia noc w Hallow jest dla Regulusa wyjątkowo ciężka. Po całym dniu przymusowego socjalizowania czuje się tak wyczerpany, że sama myśl o przebywaniu z kimkolwiek wydaje mu się torturą. Wymyka się więc na dach i pozostaje tam aż do wschodu słońca. Choć jest wyczerpany, sen wciąż pozostaje poza jego zasięgiem. To frustrujące. Regulus zawsze tęskni za nicością, gdy jest od niej z dala.

 

Następnego ranka, wczesną porą, wszyscy zbierają się i wsiadają do pociągu, by wrócić do domu. Pandora żegna ich na peronie, ale Dorcas się nie pojawia. Nie zdążyli się z nią pożegnać, a Regulus zastanawia się, czy kiedykolwiek jeszcze ją zobaczy.

 

Podróż pociągiem do domu przebiega szybciej bez żadnych postojów. Syriusz jest w ponurym nastroju, markotny i milczący, wyraźnie przygnębiony tym, że znów musi rozstać się z Remusem. Jest w trybie “tylko James”, w którym jedyną osobą, która zdaje się choć trochę poprawiać mu nastrój, jest właśnie James. Regulus nie analizuje już tego zbyt głęboko. W końcu to nie jest niesprawiedliwe uczucie. Regulus nie może winić za to Syriusza, zwłaszcza gdy sam doskonale to rozumie, choć w zupełnie inny sposób.

 

Jest coś szczególnego w Jamesie. Jest w nim coś z natury kojącego. Jest w nim coś niewzruszenie bezpiecznego. Kiedy wszyscy inni zawodzą, James zawsze wystarcza.

 

Czasami Regulusa boli serce, że James tego nie dostrzega.

 

Regulus zostawia Syriusza i Jamesa samych, siadając z boku i obserwując mijający świat, cichy i samotny w sposób, który nie sprawia, że czuje się taki mały.

 

Przejeżdżają przez tunel w piątym dystrykcie, gdy Regulus gwałtownie odwraca głowę, patrząc z niedowierzaniem na coś, co przykuło jego uwagę. Mógłby przysiąc, że właśnie dostrzegł słowa namalowane sprayem na wewnętrznej ścianie tunelu. Może to tylko jego wyobraźnia płata mu figle, ale wyglądało to tak, jakby napis głosił “Hallow jest Puste”.

 

Pociąg jedzie zbyt szybko, by Regulus mógł mieć pewność, więc powoli opada z powrotem na siedzenie, marszcząc brwi. Wbrew własnej woli, Regulus myśli o tym, jak Riddle dał mu wyraźnie do zrozumienia, że nie zdołał zmienić jego zdania ani odpowiednio go przekonać, czego od niego wymagano.

 

Regulus, jeśli ma być szczery, i tak nie wierzy, że mógłby zrobić cokolwiek, by osiągnąć ten cel. Riddle nie sprawia wrażenia człowieka, którego można przekonać, gdy już raz coś sobie postanowi. Ale, cóż, być może Regulusowi udało się wystarczająco dobrze przekonać wszystkich pozostałych. Jamesowi też. Naprawdę się starali, bez względu na to, jak trudne to było.

 

To musi się liczyć, prawda?

 

Tak czy inaczej, Regulus odczuwa ulgę, gdy w końcu docierają do domu. Nie zna przyszłości, nie wie, czy Hallow zażądają od niego i Jamesa czegoś więcej, ale jest przekonany, że szanse na to, że odejdą w zapomnienie, są teraz większe. Już wkrótce pojawią się nowi trybuci, a Syriusz jest jedynym, który z pewnością będzie musiał wrócić do Hallow. James i Regulus mogą nie musieć tam wracać, być może przez długi czas.

 

Więc… herbata. Regulus uważa, że herbata to dobry początek. Szczerze mówiąc, nie jest pewien, co to dla nich oznacza, ale wie jedno - nie ma nic przeciwko temu, by się tego dowiedzieć. Tak jest łatwiej, bez ciężaru oczekiwań Hallow ciążących im na barkach. Cokolwiek zrobią, jakkolwiek to się potoczy, będzie to ich własny wybór. To nie będzie na pokaz. Będzie należeć tylko do nich, wyłącznie do nich.

 

Gdy pociąg zwalnia i zatrzymuje się, Regulus wysiada jako pierwszy. James wstawał w przypadkowych momentach, by się przejść, gdy jego noga tego wymagała, więc nie wydaje się tak skrępowany jak ostatnim razem, gdy wracał do domu z Hallow. Regulus zatrzymuje się przed pociągiem, czekając w milczeniu, gdy Syriusz wysiada za nim, a następnie pomaga zejść Jamesowi zaraz po nim. James czuje się na tyle dobrze, że nie używa laski do podpierania się, tylko od niechcenia wymachuje nią podczas marszu.

 

Wydaje się zadowolony, że Regulus na nich zaczekał. Uśmiech wykrzywia jego usta i jest piękny, tak bardzo piękny. Regulus pragnie poczuć ten uśmiech na własnych ustach, a ponieważ nie ma wokół nikogo, kto byłby żądny takiego widoku, to pragnienie wydaje się teraz jakby bardziej prawdziwe. Szczerze mówiąc, to sprawia, że czuje się nieco onieśmielony.

 

Regulus mógłby po prostu odejść i wrócić do domu, ale zamiast tego idzie razem z Syriuszem i Jamesem w stronę bramy. Wszyscy milczą, ale nie jest to ciężka cisza. Jest to raczej lekka cisza, po prostu niewypowiedziana ulga, że są już w domu, z minionym tygodniem za sobą.

 

Gdy brama się otwiera, Effie i Monty już tam czekają. Regulus odczuwa skrywaną ulgę, bo jakaś jego część obawiała się, że ich tam nie będzie, że Riddle mógłby…

 

A potem Effie występuje naprzód i cicho mówi:

 

— Syriusz, Regulus, muszę zamienić z wami słowo — i Regulus natychmiast wie, że Riddle jednak to zrobił. Tylko nie im.

 

Serce Regulusa zamiera, a żołądek skręca się w supeł, gdy powoli spogląda na Syriusza, który już wpatruje się prosto w niego. Nie odzywają się; nie muszą. James stoi jak skamieniały, wpatrując się szeroko otwartymi oczami w Monty’ego, a na twarzy Monty’ego smutek odcisnął się głębokimi zmarszczkami. Bez słowa Syriusz i Regulus podążają za Effie na bok, słuchając w milczeniu, jak wyjaśnia, że ich rodzice ulegli tragicznemu wypadkowi i nie żyją.

 

Riddle nie dał im nawet tej łaski, by zostawić ciała, które mogliby pochować.

 

Chapter 39: Ćwierćwiecze Upamiętnienia

Chapter Text

Pierwszy raz, gdy Regulus zaprasza Jamesa na herbatę, ma miejsce kilka miesięcy po tym, jak dowiedział się o śmierci jego rodziców. James naprawdę nie może mieć mu tego za złe, szczerze mówiąc, bo… cóż, jego rodzice nie żyją.

 

Podobno był to pożar domu, ale James - podobnie jak Syriusz i Regulus - wiedział, że w jakiś sposób stał za tym Riddle. Burmistrz zlecił wprawdzie ocenę zdarzenia, ale oficjalnie stwierdzono jedynie, że przyczyną był wadliwy przewód, który doprowadził do tragicznego wypadku. Nikt nie zastanawiał się, dlaczego nie próbowali uciec, ani nie zadał sobie pytania, czy może Walburga i Orion po prostu nie mogli tego zrobić. Effie powiedziała, że stało się to w środku nocy, kiedy ona i Monty spali, więc gdy obudzili się, czując ostry zapach dymu z końca ulicy, było już za późno.

 

Regulus, co było przewidywalne i zrozumiałe, nie radził sobie dobrze po tym wydarzeniu. Syriusz również nie, choć jego złożone emocje wydawały się głęboko zakorzenione w jego własnym rozumieniu moralności, ponieważ pewnej nocy wyznał Jamesowi, że fakt śmierci jego rodziców przynosił mu ulgę, i że przez to uważał się za złego człowieka. Zdarzały mu się też niespodziewane napady smutku. Około dwa tygodnie po tym, jak dowiedział się o śmierci rodziców, Syriusz przeżył poważne załamanie, myśląc, że być może, choćby tylko przez chwilę, istniały szczęśliwe wspomnienia z dzieciństwa spędzonego z rodzicami, ale po prostu o nich zapomniał. Tego dnia jedyną osobą, która mogła pomóc Syriuszowi, był Regulus - który sam nie radził sobie najlepiej w tym czasie - i to właśnie Regulus musiał wyjaśnić, że nie, nie mieli zbyt wielu szczęśliwych wspomnień z rodzicami z czasów dzieciństwa, i tak, ich rodzice byli okropnymi ludźmi, ale mimo wszystko nie żyją i to wciąż boli.

 

Nie było żadnego pogrzebu ani niczego podobnego. James jest niemal pewien, że Syriusz i Regulus spędzili jedną noc, żeby się kompletnie upić, ponieważ Syriusz nie wrócił do domu pewnego wieczoru, a James słyszał krzyki z drugiej strony ulicy. Następnego dnia - nie rano, ale po południu - Syriusz wrócił zataczając się, na kacu i z poobijanymi kostkami, mamrocząc coś o szalonych młodszych braciach.

 

Mimo wszystko, jakiekolwiek problemy mieli, wydawały się przeminąć, ponieważ Syriusz nadał odwiedzał Regulusa równie często jak wcześniej. Jedynym innym częstym gościem był wciąż, co doprowadzało do szału, Barty Crouch Jr, który wchodził i wychodził z domu Regulusa, jakby, do cholery, tam mieszkał. James, oczywiście, wciąż przynosił tylko codzienny kwiat i wcale nie był załamany, gdy po raz pierwszy zauważył, że kwiat z poprzedniego dnia leżał dokładnie tam, gdzie go zostawił. Cóż, był załamany, ale nie z powodu poczucia odrzucenia. Pamiętał, jak Regulus powiedział, że kwiat zmuszał go do wstania z łóżka, gdy było to zbyt trudne, i był niemal pewien, że oznaczało to, że Regulus po prostu… nie wstał z łóżka poprzedniego dnia. W ogóle. Nawet nie dla kwiatu.

 

Dlatego James postawił na jego schodkach małą doniczkę, żeby kwiat nie zwiądł, pozwalając mu tam czekać, aż Regulus będzie gotowy go wziąć. Regulus w końcu to zrobił. Pewnego dnia James pojawił się i zobaczył, że kwiat zniknął, więc zastąpił go nowym, i tak cykl trwał dalej. Zdarzały się dni, gdy Regulus nie brał kwiatu, a bywały i takie, gdy James ledwo zdążył przejść przez tę cholerną ulicę, a ręka Regulusa już wyskakiwała zza drzwi, by chwycić kwiat, jakby to było wszystko, czego pragnął w życiu.

 

Minęły dwa miesiące, prawie trzy, zanim drzwi otworzyły się, gdy James stanął na schodkach ganku. Nie spodziewał się tego, ani tego dnia, ani prawdopodobnie nigdy. Jakaś część Jamesa czuła… winę, czuł, że to przynajmniej częściowo jego wina, bo może mógłby zrobić więcej, bardziej się postarać, lepiej odegrać swoją rolę, a wtedy może Walburga i Orion przeżyliby. Wiedział, racjonalnie rzecz biorąc, że nie ponosi winy - to Riddle był winny - ale to nie powstrzymywało tych uczuć przed pojawianiem się.

 

Wstyd, który z tego powodu odczuwał, sprawił, że był całkowicie przekonany, że Regulus nigdy więcej się do niego nie odezwie. Zasłony w jego oknie były zawsze zaciągnięte.

 

Ale pewnego dnia, bez ostrzeżenia, drzwi domu Regulusa otworzyły się właśnie w momencie, gdy James miał położyć kwiat na jego schodkach. I choć Regulus zawsze był piękny, w tamtej chwili wyglądał dość mizernie. Dla Jamesa, który od miesięcy nie widział go na własne oczy, była to drastyczna zmiana. Był szczuplejszy, a pod oczami miał głębokie, ciemne cienie, które wyglądały, jakby gościły tam już od dłuższego czasu. James natychmiast poczuł potrzebę, by go nakarmić i zaopiekować się nim, układając go do snu.

 

Ale był tam, a jego głos lekko się załamał, gdy spojrzał na kwiat w dłoni Jamesa i wyszeptał:

 

— Może chciałbyś wejść na herbatę?

 

James faktycznie tego chciał, więc wszedł na herbatę.

 

Co prowadzi go do chwili obecnej, dwa miesiące później, niemal pięć miesięcy po powrocie do domu i odkryciu, że Walburga i Orion nie żyją. Chociaż nie, nie tylko nie żyją. Zostali zamordowani. James nigdy nie pozwala sobie o tym zapomnieć, nigdy nie pozwala sobie zapomnieć, jak łatwo było Riddle’owi zlecić ich zabójstwo, dokonane w tajemnicy, późną nocą; nie jako ostrzeżenie, lecz jako karę.

 

Odkąd Regulus wpuścił go tamtego pierwszego dnia, James wypija z nim przynajmniej jedną filiżankę herbaty każdego dnia. Nie kładzie już kwiatów na schodkach, zamiast tego puka do drzwi - o ile Regulus nie otwiera ich, zanim James zdąży unieść rękę - i wręcza je bezpośrednio Regulusowi, który przyjmuje każdy z nich, jakby był czymś drogocennym. Zawsze zastępuje stare kwiaty w wazonie w kuchni nowym, zabierając jeden z poprzednich do swojego pokoju, zanim wróci do kuchni, by zaparzyć herbatę dla nich obu.

 

Bywają dni, gdy Regulus w ogóle nie zwraca na niego uwagi, robiąc wszystko z nieobecnym spojrzeniem, cichy i nigdy nie patrząc mu w oczy. W takie dni James siedzi w nim z milczeniu i wsłuchuje się w odgłosy życia, które tworzą, nawet gdy samo istnienie jest tak trudne; stukanie ceramiki, szuranie butów po podłodze i miękki, miarowy rytm ich oddechów. W takie dni James wie, że nie powinien go dotykać, i rozumie, że w pewien sposób sama jego obecność przy Regulusie jest wystarczająca.

 

Bywają dni, gdy Regulus czuje się lepiej. Wtedy jest skłonny rozmawiać; patrzy Jamesowi w oczy; przygotowuje herbatę nieco wolniej. W takie dni James z nim rozmawia i zwykle na tym się kończy. Leniwa, błaha paplanina o wszystkim, co akurat przychodzi mu do głowy. Czasem jego jedynym celem jest po prostu rozśmieszyć Regulusa, a James zawsze jest zadowolony, gdy mu się to udaje. W takie dni James jest niemal pewien, że może podejść bliżej, że może wyciągnąć rękę i dotknąć, że Regulus mu na to pozwoli. Najczęściej jednak James tego nie robi. Ale czasami nie może się powstrzymać, by przynajmniej nie spróbować - choćby położyć dłoń na ramieniu Regulusa opartym o stół albo podejść tak blisko, że wystarczyłby jeden krok, by wziąć go w ramiona - a w te dobre dni Regulus mu na to pozwala, za każdym razem.

 

Bywają dni, gdy to James zmaga się z trudnościami. Wlecze się do kuchni Regulusa i nie bardzo pamięta, jak się uśmiechać. W dni, gdy jego noga boli bardziej niż zwykle, jest bardziej zrzędliwy z powodu bólu. W dniu, gdy przypadkowo zabił pszczołę podczas pielęgnacji swoich kwiatów, przechodził przez pięć etapów żałoby w niecałą godzinę, co nie miało nic wspólnego z pszczołą, a wszystko z Vanity. On też ma złe dni, dni, kiedy wchodzi do domu Regulusa i ma ochotę zwinąć się w kłębek i po prostu ryczeć, albo wstać i rozpieprzyć wszystko dookoła, albo wrzeszczeć na całe gardło, aż zabraknie mu tchu.

 

W takie dni Regulus zawsze stara się być przy nim. James wie, że tak jest. Widzi to wyraźnie. Regulus nie radzi sobie najlepiej z okazywaniem słabości - James dobrze o tym wie - ale zawsze dba o to, by zapytać, czy James potrzebuje albo chce porozmawiać, czy może po prostu się wygadać, gdy widać, że ma zły dzień. Regulus słucha, gdy James korzysta z tej propozycji, co nie zdarza się zawsze, ale James zdążył już przekonać się, że czuje się nieco lepiej za każdym razem, gdy pozwala sobie trochę się otworzyć. A gdy James nie ma ochoty rozmawiać, Regulus przygotowuje mu herbatę odrobinę słodszą niż zwykle, i jakoś to również sprawia, że James czuje się lepiej.

 

Dzisiaj jest dobry dzień dla nich obojga, co nie jest już tak rzadkie, jak wtedy, gdy dopiero zaczynali to wszystko na samym początku. Zdarza się to teraz częściej, zwłaszcza odkąd Regulus najwyraźniej w pełni pogodził się ze śmiercią swoich rodziców - na tyle, na ile w ogóle był w stanie to zrobić. Nigdy o nich nie mówi, przynajmniej nie przy Jamesie - może z Syriuszem, ale Syriusz nic na ten temat nie wspominał, więc James nie wie - jednak Regulus wygląda ostatnio lepiej. Wciąż zmęczony, przez większość czasu, i wciąż piękny.

 

Tego dnia Regulus jest w wystarczająco dobrym nastroju, by dodać bajgle do ich “pory na herbatę”, jak James czule nazwał to w myślach. Kiedy Regulus chce spędzić z nim więcej czasu, dodaje bajgle, które James - nieświadomie poddany swoistemu warunkowaniu pawłowowskiemu - zaczął uważać za swoje ulubione jedzenie właśnie z tego powodu. Po pierwsze, może obserwować, jak Regulus rozsmarowuje serek śmietankowy na ciepłych bajglach; prawdziwa uczta dla oczu, bo Regulus używa tępego kuchennego noża z taką samą swobodą, z jaką posługiwał się swoimi sztyletami na arenie.

 

— Trochę się popisujesz, wiesz o tym? — pyta James z rozbawieniem, gdy Regulus z łatwością obraca nóż między palcami. — Trochę jak Syriusz, tylko że robisz to bardziej po cichu. Nie myśl, że tego nie zauważyłem.

 

— Wcale się nie popisuję — mruczy Regulus, wsuwając mały palec do ust i zlizując z niego smugę serka śmietankowego z takim wyrazem skupienia na twarzy, że James czuje, jak miękną mu kolana i zaraz osunie się po szafce kuchennej.

 

— Więc co, po prostu nie potrafisz normalnie trzymać noża? — droczy się James.

 

Regulus mruczy coś pod nosem i jeszcze raz obraca nóż, zanim odkłada go na bok i przesuwa bajgla w stronę Jamesa.

 

— Może. Nie wiem. To naprawdę tylko nieświadomy ruch. Przyzwyczajenie.

 

— Możesz mnie nauczyć? — pyta James.

 

— Chcesz, żebym cię nauczył? — odpowiada Regulus.

 

James zastanawia się nad tym przez dłuższą chwilę, po czym unosi połówkę swojego bajgla i przyznaje:

 

— Nie, właściwie nie. Jeśli mam być szczery, po prostu lubię na to patrzeć. Wygląda to… ładnie.

 

— Ładnie to nie było słowo, którego chciałeś użyć, prawda?

 

— Nie, nie było.

 

Regulus kręci głową, a jego usta drgają lekko, gdy zaczyna rozrywać swojego bajgla na kawałki, zamiast po prostu ugryźć go tak, jak robi to James. Zawsze tak je, elegancko, co niewątpliwie wyniósł ze swojego wychowania; Syriuszowi zajęło wieki, żeby oduczyć się tego nawyku.

 

— Może powinieneś się nieco bardziej zastanowić nad swoją fascynacją nożami, James — zauważa Regulus, wkładając kawałek bajgla do ust i przeżuwając powoli z uniesionymi brwiami.

 

— Właściwie nie muszę tego robić. Są seksowne — James wzrusza ramionami bez cienia wstydu, bo to mu w zupełności wystarczy. — To wszystko, co muszę wiedzieć.

 

— Doprawdy?

 

— Jestem prostym człowiekiem, Reg.

 

Regulus przewraca oczami.

 

— Jesteś kimś wyjątkowym, nie ma co.

 

James szczerzy się do niego i wgryza w swojego bajgla, przeżuwając go w irytująco głośny sposób, jakby samym uśmiechem i odrobiną błazeństwa mógł tchnąć nieco życia w ten dom. Zawsze tak robi, gdy tylko jest w stanie, w swoje lepsze dni. Śmieje się głośno i słucha, jak echo niesie się po całym domu, mając nadzieję, że jego śmiech wsiąknie w ściany i będzie ogrzewał to miejsce, kiedy już go tu nie będzie. Z każdym dniem, gdy James zostawia po sobie ślady rozmów i zamieszania, dom wydaje się nieco mniej pusty.

 

Syriusz również dokłada swoją cegiełkę, na swój własny sposób. Buduje meble i po prostu… zostawia je wszędzie po domu Regulusa. Składa ramki na zdjęcia i wypełnia je fotografiami - siebie z Jamesem, siebie z Regulusem i Jamesem z czasów dzieciństwa, siebie z Regulusem jeszcze zanim James pojawił się w ich życiu. Wystawił nawet zdjęcie ich rodziców, prawdopodobnie bardziej ze względu na Regulusa niż na siebie, ale liczy się sam gest.

 

Effie przysyła jedzenie i różne inne rzeczy, aby mieć pewność, że spiżarnia Regulusa nigdy nie będzie świecić pustkami. Monty przysłał Regulusowi książki do czytania, a James wie na pewno, że ten faktycznie je czyta, bo widział je leżące w różnym miejscach z kwiatami, które mu podarował, używanymi jako zakładki. Mary jakoś wywnioskowała z chaotycznych wypowiedzi Jamesa, że próbują sprawić, by dom Regulusa stał się bardziej przytulny, więc przysłała piękny obraz pełen jasnych, radosnych kolorów, który rzeczywiście sprawia, że dom wydaje się cieplejszy. I oczywiście w kuchni Regulusa zawsze stoi wazon pełen kwiatów.

 

Wciąż jednak… Cóż, pozostaje pewna pustka, która nie znika, a James doskonale wie, dlaczego. Trudno stworzyć dom z miejsca, w którym mieszka duch, a bywają dni, gdy jedyną rzeczywistą rzeczą w tym domu wydaje się sposób, w jaki Regulus go nawiedza.

 

To, co roznieca jasny płomień nadziei w sercu Jamesa, to fakt, że Regulus również zaczyna się starać. Widzi te oznaki starań - począwszy od wyraźnych śladów, że Regulus faktycznie sprząta, po przestawianie mebli, bo chce je mieć w innym miejscu niż to, gdzie zostawił je Syriusz. Dostrzega to w butach stojących przy drzwiach, w małych karteczkach z przepisami przyklejonych do lodówki i w braku widocznego wzdrygnięcia czy napięcia w ramionach Regulusa, gdy ten odkręca kran i słyszy szum bieżącej wody.

 

Jego zasłony również są znowu odsłonięte.

 

To naprawdę te drobne rzeczy. Właśnie one mają znaczenie.

 

— Więc — odzywa się James później, gdy obaj skończyli już swoje bajgle, a wizyta zbliża się już ku końcowi. Jest jednak coś, o czym James chce najpierw porozmawiać, i ośmiela się mieć nadzieję, że tym razem otrzyma pozytywną odpowiedź. — Zastanawiałem się…

 

— Mmm, niebezpieczne — komentuje od niechcenia Regulus, przenosząc swój mały talerzyk i pustą filiżankę do zlewu. — Nie wiedziałem, że potrafisz to robić, James. Cóż za przerażające odkrycie.

 

James parska śmiechem, nie mogąc się powstrzymać, i to jest kolejna rzecz. Regulus znów bywa dla niego złośliwy, ale w ten dobry sposób. James nie potrafi wyjaśnić, co jest w tym takiego dobrego, dlaczego czuje się szczęśliwy za każdym razem, gdy Regulus to robi, ale mimo wszystko sprawia mu to radość. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że Regulus przestał to robić, dopóki nie zaczął znowu.

 

— Tak, cóż, to trudna sprawa, to myślenie, którym ostatnio się zajmuję — oznajmia James z radosnym chichotem, również przynosząc swój talerz i filiżankę. — Będziesz, ach, oglądał dzisiaj ogłoszenie Ćwierćwiecza Upamiętnienia, prawda?

 

Regulus zerka na niego kątem oka, jednocześnie zabierając naczynia Jamesa, by umyć je razem ze swoimi.

 

— Tak…

 

— Cóż, my wszyscy będziemy oglądać to tuż po drugiej stronie ulicy. Mama, tata, Syriusz i ja, mam na myśli — mówi powoli James, opierając dłoń o blat i patrząc na Regulusa z nadzieją. — Jeśli chciałbyś… to znaczy, jeśli nie chciałbyś oglądać sam, zawsze możesz przyjść do nas i oglądać razem z nami.

 

— Ach, ja… nie jestem pewien, czy to byłby najlepszy pomysł, James — odpowiada ostrożnie Regulus.

 

— Nie byłbyś intruzem — zapewnia go James, pochylając się, by złapać jego spojrzenie. — Naprawdę, mama i tata i tak uważają, że powinieneś tam być. Nie ma sensu oglądać tego samemu. Syriuszowi też byłoby pewnie lepiej, gdybyś tam był. Możemy… to znaczy, możesz zjeść z nami kolację, a potem zostać…

 

— Nie jestem… nie… — Regulus przerywa, po czym wypuszcza głęboko powietrze i odkłada naczynia do wyschnięcia, zakręcając kran i odwracając się twarzą do Jamesa z marszczącymi się brwiami. — Zobaczę, jak się będę czuł później, co ty na to? Zastanowię się nad tym.

 

James kiwa głową, nie chcąc naciskać. Jego wzrok zatrzymuje się na falistym kosmyku włosów, który uparcie opada na czoło Regulusa. Przygląda mu się przez dłuższą chwilę, po czym powoli unosi dłoń. Waha się przez chwilę, zanim go dotknie, spuszczając wzrok, by spojrzeć Regulusowi w oczy i sprawdzić, czy to go w jakikolwiek sposób niepokoi, albo czy może go zaniepokoi. Regulus po prostu go obserwuje, jego spojrzenie jest czyste i przenikliwe, nieco intensywne.

 

Delikatnie, James odgarnia kosmyk włosów, pozwalając swoim opuszkom musnąć lekko łuk brwi Regulusa. James jest niemal pewien, że jego serce próbuje przebić się przez klatkę piersiową, przez mięśnie i kości, bo Regulus pochyla się w stronę jego dotyku. Regulus kołysze się bliżej, a z jego ust wydobywa się ciche westchnienie w momencie, gdy James odważa się musnąć zgiętymi palcami jego policzek.

 

— Hej, co tu się dzieje?

 

James podskakuje, odruchowo cofając rękę i wykrzykując:

 

— Cholera jasna, Syriusz! Na litość boską, nie rób tak. O mały włos, a bym się posikał ze strachu!

 

— Czy nie możesz, do cholery, zapukać? — warczy Regulus, przeszywając Syriusza gniewnym spojrzeniem, który jednak wydaje się tym zupełnie niewzruszony.

 

— Cóż, zwykle tego nie robię, prawda? I teraz cieszę się, że tego nie zrobiłem. Co to ma być? — Syriusz macha ręką między nimi, marszcząc nos. — Przestańcie. Jestem nieszczęśliwy i pozbawiony miłości, więc wszyscy inni też muszą być nieszczęśliwi i pozbawieni miłości w geście solidarności ze mną, bo tak powiedziałem.

 

— Och, przestań dramatyzować — mruczy Regulus. — Wcale nie jesteś nieszczęśliwy i pozbawiony miłości.

 

— To prawda — przyznaje James z powagą. — Zawsze staram się, żebyś był szczęśliwy, i bardzo cię kocham.

 

— Nie wzbudzajcie we mnie poczucia winy, wy kompletni kretynie — jęczy Syriusz i wlecze się do kuchni, by następnie opaść na blat, patrząc na nich z nadąsaną miną. — Tęsknię za nim. Tak bardzo za nim tęsknię. Jestem prawie pewien, że umieram, tak bardzo za nim tęsknię.

 

— Już niedługo — mówi James słabym głosem, podchodząc, by poklepać go po ramieniu. Tak naprawdę James nie może powiedzieć nic, co poprawiłoby Syriuszowi humor w związku z tęsknotą za Remusem; powtórzył już każde możliwe słowo pocieszenia tyle razy, że jest niemal pewien, iż Syriusz ma dość ich słuchania.

 

Syriusz wzdycha ciężko i prostuje się.

 

— Gdy tylko go znowu zobaczę, rzucę się na niego, zaczynając od ust. Zamierzam go po prostu, kurwa, wchłonąć, w ten sposób będę mógł zabrać go ze sobą, gdy następnym razem będę wyjeżdżał. Czy to szaleństwo? Czyba zwariowałem.

 

— Twoje nazwisko to Black — mówi Regulus z przekąsem. — No pewnie, że tak.

 

— To złe wieści dla ciebie, Reggie — odpowiada Syriusz, szczerząc zęby w figlarnym grymasie. Regulus prycha cicho i odwraca się, więc Syriusz skupia swoją uwagę na Jamesie. — Skończyliście już swoją małą herbacianą randkę? Mary na nas czeka, James.

 

— To nie jest randka — oznajmiają jednocześnie James i Regulus.

 

— Jasne, że nie — oznajmia Syriusz beznamiętnie, wyraźnie nieporuszony ich zapewnieniami. — Cokolwiek pozwala wam dwojgu spać spokojnie w nocy. W każdym razie, możemy już iść?

 

— Tak, możecie już iść — mamrocze Regulus, wskazując na drzwi, a jego policzki płoną czerwienią. — Wynoście się z mojego domu.

 

— Nie chcesz odprowadzić Jamesa do drzwi, Regulus? To przecież tylko uprzejmość, wiesz, po randce.

 

Wynocha!

 

Syriusz rechocze przez całą drogę do drzwi, a James musi powstrzymywać własny śmiech, idąc tuż za nim. Odwraca się jeszcze na chwilę i zdąża dostrzec, jak Regulus kręci głową z lekkim uśmiechem, po czym odwraca się i delikatnie muska palcami kwiaty stojące na parapecie.

 

~•~

 

— Cholera jasna, Potter, ważysz tonę — narzeka Syriusz, zatrzymując się na chwilę, by podrzucić Jamesa wyżej na swoich plecach, pochylając się przy tym do przodu, żeby utrzymać równowagę.

 

— Hej, to był twój pomysł. Spokojnie, mój szlachetny rumaku — oznajmia James z radością, klikając zębami i unosząc laskę w powietrze, śmiejąc się promiennie, gdy Syriusz prycha z niezadowoleniem.

 

Mimo to Syriusz kontynuuje marsz, bo faktycznie był to jego pomysł, więc teraz musi go doprowadzić do końca. Teraz jest już chłodniej, bo zbliża się zima; przez to Jamesowi trudniej radzić sobie z nogą, zwłaszcza gdy był wcześniej bardzo aktywny. Ten idiota gonił dzisiaj dzieci na dworze, podczas gdy Syriusz - który jest leniwy - znacznie bardziej wolał stać z boku razem z Mary i plotkować o innych nauczycielach. Pod koniec James lekko utykał w drodze do domu, nawet mimo laski, więc Syriusz - które wcale nie jest leniwy, gdy chodzi o osoby, które kocha - uznał, że niesienie go na barana to oczywiste rozwiązanie. Jego plecy nie są z tego powodu zadowolone, bo James to solidna masa mięśni, która obecnie zwisa na nich całym ciężarem.

 

— Czuję, jak odwracasz się, żeby spojrzeć na jego dom — mówi Syriusz sucho, niosąc Jamesa w kierunku ich własnego domu. Dosłownie czuje, jak James wierci się na jego plecach, by spojrzeć na dom Regulusa za nimi.

 

— Siedzi przy swoim biurku — odpowiada James beztrosko. — Pewnie znowu pisze swoje smętne wierszyki, ale chyba właśnie zepsuliśmy mu nastrój. Teraz śmieje się z ciebie do rozpuku.

 

— Mały gnojek — mruczy Syriusz, choć w jego słowach nie ma tak naprawdę zbyt wiele złości. Regulus radzi sobie ostatnio lepiej, co jest ogromnym postępem w porównaniu z tym, jak bardzo był rozbity po śmierci ich rodziców. Szczerze mówiąc, Syriusz sam nie radził sobie z tym najlepiej, więc nie ma prawa nikogo oceniać.

 

Po prostu wszystko stało się tak niespodziewanie. Owszem, wszyscy wiedzieli, że to możliwe; to część strachu, który im towarzyszył od momentu, gdy Riddle złożył im wizytę. Ale co innego myśleć o tym, a co innego doświadczyć tego naprawdę. Syriusz sam nie wie dlaczego, ale jakaś jego część nie spodziewała się, że to faktycznie nastąpi. Może dlatego, że przez lata życzył sobie, żeby jego rodzice po prostu, kurwa, umarli, jakby to mogło wymazać wszystko, przez co przeszli z Regulusem, tylko po to, by w końcu faktycznie się to stało i odkryć, że wcale tak nie jest.

 

Syriusz przez wiele miesięcy po ich śmierci toczył w sobie wewnętrzną wojnę. Jedna część jego duszy zmagała się z poczuciem wstydu i tą okropną tęsknotą za Walburgą i Orionem, którzy tak naprawdę nigdy nie istnieli; druga część po prostu odczuwała cholerną ulgę, choć brzmi to potwornie, bo ich śmierć nie mogła zmienić tego, co zrobili w przeszłości, ale przynajmniej gwarantowała, że nie zrobią już niczego więcej w przyszłości. Z czasem ta wewnętrzna wojna ucichła, ale żadna ze stron tak naprawdę nie zwyciężyła. Po prostu… odpuścił. A przynajmniej próbował. Wciąż próbuje i z każdym dniem udaje mu się to odrobinę lepiej.

 

Regulus natomiast… Cóż, on kochał ich rodziców. Wciąż kocha ich rodziców. Nigdy nie chciał, żeby umarli, mimo że miał ku temu wszelkie powody, by tego pragnąć. To uderzyło w niego bardzo mocno i nie było wcale złożoną, skomplikowaną sprawą. Jego żałoba jest jasna i wyraźna; Walburga i Orion nie żyją, a on nie chciał, żeby tak było.

 

Więc to… cóż, dla Syriusza to ulga widzieć, że Regulus radzi sobie lepiej. Jest niemal pewien, że kamień spadł mu z serca, gdy po raz pierwszy James nie wrócił do domu natychmiast po zostawieniu jednego ze swoich kwiatów, a on odkrył, że ci dwaj piją herbatę w kompletnej ciszy. Zostawił ich samych, mając nadzieję, że to dobry znak.

 

Tak właśnie było. Regulus radzi sobie coraz lepiej, powoli, ale systematycznie. Nie tylko z żałobą po rodzicach, ale szczerze mówiąc, z wieloma innymi sprawami. Dwa dni temu Syriusz pojawił się w domu Regulusa bez zapowiedzi i wdali się w kłótnię, która zakończyła się wyścigiem po schodach, podczas którego popychali się nawzajem i bez przerwy obrzucali obelgami. Na szczycie schodów Syriusz bezmyślnie zarzucił ramię na barki Regulusa, by potargać mu włosy knykciami, zapominając na moment, że Regulus cholernie nie znosi, gdy ktoś go dotyka. Tyle że Regulus tylko się skrzywił i odchylił głowę, ale nie odepchnął Syriusza, a nawet lekko się w niego wtulił, gdy tak się potykali, jakby wcale nie miał nic przeciwko temu kontaktowi.

 

To ogromny postęp w porównaniu z tą okropną, paskudną kłótnią, którą mieli tamtej nocy, gdy uznali, że łączenie alkoholu z żałobą będzie odpowiednim sposobem na pożegnanie ich rodziców. W tamtym momencie wydawało się to odpowiednie, ale z perspektywy czasu było to wyjątkowo głupie posunięcie. Regulus skończył rzucając różnymi rzeczami w głowę Syriusza, wrzeszcząc na niego o wiele spraw - że jest złym synem, złym bratem i złym człowiekiem - a wszystko dlatego, że Syriusz zrobił niezbyt niewinną uwagę, że jakaś jego część cieszy się ze śmierci ich rodziców, bo przynajmniej nie mogą już wyrządzić więcej szkód.

 

W odpowiedzi kompletnie pijany Syriusz odwrzasnął, wygłaszając tyradę o tym, jaki Regulus jest cholernie emocjonalnie zahamowany i że również jest złym bratem. W pijanym zamroczeniu kilkakrotnie uderzył pięścią w ścianę, co i tak było lepsze niż uderzenie Regulusa, choć naprawdę miał na to ochotę. Jest niemal pewien, że gdyby tamtej nocy doszło między nimi do bójki, skończyliby zabijając się nawzajem albo przynajmniej byliby bliscy tego.

 

Ostatecznie jednak obaj skończyli jako rozbeczany bałagan, pełen przeprosin i głupich, niezręcznych wyznań, które prawdopodobnie nigdy więcej nie ujrzą światła dziennego. Rzeczy takie jak to, jak bardzo tęsknili za sobą nawzajem przez te dziesięć lat rozłąki. Regulus przyznał, że tęskni za Walburgą i Orionem, choć sam nie jest nawet pewien, za czym właściwie tęskni. Syriusz wyszeptał, że chciałby pamiętać ich lepiej, nawet jeśli te wspomnienia byłyby równie parszywe jak wszystkie pozostałe, ale jakaś jego część i tak chciała się ich kurczowo trzymać. Obaj stracili przytomność na podłodze w salonie domu Regulusa i następnego dnia żałowali wszystkich swoich decyzji, a na dodatek z trudem patrzyli sobie w oczy po emocjonalnym wstrząsie poprzedniej nocy.

 

A jednak Syriusz wrócił dokładnie wtedy, kiedy obiecał, a Regulus przyjął go bez wahania.

 

— Wiesz, powiedział, że zastanowi się nad przyjściem do nas na kolację i wspólnym obejrzeniem ogłoszenia Ćwierćwiecza Upamiętnienia — mówi James, powoli zsuwając się z pleców Syriusza przy drzwiach, podpierając się laską i wchodząc za nim do środka, gdy ten otwiera drzwi i przytrzymuje je dla niego.

 

— Naprawdę tak powiedział?

 

— On… cóż, niczego nie obiecał, ale też nie odmówił, więc…

 

Brak odmowy nie oznacza zgody, a James wie o tym równie dobrze jak Syriusz, szczególnie w przypadku Regulusa, ale Syriusz widzi, że James i tak zaczyna mieć nadzieję. Syriusz nie będzie robił z tego wielkiej sprawy, niezależnie od wyniku, ale naprawdę ma nadzieję, że Regulus przyjdzie.

 

Jednak Regulus nie pojawia się na kolacji, a Syriusz krzywi się za każdym razem, gdy widzi Jamesa tęsknie spoglądającego w stronę drzwi. To prawdopodobnie jeden z najbardziej rozdzierających serce widoków, jakie kiedykolwiek oglądał. James jest tak absurdalnie zadurzony, że Syriusz nawet nie nabija się z niego z tego powodu, mimo że chodzi o jego młodszego brata. Syriusz też nie ma prawa oceniać kogoś za bycie absurdalnie zadurzonym, bo nie ma takiej nocy, żeby nie wdrapał się na dach, by porozmawiać z księżycem.

 

Można by pomyśleć, że niespodziewane spotkanie z Remusem w środku roku sprawi, że będzie za nim mniej tęsknił, ale jest niemal pewien, że tylko wzmogło to jego tęsknotę. Często zastanawia się, jak bardzo wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby nie miał okazji go zobaczyć. Nie znałby historii o tym, jak Remus zabił kogoś - w uzasadnionych okolicznościach. Nie wiedziałby, że Remus ma nową bliznę. Czy od tamtej pory pojawiły się kolejne? Czy wszystko z nim w porządku? Czy jest bezpieczny? Czy on… żyje?

 

Ta ostatnia myśl przeraża go do szpiku kości, naprawdę. Szczerze go to przeraża, bo nie ma żadnego sposobu, by się tego dowiedzieć, dopóki nie wróci do Hallow jako mentor. I tak będzie wyglądać reszta jego życia. To życie, które sam wybrał, i które wybrałby za każdym razem dla Remusa, ale to wcale nie czyni go łatwiejszym. To wciąż jest cholernie trudne.

 

Jedyne, co może zrobić, to przeżywać każdy dzień po kolei, jak mawiał Remus, więc właśnie tak postępuje. Niektóre dni są lepsze od innych, ale każdego dnia tęsknota za Remusem pozostaje tak samo silna.

 

Przed kolacją James był w dobrym nastroju, ale w miarę jej trwania staje się coraz bardziej wyraźnie przygnębiony i przygaszony. Syriusz rzadko złości się na Regulusa lub Jamesa w imieniu tego drugiego - naprawdę miał na myśli to, co obiecał, że nie będzie się w to mieszał - ale są chwile, kiedy nie może się powstrzymać. To jest właśnie jedna z takich chwil. Chce przejść na drugą stronę ulicy, złapać swojego upartego, emocjonalnie niedorozwiniętego brata za ucho i przywlec go tutaj, tylko po to, by znów zobaczyć uśmiech na twarzy Jamesa.

 

Syriusz wie, w sposób, w jaki tylko brat może wiedzieć, że Regulus kocha Jamesa całym sobą. Nie ma wątpliwości, że pewnego dnia, kiedyś, Regulus będzie gotowy pozwolić Jamesowi kochać go tak samo mocno. Prawdopodobnie bardzo niedługo, sądząc po tym, co zaobserwował. Regulus jest już na dobrej drodze. Powoli, lecz nieuchronnie, on i James zmierzają ku temu.

 

To po prostu wymaga czasu, a czasami Syriusz traci cierpliwość, gdy którykolwiek z nich smuci się z powodu drugiego, co niestety zdarza się dość często.

 

Effie również to zauważa, dlatego dyskretnie wciąga Syriusza do pomocy przy zmywaniu naczyń, podczas gdy Monty idzie przygotować ekran, a James wymawia się koniecznością wzięcia prysznica. Gdy tylko zostają sami, Effie szepcze:

 

— Czy James miał zły dzień?

 

— Nie do końca — odpowiada cicho Syriusz. — W większości dobry. Po prostu Regulus powiedział, że zastanowi się nad przyjściem, ale najwyraźniej zdecydował, że jednak nie, a James… No cóż.

 

— Ach — mówi cicho Effie, natychmiast rozumiejąc sytuację. — Mmm, cóż, może po prostu potrzebuje trochę więcej czasu. Regulus, mam na myśli. Zawsze był bardziej ostrożny niż ty i James, nawet jako dzieci.

 

— Czasami ledwo pamiętam, jacy wszyscy byliśmy jako dzieci — wyznaje Syriusz, przełykając ślinę. — Reggiego najbardziej ze wszystkich. Pamiętam pewne rzeczy, ale nie…

 

— Cóż, Regulus był… cichym, nieśmiałym dzieckiem, które spuszczało wzrok zawstydzone, gdy tylko się do niego uśmiechnęłam. Taki delikatny, delikatny chłopiec — wspomina Effie z czułym uśmiechem. — Wyrósł na delikatnego mężczyznę.

 

Syriusz zatrzymuje się i wpatruje w nią.

 

— On… co takiego? Regulus?

 

— Tak — potwierdza Effie ze śmiechem. — Większość ludzi by tak nie pomyślała, ale ja wiem lepiej. Widziałam, jak wstał i rzucił się w rzekę krwi w geście tak czułym, że nigdy więcej nie będę w stanie patrzeć na niego inaczej niż z czystą miłością. Każdy inny członek rodziny Blacków, włącznie z tobą, walczył i przedzierał się do domu, do rodziny, która często tak naprawdę nigdy nie dała im poczuć, że są kochani. Regulus? Walczył i przedzierał się przez tę arenę, przez cały ten czas, dla Jamesa. Jest o wiele delikatniejszy, niż ktokolwiek jest skłonny przyznać.

 

— Och — szepcze Syriusz, czując, jak w gardle rośnie mu gula. Przełyka ją z trudem i szybko mruga, głośno odchrząkując. — Ja… chyba nigdy naprawdę… nie myślałem o tym w ten sposób.

 

— Delikatne rzeczy łatwo zmiażdżyć. Dlatego pakuje się je z większą ostrożnością. Rozpakowywanie zajmuje trochę więcej czasu — mówi mu Effie z tą szczególną mądrością, którą ma szczęście znać od dłuższego już czasu. Uśmiecha się do niego i wyciąga rękę, by pogładzić go po włosach, pochyla się, by pocałować go w skroń, a potem wraca do zmywania naczyń.

 

Przez chwilę panuje cisza. Syriusz słyszy odległe odgłosy szumiącego prysznica, a w tle cichy głos Rity Skeeter, która trajkocze coś z ekranu. W ciągu ostatniego tygodnia, jako wprowadzenie do ogłoszenia Ćwierćwiecza Upamiętnienia, przypomniano poprzednie Głodowe Igrzyska, by odświeżyć pamięć widzów. Pokazywano najważniejsze momenty z areny, fragmenty wywiadów przeprowadzanych przed i po igrzyskach, a wszystkiemu towarzyszył nieustanny komentarz Rity.

 

Nie oglądali ich z oczywistych powodów, ale dziś wieczorem nie mają większego wyboru.

 

Z powodu Ćwierćwiecza Upamiętnienia.

 

Syriusz nie był jeszcze nawet na świecie, gdy pierwszy Mistrz Hallow został zamordowany. Gellert Grindelwald, zabity we własnym zamku zaledwie kilka miesięcy po 34. Głodowych Igrzyskach. Nie wie o tym zbyt wiele, tylko tyle, że ludzie w dystryktach mieli nadzieję, że zmiana przywództwa przyniesie im lepszy los.

 

Tak się nie stało.

 

Tom Riddle został kolejnym Mistrzem i Syriusz też niewiele o tym wie, bo działo się to przed jego czasem, ale słyszał, że ludzie początkowo byli zszokowani młodym wiekiem Riddle’a, gdy ten przejął władzę. Nie miał wtedy nawet osiemnastu lat, o ile Syriusz dobrze pamięta fakty, ale choć mieszkańcy dystryktów byli oburzeni, Hallow go uwielbiało.

 

Jedną z pierwszych rzeczy, które wprowadził, były specjalne igrzyska ku pamięci poprzedniego Mistrza Hallow. Tak więc 35. igrzyska zostały zmienione poprzez wprowadzenie zasady, która pozwalała wylosowanym trybutom wybrać ochotników, którzy pójdą na arenę zamiast nich, z tym zastrzeżeniem, że mogli wybierać tylko spośród członków własnej rodziny.

 

Hallow tak bardzo pokochało te specjalne igrzyska, że Riddle ogłosił, iż będą się odbywać co kwartał. Co dwadzieścia pięć lat, dla upamiętnienia wspaniałych rządów Gellerta Grindelwalda, miało odbywać się Ćwierćwiecze Upamiętnienia. Podobno to jakiś dawny Zwycięzca go zabił, choć nikt już nie wie, kto dokładnie ani co się z nim później stało. Prawdopodobnie nie żyje, jak przypuszcza Syriusz.

 

To Ćwierćwiecze Upamiętnienia. Są powszechnie znane jako gorsze od zwykłych igrzysk. Bardziej krwawe. Trudniejsze. Bardziej intensywne. Jakąkolwiek zasadę Riddle wymyśli - bo to ostatecznie jego decyzja, nawet jeśli urzędnicy państwowi i twórcy igrzysk mogą głosować lub proponować pomysły - będzie ona brutalna. Będzie to trudne dla trybutów, owszem, ale będzie to trudne również dla mentorów.

 

Będzie to trudne dla Syriusza.

 

— Jak myślisz, jaka będzie zasada? — Syriusz nie może się powstrzymać od zapytania, jego głos jest cichy, a serce przyspiesza ze strachu.

 

— Nie wiem — mówi cicho Effie. Myje talerz i patrzy przed siebie nieobecnym wzrokiem, jakby spoglądała w przeszłość i jednocześnie tam przebywała.

 

~•~

 

Regulus doszedł do wniosku, że wpatrywanie się w drzwi i myślenie o zapukaniu to nie to samo, co faktyczne zapukanie. Nie wie, dlaczego jest to takie trudne, ale naprawdę zmaga się z tym, by choćby unieść rękę. Pierwszy krok, a on jakimś cudem nawet to potrafi spieprzyć.

 

Cóż, właściwie pierwszym krokiem było pojawienie się na czas, ale i to udało mu się spartaczyć. To była jego wina. Nie jest pewien, dlaczego tak bardzo zależało mu na tym, co na siebie włoży, i nie spodziewał się tego, bo inaczej ubrałby się wcześniej niż to zrobił. Nie spodziewał się jednak, że wpadnie przez to w lekki kryzys, podczas którego wyrzuci z szafy praktycznie wszystkie swoje ubrania, przebierze się co najmniej sześć razy, a potem w jakiś sposób skończy na podłodze z głową między kolanami, próbując nie płakać, bo zdał sobie sprawę, że jest już spóźniony, a wciąż nie znalazł ubrań, w których czułby się wystarczająco dobrze, by w ogóle się pokazać.

 

Nie ma pojęcia dlaczego, poza tym, że zależy mu na opinii Jamesa, co jest takie głupie, bo James dosłownie widział go w najgorszym stanie, a to nie powstrzymało go od żywienia uczuć do Regulusa takich, jakie ma.

 

Tak więc Regulus spóźnił się na kolację i postanowił w ogóle nie przychodzić, skoro już i tak był spóźniony, ale potem wciąż myślał o tym, jak bardzo James wydawał się chcieć, żeby przyszedł, a szczerze mówiąc, Regulus naprawdę chciał tam być. Im dłużej o tym myślał, tym bardziej to pragnienie zakorzeniało się w nim, bo naprawdę nie chciał oglądać ogłoszenia Ćwierćwiecza Upamiętnienia w samotności.

 

Chciałby też choć raz w życiu wybrać bycie przy Syriuszu, a to właśnie Syriusz będzie dziś najbardziej potrzebował wsparcia, zważywszy na to, że ogłoszenie dotknie go najmocniej. Tak więc Regulus przekonał sam siebie, by jednak pójść.

 

A teraz nie może wymyślić, jak zapukać, a drzwi nie otworzą się dla niego magicznie, więc utknął w dość…

 

Drzwi nagle otwierają się magicznie, zupełnie bez żadnego sygnału, a Monty mruga ze zdziwieniem na jego widok, trzymając w ręku worek ze śmieciami, najwyraźniej zamierzając wynieść go do dużego kosza stojącego na rogu posesji.

 

Regulus również mruga ze zdziwieniem.

 

— Och — mówi Monty. — Cześć, Regulus.

 

— Cześć, Monty — odpowiada słabo Regulus, czując, jak całą twarz natychmiast oblewa mu rumieniec. Och, na litość boską, to jest upokarzające.

 

— Wchodzisz? — pyta Monty. — Właśnie przegapiłeś kolację, ale mogę przygotować dla ciebie talerz, jeśli chcesz.

 

— Och, dziękuję, ale już jadłem — przyznaje Regulus z zakłopotaniem, bo rzeczywiście pochłonął dwie kanapki przed wyjściem z domu, żeby nie sprawiać im kłopotu spóźniając się na kolację. I tak, prawie się rozpłakał, gdy okruszki posypały mu się na koszulę, i był pewien, że jego rodzice przewracają się w… cóż, nie mieli grobów, więc w swoich metaforycznych grobach, widząc jak pożera te kanapki bez krzty dobrych manier.

 

— Dobrze, wejdź do środka — mówi Monty uprzejmie, cofając się, by wpuścić go do domu. Gdy tylko to robi, jego usta drgają lekko, a on przechyla głowę i woła w stronę schodów: — James, pospiesz się z tą kąpielą, Regulus przyszedł!

 

CO?! ON TU JEST?! — dobiega krzyk z góry, a po nim seria głośnych łomotów i stłumionych przekleństw.

 

Monty cicho chichocze, po czym spogląda na Regulusa z czułością.

 

— Moje biedne dziecko. Dobrze, zaraz wrócę. Syriusz jest w kuchni z Euphemią, jeśli chcesz się z nim zobaczyć.

 

— Dziękuję — mamrocze Regulus, a Monty puszcza do niego oko, zanim wraca do tego, co robił.

 

Zanim Regulus zdąży zrobić choćby krok, głowa Syriusza wychyla się zza drzwi kuchni. Mruga oczami.

 

— Reggie?

 

— Nie, jestem tylko wytworem twojej wyobraźni. Iluzją, jeśli wolisz.

 

— Całkiem prawdopodobne, zważywszy na koszmary, które mój mózg lubi tworzyć.

 

— Nie rozumiem, po co twój mózg miałby cokolwiek wymyślać, skoro wystarczy, że spojrzysz w lustro.

 

Syriusz otwiera usta, jakby chciał odpowiedzieć, ale zamyka je gwałtownie, gdy w drzwiach pojawia się Effie, uśmiechając się i pytając:

 

— Głodny, mój drogi? Mogę przygotować ci talerz.

 

— Jadłem już, ale dziękuję — odpowiada szybko Regulus, wciąż zawstydzony tym, że i tak opuścił kolację. Jest niemal pewien, że umarłby z upokorzenia, gdyby teraz zaczęła go karmić.

 

— Napijesz się herbaty? — proponuje Effie. — Trochę dziś chłodno, prawda? Albo, och, moglibyśmy zrobić gorącą czekoladę.

 

— Tak! — wypala Syriusz. — Tak, Regulus z przyjemnością napije się gorącej czekolady, bo Syriusz też by się chętnie napił gorącej czekolady.

 

Kąciki ust Regulusa drgają lekko.

 

— Herbata wystarczy.

 

Syriusz marszczy brwi, a Effie chichocze, gestem zapraszając ich obu do kuchni. Regulus ustępuje i zgadza się na gorącą czekoladę, gdy Effie ponawia propozycję, co sprawia, że Syriusz przestaje mamrotać pod nosem. Regulus stoi z boku i obserwuje w milczeniu, jak Effie i Syriusz wspólnie przygotowują napoje, poruszając się płynnie wokół siebie z taką zażyłością, jakiej Regulus nigdy nie miał z… nikim, szczerze mówiąc.

 

Effie rozmawia z nim przez chwilę, prosi go o podanie jednego czy dwóch kubków, strofuje Syriusza, gdy ten wpuszcza sobie bitą śmietanę prosto do ust, i jest to… miłe. Czuje się wyobcowany, ale tak czuje się w wielu sytuacjach i myśli, że zawsze tak będzie. Przeważnie nawet mu to nie przeszkadza. To jedna z tych sytuacji, gdy mu to nie przeszkadza, gdy niemal kojące jest to, że może pozostać z boku i obserwować, gdy nie czuje ani zazdrości, ani tęsknoty, a jedynie radość, że może być tego świadkiem.

 

James pojawia się w drzwiach z rozczochranymi, wilgotnymi włosami i błyszczącymi oczami, które rozjaśniają się jeszcze bardziej w momencie, gdy dostrzega Regulusa. Wciąga gwałtownie powietrze, słyszalnie, po czym wstrzymuje oddech przez dłuższą chwilę, zanim wypuszcza je jednym tchem i swobodnie wchodzi do kuchni. Jego laska stuka cicho przy każdym kroku, w rytmie, który jakoś, niewytłumaczalnie, brzmi jak muzyka w piersi Regulusa, takt, który odbiera mu dech.

 

— Reg — wita go James z radością, jego spojrzenie jest ciepłe, pełne zadowolenia. Regulusowi podoba się to spojrzenie, ta prosta radość z zobaczenia go.

 

— James — mruczy Regulus, a jego serce odpowiada cichym, lecz nie mniej radosnym małym cześć.

 

— Spóźniłeś się — mówi James, ale w jego głosie słychać przekomarzanie, bez cienia prawdziwego niezadowolenia. Opiera się o blat obok Regulusa, pochylając się lekko i odwracając w jego stronę, by poświęcić mu całą swoją uwagę. Jego okulary są nieco zaparowane z powodu nagłej zmiany temperatury - jak przypuszcza Regulus - między parującym prysznicem a lekkim chłodem panującym w kuchni.

 

— Ach, tak, byłem… — Regulus otwiera i zamyka usta, jego umysł jest zupełnie pusty, ale za nic nie przyzna się Jamesowi, że spóźnił się, ponieważ dosłownie nie mógł zdecydować, co na siebie włożyć. — Tak, cóż, teraz już jestem. Przepraszam, że nie zdążyłem na kolację.

 

James mruczy cicho.

 

— Nic nie szkodzi. Teraz już jesteś. Głodny jednak? Mogę przygotować ci talerz.

 

— Nie, jadłem już, ale dziękuję — odpowiada Regulus, powstrzymując uśmiech. Potterowie. Wszyscy są tacy sami.

 

— Effie nie może jednak pozwolić, żeby wszedł z pustymi rękami, więc dostaliśmy gorącą czekoladę! — oznajmia radośnie Syriusz, wyglądając na absolutnie zachwyconego, gdy obejmuje swój kubek dłońmi.

 

— Regulus, będę musiał prosić cię, żebyś wpadał do nas częściej — mówi James, wyciągając z uśmiechem ręce, a Syriusz śmieje się, odstawiając swój kubek, by podać jeden Jamesowi, a drugi Regulusowi.

 

Effie nie jest zbyt dyskretna, gdy niedługo potem wyprowadza siebie i Syriusza z kuchni, choć częściowo wynika to z faktu, że Syriusz nie zdaje sobie sprawy z jej zamiarów, więc ciągle nie reaguje na jej sygnały, aż w końcu ona delikatnie klepie go w ramię i praktycznie wyciąga z pomieszczenia. Regulus rumieni się, ukrywając twarz za kubkiem gorącej czekolady, a James po raz pierwszy wygląda na równie zakłopotanego jak on.

 

— Przepraszam za… — James kaszle i wykonuje zakłopotany gest dłonią, odstawiając kubek i unosząc rękę, by nerwowo podrapać się z boku głowy. — Nie chcę, żebyś czuł się osaczony. Nie miałem… to znaczy, naprawdę chodziło tylko o zaproszenie cię na ogłoszenie Ćwierćwiecza Upamiętnienia, a nie o to, żebyś utknął ze mną czy coś w tym rodzaju.

 

— Nie czuję się osaczony — zapewnia go Regulus. — Ani uwięziony.

 

— Och. Dobrze — wydycha James, wyraźnie uspokojony. Rozluźnia się nieco, sięgając po swój napój i upijając łyk. Całe jego zdenerwowanie zdaje się nagle znikać. To sprawia, że z pełną szczerością mówi: — Cieszę się, że tu jesteś.

 

— Ja również — szepcze Regulus.

 

I tak właśnie jest, to cała prawda. Jest tak cholernie szczęśliwy, że jest tutaj właśnie teraz; obok Jamesa, blisko Jamesa, patrząc na Jamesa, mając to szczęście, że istnieje w tym samym czasie co James. Przebywanie blisko niego, bycie z nim, wydaje się tak nieznośnie, niewytłumaczalnie dobre. To sprawia, że Regulus jest szczęśliwy. Tak bardzo szczęśliwy.

 

Sprawia to również, że czuje się, jakby miał rozpaść się na kawałki, ale nie w taki sposób jak kiedyś. Wcześniej nie był w stanie znieść dotyku, a teraz pragnie tylko tego, by James go dotykał. Dotykał go. Po prostu go dotykał. Błagam, błagam, niech go dotknie. Jakkolwiek by chciał, jakkolwiek by mógł, Regulusowi jest to obojętne. Pragnie dłoni Jamesa na sobie z desperacją, której nie sądził, że kiedykolwiek znów doświadczy po arenie, ale oto jest i nie zapomniał.

 

Nie zapomniał, jak to jest tęsknić za Jamesem. Wciąż pamięta, jak to jest pragnąć go tak mocno, że byłby gotów uklęknąć przed ołtarzem Jamesa Pottera i błagać; padłby na ręce i kolana, czołgałby się, gdyby tego wymagała sytuacja, gdyby miało to udowodnić jego oddanie. Jest ucieleśnieniem tęsknoty, która narastała bez ujścia, i teraz pragnie, łaknie, pożąda.

 

Narastało to powoli, zwłaszcza odkąd zaczął wpuszczać Jamesa do swojego domu każdego dnia, ale teraz jest już tego pewien. Za każdym razem, gdy znajduje się w tym samym pomieszczeniu co James, pragnie tylko jednego - by James go dotknął i, być może, nigdy nie przestawał.

 

Blizny… cóż, doszło już do momentu, gdy Regulus jest niemal pewien, że będzie musiał pozwolić Jamesowi je zobaczyć. Planuje błagać go, by po prostu jak najszybciej się do nich przyzwyczaił, zachował swoje komentarze dla siebie i udawał, że nie postrzega Regulusa inaczej niż zawsze. Bo, szczerze mówiąc? Libido Regulusa w końcu go dogoniło, wraz z gotowością, by coś z tym zrobić. James ledwie może oddychać w jego kierunku, nie wywołując w nim tej cielesnej, desperackiej potrzeby, by pieprzyć się do utraty tchu.

 

Najbardziej szalone w tym wszystkim jest to, że Regulus mógłby po prostu… to mieć. To wszystko. Wszystko, czego zapragnie. Gdyby tylko poprosił, James by go dotknął. On o tym wie.

 

To właśnie ta część z proszeniem jest trudna.

 

Myśli o tym intensywnie, najgłośniej jak potrafi. Proszę, dotknij mnie - powtarza w myślach jak mantrę, wpatrując się w Jamesa i niemal życząc sobie, żeby ten po prostu potrafił czytać w jego myślach. Och, gdyby James potrafił czytać w jego myślach, nawet on byłby prawdopodobnie oszołomiony - a może nawet nieco przerażony - tą istną lawiną absolutnej sprośności, która przewinęła się przez głowę Regulusa tylko w ciągu ostatniego tygodnia.

 

James dosłownie nie może zrobić niczego, by Regulus nie chciał zedrzeć z niego ubrań i rzucić się na niego. Ale przede wszystkim pragnie po prostu poczuć dłonie Jamesa na sobie, ich ciężar i ciepło przyciśnięte do jego ciała, gdziekolwiek, obojętnie gdzie, byleby tylko go dotknęły.

 

Niestety, James wydaje się kompletnie nieświadomy tego faktu, co szczerze mówiąc jest nieco rozczarowujące, bo gdyby wiedział, sprawiłby, że stałoby się to między nimi rzeczywistością. Regulus wie, że by to zrobił.

 

Regulus naprawdę robi wszystko, co w jego mocy, by jakoś przekazać to Jamesowi, ale nie potrafi wymyślić, jak to zrobić. Zdaje sobie sprawę, że mógłby po prostu to powiedzieć, tyle że za każdym razem, gdy próbuje, słowa dosłownie nie chcą mu przejść przez gardło. Rozważał napisanie listu lub wiersza, ale myśl o tym, by pozwolić Jamesowi zajrzeć w ten sposób do jego głowy jest… och nie, jest gotowy na pewne rzeczy, ale nie na to, jeszcze nie. Może kiedyś, ale jest wystarczająco świadomy siebie, by wiedzieć, że potrzebowałby czasu, żeby się na to przygotować.

 

Tak więc, tak naprawdę, nie zna żadnego innego sposobu komunikowania swoich pragnień poza czekaniem, aż James albo w końcu zauważy, albo sam nabierze dość śmiałości, by przejąć inicjatywę, podczas gdy Regulus będzie mógł z radością w tym uczestniczyć.

 

Nigdy nawet nie przychodzi mu do głowy, że może po prostu… zrobić to sam, aż do momentu, gdy kończą pić swoją gorącą czekoladę w komfortowej ciszy, a James odwraca się, by zanieść swój kubek do zlewu. Regulus podąża za nim automatycznie, ale James nagle odwraca się i mówi:

 

— Ach, cholera, daj, wezmę też twój, jeśli już skoń… — i nie kończy, bo Regulus dosłownie wpada prosto na niego. Dosłownie prosto w jego pierś. Nawet lekko się od niego odbija, mrugając ze zdziwienia, bo James jest… twardy.

 

— Och, przepraszam — zaczyna James i znowu nie kończy, bo Regulus wciąż stoi tak blisko niego, z wolną ręką na jego ramieniu, wpatrując się w nią z niezwykłym skupieniem, gdy nagle uświadamia sobie, że przecież sam może go dotknąć. Zaciska palce na ramieniu Jamesa, jakby sprawdzając swoją teorię, a James odkłada swój kubek obok kubka Regulusa z głuchym stuknięciem, nie mówiąc ani słowa. Regulus doskonale zdaje sobie sprawę, że James wstrzymuje teraz oddech.

 

Och, witaj, znów jestem w domu - myśli Regulus, a może po prostu to czuje, zawsze coś czuje, gdy James jest blisko niego, pod opuszkami jego palców. Tak blisko, a jednak wciąż nie dość blisko. Regulus pragnie, by był jeszcze bliżej. Pragnie być bliżej.

 

Jednocześnie tak łatwo i wcale nie łatwo jest przesunąć dłoń w górę ramienia Jamesa i zrobić krok do przodu, by znów się do niego przytulić. Regulus nie zdaje sobie sprawy, że również wstrzymuje oddech, dopóki ten nie ucieka mu w postaci ostrego, drżącego westchnienia, gdy tylko poddaje się ciepłu, które James nosi ze sobą, gdziekolwiek się udaje. Minęły miesiące od ostatniego razu, gdy Regulus był w jego ramionach, jeszcze w Hallow, i to zdecydowanie zbyt długo. Regulus przesuwa ramię w górę, by opleść nim kark Jamesa, po czym robi to samo z drugim ramieniem, a jego oczy mimowolnie się zamykają, gdy cały wtapia się w jego ciało.

 

— Reg? — mamrocze James, nie poruszając się, w ogóle nie odwzajemniając uścisku. Jego ręce zwisają bezwładnie wzdłuż ciała, czekając.

 

— Możesz, James. Możesz mnie dotknąć. Proszę — odpowiada Regulus, nie zamierzając, by to ostatnie słowo wymknęło mu się z ust, ale tak się stało i teraz nie może już tego cofnąć. Nie jest zresztą pewien, czy by to cofnął, bo gdy tylko to słowo opuszcza jego usta, ramiona Jamesa natychmiast unoszą się, by go objąć - bez wahania, z całą szczerością.

 

To zupełnie inaczej, tak jak teraz, w kuchni Jamesa, gdzie nie ma nikogo poza nimi, gdzie nie ma wścibskich spojrzeń ani oczekiwań. To zupełnie inaczej po pewnym czasie, gdy zdążyli się już przyzwyczaić, gdy dotarli do punktu, w którym próbowanie nie jest już przytłaczającym zadaniem, w którym mogliby utonąć, lecz jaśniejącą możliwością, w której głębię pragną się zanurzyć. James nigdy by nie pozwolił mu utonąć, Regulus wie o tym doskonale; w końcu nie pozwolił, ale o to nigdy nie chodziło; zawsze chodziło o to, że Regulus musiał nauczyć się pływać samodzielnie. Regulus teraz umie już pływać. Jest na to gotowy.

 

— Drżysz — szepcze James, delikatnie przesuwając dłonią w górę i w dół po plecach Regulusa.

 

— Jestem… jestem naprawdę szczęśliwy w tej chwili — wykrztusza Regulus, po czym chowa twarz w ramieniu Jamesa, gdy zdaje sobie sprawę, że dość żałośnie, zaczął płakać.

 

James, ta czysta dusza, nie zwraca na to uwagi ani nie zadaje żadnych pytań. Po prostu trzyma Regulusa pewnym uściskiem i nadal gładzi jego plecy, pozwalając mu szlochać, drżeć i w końcu się uspokoić.

 

— Pamiętasz, jak kiedyś powiedziałem ci, że nie przestanę mieć nadziei na nas? — pyta cicho James.

 

— Pamiętam — chrypi Regulus.

 

— Nadal mam nadzieję — mówi James. Regulus wydobywa z siebie ochrypły, zdławiony śmiech i przywiera do niego jeszcze mocniej. James składa przelotny pocałunek na skroni Regulusa, na jego włosach, a Regulus niemal mięknie w jego ramionach. Niemal wydaje z siebie jęk. — Myślę, że teraz, bardziej niż kiedykolwiek, mam powód, by mieć nadzieję. Czyż nie? Czy nie mam?

 

— Tak — szepcze Regulus. — Tak, masz powód. Zawsze miałeś.

 

James wypuszcza z siebie gwałtownie powietrze i zaciska wokół niego ramiona, a oni stoją tak przez dłuższą chwilę. To uścisk, ale jednocześnie znacznie więcej niż tylko to. To początek czegoś, co - jak obaj są przekonani - naprawdę będzie im dane.

 

~•~

 

James siada obok Syriusza, podczas gdy Regulus zajmuje miejsce po jego drugiej stronie. Siedząc pomiędzy nimi, Syriusz kręci głową to w jedną, to w drugą stronę, ostatecznie skupiając wzrok na Jamesie, ponieważ Regulus udaje, że on w ogóle nie istnieje. Syriusz unosi brew, patrząc na Jamesa, a ten przygryza wewnętrzną stronę policzka tak mocno, jak tylko potrafi, ale i tak nie powstrzymuje to szerokiego uśmiechu, który rozlewa się na jego twarzy. Syriusz parska i odwraca wzrok.

 

No dobrze, może James w tej chwili unosi się w obłokach, ale zachowuje spokój. Naprawdę, zachowuje się w tej sytuacji zupełnie normalnie, jeśli pominąć fakt, że dosłownie każda część jego ciała mrowi, a jego ramiona wydają się na stałe zapamiętać kształt ciała Regulusa. Jest niemal pewien, że zaraz zacznie unosić się w powietrzu.

 

To uczucie znika, gdy Monty włącza dźwięk w momencie, gdy na ekranie pojawia się Rita, a poprzedni klip, na którym Regulus i James tulą się do siebie w jaskini, na szczęście znika. Rita uśmiecha się, mówiąc:

 

— A teraz specjalna wiadomość od samego Mistrza Hallow.

 

— Dziękuję, Rita — mruczy Riddle, gdy tylko pojawia się na ekranie, wpatrując się prosto w kamerę. Wydaje się siedzieć przy biurku, z dłońmi swobodnie splecionymi na blacie. Na jego twarzy widnieje uprzejmy uśmiech, a oczy - zwykle tak puste - błyszczą niewypowiedzianą przyjemnością, która sprawia, że serce Jamesa zamiera w piersi. — Jak podczas każdego Ćwierćwiecza Upamiętnienia, chciałbym poświęcić krótką chwilę ciszy, by uczcić pamięć poległego Mistrza, którego z dumą mogę nazwać moim poprzednikiem.

 

Syriusz prycha i mruczy:

 

— Pieprzyć to — po czym przez całą minutę ciszy trajkocze przesadnie wesołym tonem, który sprawia, że wszyscy wybuchają niekontrolowanym śmiechem. Milknie jednak ponownie, gdy Riddle podnosi głowę, by przemówić.

 

— Pięćdziesiąt lat temu odbyły się pierwsze Głodowe Igrzyska ze zmienionym regulaminem i tak narodziło się Ćwierćwiecze Upamiętnienia — wyjaśnia Riddle. — Co dwadzieścia pięć lat po pierwszych zmienionych igrzyskach, organizujemy Ćwierćwiecze Upamiętnienia, by uczcić pamięć poprzedniego Mistrza, który zbyt wcześnie nas opuścił. To specjalne wydarzenie na jego cześć, którym - gdyby żył dzisiaj - byłby, jak sądzę, prawdziwie zaszczycony.

 

— Brzmi uroczo — mówi James beznamiętnie, a Syriusz prycha pogardliwie, krzyżując ramiona. Jest spięty, z zaciśniętą szczęką.

 

— Nie był — mruczy Monty. — Grindelwald, mam na myśli. Byłem jeszcze bardzo młody, kiedy go zamordowano, ale pamiętam, że moi rodzice odetchnęli z ulgą na tę wiadomość. Grindelwald był młody, miał dwadzieścia sześć lat, o ile dobrze pamiętam. Był Mistrzem przez osiem lat, zanim zginął. Był bardzo młody, gdy objął tę funkcję, a mimo to Riddle był jeszcze młodszy.

 

— Chwila, to kto był Mistrzem przed Grindelwaldem? — pyta James, zerkając na swojego ojca. Nigdy wcześniej nie przyszło mu do głowy, by o to zapytać, ani nawet się tym zainteresować, bo był jeszcze niemowlęciem, gdy odbywało się poprzednie Ćwierćwiecze Upamiętnienia. Jego mama była jednak mentorką. Może powinien to wiedzieć.

 

— Nie było żadnego — odpowiada Monty. — Pierwsze dwadzieścia sześć Głodowych Igrzysk nie było… tym, czym są teraz. Hallow było kiedyś, dawno temu, demokracją, rządząną przez radę ludzi, a nie przez jedną osobę. Ale Grindelwald jakoś zdołał to zmienić, a wraz z tym same Głodowe Igrzyska. Kiedyś to było…

 

— Moi rodzice mówili, że to nie były żadne uroczystości — oznajmia cicho Effie. — Nie było żadnego dożynkowego losowania z dystryktów. Ludzie nie mogli zgłaszać się na ochotnika. To było… na początku to byli po prostu ludzie wyrzuceni na pole z bronią i kazano im się nawzajem zabijać, albo sami zostaną zabici. To nie było… uwielbiane, jeśli wiecie, co mam na myśli. Nie było sposobu, żeby przedstawić to jako coś, co ludzie chcieliby oglądać, ale podobno Grindelwald przekształcił to w to, czym jest teraz.

 

— W takim razie chwała temu, kto go wykończył — oznajmia stanowczo Syriusz. — Właściwie to mam nadzieję, że ten skurwysyn nie spoczywa w pokoju. Chętnie wykończyłbym też Riddle’a.

 

Jakby usłyszał tę groźbę, Riddle spogląda prosto w kamerę i ucina wszelkie dyskusje jednym prostym oświadczeniem.

 

— W tym roku — kontynuuje spokojnie Riddle — dla upamiętnienia Gellerta Grindelwalda, który został niesprawiedliwie zamordowany przez Zwycięzcę, aby przypomnieć wszystkim Zwycięzcom, że ich zbrodnie przeciwko Hallow nie pozostaną bezkarne, postanowiono, że tegoroczni trybuci zostaną wylosowani spośród dotychczasowych Zwycięzców z każdego dystryktu.

 

Szczerze mówiąc, Jamesowi zajmuje chwilę zrozumienie, co to oznacza. Nie wie dlaczego, ale jest to dla niego tak niepojęte, że dosłownie nie potrafi zrozumieć sensu tego, co właśnie powiedział Riddle. Dotychczasowi Zwycięzcy z każdego dystryktu. Wylosowani spośród dotychczasowych…

 

W uszach Jamesa dzwoni.

 

Riddle wciąż przemawia na ekranie, choć James nie potrafiłby powiedzieć, co dokładnie mówi. Nie słyszy nic poza głośnym piskiem w swojej głowie, który powoli, ale nieubłaganie staje się coraz głośniejszy. Wpatruje się tylko w ekran, obserwując poruszające się usta Riddle’a, a potem na ekranie pojawia się Rita, wytrzeszczając oczy w stronę kamery.

 

Ekran nagle gaśnie.

 

— Fleamont — chrypi Effie, ale Monty już zerwał się z krzesła, ciskając pilotem o ścianę z taką siłą, że ten rozpada się na kawałki i spada na podłogę. Uderzenie pozostawia wgniecenie w ścianie.

 

— Nie. Nie, nie… nie znowu. Nie… — Monty urywa, pochyla głowę, po czym całkowicie opuszcza pokój, energicznie wchodząc po schodach. W oddali trzaskają jedne drzwi, a zaraz potem drugie, znacznie bliżej.

 

James rozgląda się i zauważa, że Regulus zniknął.

 

~•~

 

W chwili gdy Syriusz zrozumiał, co oznacza ta zasada, już go nie było. Stało się to w jednej chwili. Coś w nim przeskoczyło i po prostu się wymknął.

 

Nie wie, jak długo go nie było, gdy w końcu wraca, ale nie znajduje się już w tym samym miejscu co wcześniej. Siedzi w kuchni obok Jamesa, podczas gdy Effie przemierza pomieszczenie tam i z powrotem w całkowitej ciszy. Syriusz mruga i spogląda na Jamesa, który jest wyraźnie wstrząśnięty, białka jego oczu zdradzają jawny strach, gdy śledzi każdy ruch swojej matki. Syriusz rozgląda się, ale nie ma tu ani Monty’ego, ani Regulusa.

 

— Gdzie jest Regulus? — pyta natychmiast Syriusz, próbując się podnieść.

 

— Jestem niemal pewna, że wrócił do domu — mruczy Effie, zatrzymując się nagle i stając twarzą do nich obu. — Usiądź, Syriusz. Jest coś, co muszę powiedzieć, zanim do niego pójdziesz.

 

Syriusz siada, mimo że wszystkie instynkty krzyczą, by natychmiast pobiegł do swojego młodszego brata. James - on ma Effie i Monty’ego, a oczywiście także Syriusza, ale Regulus? Nie ma teraz nikogo, a potrzebuje Syriusza. Musi. Syriusz potrzebuje, by Regulus go potrzebował, bo on też potrzebuje Regulusa.

 

— Żadnego zgłaszania się na ochotnika — oznajmia stanowczo Effie. James i Syriusz zastygają jednocześnie, a ona zaciska szczękę. — Żadnego zgłaszania się na ochotnika, nie dla mnie, czy to jasne?

 

— Mamo — szepcze James.

 

— Żadne z was nie zgłosi się na ochotnika w moim miejscu, jeśli moje imię zostanie wyczytane — oznajmia Effie, każde słowo wypowiada precyzyjnie i dobitnie, nie pozostawiając miejsca na sprzeciw. Syriusz patrzy na nią z przerażeniem, bo dopiero teraz w pełni dociera do niego, że Effie mogłaby zostać… ona mogłaby…

 

Syriusz tak długo postrzegał ją jako mentorkę, że zapomniał, iż ona również jest Zwyciężczynią, znajdującą się w puli losowania dokładnie tak samo jak reszta z nich. Syriusz tak długo myślał o niej jako o matce, że nigdy nie przygotował się na to, by ją stracić, bo prawdziwej matki nie sposób znieść utratę.

 

— Jeśli wasze imiona zostaną wyczytane, zgłoszę się na ochotnika, by zająć wasze miejsce — kontynuuje Effie bez cienia skruchy — i… nie, nie przerywaj mi, James Potter…

 

— To nie jest sprawiedliwe, mamo! — wybucha James mimo wszystko, niemal zrywając się z krzesła. — Nie możesz po prostu… po prostu nam mówić, że nie wolno nam zgłosić się na ochotnika za ciebie, a potem odwrócić kota ogonem i powiedzieć, że ty zgłosisz się za nas!

 

— Mogę i właśnie to robię. Siadaj — warczy Effie, a James opada z powrotem na krzesło. Mierzy go surowym spojrzeniem. — Jesteś moim synem, a ja jestem twoją matką. Jestem twoją matką, więc ja będę…

 

— Nie jesteś moją matką — mówi cicho Syriusz, po czym niemal natychmiast się kurczy, gdy spojrzenie Effie przenosi się na niego, przeszywa go na wskroś, jasne i płonące w sposób, jakiego nigdy wcześniej nie widział. Dzikie.

 

— Jestem — informuje go Effie oschłym tonem i choć nigdy wcześniej nie powiedzieli tego głośno, on już to wie. — Jesteś moim dzieckiem i zgłoszę się na ochotnika w twoim miejscu, jeśli do tego dojdzie.

 

Syriusz przełyka ślinę.

 

— Nie mogę ci na to pozwolić, Effie.

 

— Nie możesz mnie powstrzymać i nie powstrzymasz — mówi po prostu Effie, przenosząc spojrzenie między Syriuszem a Jamesem. — Zgłoszę się na ochotnika za każdego z was i dopilnuję, by ten, z kim wejdę na arenę, wrócił do domu, rozumiecie? I nie chcę słyszeć ani słowa protestu od żadnego z was. I żadne z was nie zgłosi się na ochotnika, jeśli to moje imię zostanie wyczytane. Obiecajcie mi. Natychmiast. Oboje. — Nie odzywają się, więc uderza dłonią w blat, aż podskakują. — Obiecajcie mi.

 

— Mamo…

 

Natychmiast, James.

 

James zamyka oczy, a oddech wyrywa mu się z piersi jednym gwałtownym westchnieniem.

 

— Obiecuję.

 

— Syriusz? — domaga się Effie.

 

— Obiecuję — szepcze Syriusz.

 

Effie przenosi spojrzenie między nimi, po czym ciężko wzdycha i odchyla się do tyłu.

 

— Dobrze. A teraz, jeśli pozwolicie, muszę iść pocieszyć mojego męża.

 

Powiedziawszy tylko tyle, Effie wychodzi z pokoju sztywnym krokiem, z wyprostowanymi plecami i zaciśniętymi w wąską linię ustami. Syriusz i James milczą przez dłuższą chwilę, a potem spoglądają na siebie i to wystarczy.

 

— Nie — mówi natychmiast Syriusz. — Pozwól mi to zrobić, James.

 

— To moja matka — odpowiada James stanowczo.

 

— Słyszałeś ją; jest też moją matką. Ona jest… James, była moją mentorką. Ja… nawet by mnie tu nie było, gdyby nie ona — wykrztusza Syriusz. — Proszę, po prostu… proszę, nie…

 

— Nie pozwolę jej tam wrócić — cedzi przez zęby James — i nie pozwolę ci zająć jej miejsca, Syriusz. Po prostu nie pozwolę.

 

Syriusz prostuje ramiona i mruży oczy.

 

— Lepiej się módl, żebyś był szybszy ode mnie, bo w momencie, gdy jej imię zostanie wyczytane, jeśli zostanie, zgłoszę się na ochotnika.

 

— I porzucisz swojego brata? — pyta zimno James, nie spuszczając z niego wzroku.

 

— Ach — Syriusz wypuszcza z siebie powietrze, czując się, jakby ktoś właśnie uderzył go prosto w brzuch. Jego umysł nagle uderza w mur, bo, och, racja, Regulus też jest Zwycięzcą.

 

Regulus.

 

Jego młodszy brat.

 

Zawsze jego młodszy brat.

 

James przełyka ciężko ślinę.

 

— Przepraszam. To było… Nie powinienem był tego mówić. Ja…

 

— Pierdol się, James, naprawdę — chrypi Syriusz, niezdarnie odsuwając krzesło i podnosząc się na nogi, podczas gdy jego oczy pieką od napływających łez, a w gardle formuje się gula. Ledwo może złapać oddech. Jego serce rozpada się na kawałki. Oba te odczucia walczą ze sobą, a on cały się trzęsie i pragnie tylko Remusa. Tęskni za Remusem. — Jak mogłeś… jak śmiałeś to powiedzieć? Pierdol się. Pierdol się. Dlaczego…

 

— Syriusz, czekaj, zaczekaj — szepcze gorączkowo James, zrywając się, by złapać go za ramię, z szeroko otwartymi oczami. — Ja… ja nie… nie to miałem na myśli. Po prostu… boję się, dobrze? Boję się i przepraszam. Nie chcę, żeby ona tam wróciła, nie chcę, żeby on tam wrócił, i nie chcę, żebyś ty tam wrócił. Przepraszam. Tak bardzo przepraszam.

 

I w końcu dociera do Syriusza, że James również jest Zwycięzcą. Wiedział o tym, oczywiście, ale każda z tych możliwości w końcu w pełni do niego dociera, a James, nie wiadomo czemu, jako ostatni.

 

Tylko nie James - myśli rozpaczliwie. Tylko nie James, nie James, nie…

 

— Syriusz? — mamrocze James, a jego głos drży jak u małego dziecka, w oczach ma tyle skruchy, że aż boli. Syriusz wie, że James nie chciał go zranić; próbował jedynie zająć miejsce swojej matki, znaleźć kolejny sposób, by uchronić Syriusza przed tym wszystkim.

 

Tyle że nie da się uchronić przed tym wszystkim ani Syriusza, ani Regulusa, ani Effie, ani Jamesa. Są cztery możliwości, dwa nazwiska do wylosowania i sześć różnych scenariuszy, które mogą się rozegrać, nie licząc wszystkich wariantów, które mogą się pojawić, jeśli ktoś zgłosi się na ochotnika. Dwie osoby nie wrócą na arenę, co oznacza, że Syriusz może zająć miejsce Effie, Jamesa lub Regulusa, ale i tak jedna z tych osób będzie mu towarzyszyć.

 

— Żadnego zgłaszania się na ochotnika — szepcze Syriusz, a oczy Jamesa rozszerzają się. Syriusz zmusza się, by wypuścić z siebie powietrze. — Obiecaj mi, że nie zgłosisz się na ochotnika zamiast mnie, James. Jeśli padnie moje imię…

 

— Nie możesz mnie o to prosić — chrypi James, a jego oczy wyraźnie zachodzą łzami. — Nie możesz…

 

— Mogę i właśnie to robię — odpiera Syriusz, a James odsuwa swoją dłoń, przełykając ciężko ślinę. — Nigdy, przenigdy nie będę w stanie żyć ze świadomością, że to zrobiłeś, rozumiesz? To poczucie winy… James, jeśli arena by mnie nie zabiła, to właśnie to by mnie wykończyło.

 

James otwiera i zamyka usta, po czym chrypi:

 

— Syriusz…

 

— To mnie zabije. Zabijesz mnie. Ja… potrzebuję, żebyś tego nie robił. Potrzebuję, żebyś mi obiecał, że tego nie zrobisz — nalega Syriusz.

 

— A co z… — głos Jamesa załamuje się, łamiąc się głośno w jego gardle. — A co z Regulusem?

 

— Nie wiem — mruczy Syriusz. — Muszę z nim porozmawiać. Też każę mu obiecać. Ale teraz jestem tutaj z tobą, i nie odejdę, dopóki ty mi nie obiecasz.

 

— Ty też musisz mi to obiecać — mówi James, patrząc mu prosto w oczy. — Jeśli ja obiecuję, to ty musisz obiecać, że nie zgłosisz się na ochotnika zamiast mnie. I mówię poważnie. I musisz to naprawdę szczerze obiecać.

 

Przez długą chwilę między nimi zawisa ciężkie milczenie, podczas którego przepływa coś niewyrażalnego - proste, wspólne zrozumienie, jak bolesne jest znalezienie się w takiej sytuacji. Jak niemożliwe jest tkwić tutaj, niezdolnym do rozdzielenia się na części, by chronić i ocalić wszystkich wokół, gdy obaj pragną zrobić dokładnie to samo. To męczarnia patrzeć na siebie nawzajem z instynktowną potrzebą chronienia drugiegio; równie straszne jest dostrzegać w oczach tego drugiego to samo desperackie pragnienie, by osłonić tych samych ludzi, którymi nie są oni sami. Effie i Regulus - to o nich myślą, tu i teraz, jakby dzielili się jedną z najgorszych tajemnic, jakie kiedykolwiek usłyszeli.

 

Powstrzymywanie się od zgłoszenia na ochotnika jest sprzeczne z ich naturą pod każdym względem. Syriusz zrobił to już raz i zrobiłby to jeszcze trzy razy dla każdego z nich. James również zrobił to raz, na swój sposób, planując umrzeć, by Regulus mógł wrócić z areny, choć na szczęście sprawy potoczyły się lepiej. Syriusz ma przeczucie, że tym razem nie ma od tego ucieczki.

 

Są bezradnymi istotami uwięzionymi w szczękach życia, bez wyjścia, bez możliwości uwolnienia się. Nie mogą tego zrobić, a jednak nie mają wyboru. Tak to już jest i Syriusz może myśleć tylko o tym, jak by to na niego wpłynęło, jak naprawdę by go to zabiło, gdyby James wszedł na arenę zamiast niego. Nie przetrwałby tego i wie, że zmieniłoby go to nieodwracalnie. Wie, że byłoby to najgorsze, co James mógłby mu kiedykolwiek zrobić.

 

I wie, że gdyby role się odwróciły, byłoby to dokładnie tak samo bolesne dla Jamesa. Zniszczyłoby go to całkowicie. Syriusz przełyka więc ślinę, mruga gwałtownie i mówi:

 

— Obiecuję, James.

 

— Dobrze — wydusza z siebie James, mrugając szybko i gwałtownie, nawet nie zauważając łez, które spływają mu po policzkach. — Dobrze, więc ja… ja też obiecuję. Żadnego zgłaszania się na ochotnika za siebie nawzajem.

 

— Muszę już iść — szepcze Syriusz, gdy obraz przed jego oczami zaczyna się rozmazywać, a James kiwa głową, po czym opuszcza twarz w dłonie. Syriusz chciałby go pocieszyć, ale musi dotrzeć do Regulusa i załatwić tę sprawę; musi wyciągnąć obietnicę również od niego.

 

Zostawia Jamesa właśnie tak - cicho płaczącego.

 

~•~

 

Kiedy Regulus wraca do domu, Syriusz siedzi przy jego kuchennym stole z dwoma pełnymi szklankami whisky - tego wybornego trunku, który Orion zawsze lubił mieć pod ręką.

 

W następstwie ogłoszenia Regulus po prostu… uciekł. Nie wiedział, dokąd zmierza, dopóki nie znalazł się przy drzewie na skraju posiadłości burmistrza. Chyba płakał, gdy tam dotarł. Wydaje mu się, że krzyczał. Wie na pewno, że rzucał się na to drzewo raz za razem, desperacko próbując się na nie wspiąć, szukając oparcia na korze i wielokrotnie ześlizgując się, aż w końcu osunął się na ziemię, gdzie gryzł własne ramię tak mocno, że popłynęła krew.

 

Przełknął to - jakby po tym wszystkim, co przeszedł, wciąż próbował przetrwać. To smak, którego nie zapomniał. Zwymiotował zaraz potem i żałośnie zapragnął, by po prostu utonąć w tej rzece.

 

Ale tego nie zrobił. Wciąż tu jest i nadal musi znosić więcej. Nie mógł nic z tym zrobić, więc podniósł się i wrócił do domu, gdzie najwyraźniej czekał na niego Syriusz.

 

Regulus patrzy na niego i przypomina sobie, jak będąc piętnastolatkiem o dziecięcej twarzy, wyszedł na środek dziedzińca, gdy po raz pierwszy został wylosowany, tylko po to, by jego starszy brat wypadł z tłumu, a jego głos zamienił się w rozpaczliwą prośbę, gdy zgłosił się na ochotnika w jego miejsce.

 

Minęło prawie jedenaście lat, i po co to wszystko? Jaki był sens tego wszystkiego? Oto oni. Każdy wybór, którego dokonali, nawet będąc w tak młodym wieku, doprowadził ich dokładnie tutaj.

 

Regulus podchodzi i siada na krześle naprzeciwko Syriusza, który podnosi pełną szklankę stojącą najbliżej niego. Trzyma ją w ten sam niedbały sposób, w jaki zawsze robił to ich ojciec, ale Regulus nigdy by mu tego nie powiedział. Gdyby wiedział, trzymałby ją inaczej, a jest coś w tym widoku, co pociesza Regulusa, nawet teraz.

 

Razem piją w milczeniu, po prostu patrząc na siebie. Regulus zastanawia się, który z nich pierwszy się złamie. Nie spodziewa się że to będzie on, ale tak właśnie jest.

 

— Nie możesz znowu tego zrobić — chrypi Regulus, z obolałym, surowym gardłem i całym ciałem pulsującym bólem. — Ostatnim razem prawie ci nie wybaczyłem, a tym razem już tego nie zrobię.

 

— Regulus — mówi cicho Syriusz.

 

Nie możesz znowu tego zrobić, Syriusz — szepcze Regulus cicho, z desperacją i błaganiem w głosie. Odsłania się, otwiera przed swoim bratem, ukazując mu swoją bezbronność i wrażliwość. — Proszę, nie zgłaszaj się już więcej na ochotnika zamiast mnie. Proszę.

 

Powieki Syriusza opadają, a on przyciska szklankę do czoła, z wykrzywioną bólem twarzą. Chwila między nimi się przeciąga, a serce Regulusa bije coraz mocniej z każdą mijającą sekundą, gdy Syriusz nie odpowiada. Regulus nie czuł takiego przerażenia od czasu, gdy miał piętnaście lat, zwłaszcza tego rodzaju terroru - paraliżującego lęku wynikającego ze świadomości, że to on będzie winny wszystkiemu, co Syriusz wycierpi, tak jak zawsze był.

 

Każda uncja bólu Syriusza ma swoje źródło w jednym miejscu. Jednej osobie. Regulusie. Nawet jako dziecko, wszystkie ciosy, które przyjął za niego, wszystkie kary, na które zgłaszał się, by oszczędzić ich Regulusowi, całe to znęcanie się, które znosił, by Regulus nie musiał. A także arena, gdzie Syriusz przelewał krew i odbierał życie w jego imieniu, gdzie jego własne życie zostało zniszczone i zmienione, gdzie znosił rany, blizny i tragedie tylko po to, by Regulus mógł żyć.

 

— Syriusz. Syriusz — wyrzuca z siebie Regulus, balansując na granicy paniki, i wcale nie zamierza zrywać się z krzesła, ale właśnie to się dzieje. I oto Regulus okrąża stół, by przykucnąć przy krześle Syriusza i położyć drżące dłonie na jego ramieniu spoczywającym na blacie, szarpiąc za rękaw, jakby znów był tylko małym dzieckiem. — Spójrz na mnie. Spójrz na mnie, Syriusz, proszę.

 

Syriusz zaciska powieki jeszcze mocniej, a jego gardło kurczy się przy ciężkim przełknięciu śliny. Gdy wypuszcza z siebie powietrze, robi to urywanie i ciężko, jakby coś gwałtownie wypychało je z jego płuc. Otwiera oczy, odwraca głowę i patrzy na Regulusa.

 

— A co jeśli…

 

— Nie. Nie, nie będziemy rozmawiać o niczym innym, o żadnych innych możliwościach. Rozmawiamy o tym. O tym, co się stanie, jeśli moje imię zostanie wyczytane. Obiecaj mi, Syriusz.

 

Ponownie, Syriusz nie odpowiada. Pozostaje niewzruszony, bez najmniejszej rysy na jego twarzy. Był taki, gdy znajdował się na arenie, gdy cierpiał, gdy walczył o swoje życie.

 

— Nie możesz tego znowu zrobić. Proszę, nie rób tego znowu, nie zajmuj mojego miejsca po raz kolejny, bo ja… ja… — Kocham cię, kocham cię, też cię kocham - myśli Regulus, próbując wymusić z siebie te słowa, ale nie chcą wyjść. Ledwo może oddychać. — Nie będę w stanie ci tego wybaczyć tym razem, Syriusz, jeśli to zrobisz. Wszystko, co dopiero odzyskaliśmy, wszystko, nad czym wspólnie pracujemy każdego dnia, to wszystko przepadnie. Znowu się nawzajem stracimy. Stracisz mnie. Więc proszę, po prostu… po prostu wybierz zatrzymanie mnie tym razem. Proszę.

 

I wtedy to się dzieje. Maleńkie pęknięcie w jego masce. Smutek rozkwitający w jego oczach. Syriusz wypuszcza z trudem powietrze, odstawia szklankę z głuchym stuknięciem i wydusza z siebie zdławione:

 

— Dobrze.

 

— Dobrze? — powtarza Regulus, trzęsąc się tak mocno, że ledwo utrzymuje równowagę, z tak wielkim pozostałym w nim strachem, że nie czuje się zdolny, by kiedykolwiek znów doświadczyć poczucia bezpieczeństwa.

 

— Dobrze — potwierdza Syriusz drżącym głosem, nerwowo kiwając głową. — Obiecuję, Reggie.

 

Regulus wypuszcza ze świstem głęboki oddech ulgi, po czym pochyla głowę, przyciskając twarz do ramienia Syriusza i szepcząc raz za razem:

 

— Dziękuję, dziękuję, dziękuję.

 

Syriusz przez chwilę obejmuje dłonią tył jego głowy, a ciepły ciężar jego ręki przynosi Regulusowi taką pociechę, że aż pieką go oczy. Przez chwilę obaj trwają w tej pozycji, dokładnie tak, a potem Syriusz lekko ciągnie go za włosy, by uniósł głowę. Łapie spojrzenie Regulusa i żąda:

 

— Teraz ty. Twoja kolej. Obiecaj mi to samo.

 

Tym razem to Regulus milczy. Rzecz w tym, że nigdy nawet o tym nie pomyślał, o samej możliwości, że imię Syriusza zostanie wyczytane. Imię Syriusza nigdy nie zostało wyczytane. Myśl, że tym razem, po raz pierwszy, mogłoby się to zdarzyć, jest dla Regulusa absolutnie niepojęte. Jego umysł nie jest nawet w stanie tego sobie wyobrazić - jak by to brzmiało, jak by to wyglądało.

 

Regulus — mówi ostro Syriusz, tak ostro, że Regulus słyszy w jego głosie ich matkę.

 

Najgorsze jest to, że Regulus wcale o tym nie pomyślał. Jego umysł był zbyt przepełniony innymi sprawami, innymi lękami, innymi zmartwieniami. Ale to mogłoby się zdarzyć. To rzeczywistość, której nie wie, jak stawić czoła - że imię Syriusza mogłoby zostać wyczytane, a Regulus miałby po prostu… co, milczeć? Nic nie robić? Nawet nie odwdzięczyć się tym samym? Syriusz zrobił to dla niego. Regulus powinien… on powinien…

 

— Jeśli ty nie możesz obiecać, to ja też nie — oświadcza Syriusz, opuszczając dłoń z włosów Regulusa, by chwycić go za ramię i lekko nim potrząsnąć. — Czy rozumiesz, co do ciebie mówię, Regulus? To musi być równa wymiana. Potrzebuję, żebyś mi to obiecał, i lepiej, żebyś, cholera, nie kłamał, kiedy to zrobisz.

 

Jasne. Oczywiście, bo tylko w ten sposób to wszystko może zadziałać. Regulus rozpoznaje to uczucie - to, czym jest wkładanie wysiłku i wymaganie tego samego od siebie nazwajem - ponieważ spędzili cały rok, robiąc dokładnie to samo. Spędzili rok, starając się tak bardzo, współpracując, by dotrzeć do tego punktu, a teraz muszą walczyć z każdym instynktem, który pozwoliłby temu wszystkiemu ponownie się rozpaść.

 

Więc bierze głęboki wdech, wydycha powietrze i walczy. Podnosi wzrok na Syriusza, patrzy na niego i pogrąża się w tym dziecinnym przekonaniu młodszego brata, że imię Syriusza nie zostanie wyczytane, po czym kiwa głową. Przełyka ślinę i mówi:

 

— Dobrze.

 

— Obiecujesz? — pyta Syriusz.

 

— Obiecuję — szepcze Regulus. Czuje się, jakby popełnił największy grzech.

 

— Wiesz, że cię kocham, prawda? — pyta Syriusz, a jego głos się załamuje. Słowa są delikatne jak piórko, a jednocześnie ciężkie od szczerej prawdy, płynącej prosto z serca.

 

Regulus odwraca głowę, czując spływające łzy, i jedyne, na co może się zdobyć, to słowa:

 

— Wiem — bo po tym wszystkim, po wszystkim, przez co przeszli, naprawdę wie.

 

Ja też cię kocham - myśli Regulus.

 

Nawet teraz te słowa nie opuszczają jego głowy.

 

Chapter 40: Ochotnicy

Chapter Text

W dwudzieste szóste urodziny Regulusa, James pojawia się u jego drzwi nie z kwiatem, lecz z czapką.

 

Bardzo, bardzo starą czapkę z puszystym pomponem na czubku, w której kiedyś był działający dzwoneczek, ale już go nie ma. Regulus nie widział jej dokładnie od jedenastu lat, co do dnia.

 

Na zewnątrz jest zimno, ziemię pokrywa warstwa śniegu, a James stoi tam z czapką, którą przechowywał przez jedenaście lat, jakby wszystkie te lata, które minęły, niczego nie zmieniły.

 

Ale zmieniły.

 

Wszystko jest teraz inne.

 

Od czasu ogłoszenia jest im ciężko. Przez cały tydzień James nie opuszczał domu - nie odstępował rodziców na krok, a Monty, według Syriusza, był w rozsypce - i Regulus znajdował się praktycznie w takiej samej sytuacji. Nawet gdyby James zadał sobie trud, żeby przyjść, Regulus i tak nie wstałby z łóżka, by wpuścić go do środka. Jedynym powodem, dla którego w końcu wstał z łóżka, było to, że Barty go do tego namówił.

 

Ostatecznie James pojawił się znowu, tym razem z kwiatem, ale Regulus nie otworzył drzwi ani nie wpuścił go do środka. Pozwolił, by kwiat zwiądł na jego progu, ale James po prostu zastąpił go kolejnym.

 

Regulus był wściekły, że James wciąż, do cholery, próbuje. Bez względu na to, jak to się potoczy, ich szansa - przepadła. Regulus popełnił błąd, sądząc, że naprawdę będą mogli mieć to, czego pragnęli, tylko po to, by zostało mu to wyrwane zaraz potem. Nie potrafił zrozumieć, jak James mógł to znieść, jak mógł wciąż przynosić mu kwiaty, wciąż mieć nadzieję, gdy nie zostało im już, do cholery, żadnej nadziei. Był tak bardzo, bardzo wściekły.

 

I to również minęło. Przeszło w zwykłą rezygnację i przytłaczające poczucie żalu. Zmieniło się i przekształciło w ostre pulsowanie celu w jego piersi, bo zanim wszystko się rozpadnie, chce dostać każdy możliwy kwiat.

 

Gdy znów zaczął przyjmować kwiaty, otworzył drzwi, by wpuścić Jamesa do środka, i odbyli bardzo, bardzo trudną rozmowę.

 

— Nie możesz się za mnie zgłosić na ochotnika — powiedział Regulus. To były jego pierwsze słowa. To było to, co musiało zostać powiedziane, dokładnie ta rzecz, która stała między nimi, temat, którego jeszcze nie poruszyli.

 

Była to kłótnia. Poniekąd. James głównie błagał, tak bliski wewnętrznego załamania, pragnąc zakończyć tę rozmowę i odwrócić się od niej. Zły, że Regulus w ogóle tego od niego żąda. Obietnicy, której dotrzyma, którą złoży, patrząc Regulusowi prosto w oczy, i wypowie ją szczerze.

 

Regulus, uparty jak zawsze, nie odpuszczał. Nawet gdy James płakał. Nawet gdy wyciagał do niego ręce i błagał. Stał tam i rozdardł Jamesa na pół, by sięgnąć do jego głębi i wydobyć z niej obietnicę, której potrzebował. Udało mu się.

 

A kiedy James zażądał od niego tego samego, Regulus wtulił się w jego ramiona, ukrył twarz w jego ramieniu i odwzajemnił obietnicę. Złożył obietnicę, również z zamkniętymi oczami i łamiącym się głosem. Był to ostatni raz, kiedy rozmawiali, ostatni raz, kiedy się dotykali, ponieważ Regulus nie otworzył mu ponownie drzwi, by go wpuścić, aż do dzisiaj.

 

A teraz, oto są. James stojący na jego progu z czapką, a Regulus stojący naprzeciwko, pragnący wpuścić go do środka, pragnący go tak bardzo, że aż brakuje mu tchu.

 

— Ja… pomyślałem tylko, że chciałbyś to z powrotem — wykrztusza James, nerwowo zaciskając palce na czapce, którą trzyma w dłoniach. — Wiem, że nie chcesz mnie widzieć…

 

— Chcę — przerywa mu Regulus. — Chcę cię widzieć, James.

 

James wygląda, jakby miał się rozpłakać.

 

— Naprawdę?

 

— Tęsknię za tobą — szepcze Regulus.

 

James natychmiast wybucha płaczem. Natychmiast. Jego twarzy wykrzywia się, a on opuszcza głowę, wydając z siebie urywany szloch. Stoi tam i załamuje się całkowicie, a Regulus czuje, jak pęknięcia w jego sercu powiększają się.

 

— James — mówi cicho Regulus. — James, wejdź do środka.

 

— Dobrze, t-tak, dobrze — wykrztusza James, potykając się do przodu z czapką przyciśniętą do piersi, kurczowo się jej trzymając.

 

Regulus prowadzi Jamesa do środka i na górę, wyciągając rękę, by chwycić jedną z dłoni Jamesa podczas wchodzenia po schodach, oferując mu oparcie, ponieważ James nie ma dziś swojej laski. Musi to oznaczać, że noga nie sprawia mu dziś kłopotów, choć schody zawsze są dla niego uciążliwe, jak zauważył Regulus. Planował poprosić Syriusza o zbudowanie jednego z tych siedzień, które mogłyby wnosić Jamesa po schodach również w jego domu, ale teraz przypuszcza, że nie ma to już sensu.

 

James nigdy nie był w jego pokoju, choć widział jego fragmenty przez okno. Nie jest w stanie dokładnie się rozejrzeć, płacząc tak jak teraz, a zresztą i tak nie ma tu wiele do oglądania. Regulus delikatnie wyjmuje czapkę z rąk Jamesa i kładzie ją na biurku, po czym siada na łóżku i przyciąga Jamesa, by usiadł tuż obok niego. James poddaje się temu bez oporu.

 

— Przepraszam — wyrzuca z siebie James przez łzy, jednocześnie przysuwając się bliżej. — To twoje urodziny, a ja…

 

— Ciii, nie przejmuj się tym, James. Chodź tutaj — szepcze Regulus, układając się wygodniej i przyciągając Jamesa bliżej. James przytula się do jego boku i chowa twarz w piersi Regulusa, płacząc i drżąc. Regulus gładzi jego plecy i wielokrotnie przeczesuje dłonią włosy Jamesa.

 

Uspokojenie się zajmuje Jamesowi dłuższą chwilę. W końcu jednak się uspokaja i oddycha już tylko cicho. Przekręca głowę, by ułożyć się wygodniej. Regulus poprawia mu okulary.

 

— Nie wiem, jak dam sobie z tym radę — chrypi James. — Jak mam nic nie robić, gdy wyczytają twoje imię? A Syriusza

 

— Obiecałeś, James — przerywa stanowczo Regulus, sięgając w dół, by ująć szczękę Jamesa i unieść jego twarz ku górze. — Wszyscy obiecaliśmy.

 

James przełyka ciężko ślinę.

 

— Wiem i… nie zgłoszę się na ochotnika, ale cokolwiek się stanie, złamie mi to serce. Mam nadzieję, że to moje imię zostanie wyczytane. Mam nadzieję, że to będę ja.

 

— A ja nie — mruczy Regulus.

 

— Kocham cię — szepcze James. — Może nie chcesz tego słyszeć, ale kocham cię tak bardzo, Regulus. Tak cholernie mocno.

 

— James…

 

— Po prostu cię kocham. Kocham cię. Jedyne, co mogę zrobić, to kochać cię. Ja…

 

Regulus rzuca się do przodu, by uciszyć go swoimi ustami, bo nie może się powstrzymać, bo tego pragnie. Bo czemu miałby tego nie zrobić? Bo jaki sens ma powstrzymywanie się, skoro od począku nie było sensu w tym wszystkim? To wszystko jest takie bezsensowne.

 

Z wyjątkiem.

 

Z wyjątkiem, och, żaru ust Jamesa, tego cichego jęku i tego, jak dobrze to wszystko się czuje. To takie dobre. Może właśnie o to chodzi. Może nic innego nie ma znaczenia poza tym, tym, tym. Regulus był gotowy wcześniej i nadal jest gotowy teraz. Jeśli to wszystko, co może mieć… To wszystko, co może mieć.

 

Zmarnował tak wiele czasu.

 

— Och — wyrzuca z siebie Regulus z ostrym, bolesnym śmiechem, tracąc oddech, gdy odchyla się, by spojrzeć na Jamesa, który patrzy prosto na niego, błagalnie. — To będzie bolało.

 

I tak właśnie jest. I oczywiście, że tak jest, bo są jedną wielką tragedią. Tym właśnie są; tym zawsze byli; tym tylko będzie im dane być. Nie da się już tego zmienić, bez względu na to, co zrobią, bez względu na to, jak bardzo będą się starać.

 

Zamierzali spróbować.

 

— Przepraszam. Tak bardzo przepraszam. Nie powinienem był tego robić — chrypi James, zaciskając powieki.

 

— To byłem ja. James, to byłem ja — mówi mu Regulus, bo tak właśnie było. Typowe dla Jamesa, że obwinia samego siebie. Naprawdę wydaje się tego nie rozumieć, jakby sama koncepcja, że Regulus z własnej woli go pocałował, była niemożliwa. Jego oczy otwierają się gwałtownie, pełne zdezorientowania, a Regulus czuje przypływ wewnętrznej wściekłości na samego siebie za to, że kiedykolwiek, choćby przez chwilę, sprawił, że James zwątpił w to, jak bardzo Regulus go pragnie.

 

— Ty…? — James szuka odpowiedzi w jego oczach. — Dlaczego?

 

— Bo tego chciałem. Bo cię pragnę — przyznaje Regulus, zbyt zmęczony, by przejmować się wszystkimi komplikacjami, jakie się z tym wiążą, zwłaszcza teraz. Po prostu odsuwa to wszystko na bok i, tym razem, pozwala, by liczyło się tylko tu i teraz. Tu i teraz pragnie tego, czego nigdy nie będzie im dane mieć - choćby tylko cząstki, czegoś, co należy wyłącznie do nich i tylko do nich.

 

— Nawet teraz? — szepcze James.

 

— Zawsze, kochanie, zawsze — szepcze Regulus, ponownie ujmując twarz Jamesa w dłonie. — Zamierzam pocałować cię ponownie, jeśli nie masz nic przeciwko.

 

— Proszę — wydusza z siebie James błagalnie, każdym centymetrem ciała pochylając się do przodu, spragniony więcej, zdesperowany. — Proszę, proszę, pro…

 

Regulus nie pozwala mu błagać dłużej, przyciągając go do siebie, aż James nie jest w stanie wypowiedzieć ani słowa więcej, jego usta zajęte są bowiem tymi należącymi do Regulusa. To powolny pocałunek, delikatny, ale od samego początku głęboki, jakby ich wnętrza zostały szeroko otwarte, a oni sami wpadali w tę otchłań.

 

Narasta to, jak to zwykle bywa, gdy pozwoli się temu rozwinąć, a Regulus właśnie na to pozwala. Rozpływa się na łóżku i przyjmuje wszystko, co James mu ofiarowuje, błagając o więcej bez wypowiadania choćby słowa, a James mu to daje. James jest gotów dać mu wszystko, a Regulus pragnie tego wszystkiego, chce to przyjąć i odwzajemnić, oddać wszystko, co posiada, wszystko, kim jest.

 

Regulus nie potrafi całować Jamesa bez zatracania poczucia wszystkiego innego, czegokolwiek innego. Liczy się tylko James. Tylko James.

 

James.

 

James.

 

James.

 

— Nie, nie, wszystko w porządku. To… — Regulus czuje, jak głos więźnie mu w gardle, bo James bezwiednie wsunął dłoń pod jego koszulkę i zamarł w momencie, gdy zdał sobie sprawę z tego, co zrobił. Nie dotyka żadnej z blizn, ale Regulus podejrzewa, że James obawia się, że właśnie to robi. Regulus odchyla się nieco, by spojrzeć w jego szeroko otwarte oczy. — Możesz zobaczyć. Pozwolę ci zobaczyć. Tylko… musisz mi obiecać, że nie będziesz… że będziesz udawać, że jestem…

 

— Co? — pyta James, znów zdezorientowany. Regulus kręci głową, a James marszczy brwi. — Nie musisz, kochanie. Nie musimy… posłuchaj mnie, nie musimy nic robić, dobrze?

 

— Chcę tego — mówi Regulus, po czym dodaje — i to moje urodziny.

 

James mruga, po czym wydobywa z siebie słaby śmiech.

 

— Racja, cóż, to mocny argument, muszę przyznać.

 

— Czy wiesz, że w moje piętnaste urodziny, patrząc na wschód słońca, życzyłem sobie, żebyś mnie pocałował? — szepcze Regulus.

 

James natychmiast go całuje, pochylając się, a Regulus mruczy z zadowoloną satysfakcją. Życzenie spełnione.

 

Przez chwilę jest tylko to, wyłącznie to, a potem Regulus przerywa pocałunek i odpycha Jamesa, uporczywie popychając go, aż ten przewraca się na bok, podpierając się na łokciu i wpatrując się w niego przez przekrzywione okulary. Regulus czuje, jak jego serce gwałtownie się ściska, zanim siada, i przez moment po prostu oddycha.

 

Powoli sięga do brzegu swojej koszulki, jego dłonie drżą, a mimo to potrzebuje dobrej minuty, by wykonać jakikolwiek ruch. Zamyka oczy, zaciskając je mocno, a potem powoli zdejmuje koszulkę. Zapada cisza. Żaden z nich nie oddycha, a Regulus nie otwiera oczu, by zobaczyć reakcję Jamesa.

 

Mija kilka uderzeń serca, a potem słyszy, jak James wypuszcza powietrze, wciąga je i znów wypuszcza.

 

— Regulus? Spojrzysz na mnie?

 

Regulus powoli to robi. James spotyka jego spojrzenie, niewzruszenie.

 

— Myślisz, że to czyni cię mniej pięknym? — pyta James łagodnie. — Bo tak nie jest. Nie czyni, Regulus.

 

I to wszystko. James Potter rozwiewa wszystkie jego lęki zaledwie trzema zdaniami i prawdą widoczną w jego oczach. Regulus nie zamierza tego robić, ale jego ramiona drżą, i choć jeszcze nie płacze, jest niebezpiecznie blisko.

 

Cała waleczność opuszcza go w jednej chwili i osuwa się bezsilnie, dławiąc się ostrym oddechem, który mógłby być zarówno śmiechem, jak i szlochem, albo jednym i drugim. James przysuwa się bliżej, ostrożnie wyciągając rękę, by chwycić dłoń Regulusa, a potem pochyla się i całuje blizny na wewnętrznej stronie jego przedramienia. Są teraz blade i wyblakłe, ale pozostaną na zawsze - wżarte w skórę ślady po pazurach, które wbiły się w jego ciało. Usta Jamesa są ciepłe na tych bliznach.

 

Wtedy Regulus naprawdę zaczyna płakać. Nie może się powstrzymać, bo te blizny zawsze kojarzyły mu się ze śmiercią, jakby śmierć została na stałe wyryta w jego skórze, a James tchnął w niego życie na nowo.

 

James całuje go dalej, wzdłuż całej długości jego ramienia, każdy ślad po pazurach na tej drodze. Delikatnie popycha Regulusa z powrotem na łóżko i wspina się na niego, by dosięgnąć dalej, szepcząc:

 

— Jesteś piękny, Regulus. Taki piękny — powtarza raz za razem między każdą blizną i każdym pocałunkiem, a Regulus może tylko płakać.

 

Ramiona i nogi Regulusa pokryte są wyblakłymi bliznami, podobnie jak jego klatka piersiowa, plecy, boki i biodra. Wewnętrzne strony ud. Zewnętrzne strony ud. Zewnętrzna część jego żeber. Bok jego szyi. Większość z nich jest już teraz ledwo widoczna, po prawie roku, ale jest jedna…

 

Najgorsza z nich znajduje się na jego piersi, dokładnie nad sercem, w miejscu, gdzie zimna, przeszywająca dłoń próbowała je wyrwać. Przez długi czas część Regulusa wierzyła, że tej dłoni faktycznie się to udało. Za każdym razem, gdy patrzy na Jamesa, przypomina sobie, że tak się nie stało.

 

Pozostawiło to po sobie poszarpaną, wypukłą bliznę, z poskręcaną i nierówną skórą. James całuje ją tak, jakby niczym nie różniła się od pozostałych.

 

— Ty nadal… nie jesteś… — Regulus nie jest w stanie dokończyć żadnego z tych zdań, ale nie musi.

 

James podnosi głowę i spotyka jego spojrzenie.

 

— Czy patrzysz na mnie inaczej z powodu mojej nogi? — Regulus kręci głową. — Więc dlaczego to miałoby być inne, kochanie?

 

— Bo błagałeś mnie, żebym tego nie robił — chrypi Regulus. — Powiedziałeś… mówiłeś, że nigdy mi nie wybaczysz, a teraz musisz na mnie patrzeć i widzieć… zawsze widzieć…

 

— Patrzę na ciebie i widzę ciebie — przerywa mu James. Unosi dłoń i zakrywa najgorszą bliznę, nawet na nią nie patrząc. — Nigdy nie chciałem… — Przełyka ślinę, po czym wzdycha. — Mógłbym patrzeć na twoje blizny i obwiniać za nie siebie albo nawet ciebie, ale prawda jest taka, że żadne z nas nie ponosi winy za to, co przeszliśmy na arenie. Pod koniec dnia, jesteś po prostu Regulusem.

 

— Nie tym samym Regulusem, którym byłem wcześniej — chrypi Regulus.

 

— Zawsze będziesz moim Regiem — mówi James cicho.

 

Regulus po prostu musi go za to pocałować, naprawdę. Wplata palce we włosy Jamesa i gorączkowo przyciąga go do kolejnego pocałunku, jego klatka piersiowa unosi się gwałtownie, gdy emocje wzbierają w nim i grożą wylaniem się na zewnątrz. Myśli o tym, jak James kiedyś powiedział, że arena - Hallow - mogą ich zmienić, ale nie mogą odebrać im tego, kim są, a świadomość, że dla Jamesa Regulus również jest tego częścią, wywołuje w nim zawrót głowy.

 

Mimo wszystkich blizn, zawsze będzie Regiem Jamesa. Ma to w sobie przyjemny wydźwięk ostateczności, coś nieodwołalnego, coś pewnego i bezpiecznego.

 

Następne kilka minut mija w gorączkowym zamgleniu pełnym:

 

— Dotknij mnie, proszę. Gdziekolwiek. Wszędzie. Po prostu… po prostu…

 

— Dobrze, tylko… mam tylko dwie ręce, kochanie.

 

— James…

 

— Daj mi chwilę. To jest… trochę trudne, kiedy nie możesz usiedzieć w miejscu. Musisz…

 

James

 

— Po prostu… powtarzam, mam tylko dwie ręce, a moja noga jest…

 

Ostatecznie Regulus musi po prostu pogodzić się z faktem, że James nie może nagle wyhodować sobie dodatkowych rąk, co jest okrutne i niesprawiedliwe, jeśli ktoś pyta go o zdanie. Pragnie, by James dotykał go wszędzie, dotykał jego blizn i wymazał śmierć, która odbija się echem od niewłaściwych dłoni, które dotykały go wcześniej. James to robi. Zajmuje to trochę czasu, ale James to robi, zostawiając po sobie palące ślady dłoni z życiem wyrytym w jego wewnętrznych stronach, które tylko Regulus potrafi poczuć.

 

Regulus nie wie, jak będzie w stanie spojrzeć w lustro po tym wszystkim i nienawidzić tego, co widzi, wiedząc, że zobaczy na sobie ślady pieszczot pełnych życia, którymi James go obdarza.

 

Tak właśnie, z dłońmi Jamesa na swoim ciele, czuje się piękniejszy niż kiedykolwiek wcześniej. Nigdy wcześniej tak naprawdę się tak nie czuł, aż do teraz.

 

Na początku jest między nimi trudno. Jeśli chodzi o seks. Trudno im znaleźć odpowiednią pozycję, która nie będzie przeszkadzać nodze Jamesa. Walczą z ubraniami, walczą z prześcieradłem, walczą, by nie spaść z łóżka, gdy Regulus rzuca się, by otworzyć dolną szufladę biurka i znaleźć to, czego potrzebuje, w duchu dziękując Barty’emu za to, że zawsze dbał o jego zapasy. Bezpieczny seks jest dla Barty’ego ważny, co teraz okazuje się korzystne dla Regulusa.

 

Staje się łatwiej, gdy w końcu docierają tam, dokąd zmierzali, gdy wszystko układa się na swoim miejscu, a cały świat przestaje istnieć. Właśnie wtedy się zatrzymują, robią pauzę, żaden z nich się nie porusza, nie mówi, nie robi zupełnie nic.

 

James przyciska ich czoła do siebie i oddychają razem, podczas gdy intymność tej chwili otula ich niczym kokon, z żarem w ustach i czułością pulsującą pod skórą.

 

— W porządku? — szepcze James.

 

Regulus rzuca mu gniewne spojrzenie, a jego głos brzmi jak świszczący oddech, gdy mówi:

 

— Nie, i dla ciebie też nie będzie, kiedy za chwilę wydrapię ci oczy, do cholery. Jeśli się nie ruszysz

 

— Tak, tak, tak — droczy się James z podekscytowanym parsknięciem śmiechu, uśmiechając się, gdy sięga w dół, by zaczepić dłoń pod kolanem Regulusa i unieść jego nogę wyżej, co natychmiast zamyka Regulusowi usta. — Taki niecierpliwy.

 

— Nie mamy zbyt wiele czasu — mamrocze Regulus, wciągając powietrze przez zaciśnięte zęby i powstrzymując bezsilny jęk, gdy James faktycznie zaczyna się poruszać.

 

— Mamy cały czas świata — kłamie James, po czym zaczyna kochać się z nim tak, jakby to była prawda, powoli i intymnie, z czułością, jakby nic poza tym nie istniało.

 

Na razie Regulus pozwala sobie w to uwierzyć.

 

~•~

 

Kiedy Pandora przybywa, wystarczy jedno spojrzenie na Syriusza, by natychmiast wybuchnęła płaczem.

 

Syriusz wzdycha.

 

— Tak mi… tak mi przykro — wykrztusza Pandora, z oczu płyną jej łzy, a pierś drży od ostrych, urywanych szlochów. — Syriusz…

 

— Przestań, Pandora. Przestań — mówi cicho Syriusz, podchodząc, by przytulić ją do siebie. — To nie twoja wina. Nie obwiniaj się.

 

— Jestem żniwiarzem — chrypi Pandora, odsuwając się, by spojrzeć na niego opuchniętymi oczami. — To ja. Ja wywołuję imiona. Ja… ja wybieram. Ja…

 

Syriusz kładzie dłonie na jej ramionach i pochyla głowę, by spojrzeć jej prosto w oczy.

 

— Żadne z nas cię nie obwinia, Pandora. Nie ponosisz za to żadnej winy. Przepraszam, wiem, że to przygnębiające, ale potrzebuję, żebyś się teraz opanowała, bo masz dla nas wiadomości, które musimy usłyszeć, prawda?

 

— Tak — mówi Pandora, pociągając nosem.

 

— No chodź — odpowiada Syriusz, obejmując ją ramieniem i prowadząc dalej.

 

Udają się do biura burmistrza, gdzie Effie już na nich czeka, ale Syriusz jest zaskoczony, widząc, że James i Regulus również zjawili się wcześniej. Myślał, że będą… robić rzeczy, o których Syriusz woli nie myśleć, ale o których niestety i tak wie, bo James uznał za stosowne mu o nich opowiedzieć.

 

Dosłownie dwa dni temu, w dniu urodzin Regulusa, Syriusz pojawił się w jego domu, wołając, by dać mu znać o swojej obecności, co wywołało odległe, stłumione przekleństwa i serię głośnych uderzeń, a potem, niespodziewanie, dźwięk śmiechu Regulusa.

 

James pojawił się na szczycie schodów z kompletnie rozczochranymi włosami i koszulką założoną na lewą stronę, więc Syriusz miał już pewne wyobrażenie o tym, na co właśnie trafił, jeszcze zanim James wyszczerzył się do niego i oznajmił:

 

— Właśnie uprawiałem seks z twoim bratem. Cztery razy.

 

Brzmiał przy tym na takiego dumnego.

 

Bez względu na okoliczności, James i Regulus korzystają ze swojego… nowego układu z wielkim zapałem, a James z jakiegoś powodu nieustannie informuje go o szczegółach. Jest niemal pewien, że James po prostu lubi patrzeć, jak jego twarz mimowolnie wykrzywia się w grymasie, czego Syriusz nie potrafi kontrolować. Syriusz próbował się odegrać, nazywając Jamesa “bratojebcem”, ale to nigdy nie działa, bo James tylko szczerzy się i odpowiada: “Tak, twojego”, po czym zwinnie uskakuje, gdy Syriusz leniwie, bez przekonania próbuje go klepnąć.

 

Dziś rano James spojrzał mu prosto w oczy i powiedział bez cienia wstydu:

 

— Zamierzam spędzić cały dzień, uprawiając seks z twoim bratem i udając, że wszystko nie jest do dupy. Zobaczymy się później, co nie?

 

Na to Syriusz mógł jedynie westchnąć i odpowiedzieć:

 

— Tak.

 

Tak więc Syriusz był w pełni przekonany, że James i Regulus pojawią się nieco później, i szczerze mówiąc, myśl o tym, że spóźnią się na dożynki, bo byli zbyt zajęci pieprzeniem się, jest w pewien sposób komiczna. Niechęć Syriusza schodzi na dalszy plan wobec dumy, jaką czuje z tego, że są tacy puszczalscy. Szkoda tylko, że muszą być puszczalscy akurat ze sobą nawzajem, ale cóż, przynajmniej są szczęśliwi.

 

Nie jest to szczęście, które może przetrwać, nie po dzisiejszym dniu.

 

Regulus i James nie są teraz szczęśliwi, i mają ku temu dobry powód. Syriusz nie jest, Effie nie jest, Pandora nie jest. Żadne z nich nie jest szczęśliwe, a atmosfera jest ciężka i ponura, gdy wszyscy zbierają się, by usłyszeć, jak będzie przebiegać to, co ma się zaraz wydarzyć.

 

Pandora najpierw przytula Jamesa i Regulusa, potem Effie, która nigdy nie odmawia nikomu uścisku, a następnie odchrząkuje i prostuje ramiona, biorąc głęboki oddech. Jej dłonie wyraźnie drżą.

 

— Więc, po pierwsze. Mentorzy. M-możliwości mentorskie, które zaakceptuje Hallow, to Regulus, Syriusz i James. Euphemia, oni… chcą, żeby to był jeden z nich, niezależnie od tego, którzy z was będą trybutami.

 

— I tak będę trybutką — mówi tylko Effie.

 

— Chwila, więc… co to właściwie oznacza? — pyta cicho James.

 

— To znaczy… — Pandora przełyka ślinę. — To znaczy, że gdyby na przykład twoja mama i… i Syriusz zostali trybutami, to ty i Regulus musielibyście zdecydować, który z was będzie mentorem.

 

— Ja — mówi natychmiast James, spoglądając na Regulusa.

 

Regulus nie protestuje. Nie mówi ani słowa.

 

— A jeśli… jeśli byłaby to twoja mama i Regulus, wtedy decyzja należałaby do ciebie i Syriusza — kontynuuje Pandora.

 

— Ja — oznajmia stanowczo Syriusz i nie ustępuje, gdy James napotyka jego spojrzenie. — Jeśli nie będę trybutem, będę mentorem, James. Dobrze dogaduję się z Hallow.

 

James ustępuje, bo wie, że to prawda.

 

— W porządku.

 

— Więc, z tego co rozumiem — mówi ostrożnie Pandora — Regulus nie będzie mentorem w… żadnym przypadku? Chyba że Euphemia nie zostanie…

 

— Zrobię to — wtrąca się Effie. — Nie, Regulus nie będzie musiał być mentorem, a tylko jedno z nich będzie musiało zostać trybutem. Zamierzam zgłosić się na ochotnika za każdego, kto zostanie wylosowany - lub, jeśli to moje imię zostanie wyczytane, oni nie będą zgłaszać się za mnie.

 

Pandora powoli kiwa głową.

 

— Rozumiem. W takim razie omówmy kwestię zgłaszania się na ochotnika.

 

— Istnieją jakieś zasady dotyczące tego? — wypala James, zaskoczony.

 

— Cóż, istnieje standardowa zasada — odpowiada powoli Pandora. — Osoba, której imię zostało wylosowane, nie może odmówić ochotnikowi, gdy ten już się zgłosi, drugi ochotnik nie może się zgłosić po pierwszym, a osoba zgłaszająca się na ochotnika nie może się wycofać, gdy już to zadeklarowała.

 

— Czy są… jakieś nowe zasady? — mamrocze James, marszcząc twarz.

 

— Tym razem tak. Niektóre zwyczajowe zasady niekoniecznie mają zastosowanie, ponieważ nie ma ograniczeń wiekowych ani ograniczeń dotyczących Zwycięzców — wyjaśnia Pandora. — Procedura wygląda tak, że jeśli ktoś zgłasza się na ochotnika, jego nazwisko zostaje wycofane z losowania, więc jeśli je wyciągnę, muszę losować ponownie. Więc, powiedzmy, że wylosuję Jamesa, a potem Euphemia zgłosi się na ochotnika. Jeśli następnie wyciągnę jej nazwisko, muszę je odrzucić i losować ponownie. Ponadto, osoba, która została pierwotnie wylosowana, zanim ktoś zgłosił się za nią na ochotnika, również zostaje wykluczona z dalszego losowania. To oznacza, że ta osoba nie może zostać wylosowana po raz drugi, ale może zgłosić się na ochotnika za kogokolwiek innego. Więc, na przykład, jeśli Euphemia zgłosi się na ochotnika za ciebie, James, twoje nazwisko nie zostanie ponownie włączone do losowania, ale nadal mógłbyś zgłosić się na ochotnika za Syriusza lub Regulusa.

 

— To nie ma znaczenia — szepcze Effie. — Jedyną osobą, która będzie się zgłaszać na ochotnika, jestem ja.

 

Pandora wygląda na sceptyczną.

 

— To prawda — potwierdza James ze zmęczeniem. — Syriusz, Regulus i ja nie będziemy zgłaszać się na ochotnika jeden za drugiego. Uzgodniliśmy, że tego nie zrobimy.

 

— Dobrze — szepcze Pandora, mrugając szybko i mocno. Jej usta wykrzywiają się. — Ja tylko… chciałam powiedzieć, że… że gdyby istniało jakiekolwiek wyjście z tej sytuacji, jakikolwiek sposób, żebym nie musiała wybierać, ja… ja…

 

— Och, kochana, to nie twoja wina — mówi łagodnie Effie, wyciągając rękę, by ująć jej dłoń. Pandora chwyta się jej dłoni, a jej twarz drga, aż w końcu się załamuje i znów zaczyna płakać.

 

— My… nie mamy zbyt wiele czasu — płacze Pandora. — Przepraszam. Tak bardzo was wszystkich przepraszam. Żadne z was na to nie zasługuje.

 

Nikt z nią nie dyskutuje, bo to prawda.

 

~•~

 

Dziwne uczucie, wchodzić na scenę od samego początku - myśli Regulus. Droga na scenę na dziedzińcu przypomina marsz na szafot, dobrowolne wejście pod topór kata. Pandora, bezpieczna od tego losu, jako jedyna drży.

 

Regulus się nie boi, nie tym razem. To ironiczne, myśli. Podczas każdych poprzednich dożynek, zawsze nosił w sobie ciężką dawkę terroru, głęboko w żołądku, a teraz, gdy jego szanse są gorsze niż kiedykolwiek wcześniej, nie czuje nic.

 

Podczas corocznych dożynek zazwyczaj przez zgromadzenie w dystrykcie przepływa wyczuwalny strach, ale w tym roku nie ma nic poza gniewem. Regulus czuje na języku jego cierpki posmak, ten niespokojny gniew falujący nad wszystkimi, bo choć oni sami są bezpieczni, to wciąż nie jest sprawiedliwe. To jest totalnie popierdolone. To jest po prostu złe. Zwycięzcy mieli być wyłączeni z tego wszystkiego; to jedyna obietnica, której Hallow dotrzymywało do tej pory, a teraz jest to kolejny dowód na nierówność i przemożną władzę, jaką sprawuje nad nimi przez cały czas. Nie pomaga fakt, że wielu ludzi zna Syriusza i Jamesa, kocha Effie i darzy Regulusa szacunkiem za jego udział w igrzyskach, jeśli nie z innych powodów, bo przecież trzyma się na uboczu.

 

Dystrykt szósty ma dobre relacje ze swoim burmistrzem, prawdopodobnie najstarszym żyjącym burmistrzem do dziś, który sprawuje tę funkcję już od kilkudziesięciu lat. Trzyma w ryzach Aurorów z swoim dystrykcie i aktywnie walczy z ubóstwem, wykorzystując tę niewielką władzę, którą naprawdę posiada. Burmistrz Aberforth może być jedyną osobą, która powstrzymuje wybuch zamieszek w dniu dziesiejszym.

 

— Witajcie, mieszkańcy dystryktu szóstego, na osiemdziesiątych piątych corocznych dożynkach tegorocznego Ćwierćwiecza Upamiętnienia — mówi Pandora do mikrofonu słabym i drżącym głosem.

 

Regulus obraca głowę, by przyjrzeć się tym, którzy stoją razem z nim na scenie. Effie stoi wyprostowana, z ramionami odchylonymi do tyłu i uniesioną brodą, a w jej oczach widać stalową determinację. Część Regulusa patrzy na nią i czuje… żal. Po prostu ten cichy, niewypowiedziany żal za więzią, której nigdy w pełni nie pozwolił rozkwitnąć między nimi. Byłaby dla niego łagodna, tak samo jak jest dla Syriusza, gdyby tylko jej na to pozwolił. Żałuje, że tego nie zrobił.

 

Obok niej stoi James, który faktycznie wygląda na przestraszonego. Wygląda na kompletnie, absolutnie przerażonego, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, bardziej niż wtedy, gdy jego imię zostało wyczytane po raz pierwszy. Ale ma to sens, bo tym razem nie boi się tylko o siebie; boi się również o ludzi, których kocha. Regulus jest wśród nich. To coś, czego - jak przypuszcza - nigdy więcej nie będzie traktował jako oczywistość.

 

Pomiędzy Jamesem a Regulusem stoi Syriusz. Wpatruje się prosto przed siebie, z ustami zaciśniętymi w wąską linię i płonącym spojrzeniem. Jest wściekły. Wygląda, jakby chciał wedrzeć się do Hallow i puścić je z dymem, jakby z radością wymordował każdą osobę, która przyłożyła rękę do tego, co się teraz dzieje. To uczucie, które Regulus doskonale rozumie. Czuje dokładnie to samo.

 

Reszta przemówienia Pandory oraz coroczne przesłanie z Hallow - to samo co każdego roku - mijają zbyt szybko, a Regulus czuje, jak jego serce zaczyna przyspieszać, gdy zbliża się koniec. Pozostało już tylko wyczytanie nazwisk. W szklanej kuli znajdują się cztery złożone kartki papieru, a Regulus wpatruje się w nie, niezdolny odwrócić wzroku. Cztery nazwiska. Cztery osoby, które są dla siebie nawzajem, w ten czy inny sposób, niesamowicie ważne. Cztery osoby, których liczba nieuchronnie zmniejszy się do co najmniej trzech już bardzo niedługo.

 

Pandora podchodzi do szklanej kuli, jakby ta miała ją ugryźć. Regulus dostrzega łzy w jej oczach i widzi, jak waha się z ręką zawieszoną nad kulą, a jej palce drżą. Cichy jęk wyrywa się z jej ust, gdy zanurza dłoń w kuli, odbijając się echem po milczącym placu. Regulus wstrzymuje oddech.

 

Powoli, jakby obawiała się każego kroku, Pandora wraca do mikrofonu. Drżącymi dłońmi rozwija karteczkę papieru, a z jej ust wydobywa się stłumiony dźwięk, gdy jej ramiona unoszą się gwałtownie w tłumionym szlochu. Następuje chwila ciszy, a potem - ironia losu. Bo oczywiście. Nie tylko raz, nie dwa, ale trzy pieprzone razy, jakby był do tego cholernie przeznaczony. Zaśmiałby się, gdyby tylko mógł złapać oddech.

 

— Regulus Black.

 

~•~

 

Syriusz słyszy imię swojego młodszego brata i znów czuje się, jakby miał szesnaście lat.

 

Pamięta ten dzień wyraźnie, jakby to było wczoraj. Dzień, w którym imię Regulusa zostało wyczytane po raz pierwszy. Początkowo nie mógł w to uwierzyć, bo jeszcze nie zdążył się nauczyć, że los nigdy nie jest po twojej stronie - bez względu na to, jak bardzo mogłoby się tak wydawać. Imię Regulusa znajdowało się wtedy zaledwie na trzech kartkach w losowaniu. Trzy spośród setek innych. To nie powinien był być on. Syriusz nie potrafił nawet pojąć, jak to możliwe, że los padł właśnie na niego, bo nigdy nie wierzysz, że to przytrafi się tobie lub komuś, kogo kochasz - dopóki właśnie tak się nie stanie.

 

Tamtego dnia, za pierwszym razem, Syriusz przez chwilę czuł się oszołomiony. Zastygł w miejscu, w uszach mu dzwoniło, nie był w stanie pojąć, co się dzieje. Zimny, desperacki strach przeszył go na wskroś i tak naprawdę nie miał nawet wyboru - rzucił się do przodu, by zająć miejsce Regulusa, by zgłosić się na ochotnika zamiast niego.

 

To był czysty instynkt.

 

Ten instynkt, mimo wszystko, wciąż w nim tkwi. To instynkt, który uderza jak wąż - szybko i bezlitośnie, błyskawicznie i jadowicie. Inwazja na zmysły, wszystko na świecie nagle znika, a on nie traci siebie. Nie odpływa. Jest tutaj, mocno zakorzeniony w tej chwili, zakotwiczony w jednej rzeczy, jednej konieczności.

 

Syriusz jest całkowicie sobą, w pełni świadomy, gdy - zanim ktokolwiek zdąży złapać oddech - szarpie się w miejscu, wpada w ruch, równie zdesperowany i spanikowany jak za pierwszym razem, tym razem, gdy wykrzykuje:

 

— Zgłaszam się na ochotnika!

 

Jego głos rozbrzmiewa echem, wydarty z jego wnętrza, głośny i błagalny. Nie może się powstrzymać.

 

To Regulus.

 

Jego młodszy brat.

 

Zawsze jego młodszy brat.

 

Oto jest - wyraźna deklaracja zgłoszenia się na ochotnika, wypowiedziana zanim ktokolwiek zdążył cokolwiek zrobić, zanim Regulus mógł nawet zrobić krok do przodu. Najgorsze jest to, że nie wiedział, że to zrobi, dopóki tego nie zrobił. Co gorsza, w głębi duszy zawsze wiedział, że to zrobi, bez względu na złożone obietnice. Wiedział, że bez względu na to, czyje imię zostanie wyczytane, nie będzie w stanie się powstrzymać, ale to jest Regulus. To Regulus i to instynkt. Nie zamierzał tego zrobić, a jednocześnie nigdy nie mógłby postąpić inaczej. To deklaracja, której nie może cofnąć, i której nigdy by nie cofnął; nie chciał tego zrobić od samego początku, ani razu. Nie chce tego i teraz, a to deklaracja, której Regulus nie może odrzucić.

 

Regulus mimo wszystko próbuje, jego twarz traci wszelkie kolory, gdy gwałtownie blednie i wykrztusza:

 

— Nie. Nie. Ja… nie, nie zgadzam się… nie przyjmuję tego. Syriusz…

 

Syriusz odwraca wzrok i robi krok do przodu, słysząc, jak Effie wydaje z siebie zduszony dźwięk, a z Jamesa ucieka powietrze, jakby ktoś właśnie zadał mu cios. Czyjaś dłoń chwyta ramię Syriusza, obracając go gwałtownie, a Syriusz czuje, jak w jego gardle formuje się gula, gdy tylko widzi wyraz twarzy Regulusa.

 

— Ty… miałeś wybrać… miałeś… — Słowa Regulusa rozpadają się w jego ustach, a na jego twarzy maluje się absolutne, bezsprzeczne poczucie zdrady.

 

Najgorsze jest to, że Syriusz chciałby być bratem, który zawsze postępuje właściwie wobec Regulusa, ale wielokrotnie popełniał błędy i jest niemal pewien, że właśnie teraz popełnił kolejny. Oczy Regulusa wirują od emocji, pełne zamętu, a Syriusz wie, co nastąpi za chwilę. Wie to, ponieważ Regulus mu powiedział.

 

Syriusz straci go na zawsze.

 

Właśnie to zrobił.

 

I tak się stało. Zgodnie z przewidywaniami, twarz Regulusa zamyka się, a wszelkie emocje znikają z jego oczu. To tak boleśnie przypomina wszystkie te lata, które spędzili z ziającą między nimi przepaścią - rozpadliną, którą z czasem i wysiłkiem udało im się zmniejszyć do niczego więcej niż pęknięcia w chodniku, przez które mogli przeskakiwać jak wtedy, gdy byli tylko dziećmi bawiącymi się w jakąś grę. Nie są już dziećmi, a jedno potknięcie sprawia, że to pęknięcie otwiera się na nowo, krusząc się na zewnątrz, aż staje się szersze i głębsze niż kiedykolwiek wcześniej.

 

Regulus jest nieosiągalny. Syriusz mógłby próbować, próbować i próbować, ale nigdy więcej nie uda mu się naprawić tego, co zostało między nimi zniszczone. Regulus nie odważy się wyciągnąć ręki w odpowiedzi.

 

I to jest w porządku. Syriusz godzi się z tym, szybko i całkowicie, bo to nie ma znaczenia. Syriusz nie może zatrzymać Regulusa przy sobie, ale jeśli oznacza to utrzymanie go przy życiu, ta strata jest tego warta.

 

Zawsze tak było.

 

— Kocham cię, Reggie — szepcze Syriusz ze smutnym uśmiechem i delikatnym wzruszeniem ramion, bo w gruncie rzeczy do tego wszystko się sprowadza. On naprawdę go kocha. Kocha swojego brata tak bardzo mocno. Tylko raz, samolubnie, chciałby, żeby Regulus powiedział mu to samo.

 

Regulus tego nie robi.

 

— Dla mnie już nie żyjesz — szepcze zamiast tego Regulus.

 

Syriusz walczy z falą bólu, która zalewa go po tych słowach, przekonując samego siebie, że tak będzie najlepiej. Ostatecznie, wkrótce naprawdę będzie martwy, bo kimkolwiek będzie osoba, z którą tam wejdzie, Syriusz dopilnuje, by ją stamtąd wydostać.

 

Bez słowa Regulus opuszcza rękę i pozwala mu odejść, by mógł przejść na przód i zająć jego miejsce. Ponownie.

 

Syriusz to robi.

 

~•~

 

James czuje, jak świadomość dociera do niego z opóźnieniem, jakby nigdy w pełni nie przyjął jej do wiadomości aż do konkretnej chwili, a teraz, gdy nadeszła, uderza w niego całą siłą naraz.

 

Syriusz.

 

Stoi tam, znów jako trybut, a James czuje, jak ta świadomość uderza w niego z pełną siłą. Syriusz wraca na arenę. Nie da się już tego powstrzymać. Wraca tam, prosto w niebezpieczeństwo, gdzie może zginąć, a James nie może… po prostu nie może…

 

— Czekaj — mówi James, a słowo wyrywa mu się z ust, gdy gwałtownie wysuwa się do przodu. — Czekaj, nie, Syriusz. Nie.

 

— James — szepcze Syriusz, odwracając głowę, by na niego spojrzeć, z zaciśniętą szczęką kręcąc głową.

 

— Pozwól mi pójść. Mogę pójść? — wykrztusza James, nieustannie posuwając się naprzód, choć zwraca się do Pandory, która patrzy na niego z bólem. — Proszę. Proszę, tylko nie… nie on, proszę…

 

Syriusz odwraca się gwałtownie i łapie go za klatkę piersiową, odpychając go lekko.

 

— James. James, przestań. Nie możesz tego zrobić. Ty…

 

— Syriusz — chrypi James, czując pieczenie w oczach. — Syriusz, nie… proszę, nie… ja nie mogę…

 

— Posłuchaj mnie, musisz wrócić i poczekać, dobrze? Nie możesz tego robić tutaj — nalega Syriusz, zerkając nerwowo na boki. Gdy James podąża za jego spojrzeniem, dostrzega Aurorów powoli zbliżających się do schodów z dłońmi na broni. Syriusz wyciąga rękę i chwyta Jamesa za ramię, potrząsając nim lekko. — Wszystko w porządku, James. Po prostu idź zaczekać z Regulusem. Idź.

 

— Syriusz — powtarza James bezradnie.

 

— Wiem — odpowiada Syriusz, wypuszczając drżący oddech. Przełyka ślinę i przyciąga Jamesa do mocnego uścisku na moment, po czym równie szybko odpycha go, lekko popychając.

 

James cofa się, z ciężko unoszącą się piersią i zamazanym wzrokiem. Cofa się dalej, jakby mógł uciec od tego wszystkiego, jakby większy dystans mógł sprawić, że to stanie się mniej rzeczywiste, ale to nie pomaga. Czuje się, jakby ktoś rozrywał go na pół.

 

Tylko nie Syriusz - myśli rozpaczliwie. Tylko nie Syriusz, nie Syriusz, nie…

 

James wpada na kogoś i gwałtownie odwraca głowę, by zobaczyć Regulusa, który jest wyraźnie i namacalnie wycofany. Jego twarz jest pozbawiona wyrazu, oczy nie zdradzają żadnych emocji. Wszystko w nim wydaje się puste, po prostu stoi tam i czeka. James czeka razem z nim.

 

Pandora znów stoi przy misie, wpatrując się w trzy złożone kartki papieru na jej dnie. To może być Effie albo James - lub Syriusz, ale jeśli wypadnie na niego, będzie musiała wybierać ponownie. Nie, teraz wszystko sprowadza się do matki i syna. Po twarzy Pandory spływają łzy, a ona stoi nieruchomo. Nie porusza się.

 

— Pandora — mówi ostro Regulus, a ona podskakuje, krztusząc się gwałtownym wydechem, gdy odwraca głowę, by na nich spojrzeć.

 

— Tak mi przykro — oznajmia Pandora i ani na moment nie odrywa od nich wzroku, gdy zanurza dłoń w misie i wyciąga kartkę z nazwiskiem kolejnego trybuta.

 

Rzecz w tym, że James wie, iż nie ma znaczenia, czyje nazwisko widnieje na tym papierze, bo jego matka i tak wróci do areny. Dała jasno do zrozumienia, że zgłosi się na ochotnika, więc jeśli to jego nazwisko zostanie wylosowane, zrobi dokładnie to, co zapowiedziała. I mimo odruchowej chęci, by złamać obietnicę i upewnić się, że matka nie wróci do areny, James wie, że nie może jej tego zrobić. Wie, że nie może jej zranić ani sprawić jej takiego zawodu. Rozmawiali o tym wiele razy, a ona powiedziała mu coś, co złamało mu serce, ale co mimo wszystko musiał usłyszeć.

 

Matka nigdy nie powinna przeżyć swoich dzieci, James. Nie stawiajcie mnie w sytuacji, w której będę musiała - powiedziała, bo Syriusz jest w tym równie ważny jak James. Gdyby James mimo wszystko zgłosił się za nią na ochotnika, gdyby złamał tę obietnicę, skazałby ją na życie bez jednego ze swoich dzieci, a może nawet bez obu. Kiedy załamała się i rozpłakała, ponownie prosząc go o obietnicę, mógł tylko jeszcze raz jej to przyrzec - i tym razem naprawdę miał to na myśli. Nie był w stanie myśleć o tym, co to oznacza, co to dla niego znaczy, co zrobi to jemu i jego rodzinie, kiedy ona… kiedy ona…

 

Nie jest w stanie o tym myśleć, więc tego nie robi, zbyt sparaliżowany strachem, by nawet próbować. Ale wie. Patrzy na te skrawki papieru i wie, że to nie ma znaczenia, bo jego matka i tak wejdzie do areny razem z Syriuszem, i już z niej nie wróci. Zerka na nią, czując pieczenie w oczach, by zaraz odwrócić wzrok, gdy Pandora ponownie podchodzi do mikrofonu.

 

— Na drugiego trybuta z dystryktu szóstego… — Pandora wypuszcza z siebie drżący oddech przez łzy i niezdarnie rozwija kartkę papieru. Wydaje z siebie cichy jęk, pochylając głowę, a James zamyka oczy, gdy przedwczesne poczucie rozpaczy sieje w nim spustoszenie. Po ciężkiej pauzie Pandora szepcze: — J…

 

— Zgłaszam się na ochotnika.

 

James czuje, jak całe jego ciało ogarnia chłód. Jakby słońce zgasło. Płomienie wygasły. Cały świat pogrążył się w ciemności.

 

Nie.

 

Nie, tylko nie to.

 

Błagam, tylko nie to.

 

James odwraca się powoli i patrzy na Regulusa, który odwzajemnia jego spojrzenie niewzruszenie, bez wahania. Ostatnie cztery słowa, które wypowiedział, dźwięczą w uszach Jamesa, głośne, bezpośrednie i pewne. Głos Regulusa nawet nie zadrżał. Powiedział to tak zwyczajnie. Bez wahania.

 

Pełne imię Jamesa nawet nie zdążyło, cholera, wydobyć się z ust Pandory. Effie wygląda na przerażoną, jej oczy są szeroko otwarte, a dłoń wystrzela, by złapać Regulusa za ramię, gdy ten zaczyna iść do przodu.

 

— Nie mogę ci na to pozwolić — wykrztusza Effie.

 

— Nie możesz mnie powstrzymać — odpowiada cicho Regulus, a dłoń Effie opada bezwładnie wzdłuż ciała, gdy uświadamia sobie, że to prawda. Nie ma nic, co mogłaby zrobić. Regulus był szybszy.

 

— Nie — protestuje James, z trudem łapiąc oddech. Kręci głową i cofa się, podczas gdy Regulus nadal idzie przed siebie. — Nie, Regulus. Nie. Ja nie… — James spogląda na Pandorę i Syriusza, z dzikim, panicznym wyrazem oczu. Twarz Syriusza zastygła w przerażeniu, wygląda, jakby miał się zaraz rozchorować. — Ja… odmawiam.

 

Pandora przełyka szloch i dławi się słowami:

 

— Nie możesz, James.

 

— Nie, nie, nie — powtarza James rozpaczliwie, rzucając się do przodu, by złapać Regulusa za ramiona i zatrzymać go, potrząsając nim lekko, zbyt mocno zaciskając palce. — Nie rób mi tego. Proszę, nie…

 

— Już się stało, kochanie — szepcze Regulus.

 

Obiecałeś — skomli James.

 

Regulus posyła mu smutny uśmiech.

 

— Skłamałem.

 

James kompletnie traci nad sobą panowanie. Nie potrafi dokładnie powiedzieć, co się właściwie dzieje, ale ostatecznie w sprawę zostają zaangażowani Aurorzy, a także jego matka. Jest przy nim, szepcząc ostro do jego ucha i próbując odciągnąć go od Regulusa, ale James ani drgnie. Aurorzy muszą zalać scenę i dosłownie odciągnąć go siłą, a na miejscu wybucha bójka, w którą angażują się praktycznie wszyscy. W chwili gdy James rzuca się do ataku, Aurorzy odpowiadają tym samym, a wtedy Syriusz, Regulus i Effie również natychmiast włączają się do walki.

 

James obserwuje, jak jego matka jednym ruchem powala dorosłego mężczyznę na ziemię, kładąc go płasko na plecach. Syriusz uderza Aurora z taką siłą, że ten spada ze sceny. Regulus odciąga jedną z Aurorów od Jamesa i wykręca jej ramię tak mocno, że rozlega się głośne, makabryczne chrupnięcie, a zaraz po nim przeraźliwy krzyk bólu, gdy Regulus bez cienia skruchy łamie jej rękę.

 

Rzecz w tym, że James jest przekonany, iż we czwórkę mogliby naprawdę pokonać każdego pojedynczego Aurora w dystrykcie.

 

Gdyby nie broń.

 

W chwili, gdy jedna z broni zostaje przyłożona do jego głowy, wszystko zamiera. Syriusz, Regulus i Effie natychmiast zastygają w bezruchu, po czym puszczają tych, których właśnie okładają, poddając się z uniesionymi rękami. James jest tak wściekły, że wciąż jest gotów walczyć, ale ich namacalny strach powstrzymuje go.

 

Zamyka oczy i pozwala, by go odciągnęli.

 

~•~

 

Euphemia obserwuje, jak burmistrz Aberforth drapie się po brodzie ze zmęczonym westchnieniem, spoglądając na nią bardzo zmęczonymi, intensywnie niebieskimi oczami. Zna go od bardzo, bardzo dawna. Jest od niej starszy o trzynaście lat i wie więcej o historii dystryktu szóstego niż ktokolwiek inny żyjący obecnie. Miał siedemnaście lat, gdy Grindelwald został zamordowany, i dwadzieścia sześć, gdy trzynastoletnia Euphemia została wylosowana do igrzysk. Nie został burmistrzem, dopóki nie skończył trzydziestu lat, a teraz piastuje to stanowisko już od trzydziestu trzech lat.

 

Euphemia była mentorką przez ponad dwadzieścia lat, więc spędziła mnóstwo czasu z Aberforthem i wie z całą pewnością, że zależy mu na mieszkańcach swojego dystryktu. Wie, że ona również jest w tym gronie. Wie również, że wiele spraw - właściwie większość - leży poza jego zasięgiem.

 

— Zaatakowaliście trzech Aurorów, Euphemia — mówi Aberforth szorstkim głosem, takim jak zawsze.

 

— Napadli na mojego syna — odpowiada Euphemia oschłym tonem.

 

Aberforth wzdycha.

 

— Twój syn ich zaatakował.

 

— No i co z tego? — Euphemia unosi brew, patrząc na niego. Aberforth jest w głębokim błędzie, jeśli choć przez chwilę sądzi, że obchodzi ją, co robią James, Syriusz czy nawet Regulus, jeśli chodzi o walkę w ich obronie. Zawsze będzie o nich walczyć, bez względu na wszystko.

 

— Czy zdajesz sobie sprawę, jakie macie szczęście, że zdecydowali się nie transmitować dożynkowego losowania na żywo? — pyta Aberforth, unosząc dłoń, by potrzeć palcami brew. — Opóźnili transmisję, więc jest nadawana z przesunięciem czasowym, żeby można było ją przejrzeć, co było przygotowaniem na… nieprzewidziane okoliczności.

 

Euphemia prycha ostrym śmiechem.

 

— Nieprzewidziane okoliczności. Jasne. I to nie ma nic wspólnego z tym, że Riddle chce się upewnić, że żadne potencjalne zamieszki czy okrzyki buntu nie dotrą dalej, niż już dotarły?

 

— Udało im się wyciąć wszystko, co było konieczne, więc to, co się wydarzyło, pozostanie tylko tutaj, co oznacza, że James, Syriusz i Regulus unikną kary ze względu na swoje pozycje w tegorocznym Ćwierćwieczu Upamiętnienia jako mentor i trybuci — kontynuuje Aberforth, jakby w ogóle się nie odezwała. — Udało mi się poręczyć za ciebie i odwieść ich od publicznej egzekucji, której początkowo żądali.

 

— Dziękuję — mówi cicho Euphemia po długiej chwili milczenia, bo nie jest zbyt dumna, by okazać wdzięczność za to. Nie z obawy przed śmiercią, ale wyłącznie dlatego, że Fleamont… och, nigdy by się po tym nie pozbierał. A James…

 

— Jednakże — kontynuuje Aberforth z grymasem — nie pozwolą, by twoje przestępstwo pozostało bez kary.

 

— Nie, oczywiście, że nie — mruczy Euphemia, nie odwracając wzroku ani na moment. — Nie chcieliby przecież, żeby komukolwiek przyszło do głowy, że można się zbuntować, prawda?

 

Aberforth wzdycha ponownie.

 

— Wiesz równie dobrze jak ja, jak to działa, Euphemia.

 

— Kiedy przestaniemy to akceptować, Aberforth? — syczy Euphemia, pochylając się, by spojrzeć mu prosto w oczy. — Kiedy wreszcie się zbuntujemy i przestaniemy to wszystko znosić? Dzieci, które kocham, są zdruzgotane. Czy ty to rozumiesz? Przeszli już zbyt wiele i ja tego dłużej nie zniosę. Nie będę już dłużej siedzieć cicho, nie tym razem. Moi chłopcy

 

— Zabijesz się, kobieto — warczy Aberforth, niskim, pełnym frustracji głosem. — Czy o to ci właściwie chodzi? Bo ja właśnie próbuję temu zapobiec.

 

— Niech tak będzie — oświadcza Euphemia lekceważąco. — Jeśli zginę, walcząc o nich, to umrę bez żadnych żalów.

 

— A Fleamont? — pyta Aberforth. — Czy zaryzykujesz jego życie?

 

Euphemia natychmiast zamyka usta. Milknie i wpatruje się w niego, niezdolna wypowiedzieć choćby słowa więcej. Fleamont… Sama myśl o tym, że Fleamont mógłby być w niebezpieczeństwie, że mógłby zostać skrzywdzony, sprawia, że jej serce kurczy się gwałtownie w czystym przerażeniu. Niemniej jednak, Fleamont jest dorosłym człowiekiem, który może podejmować własne decyzje, a ona nie ma prawa decydować za niego, nawet kierując się miłością.

 

To coś, czego Syriusz, James i Regulus muszą się jeszcze nauczyć, a ona żałuje, że nie może cofnąć się w czasie, by im to powiedzieć, by ich tego nauczyć, ale teraz jest już za późno. No i dokąd ich to zaprowadziło.

 

— Jaka jest moja kara? — pyta Euphemia sztywno.

 

— Chłosta na oczach całego dystryktu. Obecność obowiązkowa dla wszystkich — mruczy Aberforth. Spuszcza wzrok, a jego głos cichnie wraz z nim. — Siedem batów za każdego zaatakowanego Aurora. W sumie dwadzieścia jeden.

 

Euphemia tylko mruczy coś pod nosem i odwraca się, by odejść.

 

— W porządku. Zakładam, że odbędzie się to później, więc jeśli pan wybaczy, burmistrzu Aberforth, chciałabym pożegnać się z moimi dziećmi.

 

— Nie wolno ci, Euphemia — woła Aberforth. — Powiedzieli, że…

 

— Tylko spróbuj mnie powstrzymać — rzuca Euphemia, szarpiąc za drzwi, by je otworzyć. — Dopisz to do mojego wyroku.

 

Powiedziawszy to, trzaska drzwiami i odchodzi, nie oglądając się za siebie. Nikt nie idzie za nią ani nie zatrzymuje jej po drodze, co jest najlepszym rozwiązaniem.

 

Pierwszą osobą, na którą się natyka, jest James, który rzuca się w jej kierunku, gdy tylko ją dostrzega. Niemal zbija ją z nóg siłą uderzenia, przywierając do niej i łapiąc głębokie, urywane oddechy. Jej biedne dziecko. Przeszedł już zbyt wiele. Stracił już tak wiele.

 

Gdyby tylko mogła oszczędzić mu tego wszystkiego, co już przeszedł, i tego, co jeszcze go czeka, zrobiłaby to bez wahania. Planowała to zrobić, a Regulus… och, ten głupi, zakochany po uszy chłopak. On to wszystko zaplanował. Nie ma mowy, żeby było inaczej, zważywszy na to, jak szybko zareagował. Cichy, tajemniczy plan, którego nikt się nie spodziewał. To zniszczy Jamesa, a Syriusz… ona już wie, co się stanie. Będzie walczył za swojego brata; to przecież oczywiste. Euphemia chciała, żeby to ona została wybrana, by mogła wejść do areny i upewnić się, że Syriusz wróci do domu. Niech go szlag, tego chłopaka. Niech ich obu szlag trafi, z ich samolubnym i lekkomyślnym sposobem kochania. To wszystko ich zniszczy, a ona nie może nic z tym zrobić.

 

— Mamo — wykrztusza James, cofając się, by spojrzeć na nią szeroko otwartymi oczami przez przekrzywione okulary. Wygląda niewinnie i tak bardzo młodo, nawet teraz. Niemal umarła, rodząc go, a potem wychowała na wspaniałego mężczyznę, którym jest dzisiaj, i jest nieskończenie dumna z tego, jak swoją obecnością wnosi kolor i życie do wszystkich wokół, po prostu będąc sobą - a teraz nie może go ochronić.

 

— James — szepcze Euphemia, unosząc dłoń, by objąć jego policzki i przyjrzeć się jego twarzy. Zawsze był bardziej podobny do niej niż do Fleamonta, pomijając budowę ciała. Fleamont jest kimś w rodzaju łagodnego olbrzyma. Jest wysoki i barczysty, ale nigdy w życiu nie skrzywdził nawet muchy. Szczerze mówiąc, jest dość wrażliwy. James odziedziczył to również po nim.

 

— Co mam zrobić, mamo? Nie wiem, co mam zrobić — mówi James gorączkowo, wyglądając na przerażonego.

 

Euphemia przełyka ślinę.

 

— To, co masz zrobić, to pójść do Hallow i posłuchać rad, których Syriusz udzieli ci na temat bycia mentorem. Zrobisz, co w twojej mocy, kochanie, dla nich obu.

 

— Ale… ale tylko jeden…

 

— Wiem, James. Wiem o tym. To nie… nic nie możesz z tym zrobić. Syriusz i Regulus zrobią to, co postanowią zrobić, a ty możesz im tylko pomóc na tej drodze. Wiem, że się boisz, ale nie mamy wiele czasu, a ja… muszę porozmawiać z Syriuszem.

 

James powoli się odsuwa, mocno mrugając.

 

— Właśnie wracasz ze spotkania z burmistrzem, prawda? Wszystko w porządku? Poradzisz sobie, mamo?

 

— Oczywiście, że sobie poradzę, kochanie. Wszystko jest w jak najlepszym porządku — kłamie Euphemia, bo nie ma potrzeby, żeby James martwił się o karę, która na nią czeka. I tak obwiniałby tylko siebie.

 

Przyciąga go do siebie i trzyma jeszcze przez chwilę.

 

~•~

 

Syriusz wpatruje się w swoje poobijane kostki i czeka. Czuje się otępiały. Czuje się… Sam nie wie jak. Jedyne, co jest dla niego jasne, to fakt, że nawet teraz tęskni za Remusem.

 

Jego głowa podrywa się gwałtownie, gdy drzwi się otwierają, a fala strachu uderza w niego z nagłością. Napięcie tylko nieznacznie opada, gdy do pokoju wchodzi Monty. Spogląda na Syriusza i przełyka ciężko ślinę.

 

— Gdzie jest Effie? — szepcze Syriusz.

 

— Myślę, że jest poręczana przez burmistrza Aberfortha — chrypi Monty. — Ona… popełniła przestępstwo, tak jak wy wszyscy, ale James… on będzie mentorem, a ty i Regulus jesteście trybutami, więc nie spotka was żadna kara. Ona może nie ujść tak łatwo.

 

Serce Syriusza zamiera.

 

— Co się z nią stanie?

 

— Nie wiem — mówi Monty zachrypniętym głosem. — Burmistrz Aberforth to dobry człowiek, znamy go od dawna. Jeśli będzie mógł cokolwiek zrobić, na pewno to zrobi.

 

— Więc… więc nie zobaczę jej już więcej? — pyta Syriusz cicho. Skóra wokół oczu Monty’ego napina się, bo wie, co to oznacza, a potem zamyka oczy i pochyla głowę. Ramiona Syriusza opadają. — On jest moim bratem, Monty. Moim młodszym bratem. Wiesz, że sprowadzę go do domu.

 

— Wiem, że zrobisz wszystko, co w twojej mocy — mruczy Monty, otwierając powoli oczy. — Tak bardzo bym chciał…

 

Monty urywa, po czym wydaje z siebie bardzo zmęczone westchnienie. Podchodzi bliżej i kładzie dłonie na ramionach Syriusza, po prostu chłonąc jego widok przez dłuższą chwilę. Syriusz czuje, jak w gardle rośnie mu gula, gdy Monty unosi dłoń i z ogromną delikatnością obejmuje jego policzek z czułością, która sprawia, że coś w nim boleśnie się kurczy.

 

— Jesteś na mnie zły? — chrypi Syriusz.

 

— Znam cię od dziecka, Syriusz. Choć to wszystko jest druzgocące, jakaś część mnie nie jest zaskoczona.

 

— Nie jestem już dzieckiem.

 

Twarz Monty’ego łagodnieje.

 

— Nie, nie jesteś, ale zawsze będziesz naszym dzieckiem, tak samo jak James, bez względu na wiek.

 

— Regulus mnie teraz nienawidzi. Umrę, a on będzie mnie nienawidził, a ja nawet… nawet nie chciałem tego. Chciałem dotrzymać obietnicy, przysięgam, że chciałem, ale nie mogłem nic na to poradzić — wyrzuca z siebie Syriusz, a jego oczy wbrew woli napełniają się łzami.

 

— Po prostu robisz, co w twojej mocy, oczywiście, że tak — zapewnia go Monty, a Syriusz nie jest w stanie powstrzymać się od wybuchnięcia płaczem. — Och, Syriusz, chodź tu, drogi chłopcze.

 

Monty przyciąga go do siebie, a Syriusz opada na jego pierś, czując się absurdalnie mały, co może mieć coś wspólnego z faktem, że Monty jest od niego wyższy i szerszy w ramionach. Syriusz chowa twarz w piersi Monty’ego i płacze, wciąż to robiąc, gdy drzwi ponownie się otwierają.

 

Syriusz i Monty odrywają się od siebie, odwracając się jednocześnie. Monty wypuszcza głośno powietrze z czystej ulgi, gdy Effie wchodzi do środka, ale Syriusz wstrzymuje oddech. Effie patrzy prosto na niego, zatrzymuje się i po prostu wpatruje się w niego, z napiętym i spiętym wyrazem twarzy. To sprawia, że Syriusz ma ochotę skulić się i rozpłakać.

 

Nie zamierzał tego powiedzieć, ale z ust Syriusza wyrywa się ciche i szczere:

 

— Przepraszam, mamo.

 

— Już dobrze, kochanie, ciii — uspokaja go Effie, przysuwając się powoli, by delikatnie ująć jego twarz w swoje dłonie. Jej oczy lśnią od łez. — Kocham cię. Kochamy cię bardzo mocno, Syriusz.

 

— Proszę, potrzebuję, żebyście coś dla mnie zrobili. W moim pokoju jest list do Remusa, od jego ojca. Potrzebuję, żebyście go przechowali, i jeśli kiedykolwiek go spotkacie, przekażcie mu go ode mnie, bo ja nie będę w stanie tego zrobić. Bo już nie wrócę — chrypi Syriusz, wtulając twarz w jej dłonie bez strachu, kierowany jedynie rozpaczliwą potrzebą ukojenia.

 

Z gardła Effie wyrywa się straszliwy dźwięk, po czym przyciąga go do siebie, obejmując mocno, a Monty jest tuż obok, by objąć ich oboje. Effie trzyma go kurczowo i wykrztusza:

 

— Oczywiście, Syriusz. Oczywiście, że to zrobimy.

 

Syriusz stoi w objęciach rodziców, których tak naprawdę jako jedynych kiedykolwiek poznał, i płacze. Oni płaczą razem z nim. Bo to już koniec. Bo to ostatni raz.

 

~•~

 

Regulus gwałtownie podnosi głowę, gdy drzwi się otwierają, i przez chwilę spodziewa się, że to jego rodzice, zupełnie jak ostatnim razem. Musi na nowo przypomnieć sobie, że zostali zamordowani. Boli go to równie mocno, jak za pierwszym razem.

 

Andromeda stoi w drzwiach, z ustami zaciśniętymi w wąską linię. Obok niej, trzymając ją za rękę i wpatrując się szeroko otwartymi oczami, stoi pięcioletnia Nimfadora, która mruga na jego widok. Ma prawie sześć lat. Jej urodziny wypadają za tydzień, a Regulus nie będzie na nich obecny.

 

— Andromeda — mruczy Regulus, przełykając ślinę.

 

— Regulus — odpowiada Andromeda, zaciskając szczękę, gdy puszcza dłoń Nimfadory i kiwa głową w jej stronę. Dora natychmiast podbiega do Regulusa i promiennie uśmiecha się do niego, wyciągając ręce w górę.

 

Jest zdecydowanie za mała, by zrozumieć powagę tej chwili, ale Regulus mimo wszystko jest wdzięczny, że Andy przyprowadziła ją, by mogła go zobaczyć. Szczerze mówiąc, Regulus nigdy nie spodziewał się, że przywiąże się do Dory. Przez długi czas tak nie było, a ona się go bała, ponieważ Andromeda dopilnowała, by wiedziała, że nie wolno jej dotykać Regulusa, zwłaszcza w pierwszych dniach po arenie, gdy nie mógł znieść dotyku kogokolwiek, a już na pewno nie dziecka.

 

Z czasem, gdy stan Regulusa się poprawiał, a Dora dorastała, sytuacja zaczęła się zmieniać. Zaczęła siadać obok niego i rysować, czytać książki albo prosić go, by potrzymał jedną z jej pluszowych zabawek - a on komplementował jej zdolności artystyczne, słuchał opowieści i pilnował każdego pluszaka, dopóki nie poprosiła o jego zwrot. Pewnego dnia, będąc jeszcze taka mała, zasnęła i całkiem przypadkowo oparła się o niego. Choć przeraziło go to, dosłownie nie poruszył się ani o milimetr, nie chcąc tego zrobić, ponieważ spała tak spokojnie, a on nie miał serca jej budzić.

 

Właśnie wtedy zdał sobie sprawę, że ona już się go nie boi, a to uczucie było… dobre. Z czasem coraz bardziej oddalała się od wspomnienia, że nie wolno jej go dotykać, aż w końcu… po prostu zdawała się o tym zapomnieć. Zdarzało się to już wcześniej wiele razy, ale Andy i Ted zawsze jej przypominali, podkreślając, jak ważne jest uczenie dzieci szanowania granic, aż w końcu Regulus zebrał się na odwagę i wyznał, że już tak bardzo mu to nie przeszkadza.

 

To było tak, jakby Nimfadora dostała nową, błyszczącą zabawkę. Gdy w końcu otrzymała pozwolenie, zawsze chciała się na niego wspinać, być przez niego podnoszona albo biec i przytulać go w momencie, gdy tylko przekraczał próg. Przyzwyczaił się do tego. Właściwie, uważa, że dotyk niewinnego dziecka był pierwszym dotykiem, z którym naprawdę poczuł się komfortowo po arenie. Nie jest do końca pewien, czy byłoby z nim lepiej bez Dory.

 

— Cześć, Dora — mówi cicho Regulus, schylając się, by ostrożnie wziąć ją na ręce i unieść.

 

— Cześć, Reggie — szczebioce Nimfadora, uśmiechając się do niego szeroko. Przejęła to od Syriusza. Zarówno uśmiech, jak i przezwisko. — Mama mówi, że musisz wyjechać na jakiś czas, więc nie będziesz mógł nas odwiedzić w przyszłym tygodniu, tak jak miałeś.

 

Regulus przełyka ciężko ślinę i kiwa głową.

 

— Tak, to prawda. Bardzo mi z tego powodu przykro.

 

— Będę za tobą bardzo, bardzo tęsknić — mówi Nimfadora, a jej uśmiech znika.

 

— Ja też będę za tobą bardzo, bardzo tęsknić — szepcze Regulus, mrugając szybko, by pozbyć się łez napływających mu do oczu.

 

Na twarzy Nimfadory pojawia się grymas.

 

— Kiedy ty i Syriusz wrócicie, Reggie?

 

— Ja… — głos Regulusa załamuje się, a on spogląda na Andromedę, która odwraca wzrok, gwałtownie ocierając twarz. Widok jej łez zaskakuje go. Andromeda zawsze była bardzo stoicką kobietą, nigdy nie okazującą zbyt wielu emocji. Regulus nie doceniał tego wystarczająco jako dziecko, nie rozumiał tego naprawdę, ale teraz już rozumie. Regulus odchrząkuje i spogląda na Dorę. — Nie wiem.

 

— Ale wrócicie, prawda? — szepcze Nimfadora cichutkim głosem. — Wrócicie, prawda?

 

— Nie martw się tym teraz — mówi cicho Regulus, delikatnie głaszcząc ją po włosach i posyłając jej nikły uśmiech. — Po prostu… żyj swoim życiem, dobrze? Śmiej się każdego dnia, tak głośno, jak tylko chcesz, a kiedy będziesz za mną tęsknić, wyobraź sobie, że śmieję się razem z tobą.

 

I oto pojawiają się łzy, bo choć może być zbyt mała, by w pełni zrozumieć, co się dzieje, dzieci mają niezwykłą zdolność wyczuwania, kiedy coś jest nie tak. Kiedy coś jest smutne. Regulus był taki sam w dzieciństwie, płakał nie zawsze rozumiejąc dlaczego, po prostu wiedział, że czuje taką potrzebę.

 

— Nie chcę, żebyś odchodził — mówi mu Nimfadora, pociągając nosem, gdy łzy spływają z jej oczu, wielkie krople z wielkich oczu, jakie tylko dziecko potrafi wytworzyć. Obejmuje jego szyję swoimi małymi rączkami i przytula go mocno, płacząc cicho, ale z całego serca.

 

— Andy, proszę — chrypi Regulus, patrząc na nią rozpaczliwie przez zasłonę własnych łez.

 

Andromeda bierze uspokajający oddech i podchodzi, by delikatnie odciągnąć Nimfadorę od Regulusa, szepcząc kojące słowa. Nimfadora wpada w istny szał, wrzeszcząc na całe gardło i wyciągając ręce do Regulusa, jakby w jakiś sposób wiedziała, że może już nigdy więcej go nie zobaczyć.

 

Ted czeka pod drzwiami i zabiera Dorę, starając się ją uspokoić. Jej płacz stopniowo cichnie, aż w końcu zanika. Regulus próbuje pozbierać roztrzaskane kawałki swojego serca i pociesza się myślą, że jest teraz taka mała, że pewnego dnia prawdopodobnie nawet nie będzie tego pamiętać.

 

— Jesteś zły na Syriusza — mówi Andromeda w dzwoniącej ciszy. Regulus tylko kiwa głową. — Zdajesz sobie sprawę, że to czyni cię hipokrytą, tak?

 

— Nie obchodzi mnie to — odpowiada Regulus. — Obiecał.

 

— Z tego, co słyszałam, ty też obiecałeś.

 

— No cóż, on podobno ma być lepszy ode mnie. Bardziej honorowy.

 

— Rozumiem, dlaczego tak myślisz — mruczy Andromeda, a gdy Regulus spogląda na nią, dostrzega w jej oczach stary, odbijający się echem ból. — Bella, Cissa i ja nie byłyśmy już takie młode, gdy wyczytano ich imiona. Myślisz, że żadna część mnie nie pragnęła zgłosić się na ochotnika za nie obie?

 

Regulus bada jej spojrzenie.

 

— Dlaczego tego nie zrobiłaś?

 

— Ojciec uważał to za przejaw słabości. Dał jasno do zrozumienia, że zgłaszanie się na ochotnika byłoby bezcelowe, bo i tak zabiłby każdego, za kogo byśmy się zgłosiły — mruczy Andromeda.

 

— Och — mówi cicho Regulus, a jego serce ściska się boleśnie, gdy uświadamia sobie, że Cygnus sprawił, iż jego córki czuły, że mają większe szanse na przetrwanie na arenie niż z nim samym. Myśli o tym, jak Syriusz został odtrącony po swoich igrzyskach, szczególnie przez Walburgę, i zastanawia się, czy fakt, że Syriusz zgłosił się na ochotnika zamiast Regulusa, miał z tym coś wspólnego. — Igrzyska rozdzierały naszą rodzinę na długo przed nami, prawda?

 

— Tak, rozdzierały — potwierdza Andromeda, po czym wzdycha ciężko i podchodzi bliżej, by wyciągnąć rękę i przesunąć dłonią po jego włosach, po boku głowy, tak jak robiła, gdy był dzieckiem, i jak czasem wciąż robi Syriuszowi. Nie robiła tego Regulusowi, odkąd był dzieckiem, i sam nie wie dlaczego, ale czuje, jak rośnie mu gula w gardle. — Muszę już iść, nie mam wiele czasu, ale ja… ja…

 

— Andy — szepcze Regulus, kręcąc głową. Wie, że jest ona bliżej z Syriuszem, zawsze była bliżej z Syriuszem, ale to wcale nie sprawia, że boli mniej.

 

Andromeda zaciska szczękę, nie spuszczając z niego wzroku.

 

— Ty i Syriusz jesteście pierwszym przypadkiem, gdy arena w jakikolwiek sposób zbliżyła do siebie członków tej rodziny, i nie potrafię przewidzieć, jak to się przełoży, gdy wejdziecie tam razem, ale powiem tobie i jemu to samo. — Nachyla się i ścisza głos do szeptu. — Rodzina taka jak nasza, gdybyśmy tylko potrafili współpracować, mogłaby dokonać wszystkiego, Regulus. Po tym wszystkim, naprawdę w to wierzę. Wierzę w ciebie i Syriusza.

 

To piękna myśl, ale Regulus nie może jej sprostać. Powiedział Syriuszowi, co się stanie, i miał to na myśli. Syriusz miał tym razem wybrać jego, a nie po prostu wszystko odrzucić, jakby nie miało to żadnego znaczenia. Ten głupi, cholerny idiota. Znowu idzie na arenę z powodu Regulusa; jego imię nie zostało nawet wyczytane i by nie było, więc jaki to ma sens? Regulus i tak miał znów trafić na arenę, więc to, co zrobił Syriusz, było bezcelowe, zupełnie jak za pierwszym razem. Historia się powtórzyła, tworząc cykl, który z każdym nawrotem staje się coraz gorszy. Syriusz powinien był się nauczyć. Dlaczego się nie nauczył? Teraz wszystko jest zniszczone. Oni są zniszczeni.

 

Cztery słowa i wszystko zostało zniszczone.

 

— Tylko jeden z nas może wrócić do domu — chrypi Regulus.

 

— Wiem — przyznaje Andromeda, odsuwając się, by spojrzeć mu prosto w oczy z zaciekłością w spojrzeniu. — Spraw, by za to zapłacili.

 

Regulus przełyka ślinę, ale powoli kiwa głową.

 

Andromeda nie zostaje dłużej, musi teraz pożegnać Syriusza, a na takie rzeczy nie ma zbyt wiele czasu. W dzwoniącej ciszy Regulus podchodzi do krzesła, siada, zamyka oczy i opiera głowę o ścianę.

 

Nie spodziewa się już żadnych innych gości.

 

Mimo to ktoś jednak przychodzi.

 

— Nie — mówi zimno James, gdy tylko otwiera drzwi, a Regulus automatycznie zaczyna podnosić się z krzesła. — Nie wstawaj. To nie zajmie dużo czasu.

 

— James — chrypi Regulus, czując się jak motyl przyszpilony do tablicy, który jeszcze nie wie, że już nie żyje, a jego walące serce zaraz wyrwie się z piersi. Och, James wygląda… Wygląda tak…

 

Prawda jest taka, że Regulus wiedział, iż James byłby wściekły, gdyby Regulus zgłosił się na ochotnika zamiast niego. Okropna, samolubna część Regulusa miała nadzieję, że wszystko potoczyłoby się inaczej, dzięki czemu James nigdy nie dowiedziałby się, że jego obietnica była kłamstwem. Gdyby nie Syriusz, nigdy by do tego nie doszło. Gdyby Syriusz, do cholery, nie zgłosił się na ochotnika, James nie patrzyłby teraz na niego w ten sposób. Oni też są zniszczeni.

 

Wiedział, że James nie będzie z tego zadowolony, gdy się dowie, ale to, co widzi teraz, to zupełnie inna sprawa. Nie sądzi, by kiedykolwiek widział Jamesa tak wściekłego, tak odległego w swojej chłodnej furii, jak w tej właśnie chwili. Regulus spędził ostatnie dwa dni dotykając Jamesa tak często, jak tylko mógł, wiedząc, że tak czy inaczej straci go po dożynkach, ale mimo to nie potrafi powstrzymać się od wstania, gotów podejść bliżej, pragnąc przeprosić, nawet jeśli wcale nie żałuje tego, co zrobił.

 

Siadaj — rozkazuje James, a Regulus czuje, jak gorąca fala przeszywa go między żebrami. Nogi same się pod nim uginają i natychmiast opada z powrotem na krzesło, drżąc na całym ciele, jakby właśnie włożył widelec do kontaktu.

 

Regulus rozsądnie siedzi na miejscu i nie próbuje przerywać, choć prawdę mówiąc, James nie daje mu zbyt wielkiego wyboru. Zaczyna mówić głosem stanowczym i ostrym, a jego ton wywołuje cudowne rzeczy w głowie Regulusa, podczas gdy jego słowa robią zdecydowanie mniej cudowne rzeczy z sercem Regulusa.

 

— Okłamałeś mnie. Złamałeś obietnicę, i miałeś taki zamiar od samego początku, prawda? — żąda odpowiedzi James.

 

— James…

 

— Jak długo?

 

Regulus przełyka ciężko ślinę.

 

— Jak długo? — warczy James, gdy Regulus nie odpowiada. — Jak, do cholery, długo planowałeś zgłosić się na ochotnika zamiast mnie, gdyby to moje imię zostało wyczytane? Jak długo, Regulus?

 

— Od razu, gdy usłyszałem ogłoszenie o Ćwierćwieczu Upamiętnienia — szepcze Regulus i to prawda, bo w momencie, gdy to usłyszał, jego pierwszą, samolubną myślą było: tylko nie James.

 

Taki był plan od samego początku. Wiedział - przez cały ten czas wiedział, że zajmie miejsce Jamesa, jeśli jego imię zostanie wyczytane. Chodziło tylko o to, czyje imię zostanie wyczytane jako pierwsze. Cokolwiek było konieczne, by uchronić Jamesa - właśnie to Regulus zawsze zamierzał zrobić. I oczywiście zdawał sobie sprawę, że Effie bez wahania zajęłaby jego miejsce, ale Regulus nie zamierzał pozwolić jej wrócić na arenę. Nie matkę Jamesa. Nie jedyną matkę, która kiedykolwiek dobrze traktowała Syriusza, po tym jak ich własna matka nigdy tego nie robiła, po całym bólu, który Syriusz przyjął na siebie od ich matki, by Regulus nie musiał cierpieć. Gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, w kolejności wyczytywania imion, najpierw wylosowano by Regulusa, potem Jamesa, a Effie zgłosiłaby się na ochotnika. Regulus mógłby dopilnować, by wróciła do domu do swojego syna - do obu swoich synów.

 

Syriusz zniszczył cały ten plan. Nigdy nie powinien był się w to mieszać. Zgłosił się na ochotnika, tylko po to, by Regulus stanął tuż obok niego zaledwie kilka sekund później. To była niemal… poetycka sprawiedliwość, w pewnym sensie. Przez chwilę Regulus mógł jedynie pomyśleć z goryczą: spójrz na to, idioto, zająłeś moje miejsce, a ja i tak tu jestem; powinieneś był nauczyć się za pierwszym razem, dlaczego się nie nauczyłeś?

 

Twarz Jamesa pozbawia się wszelkich emocji, gdy tylko w pełni dociera do niego to, co właśnie powiedział Regulus. Milczy przez dłuższą chwilę, a potem mówi:

 

— Moje osobiste uczucia nie przeszkodzą mi w zrobieniu wszystkiego, co w mojej mocy, by pomóc zarówno tobie, jak i Syriuszowi, ale chcę, żebyś był świadomy tych uczuć. Chcę, żebyś wiedział, że nie wybaczam ci tego. Chcę, żebyś wiedział, że cokolwiek było między nami, cokolwiek robiliśmy przez ostatnie dwa dni, to koniec. Nie dotykaj mnie. Nie zakradaj się do mojego pokoju i nie oczekuj, że będę cię przytulał, bo nie będę. Nie przepraszaj, bo nie chcę tego słuchać.

 

— W porządku — mówi cicho Regulus, choć jego serce właśnie rozpada się na kawałki. Jakaś część jego duszy przygotowywała się na to. To i tak boli. Nadal sprawia, że ma ochotę zwinąć się w kłębek i płakać.

 

Szczęka Jamesa się zaciska.

 

— Czy ty w ogóle żałujesz tego, co zrobiłeś?

 

Regulus waha się, rozważając kłamstwo, ale już wystarczająco dużo tego narobił, prawda? Więc patrzy Jamesowi prosto w oczy i mówi prawdę.

 

— Nie.

 

James nie odpowiada na to, w ogóle nie reaguje, a Regulus zastanawia się teraz, po tym wszystkim, czy James jest już gotów pozwolić mu odejść. Regulus sądzi, że jest gotów przynajmniej spróbować.

 

Bez słowa James obraca się na pięcie i wychodzi, trzaskając za sobą drzwiami.

 

Gdy tylko Regulus zostaje sam, za zamkniętymi drzwiami, wszystkie hamulce puszczają. Zwija się na krześle i zaciska palce na podłokietnikach tak mocno, że aż bolą, z twarzą wtuloną w zgięcie łokcia, szlochając tak gwałtownie, że nie wydaje z siebie żadnego dźwięku.

Chapter 41: Wściekłość

Chapter Text

To do Dorcas w pełni dociera dopiero wtedy, gdy siedzi przed ekranem późnym wieczorem, wstrzymując oddech, podczas gdy dobiega końca dożynkowe losowanie w dziesiątym dystrykcie i zaczyna się to w jedenastym.

 

Nawet gdy zasady Ćwierćwiecza Upamiętnienia ogłoszono miesiąc temu, Dorcas ani przez chwilę nie przyszło do głowy, że Minerwa mogła mieć z tym coś wspólnego - ani tym bardziej Dumbledore. Byłoby to zbyt okrutne, zbyt przerażające, by mogła sobie wyobrazić, że ci rzekomi “dobrzy” mieliby w tym swój udział.

 

Podczas wojny nie ma dobrych ludzi. Dorcas wiedziała o tym przez cały czas, więc może jakaś jej część powinna była to przewidzieć, ale tak się nie stało. Nie przewidziała tego.

 

W jedenastym dystrykcie jest tylko dwóch Zwycięzców.

 

Tylko dwóch, a jednym z nich jest Marlene.

 

Dorcas nie wiedziała o tym, ponieważ nie zna wszystkich Zwycięzców z poszczególnych dystryktów. Dowiaduje się o tym dopiero wtedy, gdy wpatruje się w ekran, na którym Marlene i osoba, która musiała być jej poprzednim mentorem, czekają na scenie. Sami.

 

Dożynki to jedynie formalność. Właściwie to jakiś żart. Jakby na dokładkę, to imię Marlene zostaje wyczytane jako pierwsze. Występuje naprzód z kamienną twarzą. Jej mentor, gdy zostaje wyczytany, zatacza się, wyraźnie pijany, i wymiotuje na całą scenę.

 

Dorcas po prostu tam siedzi, z dzwoniącymi uszami, i przypomina sobie nagle, jak Minerwa spojrzała na nią z takim smutkiem, gdy powiedziała, że udział w wojnie nie zawsze jest kwestią wyboru. Przypomina sobie nagle, jak Minerwa mówiła, że do tej pory będzie spokojnie. Przypomina sobie nagle, jak Minerwa powiedziała, że może pragnąć chronić Marlene, ale gdyby życzenia były rzeczywistością, wszyscy żyliby w świecie marzeń - i czyż nie jest to prawdą? Rzeczywistość jest bezlitosna, a Dorcas zbyt długo żyła w świecie marzeń. Nie może już dłużej.

 

Dorcas zrywa się z miejsca w ciągu kilku sekund.

 

Na zewnątrz pada deszcz. Nie obchodzi jej to. Po prostu biegnie.

 

Minerwa mieszka niemal po drugiej stronie miasta, prawie pół godziny drogi samochodem od domu Dorcas, więc biegnąc pieszo, nie dotrze tam tak szybko, jak by tego potrzebowała. Najszybszą trasą będzie przejazd tramwajem, co też robi, praktycznie trzęsąc się z nerwów przez całą drogę. Ludzie patrzą na nią dziwnie, ale ona ich ignoruje.

 

Gdy tylko wychodzi z tramwaju, znów zaczyna biec. Nieostrożna i spanikowana, biegnie bez wytchnienia, a ulewny deszcz moczy ją do suchej nitki, aż ubrania przyklejają się do jej skóry, a ciężkie warkocze uderzają o plecy, ściekając wodą na kark i ramiona. Jest przemoczona do szpiku kości, nigdzie sucha, i właśnie w takim stanie pojawia się u drzwi Minerwy.

 

Gdy tylko dociera na miejsce, zaczyna bez przerwy walić pięścią w drzwi, a jej klatka piersiowa unosi się gwałtownie, bo nie może złapać tchu. Krzyczałaby, gdyby tylko mogła, gdyby nie to, że dyszy ciężko, gdyby była w stanie wydobyć z siebie głos.

 

Drzwi otwierają się gwałtownie, ukazując Minerwę z ustami zaciśniętymi w wąską linię, ale nie wygląda ona na szczególnie zaskoczoną widokiem Dorcas na swoim progu. Nie mówi ani słowa. Po prostu stoi i utrzymuje spojrzenie Dorcas.

 

— Wiedziałaś — wykrztusza Dorcas, rozpaczliwie pragnąc się mylić, ale usta Minerwy zaciskają się jeszcze mocniej, napięte i pomarszczone w kącikach. Dorcas wypuszcza z siebie ciężki oddech i cofa się gwałtownie, szepcząc z poczuciem całkowitej zdrady: — Wiedziałaś?

 

— Wejdź do środka — odpowiada cicho Minerwa. — Nabawisz się śmiertelnej choroby, stojąc na zewnątrz w zimnie, przemoczona od stóp do głów.

 

Mówiąc to, Minerwa obraca się na pięcie i odchodzi, zostawiając drzwi otwarte na oścież. Dorcas przez dłuższą chwilę stoi nieruchomo, z bólem w piersi i płonącymi płucami. Potrzebuje kilku sekund, po czym unosi dumnie podbródek i wkracza do domu Minerwy, w którym nigdy wcześniej nie była.

 

Minerwa przynosi jej ręcznik, ale Dorcas go nie przyjmuje. Stoi w miejscu, nadal ociekając wodą na podłogę Minerwy.

 

— Wiedziałaś? — żąda odpowiedzi Dorcas, chcąc usłyszeć to na głos.

 

— Wiedziałam — potwierdza Minerwa.

 

Dorcas zawsze podziwiała Minerwę. Zawsze ją szanowała. Zawsze była nią zachwycona. Kiedy Dorcas dołączyła do Zakonu, Minerwa stała się dla niej kimś w rodzaju jej mentorki. Jej wzór do naśladowania.

 

Jedno jest pewne - z Minerwą lepiej nie zadzierać. Dorcas sama widziała, jak Minerwa bez wysiłku powala dorosłych mężczyzn dwa razy większych od siebie. Dorcas wie z całą pewnością, że Minerwa zabiła ludzi. Jeśli znasz Minerwę, to nie traktujesz lekko pomysłu zaatakowania jej, a Dorcas zna ją lepiej niż większość ludzi.

 

Mówi więc wiele o sytuacji to, że pierwszym odruchem Dorcas jest rzucić się na Minerwę i użyć przemocy.

 

Nie robi tego jednak, bo wie, że nie miałoby to sensu. Albo Minerwa powaliłaby ją w ciągu pięciu sekund, albo pozwoliłaby jej na to bez żadnej obrony, co ostatecznie pozostawiłoby Dorcas jedynie z wyrzutami sumienia - i sama nie wie, która z tych możliwości jest gorsza. Wie jednak, że ma już zbyt wiele wyrzutów sumienia. Nie zamierza dokładać kolejnych.

 

— Powiedz mi — chrypi Dorcas — że nie brałaś udziału w doprowadzeniu do tego. Przynajmniej powiedz mi, że ty… że nie…

 

— To ja podsunęłam Riddle’owi ten pomysł — szepcze Minerwa — na polecenie Albusa.

 

Dorcas gwałtownie wciąga powietrze.

 

— Riddle nie… to nie był jego pomysł? Tylko Dumbledore’a, a ty… ty…

 

— Musisz mnie teraz posłuchać, Dorcas — mówi ostro Minerwa, gwałtownie podchodząc, by chwycić ramię Dorcas i zacząć osuszać ją ręcznikiem. Dorcas po prostu stoi, bezwładna jak szmaciana lalka, wpatrując się w Minerwę z przerażeniem. — Riddle chciał ich śmierci, rozumiesz? Jamesa i Regulusa, a Syriusza przy okazji też. Miał pełny zamiar zabić ich po powrocie do domu z tournée zwycięzców.

 

— I uznałaś, że to jest rozwiązanie?!

 

— Nie było idealnego rozwiązania, ale z tym… z tym możemy coś zrobić. Od czasu tournée zwycięzców w dystryktach wybuchły już cztery zamieszki. Zakon przyjął już ponad trzydziestu pięciu dezerterów. Ponad piętnastu Aurorów zostało zabitych, a nawet nie chcesz wiedzieć, jaka jest obecnie liczba ofiar śmiertelnych w dystryktach.

 

Dorcas przełyka ślinę.

 

— Nadal nie rozumiem, jak zmuszanie cholernych Zwycięzców do powrotu na arenę może być korzystne, Minerwa. Na litość boską, czy oni już nie przeszli wystarczająco dużo?

 

— Strata Regulusa, Jamesa i Syriusza byłaby ogromnym ciosem dla naszej strony w tej wojnie, szczególnie po tym, jak nieumyślnie zdołali rozbudzić ducha buntu wśród rebeliantów. Utrata ich wszystkich - w najlepszym przypadku osłabiłaby zapał stawiających opór, a w najgorszym - zgasiłaby każdy promyk nadziei.

 

— Więc… więc powinniśmy ich byli uratować! Powinnam była zostać powiadomiona, a wtedy zabrałabym ich do Feniksa. Jakim cudem to miało być rozwiązanie?!

 

Usta Minerwy zaciskają się w wąską linię, gdy przesuwa się, by chwycić drugie ramię Dorcas i również je osuszyć.

 

— To, czego nam brakuje w tej wojnie, to jedności, a także rozgłosu. Potrzebujemy czegoś, co rozgniewa ludzi i zjednoczy ich, nawet mieszkańców Hallow. Potrzebujemy, by mieszkańcy Hallow również byli wściekli. Potrzebujemy powszechnego oburzenia, by pchnąć tę wojnę we właściwym kierunku, a Albus… cóż, on wie, jak to osiągnąć.

 

— Męczennicy — wykrztusza Dorcas. — Dla niego są tylko męczennikami. Dla ciebie też.

 

— Dorcas — mówi cicho Minerwa, sięgając, by delikatnie osuszyć obie strony jej szyi — po prostu wykonywałam rozkazy.

 

Dorcas odpycha dłoń Minerwy i cofa się o krok, mierząc ją gniewnym spojrzeniem.

 

— Bez zadawania pytań, Minerwa? Czy ich życie nic dla ciebie nie znaczy? Wciągniesz tych ludzi z powrotem, żeby zginęli, tylko po to, by rozpętać cholerną wojnę?

 

— By wygrać wojnę — poprawia ostro Minerwa. — Wykonywałam rozkazy, które - jak wiem - pomogą nam wygrać tę wojnę. Wojnę, którą toczymy od bardzo dawna. Sądzisz, że to pierwsze życia, które zostaną stracone? Wiesz, jak to działa, Dorcas, i gdybyś nie kierowała się wyłącznie sercem, dostrzegłabyś, jak ważne jest ocalenie tych, których możemy uratować.

 

— Żeby uratować… — Dorcas zamiera, czując, jak serce podchodzi jej do gardła. — Dopilnujesz, żeby jedno z nich wydostało się stamtąd. Syriusz czy Regulus?

 

Minerwa nie odpowiada.

 

Który? — syczy Dorcas, a jej nozdrza rozszerzają się gwałtownie.

 

— Z pewnością już wiesz — mówi cicho Minerwa.

 

Rzecz w tym, że Dorcas doskonale wie. Oczywiście, że wie, bo walczy w tej wojnie wystarczająco długo, by rozumieć, co pomoże w dłuższej perspektywie, i jest Hallow od wystarczająco dawna, by wiedzieć, co najbardziej ich rozwścieczy.

 

— Syriusz — szepcze Dorcas. — To jego ocalisz, bo wszyscy będą wściekli, że Regulus nie zdołał wrócić do Jamesa.

 

Minerwa kiwa głową.

 

— To, a także wpływ Syriusza na Hallow…

 

— Nie zrobi tego — wtrąca ostro Dorcas. — Czy ty, kurwa, zgłupiałaś? Albo Dumbledore? Ty… ty nie rozumiesz, jak bardzo on kocha swojego młodszego brata. Strata go… to go, kurwa, zniszczy. Będzie bezużyteczny, Minerwa. Nie będzie walczył w żadnej wojnie! Będziesz miała szczęście, jeśli nie położy się i nie zagryzie na śmierć własnym żalem!

 

— Albus uważa inaczej — odpowiada Minerwa. W jej oczach czai się coś - jakaś wiedza, coś ukrytego, niczym cienie spowijające pokój, gdy gasną światła. — Sądzi, że Syriusz zakończy tę wojnę po stracie młodszego brata.

 

Dorcas marszczy brwi i warczy:

 

— Och, naprawdę? Tak uważa? A co, do cholery, sprawiło, że jest tego taki pewien?

 

Minerwa nie odwraca wzroku.

 

— Ponieważ rozpoczął ją, gdy stracił swoje rodzeństwo.

 

Przez sekundę, zaledwie jedną, Dorcas czuje, jak jej oddech więźnie w gardle pod wpływem nagłego przypływu empatii, gdy myśli o portrecie młodej dziewczyny w gabinecie Dumbledore’a, dziewczyny, która ma jego oczy. Młodej dziewczyny, której Dorcas nigdy nie poznała.

 

Przez chwilę w umyśle Dorcas wszystko się wykrzywia, gdy zastanawia się nad motywacjami Dumbledore’a stojącymi za tym wszystkim, bo nigdy tak naprawdę ich nie poznała. Wszystko, co wie, to fakt, że to on zabił Grindelwalda po wygraniu 34. Głodowych Igrzysk, a następnie założył Zakon Feniksa. Tak naprawdę nikt nie wie o nim wiele więcej, ale najwyraźniej Minerwa wie.

 

Ta chwila szybko mija i Dorcas czuje, jak całe współczucie z niej uchodzi, bo nie ma żadnego usprawiedliwienia dla tego, co on teraz robi. Żadnego usprawiedliwienia. Ani jednego.

 

— A co, jeśli się myli? — pyta Dorcas, cofając się o krok, z zaciśniętą szczęką.

 

— Mimo problemów, jakie mamy z nim i jego sposobem działania — mruczy Minerwa — nigdy wcześniej się nie mylił.

 

Dorcas jedynie prycha pogardliwie i potrząsa głową, po czym obraca się na pięcie i wychodzi bez słowa, trzaskając drzwiami. Jest wściekła, bo Dumbledore się myli. A tym razem Dorcas nie zamierza stać z boku i nic nie robić.

 

Nie, tym razem nie.

 

Tym razem zamierza to naprawić.

 

Dotąd myślała o tym jak o wyborze między Riddle’em a Dumbledore’em, opowiedzeniu się po stronie mniejszego zła, ale teraz nie widzi już wielkiej różnicy w złu, które obaj reprezentują - i Dorcas odmawia stanięcia po którejkolwiek ze stron. Jeśli to jedyne opcje, jakie ma do wyboru, to będzie musiała stworzyć własną alternatywę.

 

Siebie samą.

 

Tym razem, zrobi to po swojemu.

 

~•~

 

Syriusz czuje mdłości.

 

— Nie ma mowy, żeby to nie było, kurwa, ustawione — chrypi Syriusz, patrząc z niedowierzaniem na Pandorę. — Obie?

 

— Najpierw Bellatriks, zaraz po niej Narcyza — odpowiada cicho Pandora, a kąciki jej ust opadają. — Tak mi przykro.

 

— To jak cholerny zjazd rodzinny — mruczy Regulus, odchylając głowę do tyłu, opierając ją o ścianę przedziału i zamykając oczy. Jest raczej cichy, a Syriusz chce mu powiedzieć, że nie musi tu być, że może teraz pójść do Jamesa, póki obaj mają jeszcze czas.

 

Nie żeby nie mieli mieć więcej czasu w przyszłości, bo Syriusz oczywiście zamierza zmasakrować każdego, kto stanie mu na drodze, by upewnić się, że Regulus bezpiecznie wróci do domu, ale mimo wszystko. Regulus nawet nie chce go zauważyć. Nie chce nawet na niego spojrzeć. Jedyny raz, kiedy Syriusz odważył się do niego odezwać, Regulus udawał, że on w ogóle nie istnieje.

 

James jest zamknięty we własnym przedziale od chwili, gdy wsiedli do pociągu, ale Syriusz jest pewien, że gdyby Regulus zapukał, James otworzyłby drzwi i wpuścił go do środka. Sam Syriusz chciałby się stąd wyrwać, ale ktoś musi zostać, żeby dowiedzieć się ważnych informacji, i wie, że to zadanie przypada właśnie jemu. Lepiej, żeby to był on. Musi być przygotowany.

 

“Ważne informacje”, o których mowa, to pozostali trybuci, których Syriusz ma rzekomo wymordować w imię utrzymania swojego brata przy życiu. A już od samego początku wszystko jest kompletnie popieprzone. Bellatriks i Narcyza.

 

Kurwa mać, to naprawdę jest zjazd rodzinny.

 

Mimo że są Zwyciężczyniami z dystryktu szóstego, obecnie mieszkają w dystrykcie pierwszym, więc zostały włączone do tamtejszego dożynkowego losowania. Jakimś trafem to właśnie ich nazwiska zostały wylosowane i Syriusz ani trochę nie wierzy, że to pieprzony przypadek. Po prostu w to nie wierzy. Nie ma takiej możliwości.

 

Nie może nic z tym zrobić i nie jest pewien, jak powinien się z tym czuć. Myśl o zabiciu Bellatriks czy Narcyzy, albo ich obu, niekoniecznie… napawa go odrazą. Może i są rodziną, ale tak naprawdę ich nie zna. Są dla niego obcymi ludźmi i dla Regulusa zabiłby je bez mrugnięcia okiem.

 

Ale niekoniecznie… ma na to ochotę. Może to jakaś głupia, tląca się gdzieś w głębi umysłu lojalność rodzinna, ale wątpi w to. Nie chce zabijać nikogo. Bellatriks i Narcyza nie są wyjątkowe, ale jest jedna rzecz, która odróżnia je od wszystkich innych. Niezależnie od wszystkiego, rodziną, i nie może przestać myśleć o Andromedzie… Wie, że nie wróci do domu, by zobaczyć reakcję kogokolwiek na to, co zrobi na arenie - po raz kolejny - ale to nie znaczy, że jest mu obojętne, że Andy zobaczy, jak zabija jej siostry.

 

— No dobra, a co z dwójką? — pyta Syriusz z westchnieniem.

 

Pandora krzywi się.

 

— Corban Yaxley i Rabastan Lestrange.

 

— Pieprzony Yaxley — mruczy Syriusz z niezadowoleniem. — Trójka?

 

— Alecto Carrow i Thorfinn Rowle.

 

— Czwórka?

 

— Majesty Mildred i Asher Rockwood — mówi Pandora.

 

Syriusz bierze głęboki oddech, po czym powoli wypuszcza powietrze, prostując ramiona.

 

— Piątka?

 

— Był ochotnik — mruczy Pandora, a Syriusz wstrzymuje oddech. — Augusta Longbottom zgłosiła się na ochotnika zamiast Franka.

 

— Kurwa — szepcze Syriusz, czując, jak jednocześnie przenika go mieszanka ulgi i niepokoju. Bo tak, jest wdzięczny, że Frank nie jest znowu trybutem, ale fakt, że jego matka tam jest… Syriusz by - on by - gdyby do tego doszło, dla Regulusa, zrobiłby wszystko, co konieczne. Kurwa. Kurwa.

 

— Alice Fortescue była drugą osobą z piątki — kontynuuje Pandora, a Syriusz czuje, jak serce podchodzi mu do gardła.

 

Och, to naprawdę ciężka sprawa. To jest… to jest totalnie popierdolone. Matka Franka i jego najlepsza przyjaciółka. Żadna z nich nie może wrócić do domu, bo Syriusz musi dopilnować, żeby jedyną osobą, która przeżyje, był Regulus.

 

— Siódemka? — chrypi Syriusz, i tak to się toczy. Siódemka i ósemka to po prostu czterech kolejnych Zwycięzców, których nigdy nie poznał, co szczerze mówiąc, nieco ułatwia sprawę. Lepiej dla niego, że ich nie zna.

 

A potem, przy dziewiątce, Pandora przełyka ślinę i mamrocze:

 

— Dixon Darcy i… i Emmeline Vance.

 

— Emmeline — mówi słabo Syriusz, przymykając oczy. Nie. Nie, tylko nie ona. Dlaczego akurat ona? To jego przyjaciółka. On… on…

 

— Dziesiąty dystrykt to Mavis i Velvet Oswald — kontynuuje Pandora z wyraźnym napięciem w głosie. — Oni są, ech, małżeństwem.

 

Syriusz się krzywi, unosząc ręce, by przetrzeć twarz, po czym opuszcza je i patrzy na Pandorę z gulą w gardle. Jego żołądek skręca się w supeł, bo jakaś część jego umysłu już wie, co zaraz nastąpi. Z tego, co wie, w jedenastym dystrykcie są tylko dwaj Zwycięzcy, ale… ale może jego pamięć jest po prostu… może się myli, i… i może…

 

Pandora nie patrzy mu w oczy.

 

— Marlene? — wykrztusza Syriusz, choć w głębi duszy już wie, i mimo to czuje straszliwe, miażdżące uczucie napierające na niego ze wszystkich stron, gdy Pandora patrzy na niego ze łzami w oczach.

 

— Marlene McKinnon i Eli Zatish — chrypi Pandora.

 

— A co z… oni nie… czy to nie tylko oni? — wykrztusza Syriusz, czując, jak jego gardło się zaciska, jakby ktoś go dusił. — Kto będzie ich mentorem?

 

— Będą mieli wybranego rzecznika, który będzie ich reprezentował przed sponsorami i tak dalej, ale… ale to wszystko. Żadnego mentora — mówi Pandora, przełykając z trudem ślinę.

 

Usta Syriusza wykrzywiają się w ponurym grymasie.

 

— Jakiś rzecznik współpracujący ze sponsorami nie wystarczy. Będzie to jakiś Hallow, który tak naprawdę nie będzie się przejmował, więc Marlene będzie… — nie kończy, choć w domyśle chodzi o to, że będzie w beznadziejnej sytuacji. Zamyka usta z trzaskiem, bo nagle uświadamia sobie, że technicznie rzecz biorąc, to może być przewaga.

 

Gdy tylko ta myśl przychodzi mu do głowy, fizycznie się wzdryga, jakby chciał odsunąć się od samego siebie, a jego żołądek przewraca się z obrzydzenia do własnej osoby. Wie, obiektywnie rzecz biorąc, że to wynika z tego, co zawsze nazywał mentorskim myśleniem - gdy analizuje wszystko pod kątem korzyści i wad wpływających na przetrwanie. Nigdy jednak nie myślał w ten sposób o przyjacielach.

 

Marlene jest jego przyjaciółką. Jego najbliższą przyjaciółką, zaraz po Jamesie, praktycznie na tym samym poziomie co Mary, tylko w zupełnie inny sposób. Bo ona wie, jak to jest być mentorem, rozumie, co to znaczy być Zwycięzcą. Syriusz opiekował się nią przez te wszystkie lata, na ile tylko mógł, a ona również troszczyła się o niego.

 

Sama myśl o… o skrzywdzeniu jej… Zabiciu jej…

 

Syriusz musi wziąć drżący oddech, wdech i wydech, tylko po to, by nie zwymiotować. Powoli jego wzrok wędruje ku Regulusowi, który wciąż nie otworzył oczu, jakby chciał odgrodzić się od reszty świata, uciec od rzeczywistości. Syriusz wpatruje się w niego, po prostu wpatruje, i wie - czuje to w głębi serca - że zrobi wszystko, co w jego mocy, by sprowadzić Regulusa do domu. Wie o tym, i aby to osiągnąć, będzie musiał - jak sądzi - umrzeć jako bardzo zły człowiek z rękami splamionymi krwią wielu osób. Powinno to skłonić go do przemyślenia sprawy.

 

Ale tak się nie dzieje.

 

~•~

 

Jamesowi zajmuje więcej czasu, niż powinno, zebranie się na odwagę, by opuścić wagon, w którym praktycznie się ukrywał. Tak naprawdę chciał tylko jednej chwili, dosłownie jednej, by złapać oddech i stłumić ostry ból w piersi, który pojawiał się za każdym razem, gdy kątem oka dostrzegał Regulusa - ale kiedy został sam, znowu zaczął się cholernie trząść i po prostu nie mógł się ruszyć. Nie mógł przestać, nie potrafił się pozbierać, nie był w stanie znaleźć sposobu, by stłumić wszystkie emocje na tyle, by móc wrócić do pozostałych.

 

W końcu udaje mu się zebrać w sobie, bo przecież musi tam wrócić i stawić czoła wszystkiemu, co go czeka. Gniew mu w tym pomaga. Nadchodzi falami i nie znika; wręcz przeciwnie - narasta, rozrastając się w nim, aż czuje, jak wzbiera pod skórą, buzując w żyłach niczym trucizna. Ten gniew…

 

Och, ten gniew jest niepodobny do niczego, czego kiedykolwiek doświadczył w całym swoim życiu. Nigdy wcześniej nie był tak wściekły, jak teraz. To surowa, bezlitosna, wszechogarniająca wściekłość, która całkowicie nim zawładnęła, i James nie sądzi, by miała go szybko puścić.

 

Nie sądzi, by chciał, żeby to uczucie minęło.

 

— Ach, James, tutaj jesteś — wita go Syriusz, gdy wchodzi do przedziału, w którym wszyscy się zgromadzili. Syriusz jest zajęty pisaniem czegoś, ale Pandora podnosi wzrok znad notatnika i uśmiecha się do Jamesa. James nie odwzajemnia uśmiechu.

 

Regulus siedzi w kącie, z zamkniętymi oczami i odchyloną do tyłu głową. James mógłby z łatwością uznać, że Regulus śpi, ale nie może się pomylić, bo wie, jak Regulus wygląda podczas snu. Wie, jak wygląda Regulus tuż po pocałunku, który uznał za zbyt krótki - jego rozchylone wargi i błagalne spojrzenie, ten jego ostry język, słowa szorstkie i wymagające, jakby mogły ukryć fakt, że błaga o kolejny pocałunek, który wynagrodziłby mu ulotność poprzedniego. Wie, jak wygląda Regulus w samym środku szczytowania, kiedy czuje się naprawdę dobrze - z rozchylonymi ustami, zamglonym spojrzeniem i zarumienioną skórą. Wie, jak wygląda Regulus tuż przed złamaniem obietnicy, którą od początku składał kłamliwie - ten brak skruchy i pozór niewinności.

 

James tego nie zauważył. Nie zauważył tego. Przez cały ten czas, gdy patrzył w oczy Regulusa, widząc go w tylu różnych stanach, nie zauważył tego. Nigdy nie przeczuwał, że to nadejdzie.

 

Nowa fala wściekłości zalewa go całego, więc odrywa wzrok od Regulusa, po czym gwałtownie wyciąga krzesło i siada naprzeciwko Syriusza i Pandory.

 

— Co piszesz?

 

— Spisuję wszystkich trybutów — mruczy Syriusz z grymasem, marszcząc brwi. — Po prostu, ech, zapisuję, jakie były ich mocne i słabe strony podczas ich igrzysk. Nie pamiętam dokładnie wszystkich, więc pewnie będziemy musieli ponownie obejrzeć i przeanalizować wszystkie najważniejsze momenty. — Przerywa i podnosi wzrok, odchrząkując. — Dostaliśmy listę wszystkich, którzy zostali wylosowani. Bella i Cissa będą z nami na arenie, James.

 

— No proszę, kogo my tu mamy? Wygląda na to, że cała ta przeklęta rodzina nie potrafi trzymać się z daleka — mówi krótko James, a Syriusz mruga ze zdziwieniem. James zaciska zęby trzonowe. — A kto jest ich mentorem? Malfoy, jak przypuszczam?

 

Syriusz wpatruje się w niego i cicho odpowiada:

 

— Tak.

 

— Nie zgłosił się na ochotnika za swoją żonę? — pyta James. — Ciekawe dlaczego. Hmm, może dlatego, że faktycznie ma w sobie choć odrobinę szacunku dla niej i jej decyzji. Może nawet mu na niej zależy. Może

 

— Dobra, po pierwsze, nawe gdybyś się kurewsko starał, nie mógłbyś być dalej od prawdy — wtrąca Syriusz. — A po drugie, wyczuwam, że jest coś, co cię wyraźnie zdenerwowało…

 

— Nie, naprawdę? Wyczułeś to? — mówi James beznamiętnie.

 

Regulus wzdycha ciężko i mamrocze:

 

— No i zaczyna się.

 

— Nie, tylko nie rzucaj tych swoich cholernych sarkastycznych komentarzy pod nosem w swoim małym kąciku — warczy James. — Albo otwórz oczy i spójrz, co do cholery narobiłeś, albo zachowaj swoje opinie dla siebie. Nie, czekaj, cofam to. Jeśli chodzi o mnie, to tak naprawdę nie masz prawa do żadnej opinii, więc nawet się nie trudź, żeby patrzeć.

 

James — Pandora upomina go, niemal dławiąc się z wrażenia, jakby nigdy w życiu nie była bardziej zszokowana.

 

— Och. Jesteście… pokłóceni? Kłócicie się? — wypala Syriusz, a jego twarz wykrzywia się, jakby sama myśl o tym była dla niego najbardziej niezrozumiałą rzeczą, jaką kiedykolwiek usłyszał.

 

— Ale… ale dlaczego? — jęczy Pandora, jakby już miała tego dość, jakby po prostu chciała, żeby to wszystko przestało być takie trudne. Cóż, trudno. To nie jest, kurwa, takie proste.

 

— Zerwaliśmy. Znowu — dodaje Regulus sucho, leniwie unosząc dłoń i niedbale machając palcami, a James musi zacisnąć palce na krawędzi stołu, żeby nie stracić nad sobą panowania. Regulus wciąż nie otworzył oczu.

 

Syriusz patrzy na Jamesa z niedowierzaniem.

 

— Akurat teraz wybraliście sobie cholernie dobry moment na zrywanie! James, co do cho

 

— Nie zerwaliśmy — przerywa ostro James — bo nie byliśmy razem. Nigdy nie byliśmy razem. On po prostu lubi sobie coś powiedzieć i oczekuje, że ludzie się z tym zgodzą, jakby wszystko, co mówi, było słuszne, jakby mógł podejmować decyzje za innych, nawet gdy obiecał, że tego nie zrobi. Ale hej, jest cholernym kłamcą, więc…

 

— Dobra, chwila moment — wtrąca szybko Syriusz, lekko rozszerzając oczy i pochylając się, opierając łokcie na stole. Nagle wygląda na nieco bladego. Zaniepokojonego. — Ja… tak, jasne, teraz widzę… problem. Eee, James, jeśli jesteś… to znaczy, jeśli jesteś zły na niego za to, że zgłosił się na ochotnika zamiast ciebie, to musisz być zły również na mnie.

 

I prawda jest taka, że James mógłby być również zły na Syriusza; może jakaś jego część jest. Ale Syriusz nie złamał danej Jamesowi obietnicy. Nie, to zrobił tylko Regulus. Może to czyni go okropnym człowiekiem, ale James po prostu… nie potrafi. Nie potrafi tego zrobić. Nie obu naraz. Nie udźwignie tego wszystkiego, a Syriusz… on potrzebuje Syriusza, zwłaszcza w obliczu tego, co nadchodzi. I to jest różnica.

 

Tak właśnie jest.

 

To jest różnica, bo to nie Syriusz złamał obietnicę daną Jamesowi. On nie skłamał. To jest różnica, bo są różne rzeczy do wybaczenia. Bo Syriusz z nim nie spał. Syriusz go nie obejmował. Syriusz nie dawał mu małych okruchów szczęścia, by potem bezlitośnie mu je odebrać.

 

Syriusz jest przepełniony skruchą. James patrzy na niego i widzi to wyraźnie.

 

Regulus nie był. Nie jest. Jamesowi wystarczyło spojrzeć w jego oczy, by dostrzec tę prawdę. Nagle przypomina sobie, że nie patrzył w oczy Regulusa, gdy ten składał obietnicę, gdy kłamał. Dlaczego James nie spojrzał mu wtedy w oczy? Powinien był spojrzeć.

 

— Nie — mówi James, a jego głos brzmi pewnie. — Nie, właściwie nie muszę być na ciebie zły. Tylko na niego. Jestem zły tylko na niego. Nienawidzę tego, co zrobił. Nienawidzę… — Przerywa, słowa więzną mu w gardle, jakby uderzały o jego ściany, przepełnione palącą kwasowością jego narastającej wściekłości. Przenosi spojrzenie na Regulusa, który w końcu otworzył oczy i patrzy prosto na niego. James utrzymuje jego spojrzenie i z całych sił ma nadzieję, że Regulus dostrzeże prawdę w jego oczach, gdy chłodno oznajmia: — Nienawidzę go.

 

— Ty nikogo nie potrafisz nienawidzić — sprzeciwia się Syriusz, a jego głos brzmi napięcie i nieco rozpaczliwie. — Przestań, James. No dalej, proszę, nie rób tego, dobrze? Regulus, on nie miał tego na myśli. Jest po prostu… zdenerwowany, to wszystko, i on…

 

— Nienawidzę cię — oświadcza James, przerywając Syriuszowi i patrząc prosto na Regulusa. — Wcześniej nie rozumiałem, jak ktokolwiek może nienawidzić osoby, którą kiedyś podobno kochał, ale teraz już rozumiem. Czyż to nie ironiczne, Regulus? Teraz już rozumiem.

 

W pociągu zapada ciężka, dzwoniąca cisza, a James słyszy szum własnej krwi w uszach i okropne łomotanie serca o żebra. Jest tak wściekły. Nawet nie wie do końca, czym jest nienawiść, ale to musi być właśnie to. To musi być to cholerne uczucie, które ogarnia go za każdym razem, gdy patrzy na Regulusa i ma ochotę rozerwać świat na strzępy, jakby sam był rozrywany razem z nim, jakby wszystko po prostu… po prostu…

 

Regulus nagle wstaje, choć robi to powoli. Prostuje się na całą wysokość, ani na moment nie przerywając kontaktu wzrokowego z Jamesem, a w jego oczach jest coś, co tylko potęguje gniew Jamesa. Są puste. Tak cholernie puste. Nawet się nie odzywa. Po prostu odwraca się i odchodzi, nie mówiąc już nic więcej, a James pozwala mu odejść.

 

Walcząc z każdym impulsem, by zawołać go z powrotem, by pobiec za nim, James pozostaje na miejscu, kipiąc z wściekłości, i pozwala mu odejść.

 

~•~

 

— Płakałeś — stwierdza Dorcas.

 

Regulus zaciska usta w wąską linię.

 

— Nie.

 

— Kochany, oczywiście nie musisz o tym mówić, ale nie musisz też kłamać — mówi Dorcas, ujmując delikatnie jego podbródek między palcami, podczas gdy nakłada mu makijaż. Nie ma pojęcia, jaki styl wybrała w tym roku, ale na tym etapie zdaje się już na jej kaprysy, wiedząc, że lepiej nie wątpić w jej osąd. Nie zamierza kwestionować stylistycznych umiejętności Dorcas.

 

Gdy tylko dotarli do Hallow, on i Syriusz zostali jak zwykle natychmiast odeskortowani, by przygotować się do parady wprowadzającej. Mówiąc ściślej, parady ponownego wprowadzenia. Regulus musiał chwilę poczekać, jako że został sam na sam z cholerną wanną, a potem pojawiła się Dorcas i zaczęła z nim rozmawiać, stojąc w kącie, odwrócona do niego plecami, pracując nad jakimiś projektami przy swoim biurku, podczas gdy on się kąpał.

 

Po tym wyszła ponownie, a potem wróciła. Wyszła ponownie, a potem wróciła. Regulus potrzebował trochę czasu, by zdać sobie sprawę, że Dorcas biega między nim a Syriuszem, co go zdumiało. Jest ich stylistką, owszem, ale powinna mieć zespół projektantów, który pomagałby jej we wszystkim, czego potrzebuje. Regulus nie wątpi, że istnieją niezliczone rzesze ludzi, którzy sprzedaliby przynajmniej jeden narząd wewnętrzny, byleby tylko pracować u jej boku, zwłaszcza w tym roku.

 

Może ma to coś wspólnego z Gideonem i Fabianem?

 

Może za nimi tęskni.

 

Tak czy inaczej, Dorcas zawsze była przerażająco dobra w przenikaniu ludzi na wskroś. Regulus, który rzeczywiście sporo dziś płakał, nie ma żadnych argumentów, gdy patrzy mu prosto w oczy i najpewniej widzi na to dowody. Jego ramiona opadają i wzdycha ciężko.

 

— James mnie nienawidzi — szepcze Regulus i kosztuje go to wszystkie siły, cały wysiłek, by nie wybuchnąć cholernym płaczem natychmiast po wypowiedzeniu tych słów. Och, jakiż on jest żałosny.

 

Dorcas śmieje się.

 

Po prostu się śmieje, a Regulus nie może powstrzymać się od odchylenia się, by spojrzeć na nią z niedowierzaniem, bo to jest po prostu cholernie wredne. To znaczy, tak, zdaje sobie sprawę, że jest beznadziejnym, okropnym hipokrytą, który naprawdę powinien był to przewidzieć, bo oczywiście wszechświat wykorzystałby każdą okazję, by odwrócić sytucję przeciwko niemu jako formę zasłużonej karmy, ale mogłaby przynajmniej udawać, że trochę współczuje jego niedoli.

 

— Och, nie patrz tak na mnie — parska Dorcas i delikatnie wyciąga rękę, by po raz drugi ująć jego podbródek. — James cię nie nienawidzi. Nie wiem, kto ci to powiedział…

 

— James tak powiedział — odpowiada Regulus beznamiętnie, a Dorcas mruga ze zdziwienia. — Sam mi to powiedział, Dorcas. Prosto w twarz. Celowo, z premedytacją.

 

Tym razem Dorcas się nie śmieje. Wygląda na kompletnie zdezorientowaną, jej brwi ściągają się razem.

 

— To po prostu… niemożliwe. Ten facet jest w tobie tak zakochany, że to aż nienormalne, Regulus. On za tobą szaleje. Znaczy, jest tak daleko, że nie ma już dla niego powrotu.

 

— Tak, cóż, wygląda na to, że zaszedł tak daleko, że wyszedł po drugiej stronie — mamrocze Regulus, a najgorsze jest to, że doskonale wie, jak to jest.

 

Wie, jak to jest kochać kogoś tak bardzo, że aż się go nienawidzi. Pragnąć kogoś tak bardzo, że aż się nim gardzi. Potrzebować kogoś tak bardzo, że aż się go rani. Wie dokładnie, jak to jest patrzeć na kogoś, kogo się kocha, po straszliwej stracie i czuć tak wiele, zbyt wiele - cały ten ból, żal i czystą wściekłość - aż trudno dostrzec miłość pośród tego wszystkiego. Zna to aż nazbyt dobrze.

 

To absolutnie druzgocące. To nic mniej, niż Regulus zasługuje, owszem, ale mimo wszystko jest to druzgocące. Kompletnie go to miażdży. Nie znosi, gdy James jest na niego zły. Nie chce, żeby James był na niego zły; nie chce, żeby James go nienawidził. Chce, żeby James uśmiechał się do niego, obejmował go i był przy nim tak długo, jak tylko się da.

 

To czyni go ogromnym hipokrytą, zdaje sobie z tego sprawę, i to naprawdę jest karma. Przez lata sprawiał, że James czuł się właśnie tak, jak Regulus czuje się w tej chwili.

 

— Wiem, że to trudne dla… was wszystkich — mruczy Dorcas, jej gardło unosi się i opada przy ciężkim przełknięciu. Delikatnie przesuwa kciukiem po jego szczęce. — To… będzie dobrze, Regulus. Naprawdę będzie. Obiecuję, że tak będzie.

 

— Odważna obietnica — szepcze Regulus, a jego usta unoszą się smutno.

 

Dorcas patrzy mu prosto w oczy i mówi stanowczo:

 

— Tak, i to obietnica, której nie złamię.

 

Regulus nie odpowiada, bo aż za dobrze zna obietnice, które ostatecznie i tak zostają złamane. Rozumie, że ona również jest zrozpaczona. Wystarczy na nią spojrzeć, by to dostrzec. Mimo to, sytuacja wcale nie jest w porządku, ale jeśli łatwiej jej wierzyć, że będzie dobrze, pozwoli jej na to. Rzeczywistość i tak ją w końcu dogoni. Zawsze tak się dzieje.

 

Kiedy Dorcas kończy zajmować się jego twarzą, zostawia go, by mógł się ubrać w samotności, obiecując, że poczeka, aż wróci i upewni się, że wszystko jest w porządku. Zauważa, że tym razem jej wybory stylistyczne różnią się od poprzednich. Nie wygląda niewinnie, jak anioł, którego przedstawiał wcześniej - wręcz przeciwnie, wygląda dość… niebezpiecznie.

 

Regulus nie wiedział, że może wyglądać niebezpiecznie. Wpatruje się w swoje odbicie w lustrze, oszołomiony, ale jego pusty wyraz niedowierzania sprawia tylko, że wygląda jeszcze groźniej. Jest cały w ostrych krawędziach i skórze, ciemnych kolorach i przyciągających wzrok materiałach, niczym chodząca broń, stworzona by przyciągać uwagę i wywoływać… coś.

 

Strach - myśli. Ma wzbudzać strach.

 

Regulus spogląda w lustro i uświadamia sobie, że wygląda jak uosobienie ostrzeżenia “lepiej ze mną nie zadzieraj”. Im dłużej się przygląda, tym bardziej mu się to podoba. Wygląda niedostępnie. Wygląda jak zagrożenie. Znowu słyszy w głowie słowa Andromedy…

 

Spraw, by za to zapłacili - powiedziała.

 

Och tak, sprawi, że zapłacą.

 

To obietnica, którą zamierza dotrzymać.

 

~•~

 

Syriusz mruży oczy, przyglądając się sobie w lustrze, z zaciśniętymi wargami. Dorcas stoi za nim, czekając na werdykt, a Syriusz ma prawdopodobnie bardziej zdecydowane poglądy na temat mody i tym podobnych rzeczy niż… cóż, James i Regulus, więc jest dość surowym krytykiem.

 

Próbuje znaleźć jakiś sposób, by ująć to uprzejmie, ale nie jest do końca pewien, czy to w ogóle możliwe.

 

— Po prostu… nie widzę w tym wizji — przyznaje słabo Syriusz, obracając się, by spojrzeć na nią. — Znaczy, bez urazy, ale to jest… Cóż, to chyba świadczy o talencie, że udało ci się sprawić, żebym wyglądał…

 

— Nieatrakcyjnie? — podsuwa Dorcas, a jej usta drgają lekko.

 

— Dorcas, wyglądam jak gówno, kochana — mówi Syriusz bez ogródek. — Kurwa mać, co ty mi zrobiłaś? Jak ty w ogóle… zdołałaś to osiągnąć? Czy ty w ogóle wiesz, jaki jestem seksowny?

 

Dorcas dławi się śmiechem, a jej oczy błyszczą.

 

— Tak, Syriusz, jestem całkiem pewna, że nikt nie przeoczył, jaki jesteś seksowny, ale przedstawiam ci to… — Dorcas krzyżuje ramiona i unosi brwi, patrząc na niego. — Dlaczego, do cholery, mieliby się nad tobą ślinić, co? Tego właśnie chcą, wiesz o tym. Chcą, żebyś wyszedł tam wyglądając jak uosobienie seksu, jak obiekt pożądania, ktoś, kto zapiera dech w piersiach - ale nie. Nie, pieprzyć to. Nie dostaną tego. Niech się rozczarują. Taki jest właśnie cel.

 

Syriusz wpatruje się w nią, zaskoczony.

 

Szczerze mówiąc, nie zastanawiał się dotąd nad konsekwencjami swojej pozycji jako trybut w tegorocznych igrzyskach. Mówiąc wprost, nie zastanawiał się nad występem, który będzie musiał odegrać. Nagle uderza go myśl, że tak naprawdę nie musi trzymać się swojej zwyczajowej roli dla niczyjego życia poza własnym, a jeśli tylko zechce, może w ogóle z niej zrezygnować.

 

To dziwny pozytyw w całym tym bałaganie, ale pozostawienie Hallow z poczuciem rozczarowania - tak, ta myśl mu się podoba. Podoba mu się, że ma szansę wywrócić oczekiwania do góry nogami i odebrać im coś, czego nigdy tak naprawdę nie mieli, choć zawsze wierzyli, że posiadają. I on im na to pozwalał. Ale to już koniec.

 

Nie tym razem.

 

Syriusz odwraca się, by ponownie przyjrzeć się sobie w lustrze. Naprawdę wygląda… zwyczajnie. Albo tak zwyczajnie, jak tylko może wyglądać. Tak zwyczajnie, jak nigdy dotąd w Hallow.

 

Jego włosy są związane w niski kucyk, który w większości ukrywa ich długość i fale pod kołnierzem, odsłaniając twarz. Nie ma na sobie makijażu, poza tym, co Dorcas dodała, by wyglądał… cóż, szczerze mówiąc, na bardziej zmęczonego. Ubrany jest w stonowane kolory, a na widoku nie ma ani centymetra kuszącej skóry, którą ktokolwiek mógłby podziwiać. Ma na sobie warstwy ubrań, które zacierają jego zwyczajową sylwetkę, niczym niewyraźna, rozmyta na krawędziach i trudna do rozpoznania sylwetka, której nikt nie mógłby właściwie umieścić w swojej fantazji.

 

Po prostu… wygląda na przygaszonego. Jak ktoś, kto nie próbuje wywrzeć żadnego wrażenia. Jak ktoś, kto nie jest w stanie wywrzeć żadnego wrażenia. A to, jak sądzi, samo w sobie wywoła odpowiednie wrażenie.

 

— Nie, okej, masz rację — mruczy Syriusz, mrugając na widok swojego odbicia. — Zaczynam rozumieć ten pomysł.

 

— Genialnie — oznajmia Dorcas z zachwytem. — A kiedy już tam wyjdziesz, nie uśmiechaj się. Naprawdę masz piękny uśmiech, który rozświetla twoją twarz, ale zrujnuje efekt, do którego dążymy.

 

Syriusz odruchowo się uśmiecha, nie mogąc się powstrzymać, i natychmiast dostrzega różnicę w lustrze. To, jak jego uśmiech faktycznie wywiera wrażenie, jak go przemienia, jaką ma moc. Nigdy tak naprawdę o tym nie myślał - cóż, mówi o tym wystarczająco często, ale naprawdę, jest cholernie przystojnym draniem. Gdyby nie był sobą, totalnie by na siebie leciał. Ta myśl wywołuje u niego cichy śmiech. Jak na kogoś, kto nie chce być obiektem pożądliwych spojrzeń, jest dość próżny.

 

— Ta, nie, nie rób tego — prycha Dorcas.

 

— Nie będę — zapewnia ją Syriusz, wciąż szczerząc się, gdy ponownie odwraca się w jej stronę. — Po prostu… dziękuję. Za to wszystko. To… wiele dla mnie znaczy. Bardziej, niż mogłabyś sobie wyobrazić.

 

Twarz Dorcas łagodnieje.

 

— Cieszę się. No, chodźmy. Muszę jeszcze zebrać twojego brata, a potem odprowadzę was do powozów.

 

Syriusz wychodzi za nią, po czym staje w miejscu i od niechcenia kręci młynka kciukami, czekając, a jego myśli znów kierują się ku Jamesowi. Obecnie przebywa z Pandorą, która udziela mu ekspresowego kursu na temat wszystkiego, co powinien wiedzieć jako mentor. Szczerze mówiąc, będzie go prowadzić za rękę przez większość tego wszystkiego, ale Syriusz starał się udzielić mu jak najwięcej rad podczas podróży pociągiem.

 

Ale cóż, trudno było to zrobić, gdy James jest cholernie wściekły, dokładnie tak samo jak Regulus. Nie jest z nimi dobrze. Żadne z nich. To beznadziejna sytuacja, a Syriusz wie, jak cholernie trudno jest patrzeć, gdy dwie osoby, które kochasz najbardziej na świecie, znajdują się w takim położeniu. Przeżył to w zaledwie zeszłym roku i ledwo to przetrwał. James jest od niego silniejszy, więc da sobie radę. Musi, bo myśl o jakimkolwiek innym scenariuszu jest czymś, czego Syriusz po prostu nie zaakceptuje.

 

Rzecz w tym, że James jest teraz bardzo, bardzo przerażony. Kompletnie panikuje i Syriusz nie może go za to winić. Nie żeby on sam dobrze sobie z tym poradził, kiedy to jego dotyczyło, a okoliczności były wtedy zupełnie inne. Okoliczności są teraz dla Jamesa zupełnie inne, zwłaszcza jeśli chodzi o Regulusa.

 

Ale - i może to okrutne, nawet jeśli to rzeczywistość - będzie musiał po prostu przejść przez to i, do cholery, pogodzić się z tym. Bo jeśli tego nie zrobi, Syriusz wie, że James będzie tego żałował. Będzie żałował każdej chwili spędzonej w złości i bólu, zamiast doceniać czas, który mógł mieć. Będzie żałował wszystkich ostrych słów, które wypowiedział, i będzie żałował wszystkich niewypowiedzianych prawd, które zatrzymał dla siebie, jakby to mogło ochronić go przed bólem tego wszystkiego. Będzie żałował całego zmarnowanego czasu i wszystkich straconych okazji.

 

Odgłos kroków wyrywa go z zamyślenia i sprawia, że podnosi wzrok, a gdy tylko dostrzega Regulusa, czuje się cholernie urażony. Gapi się na Dorcas z niedowierzaniem.

 

— Zaraz, czemu do cholery on może wyglądać tak fajnie? Czemu nie możemy być nudni razem? — wypala Syriusz.

 

Regulus faktycznie wygląda fajnie. Jakby posyłał spojrzenie, które wyraźnie mówi “zabiję cię”. To niesprawiedliwe. Syriusz też chciałby wyglądać, jakby był gotów kogoś zamordować. To jakieś bzdury.

 

— Syriusz — mówi Dorcas z rozbawieniem — pamiętasz, o czym rozmawialiśmy? Jeśli już, to tak wyraźna różnica między wami tylko bardziej rozczaruje Hallow.

 

Syriusz milknie, rozważając to, po czym kiwa głową.

 

— Racja, nie, to ma sens. Gdybym faktycznie wyglądał fajnie, to wszyscy patrzyliby na mnie i nawet by go nie zauważyli.

 

Próby sprowokowania Regulusa do kłótni, lekkiej sprzeczki czy nawet pełnowymiarowej awantury z krzykami, nie przynoszą rezultatu. Regulus nawet na niego nie patrzy. Nie odzywa się. Nie reaguje w ogóle. To tak, jakby Syriusza w ogóle tu nie było, jakby naprawdę już nie żył.

 

Przez chwilę Syriusz patrzy na Regulusa z gulą w gardle i przypomina sobie jedno z niewielu wspomnień łączących ich obu, które wciąż jeszcze zachował. Kiedy był mały, gdy obaj byli jeszcze dziećmi, próbował kiedyś zakopać Regulusa w ogrodzie za domem. Dowiedział się, że psy mają zwyczaj ukrywać lub zakopywać cenne dla nich rzeczy, by uchronić je przed niebezpieczeństwem, i będąc tak małym, uznał, że to genialny pomysł, by zrobić to samo. Postanowił więc wziąć to, co cenił najbardziej, i zamierzał to ochronić.

 

Po tylu latach, a co się zmieniło?

 

Wszystko, a jednocześnie prawie nic.

 

~•~

 

Remusowi fatalnie idzie powstrzymywanie swojego podekscytowania na bardziej umiarkowanym poziomie. Jest tak cholernie podekscytowany, że aż się trzęsie, nawet gdy po prostu stoi w kącie pokoju ze spuszczoną głową i rękami założonymi za plecami.

 

Jakaś część Remusa naprawdę nie sądziła, że znów zostanie przydzielony do tego apartamentu. Wiąże się to z pewnym ryzykiem, choć tak naprawdę niezbyt dużym. Ktoś musiałby wystarczająco się tym zainteresować, żeby to sprawdzić, a jako służący nie zwraca na siebie uwagi, chyba że nie wywiązuje się należycie ze swoich obowiązków. I owszem, nie wywiązuje się z nich - bezczelnie i z radością - ale nikt o tym nie wie. Mimo wszystko, rzadko się zdarza, by służący byli przydzielani dwa razy do tych samych zadań, więc cokolwiek Syriusz zrobił, żeby to umożliwić…

 

Cóż, udało się.

 

Remus niemal drży z niecierpliwości, czekając na przybycie Syriusza. Może to niesprawiedliwe, a nawet trochę okrutne, bo Syriusz będzie w tym roku równie zajęty, jak w poprzednim. Będzie miał też pod opieką dwoje nowych trybutów, choć Remus jest całkiem pewien, że nie będzie to tak emocjonalnie wyczerpujące jak w zeszłym roku, kiedy musiał troszczyć się o swojego brata i najlepszego przyjaciela, żyjąc w ciągłym strachu, że straci któregoś z nich, albo obydwu.

 

Bez względu na wszystko, Remus ceni sobie każdą chwilę spędzoną z Syriuszem. Szczerze mówiąc, będzie szczęśliwy, mogąc po prostu przebywać z nim w tym samym pomieszczeniu. Remus nie oczekuje, że Syriusz przybiegnie i natychmiast rzuci mu się w ramiona, bo prawdopodobnie będzie chciał najpierw wyjaśnić swoim trybutom, jak traktuje się służących w bezpiecznej przestrzeni apartamentu.

 

To również Ćwierćwiecze Upamiętnienia, o którym Remus nie wie zbyt wiele. Słyszał, jak strażnicy w Azkabanie rozmawiali o tym, jak popierdolona jest ta zasada, i musiał przyznać, że na samą myśl o torturach, które Syriusz będzie musiał znieść w tym roku, serce ścisnęło mu się z bólu. I Pandora. I jacykolwiek trybuci, którzy się pojawią. To wszystko jest do dupy dla każdego.

 

Dźwięk otwieranych drzwi sprawia, że jego serce podskakuje, i Remus nie może powstrzymać się od uniesienia wzroku, czekając z zapartym tchem na tę chwilę, gdy znów zobaczy Syriusza.

 

Tyle że pierwszą osobą, która wchodzi do środka, jest James.

 

Umysł Remusa staje się pusty.

 

Wchodzą jeden za drugim. Najpierw James, opierający się na lasce, lecz mimo to poruszający się szybko, z grymasem na twarzy, o którym Remus szczerze nie wiedział, że mięśnie Jamesa są w ogóle zdolne go utworzyć. Następnie Pandora, a tuż za nią Regulus z napiętymi ramionami. Jako ostatni wchodzi Syriusz i natychmiast kieruje wzrok prosto na Remusa, ale wyraz jego twarzy…

 

Wszystko jest nie tak, jak powinno.

 

Coś jest nie tak.

 

James i Regulus nie powinni tu być.

 

Remus może jedynie stać w miejscu, znieruchomiały, nie pojmując, co się dzieje ani co to wszystko oznacza. James nawet go nie wita; po prostu przemierza pokój i korytarz, a gdzieś w oddali słychać trzask gwałtownie zamykanych drzwi. Na ten dźwięk Regulus się wzdryga.

 

Och.

 

Och, jest źle.

 

Cokolwiek się stało, jest źle.

 

Powoli, niemal z obawą, Remus unosi dłoń, by zdjąć maskę, gdy tylko drzwi się zamykają. Przez chwilę nikt się nawet nie porusza ani nie odzywa. Pandora patrzy na niego ze zmarszczonymi brwiami, a w jej oczach widać tyle litości, współczucia i czystego, nieskrywanego smutku, że szczerze mówiąc, przeraża go to do szpiku kości. Regulus nie jest w stanie spojrzeć mu w oczy.

 

Syriusz natomiast… Bierze głęboki oddech, po czym powoli wypuszcza powietrze. Mimo że przybył z Jamesem i Regulusem, nie rzuca się na Remusa, by go uściskać. Podchodzi do niego powoli, a z każdym krokiem jego oczy zdają się błyszczeć coraz mocniej. Łzy. W jego oczach zbierają się łzy, coraz więcej z każdym krokiem, który go przybliża.

 

— Cześć — wykrztusza Syriusz, zatrzymując się przed nim, i właśnie wtedy łzy zaczynają spływać po jego twarzy.

 

— Co… Syriusz, co… — Remus milknie, gula w gardle uniemożliwia mu mówienie, a jakaś część jego duszy, bardziej przerażona niż od dawna, i tak nie chce poznać odpowiedzi.

 

— Myślałem, że może już słyszałeś — chrypi Syriusz — ale patrząc na ciebie, mogę… zakładam, że nie.

 

— Słyszałem co? — szepcze Remus, przerażony do tego stopnia, że jego głos drży, a Syriusz nie odpowiada. Serce Remusa bije jak oszalałe, choć nie wie dlaczego.

 

— Chodź — mruczy Syriusz, odchrząkując i wyciągając do niego rękę. — Chodźmy… powinniśmy porozmawiać. Na osobności.

 

Remus odruchowo potrząsa głową, zaciskając palce na swojej masce.

 

— Po prostu… po prostu powiedz mi, Syriusz. Co się stało? Co się…

 

— Możecie zostawić nas na chwilę? Proszę? — pyta cicho Syriusz, odwracając głowę w stronę Regulusa i Pandory, którzy bez słowa sprzeciwu posłusznie i z gracją wychodzą, zostawiając Remusa i Syriusza samych. Syriusz znów skupia się na nim, biorąc głęboki wdech i powoli wypuszczając powietrze. — Ćwierćwiecze Upamiętnienia… w tym roku zasada była taka… Chodziło o to, że… że trybuci mieli zostać wylosowani spośród dotychczasowych Zwycięzców z każdego dystryktu. Więc Zwycięzca mógł znów zostać trybutem.

 

Remus wpatruje się w niego, potrzebując chwili, by ogarnąć umysłem to, co usłyszał, by naprawdę zrozumieć, co to oznacza. Zajmuje mu to chwilę, a potem dociera do niego pełne znaczenie tych słów i jego serce zamiera. Maska wypada mu z dłoni, uderzając o podłogę, gdy jego palce bezwładnie się rozluźniają.

 

— Och. Och, Syriusz, tak mi przykro — szepcze Remus, natychmiast wyciągając do niego ręce, a Syriusz wydaje z siebie ostry, zdławiony dźwięk, gdy tylko wtula się w ramiona Remusa. Remus trzyma go mocno, obejmując dłonią tył jego głowy i zaciskając powieki, gdy żal zakorzenia się w jego sercu.

 

— To niesprawiedliwe — szepcze Syriusz łamiącym się głosem.

 

— Wiem — chrypi Remus, czując ucisk w gardle, ledwo będąc w stanie mówić. Później, jest tego pewien, dopadnie go gniew, bo Syriusz ma rację - to nie jest sprawiedliwe. Ale na razie jest po prostu… cholernie przygnębiony. To okropne. To absolutnie straszne, że po wszystkim, przez co Syriusz przeszedł w zeszłym roku, musi przejść przez to wszystko jeszcze raz. Musi patrzeć, jak jego brat i najlepszy przyjaciel wracają na arenę. Remus odsuwa się, by ująć twarz Syriusza w dłonie i spojrzeć mu w oczy. — Zdaję sobie sprawę, że to niczego nie naprawi, ale będę przy tobie przez cały ten czas. Zaopiekuję się tobą, dobrze? To… to nie w porządku, że muszą tam wrócić, i jest mi bardzo przykro. Tak bardzo mi przykro.

 

Wyraz twarzy Syriusza zastyga na sekundę, po czym zmienia się gwałtownie i całkowicie. Jego twarz jakby się zapada, ukazując złamane serce - rodzaj bólu, jakiego Remus nigdy wcześniej u niego nie widział.

 

— Remus — odzywa się łagodnie Syriusz i to właśnie to. To wyraz jego twarzy, spojrzenie w jego oczach i to, jak delikatny jest teraz wobec Remusa; zanim otwiera usta, by cokolwiek wyjaśnić - to właśnie to sprawia, że Remus już wie. — To ja. Ja wracam na arenę.

 

Dłonie Remusa opadają z twarzy Syriusza, gdy cofa się o krok, a wszystko wokół niego i w nim zdaje się gwałtownie rozpadać. Rozsypując się w gruzy. Cały jego świat rozpada się w proch. Czuje, jakby coś w jego wnętrzu skuliło się w ciasny kłębek i zaskomlało. Czuje, jakby wyjący wiatr przeszył go na wskroś, roztrzaskując całą jego istotę o ściany własnego wnętrza, pozostawiając po sobie jedynie zmasakrowany, połamany chaos.

 

Nie złamię się, wiesz - powiedział kiedyś Remus do Syriusza. To było kłamstwo. Nie wiedział tego wtedy, ale to było kłamstwo. Poczekaj tylko, ledwie cię dotknąłem - odpowiedział wtedy Syriusz, i miał rację. Bo oto Remus, teraz, pozostawiony w gruzach.

 

Dopiero w tej konkretnej chwili Remus uświadamia sobie, że Syriusz dawał mu poczucie bezpieczeństwa, pewność, w którą naiwnie i całym sercem wierzył. Cokolwiek by nie robili, Syriusz nigdy nie był w niebezpieczeństwie. Ryzyko tak naprawdę nigdy go nie dotyczyło, nie do końca. Gdyby cokolwiek poszło nie tak, Syriusz najpewniej jakoś by się wywinął, uniknął śmierci, tortur i gorszych rzeczy; groźba utraty go nigdy nie była prawdziwym zagrożeniem poza tym, że mógłby go już więcej nie zobaczyć, ale zawsze wiedziałby przynajmniej, że Syriusz jest bezpieczny.

 

Remus nigdy nie miał żyć w świecie, w którym istniałoby ryzyko utraty Syriusza przez śmierć. Remus nigdy nie miał żyć w świecie, w którym w ogóle mógłby przeżyć Syriusza.

 

— Remus, proszę, powiedz coś — chrypi Syriusz, wpatrując się w niego szeroko otwartymi, błyszczącymi oczami. — Cokolwiek.

 

Nigdy nie mogli mieć wszystkiego, a teraz tracą to jedyne coś, co kiedykolwiek udało im się zdobyć, bo Remus nie ma żadnych wątpliwości, ani jednej, że Syriusz wchodzi na tę arenę ze swoim bratem lub najlepszym przyjacielem - obojętnie którym - bez najmniejszego zamiaru, by stamtąd wrócić.

 

Nigdy nie mieli stać się niczym.

 

Bezradnie, Remus unosi dłoń, by zakryć usta i stłumić szloch, który próbuje wydostać się z jego gardła, a jego oczy piekąco bolą. Wszystko go boli. Cofa się, aż uderza plecami o ścianę i może tylko tam stać, zaciskając powieki, gdy łzy przelewają się przez nie, a jakaś okropna, skryta część jego jestestwa życzy sobie, by Syriusz nigdy go nie dotknął.

 

Tragicznie nieuniknieni i boleśnie bezcelowi. Powiedział tak kiedyś również o nich. Wiedział. Naprawdę wiedział.

 

Żałuje tylko, że nie pomylił się w swoich przewidywaniach.

Chapter 42: Misja

Chapter Text

Aberforth jest człowiekiem bardzo praktycznym, ale również dumnym, i doskonale zdaje sobie z tego sprawę. To właśnie jeden z powodów, dla których znajduje się dokładnie w tym miejscu, w którym jest dzisiaj. Dystrykt szósty, tu się urodził i wychował - i tu jest sam.

 

Bycie burmistrzem dystryktu nie jest dokładnie tym, czego oczekiwał, gdy walczył i przedzierał się na to stanowisko, w pełni zdeterminowany, by wspiąć się wystarczająco wysoko w systemie, aby faktycznie móc coś zmienić, tylko po to, by dotrzeć do celu i przekonać się, że niewiele może zdziałać.

 

Czasami pali go od środka świadomość, że Albus miał rację.

 

Aberforth nie może zaprzeczyć, że dbał o swój dystrykt, swój dom, najlepiej jak potrafił. Zawsze trzeba ostrożnie balansować, stojąc twardo pomiędzy żądaniami Hallow a potrzebami dystryktu. To nieustanny akt balansowania - lawirowanie między tym, które zasady nagiąć, a gdzie zachować stanowczość.

 

Wie, że ludzie z dystryktu szóstego szanują go, zarówno Aurorzy, jak i zwykli mieszkańcy; zdaje sobie również sprawę, jak łatwo ten szacunek może się rozpaść, gdy Hallow wywiera na nich wszystkich presję, której on nie jest w stanie złagodzić. Przez dekady - przez większość swojego życia - balansował pośrodku, stąpając ostrożnie, by nie przechylić się zbytnio w żadną stronę, a teraz nie ma wyboru.

 

Bez wątpienia sprawka Albusa. Aberforth nie jest głupcem; doskonale wie, że za tym wszystkim stoi jego brat, pociągający za sznurki i dążący do wojny. Próbując naprawić dawne błędy. Popełniając nowe.

 

Wzdychając ciężko, Aberforth przełyka spory łyk whisky, pozwalając, by alkohol palił go w gardło, gdy wpatruje się w telefon leżący na biurku. Telefon, który Alastor Moody zostawił mu przed laty, gdy przemierzał dystrykt szósty podczas tournée zwycięzcy ze swoim ówczesnym trybutem. Telefon, który przyszedł w kopercie wraz z krótkim, prostym listem.

 

Telefon, którego Aberforth nigdy nie zadał sobie trudu, by użyć.

 

Wielokrotnie - zwłaszcza w ciągu ostatnich sześciu miesięcy - Aberforth rozważał użycie go, tylko po to, by zadzwonić do Albusa i poprosić go, żeby przestał. Cokolwiek robi, do czegokolwiek dąży za kulisami - po prostu, żeby z tym skończył. Po prostu, po tym całym czasie, położył temu kres.

 

Liczba ofiar śmiertelnych we wszystkich dystryktach rośnie wraz z nasilającym się buntem i zamieszkami. Ludzie giną za drobne przestępstwa. Ludzie atakują Aurorów z powodu błahych sprzeczek. Ludzie, ludzie, ludzie. Czy Albus nie myśli o ludziach? Czy Albus nie zdaje sobie sprawy z rzezi, której rozprzestrzenianiu pomaga?

 

Dystrykt szósty pozostaje w niepewnej sytuacji, a napięcie rośnie z każdym mijającym dniem, szczególnie od czasu ogłoszenia Ćwierćwiecza Upamiętnienia. Napięcie osiągnęło najwyższy poziom od czasu dożynek, odkąd cały dystrykt był bezpośrednim świadkiem buntu, a Aberforth wie, że nie ma szans na powstrzymanie dalszej eskalacji. Dystryktowi wystarczy jedno pchnięcie, by wybuchł bunt, z którego nie będzie już odwrotu, a Aberforth doskonale wie, co będzie tym ostatecznym impulsem. A on nie jest w stanie tego powstrzymać.

 

Przez lata strzegł bezpieczeństwa tego dystryktu. Jutro, jak dobrze wie, nie zdoła tego zrobić. Ponieważ jutro, dzień po telewizyjnej paradzie wprowadzającej, Euphemia Potter zostanie wyprowadzona na środek dystryktu i pobita na oczach wszystkich, a nikt nie zostanie oszczędzony przed brutalnością tego widowiska, gdyż obecność jest obowiązkowa dla wszystkich. Nawet dla niego. Nawet on będzie musiał tam być, by być świadkiem.

 

Aberforth nie chce tego oglądać. Nie chce być tego świadkiem. Nie chce tego pamiętać. Dystrykt szósty nie używał pręgierza od czasu, gdy został burmistrzem, a ostatnią osobą, którą pamięta jako chłostaną, był sam Albus. Aberforth nie chce, by to się powtórzyło, nie po raz kolejny, a nie może nic zrobić.

 

Cóż.

 

Cóż, jest coś, co mógłby zrobić. Coś, co musi zrobić, bo zna ludzi swojego dystryktu i wie, że wybuchnie zamieszka w chwili, gdy Euphemia zostanie wyprowadzona przed tłum i pozostawiona swojemu losowi.

 

Tym, co łączy wszystkich mieszkańców dystryktu szóstego - co zawsze ich łączyło, odkąd tylko sięga pamięcią - jest niezłomne, nieustępliwe poczucie lojalności.

 

Odstawiając szklankę, Aberforth przełyka gorzki smak własnej dumy i podnosi telefon.

 

Sygnał dzwoni zaledwie dwa razy, zanim ktoś odbiera, jakby nie minęło prawie pięćdziesiąt lat, a głos Albusa jest cichy, tak bardzo cichy, gdy połączenie zostaje nawiązane i szepcze:

 

— Aberforth.

 

Oczy Aberfortha bezwiednie się zamykają, bo minęło prawie pięćdziesiąt lat, odkąd ostatni raz rozmawiał z Albusem. Nawet po tylu latach, jedna z ich licznych kłótni wciąż dźwięczy mu w uszach.

 

Robię to dla Ariany! - krzyknął Albus.

 

To twoja wina, że ona nie żyje! - wrzasnął w odpowiedzi Aberforth.

 

Po tych wszystkich latach Aberforth zauważa, że siła w głosie Albusa przygasła. Brzmi… staro. Oczywiście, że tak brzmi, bo nie jest już młodym mężczyzną po dwudziestce. Nie jest już tym błyskotliwym, promiennym starszym bratem, na którego Aberforth kiedyś patrzył z podziwem. Teraz jest obcym człowiekiem, wyblakłym głosem w słuchawce, postarzałym, a mimo to wciąż przemawiającym z tak wielką miłością. I lojalnością.

 

Tak wiele lojalności, nawet teraz. Taki zawsze był problem Albusa - jego kurczowe poczucie lojalności i to, jak się ono przejawiało w obliczu straty, gdy zostało skalane jego własnymi błędami. Czego mieszkańcy dystryktu szóstego nie potrafią zrozumieć, to że taka lojalność może prowadzić na mroczną ścieżkę, z której nie ma już powrotu. Sprawiedliwość przeradza się w zemstę, a ta prowadzi do punktu, z którego nie ma już odwrotu.

 

Albus już dawno przekroczył ten punkt, z którego nie ma odwrotu. Przekroczył go bezpowrotnie w chwili, gdy zamordował Grindelwalda. Aberforth błagał go, by tego nie robił. Ale tak naprawdę błagał tylko Albusa, by go nie opuszczał. Nie zdawał sobie z tego sprawy w tamtym momencie, ale właśnie o to chodziło.

 

Albus i tak go opuścił, a mimo to, co niewytłumaczalne, wciąż tu jest. W jednej chwili. Bez zbędnych pytań. Odbiera telefon i to absurdalne, ale Aberforth wie - nawet po tym wszystkim, po tylu latach - że Albus zrobi to, co zawsze robił.

 

— Albus — odzywa się Aberforth szorstkim głosem, podpierając czoło drżącą dłonią — ja… potrzebuję twojej pomocy.

 

Choć jego głos jest inny, a czas z pewnością zmienił więcej, niż Aberforth mógłby kiedykolwiek pojąć, Albus faktycznie robi to, co zawsze robił jako starszy brat. Bez chwili wahania, bez najmniejszego zająknięcia, odpowiada:

 

— Możesz na mnie liczyć.

 

~•~

 

Dorcas walczyła ze sobą przez całe przedpołudnie, nie wiedząc, jak przekonać Marlene do zrobienia tego, ale i tak musiała znaleźć jakiś sposób. Każdy pomysł i plan, jaki miała, wydaje się teraz tak głupi, że ostatecznie nie ma żadnego planu.

 

A jednak, oto jest.

 

Z westchnieniem Dorcas kręci głową z żalem, po czym unosi rękę, by zapukać, ignorując ciężkie łomotanie serca, które odczuwa natychmiast po tym. Mija około minuty, a potem słyszy zbliżające się ciche kroki, co sprawia, że napina się w oczekiwaniu.

 

Gdy drzwi się otwierają, Dorcas mruga ze zdziwienia na widok Emmeline Vance stojącej przed nią, ubranej jedynie w jedwabny szlafrok przewiązany w pasie. Dobra, czyżby Dorcas pomyliła piętra? Nacisnęła zły przycisk w windzie? Mogłaby przysiąc, że jest pod właściwymi drzwiami.

 

— Och. Przepraszam — wypala Dorcas odruchowo. — Myślałam… cóż, chyba pomyliłam pokój. Ach, ja tylko…

 

— Dorcas, witaj — wtrąca Emmeline z lekkim drgnieniem warg. — Szukasz Marlene? Bo jeśli tak, to trafiłaś pod właściwe drzwi.

 

Dorcas wpatruje się w nią, a jej umysł na moment całkowicie zamiera. Nie da się pomylić widoku Emmeline i tego, co on oznacza. Dorcas nie może nie zauważyć, że Emmeline jest raczej, cóż, naga pod szlafrokiem, co jest dość oczywiste po sposobie, w jaki ma go przewiązany. Zdaje się, że ani trochę jej to nie przeszkadza.

 

— Em, kto jest przy… — Marlene urywa w momencie, gdy dostrzega Dorcas ponad ramieniem Emmeline. Przez ułamek sekundy jej usta się rozchylają, a oczy rozjaśniają, lecz równie szybko wszystko to znika, zanim Dorcas zdąży się tym nacieszyć. Marlene, podobnie jak Emmeline, ma na sobie jedwabny szlafrok, pod którym jest dość ewidentnie naga, jakby zarzuciła go na siebie w pośpiechu, by podejść do drzwi.

 

— Dobrze, w takim razie ubiorę się i wyjdę — oznajmia Emmeline, zerkając na Marlene z widocznym rozbawieniem i lekkim uśmiechem błąkającym się na jej ustach.

 

Marlene rzuca jej ostre spojrzenie.

 

— Nie musisz…

 

— I tak chciałam zobaczyć, kto pojawił się na treningu, a skoro jesteś leniwa i nie chcesz ze mną iść, po prostu pójdę sama — przerywa Emmeline rzeczowym tonem. Po tych słowach odwraca się i wychodzi energicznym krokiem.

 

— Jasne. Dzięki, Em — mamrocze Marlene pod nosem, po czym wzdycha ciężko i odwraca się, by spojrzeć na Dorcas, która właśnie robi wszystko, co w jej mocy, by zachować jak najbardziej neutralny wyraz twarzy. — Czego chcesz, Dorcas?

 

— Chciałam z tobą porozmawiać — odpowiada sztywno Dorcas.

 

— Uczucie nie jest odwzajemnione — odpowiada Marlene ostrym tonem.

 

Dorcas porusza lekko ramionami, starając się jak najlepiej pozbyć napięcia, które w nich czuje.

 

— W porządku, pozwól, że ujmę to inaczej. Jest coś, co muszę ci powiedzieć. To ważne.

 

— Tak, ja, uch… — Marlene prycha cicho i unosi rękę, by podrapać się po brwi, wykrzywiając przy tym twarz. — Naprawdę sądzę, że jest już na to trochę za późno, Dorcas.

 

— Czy możesz przestać myśleć tylko o sobie, chociaż przez pięć cholernych minut? — warczy Dorcas. — Nie przyszłam tu, żeby paść ci do stóp i… i…

 

Marlene unosi brew, gdy Dorcas się waha, bo tak naprawdę padłaby do stóp Marlene tu i teraz, gdyby tylko tego chciała. Rozwój ich relacji nie zmienił się zbytnio. Przejście od dwójki ludzi, którzy ze sobą spali, do przyjaciółek, a potem do niczego - i przez to wszystko Dorcas zawsze chciała więcej. Wciąż pragnie więcej, ale nie dlatego tu przyszła, a mimo to upadłaby na kolana natychmiast, gdyby Marlene powiedziała choć jedno słowo. To wszystko, czego by potrzebowała.

 

— Tylko pięć minut — mruczy Dorcas. — Proszę.

 

Marlene przygląda się jej przez dłuższą chwilę w napiętej ciszy, po czym zaciska usta w wąską linię, odwraca wzrok z westchnieniem i robi krok w bok.

 

— W porządku. Wejdź.

 

Dorcas wchodzi do środka, choć waha się w progu, zatrzymując się natychmiast, gdy zbliża się do Marlene - tak blisko, że wystarczyłoby wyciągnąć rękę, by jej dotknąć. Nie potrafi powstrzymać się od zatrzymania w miejscu i spojrzenia Marlene w oczy. Ich wzrok spotyka się, gdy patrzą na siebie nawzajem, a ta naładowana chwila stopniowo gęstnieje od narastającego napięcia. Z każdym uderzeniem serca Dorcas coraz trudniej oddychać, jakby całe powietrze w pokoju było wysysane przez cholerną słomkę.

 

Marlene ściska klamkę tak mocno, że aż bieleją jej knykcie. Czy ją również kosztuje to wszystkie siły, by zachować dystans? Czy ona również pragnie, by przestrzeń między nimi zniknęła? Czy też chce, by złączyły się w zderzeniu żaru i iskier, którymi mogłyby się wzajemnie rozpalić? Cholera, Dorcas ma taką nadzieję.

 

— Dobra, ja już sobie pójdę — oznajmia Emmeline, odchrząkując, co sprawia, że obie gwałownie odwracają głowy w jej stronę.

 

Twarz Marlene czerwienieje, co wyraźnie ją wkurza. Dorcas ma ochotę przesunąć językiem po bliźnie na jej szyi i poczuć żar jej skóry między swoimi zębami. Emmeline wydaje się doskonale ubawiona, gdy przeciska się obok nich, zatrzymując się na tyle długo, by posłać im obu szeroki uśmiech, po czym wyrywa drzwi z uścisku Marlene i zamyka je za sobą, śmiejąc się przy tym.

 

— Herbaty? — proponuje Marlene, tak spięta, jakby szykowała się do walki albo już toczyła wewnętrzną bitwę sama ze sobą. Zaciska szczękę, po czym odwraca się i rusza do kuchni, nie czekając na odpowiedź.

 

Dorcas podąża za nią i po prostu… nie jest w stanie się powstrzymać. To jak odsłonięty nerw w pękniętym zębie; dopóki nie zostanie naprawiony, trudno powstrzymać się od ciągłego powracania do tego bólu.

 

— Niezła z niej przyjaciółka, co?

 

— Na litość boską — mruczy Marlene, odwracając gwałtownie głowę, by spojrzeć na nią z niedowierzaniem. — Naprawdę, Dorcas?

 

— Co? Po prostu mówię. To ty powiedziałaś, że nie ma między wami nic takiego, więc ja tylko…

 

— Tak, cóż, to było wtedy, a teraz jest teraz. I co w związku z tym? I, szczerze mówiąc, co cię to, do cholery, obchodzi?

 

— To mnie… nie obchodzi — przyznaje Dorcas z grymasem, krzyżując ramiona i opierając się o blat kuchenny, z zaciśniętymi ustami. — Czy powinnaś to jednak robić? Mam na myśli, ona też jest… trybutką, Marlene. Co jeśli… czy wy dwie zamierzacie…

 

Marlene wzdycha ciężko i z taką siłą stawia czajnik na kuchence, że Dorcas natychmiast milknie.

 

— Skoro jesteś tak cholernie ciekawska, to nie jest tak między nami. Jesteśmy przyjaciółkami, które akurat dzisiaj miały ochotę się pieprzyć. Po prostu to ona pierwsza pojawiła się u moich drzwi.

 

— A co, gdybym przyszła nieco wcześniej? — pyta Dorcas, zerkając na nią, niezdolna powstrzymać się od szukania odpowiedzi, pragnąc wiedzieć tak bardzo, że ledwie może myśleć o czymkolwiek innym.

 

— Cóż, nie przyszłaś, więc… — mruczy Marlene, odwracając wzrok.

 

— A gdybym jednak przyszła wcześniej?

 

— Ale nie przyszłaś.

 

Dorcas przełyka ślinę.

 

— Chciałam przyjść. Po prostu zwlekałam zbyt długo. Po prostu przyszłam…

 

— Za późno — wtrąca Marlene, spoglądając na nią ponownie. — O wiele za późno. Tak, jak zawsze, prawda?

 

— Marlene — mówi cicho Dorcas.

 

Odchrząkując, Marlene sięga po filiżanki.

 

— W każdym razie potrzebowałam przyjaciółki, a ty z pewnością już nią nie jesteś, więc chyba nie ma znaczenia, kiedy się pojawiasz, a kiedy nie.

 

— Słuchaj, rozumiem, że jesteś zdenerwowana…

 

— Nie jestem zdenerwowana.

 

Dorcas prycha pogardliwie.

 

Wyraźnie jesteś…

 

— Właściwie, nie, jestem zdenerwowana — Marlene opiera dłoń na blacie i odwraca się, by na nią spojrzeć, a jej oczy płoną gniewem. — Pieprzyć to. I tak pewnie będę martwa przed końcem tygodnia, więc tak, jestem zdenerwowana. Jestem zdenerwowana, bo nie mogę… nieważne, co do cholery robię, nie mogę wyrzucić cię z mojej głowy, rozumiesz? Nie mogę… nie wiem, co mi zrobiłaś, ale pragnę cię tak bardzo, że ledwo znoszę twoje towarzystwo. Jestem zdenerwowana, bo jesteś tutaj, więc czego, do cholery, chcesz? Powiedz, po co przyszłaś, a potem odejdź.

 

— Nigdy nie dałam Lily pierścionka — wypala Dorcas, zastygając w bezruchu w chwili, gdy te słowa wymykają się z jej ust. To wcale nie było to, co zamierzała powiedzieć, ale… cóż, teraz już się nie cofnie. Marlene wpatruje się w nią. — Pytałaś wcześniej, czym różniła się nasza… czym różniła się nasza przyjaźń od moich relacji z innymi. Lily… ona jest moją przyjaciółką, jasne? Jest moją przyjaciółką, ale to coś innego. To zawsze było coś innego.

 

— Lily — mówi cicho Marlene, obracając to imię w ustach, jakby próbowała jego smaku. Wygląda, jakby chciała to imię przeżuć i wypluć. To nieznośnie pociągające. — Ładne imię.

 

— Ona wie o tobie — szepcze Dorcas.

 

Marlene prostuje się nieco, całkowicie porzucając już w tym momencie herbatę. Nawet nie włączyła kuchenki.

 

— Wie? I co dokładnie wie?

 

— Jeśli mam szczęście, to mniej więcej to samo, co Emmeline wie o mnie — odpowiada Dorcas, bo jeśli Emmeline jest dla Marlene przyjaciółką w taki sposób, jak Lily dla Dorcas, to rozbawione i zachywcone spojrzenia Emmeline miałyby całkowity sens. Lily zachowywałaby się tak samo, gdyby znalazła się w takiej sytuacji.

 

— Jesteś taka… po prostu ciągle mnie dezorienujesz — wykrztusza Marlene, zaciskając powieki. — To nie jest w porządku, Dorcas, zwłaszcza nie teraz. Za trzy dni będę na arenie, więc cokolwiek próbujesz zrobić, lepiej zrób to szybko.

 

— Posłuchaj mnie — szepcze żarliwie Dorcas, podchodząc bliżej, by chwycić Marlene za ramiona. Marlene momentalnie zastyga, gwałtownie wciągając powietrze, gdy dłonie Dorcas zsuwają się w dół, by delikatnie opleść jej nadgarstki. — Potrzebuję, żebyś coś dla mnie zrobiła, dobrze?

 

Marlene przeszukuje jej spojrzenie i pyta ochrypłym głosem:

 

— Co?

 

— Potrzebuję, żebyś to nosiła, nawet na arenie, i nie zdejmowała tego ani nie zgubiła, bez względu na okoliczności — mówi Dorcas, przesuwając dłonie niżej, by objąć palce Marlene, wciskając pierścionek na jej kciuk. To sprawia, że Marlene drga, jej gardło porusza się przy gwałtownym przełknięciu, gdy spogląda na pierścionek.

 

— Czy ty sobie, kurwa, żartujesz? — syczy Marlene, a kiedy podnosi głowę, jej oczy płoną gniewem.

 

— Proszę. Potrzebuję, żebyś to zrobiła, dobrze? Zaufaj mi. — Dorcas ściska jej dłonie, nie spuszczając z niej wzroku. — Potrzebuję, żebyś mi zaufała.

 

— Nie dałaś mi ani jednego powodu, żeby ci zaufać, Dorcas — mówi sztywno Marlene, a jej nozdrza rozszerzają się gniewnie.

 

Dorcas ostrożnie kiwa głową.

 

— Wiem. Czy mimo to zaufasz mi?

 

— Jakoś, z jakiegoś cholernego powodu, naprawdę ci ufam — warczy Marlene, mierząc ją gniewnym spojrzeniem. — I to mnie wkurwia. Ty mnie wkurwiasz.

 

— Możesz być wkurwiona, ile tylko chcesz, byleby nosić ten pierścionek — mówi jej Dorcas bez ogródek.

 

Marlene prycha pogardliwie.

 

— Twoje pięć minut właśnie się skończyło.

 

— Czyżby? — pyta Dorcas, nie spuszczając z niej wzroku.

 

— Wynoś się — mówi ostro Marlene.

 

— Pierdol się — odpowiada Dorcas, równie rozgorączkowana, równie wściekła i zdesperowana, i… i spragniona. Och, pragnie tak wiele, pragnie więcej, pragnie…

 

Marlene wydaje z siebie wściekły dźwięk z głębi gardła, po czym błyskawicznie wyciąga rękę, by złapać Dorcas za kark i przyciągnąć ją do ostrego, namiętnego pocałunku z otwartymi ustami i to jest wszystko, czego pragnie. Natychmiast staje się to najważniejszą rzeczą na świecie. Wojna mogłaby wybuchnąć tuż za drzwiami, a Dorcas pozwoliłaby jej trwać, byle tylko zostać tutaj, dokładnie tak jak teraz, z Marlene.

 

Gdy tylko ich usta się spotykają, wszystkie zasady przestają obowiązywać. Dorcas popycha Marlene na blat i jednocześnie pomaga jej się na niego wspiąć, podczas gdy Marlene gorączkowo gramoli się na jego powierzchnię i rozsuwa nogi, by wciągnąć Dorcas między nie. Dorcas z chęcią tam zostaje, ale zaciska dłonie na udach Marlene i zatrzymuje się, co nie spotyka się z aprobatą Marlene, która niecierpliwie szarpie ją ku sobie.

 

— Po prostu… nie, spokojnie, ja nie… To znaczy, to nie jest tylko twój apartament, Marlene. Gdzie jest twój opiekun? A drugi trybut? Służący? Nie możemy tego robić tutaj — wydusza z siebie Dorcas.

 

— Nie ma, nie ma, nie tutaj. Nikogo tu nie ma. Jesteśmy tylko ty i ja — mówi szybko Marlene, z ciężko unoszącą się piersią i gorączką w oczach. — Możemy to zrobić tutaj. Zdecydowanie zrobimy to tutaj. Chodź tu.

 

Dorcas podchodzi. Oczywiście, że podchodzi. Jak mogłaby nie podejść? Bez zbędnych ceregieli zaczyna gorączkowo ściągać pierścionki z jednej dłoni, a każdy brzęk, gdy uderzają o blat, wywołuje jęk u Marlene. Marlene pochyla się, by znów ją pocałować, a gdy tylko dłoń Dorcas jest wolna, ta szarpie za zawiązany pas szlafroka Marlene, pozwalając mu się rozchylić, i natychmiast wsuwa rękę po wewnętrznej stronie jej uda, korzystając z nowo uzyskanego dostępu.

 

Usta Marlene otwierają się w bezgłośnym jęku, w pozbawionym tchu westchnieniu, a jej palce wbijają się w biodro i ramię Dorcas, których się trzyma. Dorcas czuje dreszcz przebiegający przez ciało Marlene i wysuwa język w jej ustach, mrucząc z zadowoleniem, gdy Marlene odpowiada, całując ją mocno, nieco chaotycznie, z zębami, językiem i bezwstydną desperacją.

 

To kompletny chaos od początku do końca, kumulacja gorąca, gniewu i pożądania, które rozlewa się wokół nich. Nie zwracają na nic uwagi, więc niezliczone przedmioty spadają z hukiem na podłogę podczas ich nierozważnych ruchów, choć żadna z nich tak naprawdę się tym nie przejmuje. Szczerze mówiąc, kąt jest niewygodny, ale są już zbyt daleko, by teraz przerwać, więc Dorcas jakoś sobie radzi.

 

Głowa Marlene odchyla się do tyłu, a Dorcas natychmiast wykorzystuje tę okazję, by przesunąć ustami wzdłuż jej szyi, delikatnie chwytając skórę zębami i wyczuwając językiem znajdującą się tam bliznę. Marlene przywiera do niej, rozchylając szerzej nogi, co jest właściwie bardzo pomocne, ponieważ daje nadgarstkowi Dorcas więcej przestrzeni do wykonywania lepszych, bardziej rytmicznych ruchów.

 

— O mój boże… — Marlene dławi się własnymi słowami, a jej dłoń z ramienia Dorcas wędruje błyskawicznie na jej kark, zaciskając się pod jej warkoczami. Paznokcie wbijają się tak mocno, że aż piecze, ale Dorcas wcale to nie przeszkadza. Jest niemal pewna, że Marlene nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, co robi, zbyt pochłonięta doznaniami, by cokolwiek zauważać. To uczucie jest przyjemne. To wszystko jest tak cholernie przyjemne. — Tak, tak, tak, taktaktak…

 

Okrzyki aprobaty Marlene stają się coraz wyższe, i nie mija wiele czasu, zanim jej całe ciało napina się, a z jej ust wydobywa się mieszanka imienia Dorcas i naprawdę imponujących przekleństw. Jej plecy wyginają się w łuk, co jest również imponującym wyczynem, biorąc pod uwagę ich pozycję. Niemal spada z krawędzi blatu i prawdopodobnie by spadła, gdyby Dorcas nie przytrzymała jej w miejscu, nie przestając ani nie zwalniając, dopóki Marlene nie zaczyna po prostu dyszeć i drżeć przy niej.

 

Dorcas czeka, aż Marlene opadnie do tyłu, oddychając ciężko, i nie ukrywa zadowolenia na widok jej drżących nóg, które lekko się osuwają, jakby cała energia opuściła jej ciało na moment. Marlene po prostu oddycha, z zamkniętymi oczami i zarumienioną twarzą. Wygląda kusząco i rozpustnie, rozłożona na blacie, ze szlafrokiem rozchylonym po bokach. Dorcas stoi i przygląda się jej.

 

Kiedy powieki Marlene unoszą się lekko, Dorcas pochyla się, by szybko ją pocałować, wiedząc, że Marlene woli widzieć, co nadchodzi, zwłaszcza gdy czuje się wyjątkowo rozluźniona lub odsłonięta - w przeciwnym razie znów się spięłaby - i to nie w ten przyjemny sposób.

 

— W porządku? — upewnia się Dorcas, odsuwając się.

 

— Tak, jest… tak — mamrocze Marlene.

 

Dorcas przygląda się jej twarzy i szepcze:

 

Wszystko u ciebie w porządku?

 

— Masz na myśli picie?

 

— Cóż, tak ogólnie rzecz biorąc, ale też to, jak sądzę.

 

Marlene odchrząkuje i podnosi się lekko, poruszając się powoli i układając wygodniej, luźno owijając się szlafrokiem, choć nie zawiązuje go.

 

— Tak, ja… cóż, moja mama pomogła mi wytrzeźwieć. Tata wyrzucił cały alkohol z mojego domu i zagroził wszystkim, którzy sprzedawaliby mi trunki, więc… przestali. Wciąż miałam zapasy. Tylko jedną butelkę. Ja… nie mogłam… sama nie wiem, dlaczego, ale nie potrafiłam zmusić się, żeby ją wyrzucić. Po prostu… chodziłam na nią patrzeć i pozwalałam jej, no wiesz, jakby ze mnie drwić czy coś. Codziennie walczyłam z pokusą, bo to tak, jakbym potrzebowała czegoś, z czym mogę walczyć.

 

— Dobrze jednak, że poprosiłaś o pomoc — mówi Dorcas.

 

— Może i tak, ale… miałam nawrót — odpowiada Marlene, krzywiąc się i odwracając wzrok. — Wciąż miałam swoje zapasy i w noc ogłoszenia Ćwierćwiecza Upamiętnienia, od razu po nie sięgnęłam. Wtedy zdałam sobie sprawę, że po prostu trzymałam to na wypadek, gdybym kiedykolwiek tego potrzebowała. Walczyłam, owszem, tylko o niewłaściwą rzecz.

 

Dorcas wzdycha.

 

— Marlene, robiłaś, co mogłaś, i to wszystko, czego można od ciebie wymagać, rozumiesz? Nawrót nie… nie czyni się złym człowiekiem. To nie znaczy, że poniosłaś porażkę. Jesteś człowiekiem, a takie rzeczy się zdarzają.

 

— Przypuszczam, że należało się tego spodziewać. To znaczy, właśnie się dowiedziałam, że wracam do areny. Żałuję jednak, że to zrobiłam, a wytrzeźwienie po raz drugi było prawdziwym koszmarem — mruczy Marlene. — Ale mam szczęście. Miałam przy sobie rodziców, ciocię z wujkiem i kuzynkę. Właściwie to miałam naprawdę duże wsparcie. Jestem za to wdzięczna, bo chcę wrócić na arenę z jasnym umysłem. Chcę tam pójść jako ja, a nie jako osoba, którą próbowałam być dla Hallow.

 

— Jestem z ciebie dumna — szepcze Dorcas.

 

Marlene przełyka ciężko ślinę.

 

— Ja też jestem z siebie dumna.

 

— Dobrze. I powinnaś być — mówi stanowczo Dorcas, pochylając się, by objąć ją ramionami i przyciągnąć bliżej. Zamyka oczy, gdy Marlene wtula się w nią z cichym westchnieniem. Przez dłuższą chwilę trwają właśnie tak, po czym Marlene odsuwa ją delikatnie i unosi dłoń, by przesunąć palcami przez jej włosy.

 

— Nie powinnam była tego robić. Cholera — wykrztusza Marlene. — Och, pierdol się. Naprawdę, po prostu… po prostu się pierdol, serio. Cholera jasna.

 

— Marlene…

 

— Po prostu idź. Cholera, po prostu stąd idź, Dorcas.

 

Cofając się, Dorcas chwieje się lekko, przełykając ślinę.

 

— Obiecaj mi, że będziesz nosić ten pierścionek.

 

— Obiecuję, że będę nosić ten twój głupi pierścionek — mamrocze Marlene, krzywiąc się i odwracając wzrok.

 

— Dziękuję. — Dorcas waha się, po czym robi krok do przodu i wyciąga dłoń, by ująć szczękę Marlene, nachylając się, by musnąć jej policzek pocałunkiem. Oczy Marlene trzepoczą i zamykają się, a z jej ust wyrywa się drżące westchnienie, zanim przysuwa się bliżej, opierając skroń o czoło Dorcas. Dorcas również zamyka oczy.

 

— Będziesz ostatnią myślą, jaka przyjdzie mi do głowy, wiesz? — szepcze Marlene. — Zanim umrę, to właśnie o tobie będę myśleć. Po prostu to wiem.

 

Dorcas wdycha i wydycha powietrze, walcząc z przemożną chęcią, by objąć Marlene ramionami i zabrać ją stąd daleko. Wykraść ją potajemnie. Wyprowadzić wszystkich ukradkiem i zabrać ich do Feniksa. Chciałaby to zrobić, ale brakuje jej czasu, środków i wsparcia, by temu podołać. Wszyscy zostaliby zabici, zanim zdążyliby zrobić choćby krok poza budynek.

 

Musi już iść. Musi już iść, bo ma tylko jedną szansę, by zrobić to, co w tej sytuacji jedynie może. Jest tyle do zrobienia, a tak mało czasu, ale dla Marlene zrobi wszystko, co w jej mocy. Bez względu na wszystko, dopnie swego.

 

To dziwny moment, by uświadomić sobie, że wpadła po uszy w miłość bez możliwości powrotu na powierzchnię, ale mimo całego oporu i determinacji, by zachować właściwą hierarchię priorytetów, i tak właśnie tu się znalazła. Wszystko to, absolutnie wszystko, jest teraz dla Marlene.

 

— Nie umieraj — mówi Dorcas drżącym głosem, odsuwając się, by spojrzeć jej w oczy, nie przerywając kontaktu wzrokowego. — Cokolwiek się stanie, nie zdejmuj tego pierścionka i, do cholery, nie umieraj.

 

Marlene posyła jej smutny uśmiech i szepcze:

 

— Zrobię, co w mojej mocy.

 

~•~

 

— Evans, szykuj się, mamy misję — woła Kingsley, wielokrotnie uderzając w drzwi Lily.

 

Głowa Lily wyłania się spomiędzy ud Ember, a ona sama ignoruje jej jęk niezadowolenia, gdy szybko zrywa się na nogi, wołając:

 

— Misja? Naprawdę?!

 

— Masz dwie minuty! — informuje ją Kingsley.

 

Ember jęczy z niezadowoleniem.

 

— Poważnie? Akurat teraz?

 

— Przepraszam — mówi Lily roztargnionym tonem, pędząc do szafy, by znaleźć ubrania przydzielone jej specjalnie na misje, choć jak dotąd nie miała okazji ich założyć. Ember zanurza twarz w poduszce Lily i wydaje z siebie stłumiony krzyk, na co Lily się krzywi. — Dobra, słuchaj, wiem, że to do bani, ale naprawdę muszę iść. Ja, eee, wynagrodzę ci to później.

 

Ember wydaje z siebie tylko więcej sfrustrowanych dźwięków, a Lily może jedynie dokończyć się ubierać i zatrzymać się na moment, by szybko ją pocałować w drodze do drzwi, zmuszając się do oderwania, gdy Ember robi wszystko, co w jej mocy, by zaciągnąć ją z powrotem do łóżka. Lily szybko wymyka się przez drzwi, zasłaniając przejście, by chronić nagość Ember, choć Kingsley i tak nie patrzy w tamtą stronę.

 

— Chodź za mną — mówi Kingsley, po czym prowadzi ją dalej.

 

Lily czuje, jak jej nerwy się plączą, mieszanka podekscytowania i strachu. Lily trenowała do tego przez… właściwie cały rok i najwyraźniej została już dopuszczona do misji. Czy jest gotowa? Czuje się gotowa.

 

Najwyższy poziom Feniksa jest najbardziej strzeżony, jako że stanowi jedyną drogę wejścia i wyjścia, jeśli nie liczyć kanałów wentylacyjnych. Całe lądowisko jest przeznaczone dla helikopterowców, zarówno skradzionych, jak i zbudowanych, a może i jednych, i drugich. Rzadko są używane, zważywszy na to, że Zakon jest organizacją działającą w ukryciu, a takie maszyny przyciągnęłyby zbyt wiele uwagi. Bardzo niewiele osób w ogóle zadaje sobie trud, by zostać pilotami, jako że jest to zasadniczo postrzegane jako “robota dla leni”. Oczywiście, Sybilla zawsze twierdzi, że właśnie dlatego ją wybrała, zwykle z uśmieszkiem na twarzy, gdy to mówi. Mimo przeszkolenia, nigdy wcześniej niczym nie pilotowała. Lily uważa to za przezabawne.

 

Większość ruchu na wyższym poziomie koncentruje się wokół pociągu, który - o ile Lily się orientuje - jest zwyczajowym środkiem transportu podczas misji, jako że porusza się pod ziemią i poza oficjalną siecią. Mogą dotrzeć do każdego dystryktu i do Hallow dzięki sieci stacji ukrytych pod ziemią. Praktycznie każdy jest przeszkolony, by prowadzić pociąg. Nawet Lily potrafi go prowadzić.

 

— Dobra, odprawa przed misją. Zbierzcie się — woła Kingsley, klaszcząc w dłonie. Lily dołącza do zbierającego się tłumu, z sercem bijącym szybko, skupiając całą uwagę. — Miejsce misji - dystrykt szósty. Dostaliśmy informację o możliwych zamieszkach, więc tym razem wyruszamy nieco wcześniej. Mamy cele do odzyskania: Euphemia i Fleamont Potter. Nie opuścimy tego dystryktu, dopóki oboje nie będą w drodze do Feniksa, czy to jasne?

 

— A co, jeśli nie żyją? — pyta ktoś.

 

— W takim razie zabieramy ich ciała, jeśli to w ogóle możliwe — odpowiada Kingsley bez ogródek. — Jak zwykle, będą dwa zespoły. Zespół A wejdzie do dystryktu, podczas gdy zespół B pozostanie w punkcie zbornym. Każdy zespół ma swojego dowódcę wydającego rozkazy; dla zespołu A to ja, a dla zespołu B - Bones. Każdy zespół ma swojego medyka polowego, na wypadek gdyby trzeba było przeprowadzić triaż w miarę możliwości - nasi ludzie do odbicia mają priorytet przed wszystkimi innymi. Każdy zespół ma swoich strzelców, osoby, których głównym zadaniem jest zapewnienie obrony, ognia osłonowego i pomocy w trudnych sytuacjach. Każdy będzie miał broń, ale nie każdy będzie mógł jej używać w dowolnym momencie, a będziemy mierzyć się z większą liczbą broni niż sami posiadamy.

 

— Zespół B, nie ruszamy się stamtąd, dopóki nie będziemy mieć ze sobą Euphemii i Fleamonta Potterów, bez względu na to, kto inny się pojawi ani w jakim będą stanie — oświadcza Edgar. — Utrzymujemy pozycję i regularnie patrolujemy teren w poszukiwaniu ewentualnych maruderów.

 

— A skoro już mowa o maruderach — dodaje Kinsgley — cele misji są naszym priorytetem. Zespół A, możecie kierować ludzi do punktu zbornego, ale nie traćcie na to czasu, chyba że nie macie innego wyboru, i nie zatrzymujcie się, by ich eskortować. Ludzie będą ranni, w niebezpieczeństwie i potrzebujący pomocy - ale nie wolno wam się dla nich zatrzymywać, dopóki cele misji nie zostaną zabezpieczone.

 

Lily czuje, jak jej usta wysychają. Jest medyczką. Jak, do cholery, ma walczyć z każdym instynktem, który każe jej pomagać ludziom? A co, jeśli…? A co z dziećmi? A co, jeśli mogłaby uratować…

 

— Prawdopodobnie rozdzielimy się w terenie, co jest częstą praktyką podczas misji — kontynuuje Kingsley, sięgając do pudełka, by zacząć rozdawać małe, przenośne urządzenie z klawiaturą. — Właśnie dlatego wszyscy zostaliście nauczeni kodów. Znacie je. Używajcie ich do komunikacji. Gdy tylko cele zostaną zlokalizowane, wyślijcie odpowiedni kod, a wszyscy inni usłyszą sygnał ze swoich Komunikatorów, co da nam pozwolenie na rozpoczęcie pomocy pozostałym.

 

Lily chwyta swój Komunikator, gdy zostaje jej podany. Trochę nienawidzi tego urządzenia, głównie dlatego, że trzeba zapamiętać absurdalną liczbę kodów, ale po uruchomieniu znajduje pomocną zakładkę z listą wszystkich kodów. CZ oznacza “cel zlokalizowany”, a kod do tego to 0310. Zaczyna w myślach powtarzać ten kod, ale przestaje, gdy Kingsley znowu zabiera głos.

 

— Potrzebujemy dwóch sygnałów o zlokalizowaniu celów, po jednym dla każdego z nich. Niestety, nie ma możliwości przekazania, którego z nich znaleźliście, więc w przypadku otrzymania jednego sygnału będziemy po prostu wypatrywać któregokolwiek z nich, co oznacza, że pozostaje jeszcze jeden cel do odnalezienia. Dopiero gdy otrzymamy dwa sygnały, będziemy mogli zwrócić uwagę na kogokolwiek innego — oznajmia Kingsley. — Najważniejsza rzecz: jeśli dowódca waszego oddziału wezwie zespół do odwrotu lub wyśle kod odwrotu, wycofujecie się natychmiast. Zrozumiano?

 

Cichy pomruk zgody przebiega przez zgromadzonych.

 

— Dobrze — oznajmia Kingsley. — Gdy tylko wyczytam wasze nazwisko i przydzielę was do zespołu, odbierzcie broń i plecaki, a następnie wsiądźcie do pociągu - medycy, wasze plecaki oznaczone są pomarańczowymi paskami. Clark, zespół B. Delworth, zespół B. Diggory, zespół A. Evans, zespół A. Fargo, zespół B…

 

Lily odłącza się od tłumu, omijając stół w drodze do pociągu, chwytając po drodze swoją torbę medyczną oznaczoną pomarańczowym paskiem i broń. Nie zakłada plecaka od razu po wejściu do pociągu, tylko znajduje miejsce, żeby móc przejrzeć jego zawartość. Technicznie rzecz biorąc, wie już, w co została wyposażona - amunicję i różne rzeczy do celów medycznych pierwszej pomocy - ale i tak czuje się lepiej, przeglądając zawartość i oswajając się z rozmieszczeniem wszystkich przedmiotów.

 

Więc właśnie tym Lily się zajmuje, dopóki pociąg nie rusza - po prostu zapoznaje się ze swoim wyposażeniem, rozładowuje i ponownie ładuje broń, starając się zachować spokój. Kingsley i Edgar przemierzają korytarz w tę i z powrotem, odpowiadając na pytania, którym Lily się przysłuchuje, zapamiętując odpowiedzi. Gdy robi się cicho, Kingsley opada ciężko na siedzenie obok niej.

 

— Więc zespół A, tak? — pyta Lily lekkim tonem.

 

Kingsley posyła jej suche spojrzenie.

 

— Jesteś zbyt dobrym strzelcem, by marnować się w punkcie zbiórki — mówi. Gdy Lily się uśmiecha, Kingsley chichocze i kręci głową, po czym jego twarz łagodnieje, gdy napotyka jej spojrzenie. — Denerwujesz się?

 

— Jestem podekscytowana — odpowiada Lily, bo kiedyś przeczytała, że uczucie zdenerwowania i doznanie ekscytacji pochodzą z tego samego miejsca w mózgu, i jeśli zdołasz przekonać swój umysł, że to jedno zamiast drugiego, twój mózg nie zauważy różnicy. Szczerze mówiąc, to nie działa.

 

— To nie będzie czysta robota. Misje nigdy nie są czyste. Zawsze robią się brudne i ciągle coś idzie nie tak — ostrzega ją Kingsley. — Po prostu pamiętaj o swoich priorytetach, a dasz sobie radę.

 

— Jasne. Euphemia i Fleamont Potter — Lily unosi brwi, patrząc na niego. — O co w tym wszystkim chodzi, King?

 

— To nie nasza sprawa, Ruda. Jesteśmy tylko żołnierzami w terenie, którzy mają wejść i ich stamtąd wydostać — mruczy Kingsley.

 

Lily pochyla się, ściszając głos, i mruczy:

 

— Ale gdybyś miał zgadywać?

 

Kingsley rozgląda się dookoła, po czym cicho mówi:

 

— Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że to kluczowy punkt zwrotny w tej wojnie. Są bardzo znanymi postaciami - a przynajmniej Euphemia - i ich powiązanie z Jamesem, Syriuszem i Regulusem nie jest przypadkowe.

 

Lily mruczy pod nosem i odchyla się, kierując wzrok na swoją broń, wpatrując się w miejsce, gdzie znajduje się bezpiecznik. To dobra metafora tego, co nadchodzi - myśli - bo w końcu bezpiecznik będzie musiał zostać zdjęty. Tak samo wojna w końcu będzie musiała zostać stoczona. Myśli, że to może być właśnie pierwszy oddany strzał.

 

Oczywiście, w ostatnim czasie przeprowadzono wiele misji, podczas których sprowadzano ludzi uratowanych z różnych dystryktów. Wielu z nich pochodziło z piątki, co musiało być interesujące dla Kingsleya, który sam stamtąd się wywodzi. Mimo to, wcześniej nie było żadnych konkretych celów dla misji ratunkowych, a z tego, co Lily wie, nigdy też nie otrzymali wcześniej informacji o zbliżających się zamieszkach. Wojna nadciąga, i to bardzo szybko. Bardzo szybko.

 

Niech się nad nimi zlituje, gdy nadejdzie.

 

~•~

 

Aberforth odbiera telefon, gdy tylko ten zadzwonił. Po drugiej stronie słuchawki zapada kompletna cisza, co sprawia, że przewraca oczami, jakby znów był wystarczająco młody, by pozwalać sobie na takie gesty. Rodzeństwo zawsze potrafi wydobyć z siebie takie zachowania.

 

— Patronus? — pyta Albus i jeśli Aberforth się nie myli, w jego głosie pobrzmiewa cień rozbawienia.

 

— Koza — odpowiada Aberforth z westchnieniem i gdyby wciąż byli młodzieńcami, jakimi kiedyś byli, jest niemal pewien, że Albus właśnie teraz chichotałby pod nosem. — Czy te niedorzeczne hasła są naprawdę konieczne, Albus?

 

— Oczywiście, że są konieczne, inaczej nie nalegałbym na nie — odpowiada Albus.

 

Aberforth ani przez chwilę w to nie wierzy. Albus zawsze uwielbiał drażnić się z ludźmi i wątpi, by wiek cokolwiek w tej kwestii zmienił. Jeśli już, to pewnie uczynił go jeszcze bardziej złośliwym.

 

— To bezpieczna linia. Wiesz, że to ja.

 

— Nigdy nie mogę mieć pewności, że ktoś inny tego nie znalazł, a jeśli nie odpowiesz właściwym hasłem, to wyraźny znak, że nie jesteś sam lub nie możesz swobodnie rozmawiać. To kwestia bezpieczeństwa i tajemnicy, Aberforth.

 

— Tak, tak, tak. Czego chcesz?

 

Albus milknie na chwilę, po czym mruczy:

 

— Zespoły są już w drodze.

 

— Czy zdążą przybyć na czas?

 

— Sądzę, że tak, albo będą bardzo blisko.

 

Aberforth wypuszcza powietrze z płuc.

 

— Przysłali nowego szefa Aurorów. Przybył dziś rano i zebrał resztę, mając pozwolenie od Hallow, żeby, hmm, zająć się wszystkim na miejscu. On… nie wiem, co zrobił, Albus, ale miał ze sobą skrzynki pełne czegoś, co wyglądało jak jakieś lekarstwa. Wszyscy aurorzy zostali zebrani, żeby to otrzymać.

 

— Niedobry znak — komentuje Albus.

 

— Myślisz, że tego nie wiem? — warczy Aberforth.

 

Albus milczy przez dłuższą chwilę. Kiedy w końcu się odzywa, jego głos jest bardzo cichy.

 

— Uciekaj, Aberforth. Proszę cię, żebyś…

 

— Nie — przerywa ostro Aberforth. — Nie odejdę. To mój dom i to są moi ludzie. Tobie może nie przeszkadzać porzucanie…

 

— Aberforth — przerywa Albus głosem ostrzejszym, niż kiedykolwiek od dziesięcioleci, odkąd Aberforth go słyszał — twojemu domowi grozi prawdopodobnie całkowite starcie z powierzchni ziemi, tobie i twoim ludziom wraz z nim. Jeśli zostaniesz, zginiesz.

 

— W takim razie niech tak będzie — mówi po prostu Aberforth.

 

— Będziesz tu bezpieczny, ze mną — chrypi Albus.

 

Aberforth prycha pogardliwie.

 

— Myślisz, że się boję, Albus? Nie boję się. Jeśli zginę tutaj, to umrę bez żadnych żalów. Czy ty możesz powiedzieć to samo? — Cisza jest jego jedyną odpowiedzią. Aby wbić nóż jeszcze głębiej, Aberforth dodaje: — Nasza siostra jest tutaj pochowana, Albus.

 

Znów zapada cisza.

 

Bezradnie Aberforth kieruje wzrok w stronę okna, spoglądając na drzewo rosnące na skraju jego posesji. To drzewo, które posadzili dla Ariany, wraz z jej prochami złożonymi u jego podstawy. Często widywał tam chłopaka - najmłodszego z Blacków - jak rzuca swoimi sztyletami w korę albo po prostu siedzi na wystających korzeniach, które splatają się pod ziemią.

 

Czasami Aberforth musiał walczyć z fizyczną potrzebą przepędzenia chłopaka, ale wspomnienie Ariany zawsze go powstrzymywało. Lubiła mieć przyjaciół, gości, zwłaszcza tych, którzy potrzebowali pocieszenia. Ariana była pocieszycielką, bardzo życzliwą osobą, i nie lubiła samotności. Za każdym razem, gdy rozważał, by wstać i przepędzić chłopaka, czuł jakby echo drobnej dłoni Ariany spoczywało na jego ramieniu, powstrzymując go. Miło było znów czuć jej obecność, a za to mógł podziękować temu chłopcu.

 

Aberforth wie, że on i Albus nie patrzą na tę sprawę w ten sam sposób. Lojalność może przejawiać się inaczej u każdego. Lojalność Aberfortha trzyma go tutaj; lojalność Albusa zabrała go stąd. Wątpi, czy kiedykolwiek wybaczą sobie nawzajem tę różnicę.

 

— Aberforth — mówi cicho Albus. — Proszę.

 

— Żegnaj, Albus — odpowiada Aberforth, po czym się rozłącza.

 

~•~

 

— Dobrze, wszyscy, przygotujcie się — woła Kingsley, podnosząc się na nogi. — Pamiętajcie, Aurorzy będą uzbrojeni i niebezpieczni, więc strzelajcie, by zabić. Priorytetowymi celami są Euphemia i Fleamont Potter. Ruszamy.

 

Lily zarzuca plecak na ramiona i chwyta swoją broń, odbezpieczając ją i podążając za Kingsleyem, gdy opuszczają pociąg i wspinają się włazem na powierzchnię. Wychodzą pośrodku lasu, prouszając się w ciszy, którą zakłóca jedynie odgłos przesuwającego się i uderzającego o ich ciała ekwipunku.

 

Zespół B zatrzymuje sie w punkcie zbornym, który znajduje się w połowie drogi między dystryktem a podziemną stacją. Zespół A rusza dalej, zmniejszając o połowę liczbę osób podróżujących razem.

 

Lily skłamałaby, gdyby powiedziała, że jej serce nie bije teraz jak szalone, a dłonie nie są nieco spocone tam, gdzie ściska swoją broń. Wszystko dokładnie omówili w pociagu, podając sobie zdjęcia Euphemii i Fleamonta, zadając pytania i opracowując scenariusze, na które należy uważać. Mimo to Lily jest zdenerwowana. Od sześciu lat nie zapuszczała się tak daleko poza teren Feniksa. To coś zupełnie innego niż zwykłe wymykanie się na powierzchnię przez szyby wentylacyjne.

 

Dystrykt szósty ma kształt kwadratu, a oni najwyraźniej zmierzają prosto do centralnego dziedzińca. Zaczynają od jednego z rogów, a Lily nie może oprzeć się uczuciu niepokoju wywołanego złowrogą ciszą i bezruchem, które panują tu na obrzeżach. Kingsley ich ostrzegał, wyraźnie zaznaczając, że wszyscy będą zgromadzeni w jednym miejscu.

 

Dopiero gdy zbliżają się bardziej, słyszą krzyki.

 

— Rozproszcie się — rozkazuje Kingsley, zerkając na nich przez ramię. — Otoczcie dziedziniec i napierajcie do środka. Ruszajcie.

 

I tak też robią.

 

Lily odłącza się w prawo i podąża alejką między dwoma domami, ostrożnie biegnąc truchtem z bronią opuszczoną przy boku. Im bardziej się zbliża, tym głośniejsze stają się krzyki. Czuje, jak krew zamarza jej w żyłach, gdy słyszy serię z karabinu, ostry trzask i huk lecących pocisków, którym towarzyszą kolejne krzyki i odgłos rozproszonych, uciekających we wszystkie strony stóp.

 

Na końcu alejki jest przerwa i gdy tylko Lily wyskakuje zza rogu, musi natychmiast się cofnąć. Wciąga gwałtownie powietrze i wychyla głowę zza ceglanego muru, a jej ciało napina się, gdy obserwuje, jak Auror wlecze mężczyznę przez środek ulicy. To nie Fleamont, ale…

 

Lily rzuca się do przodu w tym samym momencie, gdy Auror porzuca mężczyznę na ziemi, przygważdżając go butem. Auror celuje bronią w głowę mężczyzny, ale zanim zdąży pociągnąć za spust, jego głowa odskakuje na bok, a ciało upada. Lily opuszcza broń, wypuszczając głęboki oddech. Jej palce są pewne, mimo że przed chwilą pociągnęła za spust. Mężczyzna leżący na ziemi nie waha się ani chwili - zrywa broń z ciała i ucieka, nawet nie zatrzymując się, by zobaczyć, kto go uratował. Lily stoi w miejscu przez dłuższą chwilę.

 

Stoi tam nieruchomo.

 

Po prostu tam stoi.

 

Lily zastrzeliła tylko jedną osobę w życiu, jednego Aurora, który ją ścigał podczas ucieczki, i wtedy nie strzelała, by zabić. Zdołała wtedy trafić go tylko w kolano, po czym kontynuowała ucieczkę, a w zamian została postrzelona w ramię. Gdyby Kingsley i jego zespół nie pojawili się wtedy w porę, podejrzewa, że następny strzał trafiłby ją prosto w głowę.

 

Auror, którego postrzeliła, i tak zmarł, ale to nie ona go zabiła. Nigdy nikogo nie zabiła. Aż do teraz. Człowieka. Kogoś, kto miał życie przed sobą, dopóki ona mu go nie odebrała.

 

Ktoś, kto właśnie miał odebrać życie innemu człowiekowi - przypomina sobie Lily, zaciskając szczękę i zmuszając się do dalszego działania. Przebiega obok ciała i nie ogląda się za siebie.

 

Im bliżej dziedzińca się znajduje, tym więcej choasu napotyka. Ludzie uciekają. Ludzie krzyczą. Ludzie walczą i umierają. Na ziemi leżą martwe ciała, niektóre należą do Aurorów, inne nie.

 

Lily nie zatrzymuje się.

 

Na obrzeżach dziedzińca Lily dostrzega członków swojego zespołu zaangażowanych w walkę, a wśród nich Kingsleya. Aurorzy gromadzą ludzi i zaciągają ich do centralnego budynku, wpychając ich do środka i pilnując, by tam pozostali. Wypuszczając głęboki oddech, Lily zaczyna biec, po czym wpada prosto w środek walki, gdy jeden z Aurorów dosłownie na nią wpada.

 

To natychmiast zamienia się w chaos. Dookoła rozlega się mnóstwo krzyków, a ona wpada na kogoś, próbując zorientować się w sytuacji, gdy Auror unosi swoją broń. Lily blokuje broń i odpycha ją w dół, jednocześnie uderzając kolanem w brzuch Aurora i z całej siły wymierzając cios otwartą dłonią prosto w jego nos. Auror natychmiast jęczy i cofa się chwiejnie, chwytając się za twarz. Zanim zdąży się wyprostować, Lily już celuje między jego oczy i naciska spust. Auror pada na ziemię.

 

Lily odwraca się w ostatniej chwili, by zobaczyć, jak jakaś kobieta powala drugiego Aurora na ziemię. Auror najwyraźniej nie ma broni, co prawdopodobnie jest szczęściem w nieszczęściu, bo inaczej kobieta byłaby już martwa. W tej sytuacji walczy dzielnie, drapiąc, szarpiąc i warcząc - szczerze mówiąc, jest prawdziwą siłą natury.

 

Nie czekając, Lily podchodzi i odciąga kobietę, po czym posyła kulę prosto w czaszkę Aurora.

 

Czego Lily zupełnie się nie spodziewa, to tego, że kobieta natychmiast zerwie się z ziemi i rzuci się na nią. Atak całkowicie ją zaskakuje. Lily jęczy, gdy zostaje odrzucona do tyłu i uderza o ziemię z taką siłą, że powietrze gwałtownie ucieka z jej płuc. Zdąży jedynie dostrzec brązową skórę, kręcone włosy i oszalałe czarne oczy, zanim broń zostaje jej wyrwana z rąk.

 

Hej! — krzyczy Lily, zrywając się na nogi w tym samym momencie co kobieta, tylko po to, by stanąć w bezruchu, gdy nagle znajduje się oko w oko z lufą własnej broni. Och, co do cholery? Lily zaciska zęby. — Czy ty jesteś nienormalna? Oddaj to. Jestem tu, żeby pomóc. Czy wyglądam ci na Aurora?

 

— Nie obchodzi mnie to — odpowiada kobieta krótko. — Potrzebuję tego.

 

Lily mruży oczy.

 

— Czy ty w ogóle wiesz, jak strzelać z broni?

 

— Wystarczy pociągnąć za ten mały spustowy bajerek, prawda? — odpowiada chłodno kobieta.

 

— Och, na litość boską. Nie mam czasu na te bzdury — syczy Lily, robiąc krok do przodu. — Nie celuj do kogoś z broni, jeśli nie zamierzasz nacisnąć spustu, a ty najwyraźniej

 

Kobieta opuszcza broń i strzela prosto w nogę Lily, co… cóż, może faktycznie trochę sama się o to prosiła. Prowokowanie kogoś, kto trzyma broń - fatalny pomysł. Przyjęte do wiadomości.

 

— Cholera, postrzeliłaś mnie! — wybucha Lily, osuwając się na ziemię, gdy linia ognia przebiega wzdłuż zewnętrznej strony jej uda. Tak naprawdę to tylko draśnięcie, bez punktów wejścia czy wyjścia, ale i tak cholernie boli. Patrzy na kobietę z otwartymi ustami. — Ty… Ty mnie postrzeliłaś.

 

— Jak już mówiłam, wystarczy pociągnąć za ten mały spustowy bajerek — powtarza kobieta, cofając się o krok. — Tak przy okazji, nazywam się Mary.

 

Lily wypuszcza z siebie zduszone parsknięcie śmiechu, gapiąc się na nią, na Mary, nawet gdy mówi:

 

— Lily. Jestem Lily.

 

— Dzięki za broń, Lily — rzuca Mary, po czym odwraca się i ucieka, nie oglądając się za siebie. Ucieka, biegnąc sprintem w cholernych szpilkach. Och, najwyraźniej jest szalona.

 

Lily może tylko przez chwilę gapić się za nią w czystym osłupieniu, absolutnie przykuta do widoku oddalającej się kobiety, po czym palący ból w udzie przypomina jej o powadze sytuacji. Znajduje się dosłownie w aktywnej strefie wojennej, potrzebuje opatrzenia rany i jest w ciągłym niebezpieczeństwie. Nie ma czasu do stracenia, więc go nie traci.

 

Adrenalina pomaga jej szybko przykleić opatrunek na ranę postrzałową, bo teraz nie ma czasu, by martwić się o właściwe oczyszczenie i opatrzenie jej. Musi tylko doprowadzić się do stanu, w którym będzie mogła wstać i iść dalej, i gdy tylko jej się to udaje, dokładnie to robi.

 

Na szczęście na dziedzińcu nie brakuje broni pośród wszystkich Aurorów, choć używają innej amunicji, więc nie będzie mogła przeładować, jeśli zajdzie taka potrzeba. Nie ma to znaczenia. Rzuca się na pierwszego napotkanego Aurora, który ciągnie nastoletnią dziewczynę za ramię, podczas gdy ta krzyczy i woła swoja matkę. W chwili gdy Auror zostaje rozproszony, dziewczyna ucieka, a Lily zdobywa nową broń.

 

— Nie! Nie, Fleamont! Fleamont!

 

Krzyk przykuwa uwagę Lily, która odwraca się gwałtownie, akurat w porę, by zobaczyć Euphemię Potter biegnącą co sił przez dziedziniec w kierunku grupy Aurorów. Ciągną oni mężczyznę - Fleamonta Pottera - do odgrodzonej części dziedzińca, gdzie cały szereg Aurorów pilnuje, by ludzie pozostali w jednym miejscu. Lily przepycha się przez tłum, wciąż nie dość blisko, ale jeśli tylko uda jej się znaleźć odpowiedni punkt obserwacyjny…

 

Pośrodku tego wszystkiego stoi cholerny pręgierz, który zatrzymuje Lily w pół kroku. Wspomnienia przebiegające przez jej umysł wywołują mdłości. Remus…

 

Przez chwilę tylko to widzi przed oczami. Remus przywiązany do słupa, jego plecy krwawiące i poszarpane na strzępy, głowa bezwładnie opuszczona. Za każdym razem, gdy znajdowała go w takim stanie, jego oddech był płytki. Ponad wszystkimi krzykami i odgłosami strzałów, które dzwonią jej w uszach, Lily przysięgłaby, że znów go słyszy. Ten jego oddech.

 

Tylko przez chwilę.

 

A potem Lily rzuca się do przodu, chwyta słup i wskakuje na konstrukcję, która go podtrzymuje, wspinając się coraz wyżej, aż może zobaczysz wszystko ponad tłumem. Unosi broń, wdycha i wydycha powietrze, a cały świat zawęża się do czterech Aurorów ciągnących Fleamonta.

 

Jeden.

 

Drugi.

 

Trzeci.

 

Czwarty.

 

Szybko, jeden po drugim, Aurorzy padają. Trafiła dwóch w głowę, jednego w udo, a ostatniego w ramię. To najlepsze, co mogła zrobić z tej pozycji, ale to wystarczy. Dzięki temu Euphemia może dotrzeć do swojego męża i rzuca się naprzód, by odciągnąć jednego z Aurorów, bezlitośnie rzucając go na ziemię. Szarpie tak mocno za jego głowę, że nawet z tej odległości Lily widzi nienaturalny kąt jego szyi, wskazujący na to, że Euphemia właśnie ją złamała.

 

Nagle pojawia się Kingsley i strzela ostatniemu Aurorowi prosto w głowę, dokładnie tak samo, jak wtedy, gdy to życie Lily wisiało na włosku, dokańczając to, co ona zaczęła. Jest tam razem z celami, a Lily zaczyna schodzić na dół, bo nie ma wątpliwości, że Kingsley zapewni im bezpieczeństwo.

 

Tak czy inaczej, mogą potrzebować pomocy, więc Lily zeskakuje i ignorując pulsujący ból w nodze, znów zaczyna biec. Płuca palą ją żywym ogniem. Serce wali jej jak oszalałe. Wszystko jest tak głośne, krwawe i szybkie. Wszystko dzieje się tak szybko.

 

Kingsley i Amos są przy Euphemii i Fleamoncie, gdy do nich dociera, i od razu widać, że nie do końca udaje im się zabezpieczyć cele. Kingsley robi wszystko, co w jego mocy, by nakłonić Euphemię i Fleamonta do opuszczenia dystryktu i udania się w bezpieczne miejsce, ale nie idzie mu to najlepiej.

 

— Nie możemy ich po prostu zostawić! — wybucha Euphemia, strząsając z ramienia dłoń Kingsleya. — Moje plecy byłyby poszarpane na strzępy, gdyby ci ludzie nie walczyli za mnie, zanim ktokolwiek zdążyłby unieść bat. Nawet nie zdążyli przywiązać mnie do pala, a jeśli myślisz, że porzucę moich sąsiadów, moich ludzi

 

— Proszę mnie posłuchać, pani Potter — mówi Kingsley uspokajającym tonem.

 

— Tak, bardzo szlachetnie, ale powstrzymuje pani tych ludzi przed otrzymaniem lepszej pomocy niż tą, którą pani i pan Potter moglibyście im zapewnić sami — wtrąca Lily, dosłownie wpadając po schodach z bronią pewnie trzymaną brzy biodrze. — Gdy tylko pani i pani mąż znajdą się w bezpiecznym miejscu, reszta zespołu otrzyma pozwolenie na udzielenie pomocy wszystkim pozostałym. Pozostawanie tutaj dla tych ludzi jest w rzeczywistości gorsze dla nich, więc ruszcie się, do cholery.

 

Kingsley wzdycha i posyła jej spojrzenie, które wyraźnie mówi: naprawdę, nie mogłaś tego ująć nieco delikatniej? To dość ironiczne, zważywszy na to, że otaczają ich ludzie umierający z każdej strony. Nie ma, do cholery, czasu na delikatność.

 

— Euphemia — chrypi Fleamont — krwawisz.

 

W mgnieniu oka Lily zrzuca plecak i klęka na stopniu obok Euphemii, badając ranę postrzałową na jej brzuchu. Chwyta Euphemię za biodro i obraca ją, zaciskając usta w wąską linię, gdy szuka wzrokiem i dotykiem rany wylotowej, ale jej nie znajduje. Lily przeszukuje swój plecak i robi, co może na razie, ledwie słuchając, jak Euphemia jąkając się zapewnia Fleamonta, że wszystko w porządku, podczas gdy Kingsley i Amos nieustannie próbują nakłonić ich do zgody na opuszczenie tego miejsca.

 

Lily skupia się na swoim zadaniu i nie wraca uwagą do rozmowy, dopóki nie wstaje i nie oznajmia:

 

— Nie ma rany wylotowej, co może oznaczać, że doszło do krwawienia wewnętrznego. Tak czy inaczej, gdziekolwiek ta kula utknęła, trzeba będzie ją usunąć, więc potrzebujemy zapewnić pani pomoc medyczną jak najszybciej, pani Potter. A teraz, panie Potter, jeśli nie chce pan patrzeć, jak pańska żona umiera, niech pan ją podniesie i wyciągnie stąd, choćby siłą, jeśli będzie trzeba.

 

To wydaje się być właściwym argumentem, bo Fleamontowi udaje się dokonać tego, czego nikt inny nie potrafił - przekonać Euphemię do opuszczenia tego miejsca. Kingsley, Amos i Lily szybko przemierzają dziedziniec, eskortując Euphemię i Fleamonta. Trudno powstrzymać Euphemię przed angażowaniem się w walki; ciągle próbuje się zatrzymywać i pomagać ludziom, a nawet Fleamont od czasu do czasu ulega tej pokusie.

 

Lily widzi wiele osób biegnących przed nimi i wie, że niektórym musiało się już udać uciec, ale praktycznie nie może się powstrzymać, by wrócić tutaj i pomóc zebrać więcej ludzi, których można by uratować. Skupianie się tylko na dwóch celach jest ograniczające, a Lily zdecydowanie wolałaby…

 

— Przestań! Przestań się opierać! Sprawiasz tylko kłopoty!

 

Puść mnie! Mama tam jest. Zabrali mamę!

 

Wiele dziwnych rzeczy już się wydarzyło, ale Lily jest szczerze zdumiona widokiem dwóch ludzi - którzy nie są Aurorami, jeden starszy od drugiego - szamoczących się ze sobą. Starszy próbuje wyrwać broń młodszemu i właśnie wtedy Lily uświadamia sobie, że ten młodszy to ten sam człowiek, który wcześniej prawie został postrzelony. Wrócił po swoją matkę.

 

— Nigdy nie potrafisz robić tego, co ci się każe! — ryczy starszy mężczyzna, rzucając się do przodu z gniewnym grymasem. — Jeśli nie będziesz sprawiał kłopotów, jeśli po prostu posłuchasz i zastosujesz się do prawa, twojej matce nic się nie stanie. Tylko pogarszasz sytuację. Zawsze wszystko

 

Rozlega się strzał, a mężczyzna wydaje z siebie zdławiony dźwięk, zataczając się o krok do tyłu. Młodszy z dwóch mężczyzn trzyma pistolet pewnie, ze ściśniętą szczęką, nadal celując w drugiego mężczyznę, nie wykazując przy tym najmniejszych oznak skruchy. Starszy mężczyzna unosi palce do swojej piersi, z której obficie krwawi.

 

— Mówiłem ci, żebyś mnie puścił, tato — i och, och, to jest jego syn. Ten mężczyzna właśnie postrzelił własnego ojca. — Mama tam jest i zabiorę ją w bezpieczne miejsce. Nawet ty nie staniesz mi na drodze.

 

Lily wypuszcza powietrze ze zdumieniem, ale odwraca się, by iść dalej, właśnie gdy mężczyzna osuwa się na ziemię, niewątpliwie śmiertelnie ranny. Przecież właśnie został postrzelony w klatkę piersiową z bliskiej odległości. Niestety, zamieszanie zdołało przyciągnąć uwagę Euphemii, która mimo że sama może być śmiertelnie ranna, odwraca się gwałtownie, by spojrzeć na Fleamonta szeroko otwartymi oczami.

 

— Flea, to Crouch — syczy Euphemia. — Przyjaciel Regulusa. Nie możemy po prostu…

 

Twarz Fleamonta wykrzywia się, po czym mężczyzna wzdycha z rezygnacją:

 

— Och, niech już będzie.

 

— Czekajcie, czekajcie, nie… — Amos klnie, gdy obracają się w idealnej synchronizacji i ruszają prosto za mężczyzną - Crouchem. Nie za ojcem, który się wykrwawia, ale za synem, którego drogę blokują teraz trzej Aurorzy. Amos z westchnieniem przeładowuje broń. — Nigdy w życiu nie spotkałem ludzi tak opornych na ratowanie.

 

— Nie spuszczajcie wzroku z celów — rozkazuje Kingsley, więc tak właśnie robią.

 

Crouch ewidentnie nie ma wprawy w posługiwaniu się bronią, przynajmniej nie sprawnie, ale nie boi się wymierzyć ciosu - to akurat jest oczywiste. Jest jednak w tej chwili znacznie przewyższony liczebnie, co oznacza, że Fleamont i Euphemia docierają do niego właśnie wtedy, gdy zostaje zmuszony do uklęknięcia, z przyłożoną do głowy bronią. Fleamont wpada na Aurora, zanim ten zdąży pociągnąć za spust, a Euphemia również rzuca się naprzód, odpychając drugiego, walcząc mimo tego, że jedną ręką przyciska swój brzuch.

 

Crouch rzuca się na trzeciego, chwyta go za rękaw i brutalnie powala na ziemię. W bliskiej odległości nie trzeba być ekspertem od broni; tak naprawdę wystarczy tylko wycelowć i strzelić. Crouch właśnie to robi.

 

Euphemia wyrywa broń Aurorowi, którego zaatakowała, po czym bez chwili wahania celuje i strzela. Lily i Amos rzucają się, by pomóc Fleamontowi, który - mimo że jest bardzo postawnym mężczyzną - zmaga się z odebraniem broni. Amos załatwia sprawę za niego, bezlitośnie kopiąc Aurora w twarz, podczas gdy Lily chwyta Fleamonta za tył koszuli i dosłownie wyciąga go z linii ognia, gdy Kingsley mierzy i strzela.

 

Fleamont i Lily potykają się o siebie nawzajem, po czym upadają na ziemię w chaotycznym splocie kończyn, gdy powietrze przeszywa fala krzyków tak głośnych, jakby nastąpił wybuch. To kakofonia czystej, nieskażonej agonii, wystarczająco potężna, by w uszach Lily zadzwoniło, a jej serce zabiło mocniej ze strachu. Przez chwilę Lily trzyma się kurczowo Fleamonta, z trudem łapiąc oddech, gdy krzyki stają się coraz głośniejsze, a potem - nagle - oboje rzucają się, by znów się podnieść.

 

Środek dziedzińca jest źródłem tego hałasu, a Lily słyszy ludzi próbujących uciec, wciąż blokowanych przez Aurorów, błagających i proszących o uwolnienie. Potem, jeden po drugim, te błagania również przechodzą w krzyki, dołączając do reszty wrzawy.

 

Szereg Aurorów przełamuje się i ktoś się z niego wyłania, potykając się, ale gdy upada na ziemię, wydaje z siebie przeraźliwy wrzask, wijąc się w miejscu i drapiąc własną skórę. Spomiędzy Aurorów zaczyna wydobywać się jaskrawozielona mgła.

 

— Nie! Nie, mamo! Mamo! — ryczy Crouch, rzucając się naprzód przeciwko Euphemii i Amosowi, którzy rozpaczliwie próbują go powstrzymać. Walczy z nimi, a Fleamont wyrywa się Lily, by pomóc odciągnąć go z powrotem.

 

— Wycofać się! Wszyscy wycofać się natychmiast! — krzyczy Kingsley, podnosząc głos niemal do ryku, trzymając już w dłoni swój Komunikator i wysyłając kody alarmowe.

 

Lily czuje, jak jej Komunikator wibruje w kieszeni, wydając głośny sygnał.

 

— Kingsley — wykrztusza Lily — co to, do cholery, jest? Co to…

 

— Wycofać się! — ryczy Kingsley. — Nie czekajcie, uciekajcie!

 

Więc Lily ucieka.

 

Krzyki stają się głośniejsze, bliższe, a Lily przestaje myśleć. Po prostu biegnie. Nie jest sama. Kingsley popycha Euphemię przed sobą, żeby zmusić ją do ruchu, podczas gdy Amos i Fleamont dosłownie podnoszą Croucha i ruszają biegiem wraz z nim.

 

Wokół niej panuje kompletny chaos. Zewsząd słychać krzyki, by uciekać. Wszyscy próbują się oddalić, instynktownie rozpoznając zagrożenie. Lily widzi, jak kolejni Aurorzy wyłaniają się z mgły, nie krzycząc, zupełnie nietknięci. Ci, którzy nie są Aurorami, padają na ziemię w wyraźnej agonii. Wrzaski rozchodzą się już po całym dziedzińcu, coraz więcej osób upada na ziemię, krzycząc tak, jakby doświadczały najgorszego bólu w swoim życiu.

 

Lily nie przestaje biec.

 

Rozlega się seria strzałów z zachodniej strony dystryktu, w kierunku punktu zbiórki. Wszyscy wybiegają, by zobaczyć linię Aurorów blokujących wejście do lasu, z bronią uniesioną w górę. Zaczynają strzelać, gdy tylko ludzie się pojawiają.

 

Lily rzuca się za śmietnik, próbując się ukryć. Jej klatka piersiowa unosi się gwałtownie, gdy zaciska powieki i przez chwilę stara się zrozumieć, co właściwie się dzieje. Dociera do niej powoli, zdecydowanie zbyt powoli, że zielona mgła służy do szybkiego zabijania ludzi, a ci, którzy próbują uciekać, napotykają na kule, co sprawia, że wszyscy są w pułapce. Potrzebują wyłomu, inaczej wszyscy zginą.

 

Wszyscy teraz biegną w przeciwnym kierunku, z dala od strzelaniny, podczas gdy linia Aurorów wciąż pozostaje na miejscu, blokując drogę ucieczki. Aurorzy nadciągają również od tyłu. Lily nie ma najmniejszego pojęcia, jak oni zamierzają…

 

Padnijcie!

 

Ostrzeżenie dobiega z przodu, a Lily otwiera usta ze zdumienia na widok cholernego granatu lecącego w powietrzu, rzuconego przez mężczyznę stojącego na czele, który jest uderzająco podobny do Dumbledore’a.

 

Lily kuli się i czuje potężne uderzenie eksplozji, gdy granat wybucha. Ziema drży, a w jej uszach dzwoni jeszcze długo po wszystkim. Eksplozja wzbija tumany ziemi i rozrzuca ciała na wszystkie strony, ale… cóż, to właśnie wyłom, którego potrzebowali.

 

— Szybko, szybko, szybko! — Starszy mężczyzna, którego naprawdę można by pomylić z Dumbledore’em, zaczyna popędzać ludzi do lasu, a wszyscy natychmiast korzystają z powstałego wyłomu.

 

Większość Aurorów z linii blokującej została rozerwana na strzępy, ale kilku się rozproszyło, a jeszcze mniej pozostało na miejscu. Ci jednak, którzy przetrwali, zaczynają strzelać do uciekających ludzi, posyłając kolejne osoby na ziemię.

 

Kingsley nawet nie musi wydawać rozkazu. Amos i Lily natychmiast unoszą broń, by zapewnić ogień osłonowy i utrzymać wyłom. Niektórym udaje się przedrzeć i zniknąć wśród drzew.

 

Lily naciera do przodu, zdobywając więcej terenu, a jeden z Aurorów pada na ziemię. Potem drugi. Trzeci. Lily potrzebuje chwili, by zdać sobie sprawę, że to nie tylko jej i Amosa zasługa. Zajmuje jej jeszcze więcej czasu, by zlokalizować pozostałych strzelców. Mary, Crouch i Euphemia również mają broń, i choć nie strzelają najcelniej, wcale ich to nie powstrzymuje.

 

Uda im się przeżyć.

 

Lily widzi, że im się uda. Mary trzyma przy sobie chłopca, osłaniając go własnym ciałem, gdy strzela. Crouch jest w opłakanym stanie, ledwo trzyma się na nogach, cały we krwi i siniakach, a mimo to wciąż wykrzykuje coś o swojej matce. Euphemia osłania pędzący tłum, podczas gdy Fleamont wraz z tym drugim mężczyzną, którzy przypomina Dumbledore’a, kieruje ludzi do ucieczki.

 

Wtedy pojawia się Kingsley, krzycząc, by wszyscy uciekali, a Lily nigdy wcześniej nie słyszała, by brzmiał tak rozpaczliwie. Jedno odważne spojrzenie przez ramię wyjaśnia jej, dlaczego. Zielona mgła dogania ich, wylewając się z zaułków za ich plecami. To gęsta chmura, która unosi się nisko nad ziemią, nie rozprzestrzenia się wyżej, lecz przemieszcza się jako jedna zwarta masa. Aurorzy wyskakują z niej, pozostając nietknięci.

 

Zza ich pleców nadbiega mała, trzyosobowa rodzina - z której jedno jest przerażająco małym dzieckiem - a Euphemia wydaje z siebie zduszony okrzyk:

 

— Andromeda!

 

— Idź, idź, Ted, idź — powtarza jak mantrę Andromeda, próbując go odepchnąć. Utyka, cała pokryta krwią, a Ted pomaga jej iść, obejmując ją ramieniem w pasie, podczas gdy drugim trzyma dziecko, które chowa twarz w jego szyi.

 

— Pomóżcie nam, proszę — wykrztusza Ted, a Fleamont jakby się teleportuje, natychmiast ruszając w ich stronę. Ted natychmiast przekazuje dziecko, z oczami pełnymi dzikiej desperacji. — Weź ją i uciekaj, upewnij się, że wydostanie się stąd bezpiecznie. Nie mogę jednocześnie biec szybko i pomagać Andy.

 

Powiedziałam, żebyś mnie zostawił — syczy Andromeda.

 

— Nigdy, kochanie — odpowiada Ted, kiwając z wdzięcznością głową, gdy Fleamont bierze na ręce szlochające dziecko i natychmiast oddala się biegiem.

 

— Wycofujemy się, musimy iść natychmiast! — rozkazuje Kingsley i to ostateczny sygnał, ale Lily i tak podbiega, by podeprzeć Andromedę z drugiej strony, pomagając jej najlepiej jak potrafi.

 

Fleamont już odszedł. Mary dosłownie chwyta chłopca, unosząc go nad ziemię, i zaczyna piekielnie szybko biec, a Crouch podąża tuż za nią, ciągnięty przez Amosa. Kingsley i Lily zamykają pochód wraz z Euphemią, Tedem i ciężko ranną Andromedą.

 

Mężczyzna, który wygląda jak Dumbledore, nie rusza się.

 

— Aberforth, czyś ty oszalał?! — krzyczy Euphemia, zatrzymując się na moment, by spojrzeć mu w twarz. — Chodźmy stąd!

 

Mężczyzna - Aberforth - mówi tylko:

 

— Nie.

 

— Aberforth, nie mamy na to czasu! — warczy Ted, faktycznie powierzając Andromedę opiece Lily i Kingsleya, gdy odrywa się od grupy, by podbiec do Aberfortha.

 

— Nie! Nie, nie odejdę! — warczy Aberforth, zamachując się i odpychając Teda, a jego niebieskie oczy błyskają gniewnie. — Lepiej zginąć tutaj niż…

 

Aberforth nie kończy, reszta jego słów zostaje zagłuszona przez ostry trzask wystrzału, a głowa Teda szarpie się w bok, zanim jego ciało upada na ziemię.

 

Andromeda krzyczy.

 

Krzyczy w taki sposób, że Lily przez chwilę myśli, iż zielona mgła dopadła również ją. Dreszcz przebiega wzdłuż kręgosłupa Lily, oddech więźnie jej w piersi, gdy szeroko otwartymi oczami wpatruje się w nieruchome ciało Teda. Nie rzuca się do przodu, by udzielić mu pomocy medycznej. Nie ma już komu pomóc.

 

Został postrzelony w głowę. Śmierć nastąpiła natychmiast.

 

Aberforth pobladł i przez krótką chwilę Lily zastanawia się, czy nadal uważa, że lepiej zginąć tutaj.

 

Andromeda rzuca się na ziemię obok Teda, szlochając i odpychając Kingsleya, gdy ten próbuje ją odciągnąć. Chwyta go kurczowo, powtarzając jego imię raz za razem, a Lily przełyka gulę w gardle i rzuca się naprzód, by pomóc Kingsleyowi, choć niewiele to daje. Andromeda ani drgnie.

 

— Mary, nie zatrzymuj się! — Okrzyk Euphemii szybko poprzedza jej przybycie. Towarzyszy jej Crouch i Amos, cała trójka rusza naprzód, by również pomóc. Euphemia pada na kolana obok Andromedy i zaczyna szybko mówić. — Wiem, dobrze? Przepraszam, rozumiem, ale musimy się stąd ruszyć.

 

— Ted — wyrzuca z siebie Andromeda, pochylając się nad jego ciałem, jej ramiona drżą, gdy kurczowo się go trzyma.

 

— Pomyśl o małej Dorze. To twoja córka i cię potrzebuje, wciąż cię potrzebuje, więc musisz wstać. Tak mi przykro, ale musisz teraz wstać — kontynuuje Euphemia w gorączkowym pośpiechu, chwytając Andromedę za ramiona i ciągnąc. — Chodź, musimy iść. Nie rób tego. Andromeda…

 

Dzięki wspólnym wysiłkom Euphemii i pozostałych udaje się odciągnąć Andromedę, choć muszą trzymać ją mocno, gdy ta krzyczy, szlocha i walczy z każdym z nich. Nie mają wyboru, nie mają innych możliwości - muszą iść dalej. Więc ruszają naprzód. Wszyscy ruszają, z wyjątkiem Teda, którego puste, nieruchome ciało pozostaje na ziemi, dopóki nie zostaje pochłonięte przez zieloną mgłę, znikając z oczu i pozostając w tyle.

 

Uciekają. Docierają do punktu zbornego. Wszyscy, którzy zdążyli się ewakuować, docierają bezpiecznie do pociągu. Kiedy w końcu tam docierają, Lily nie ma już naboi i nie wie, ile osób zabiła. Ale żyje, cele misji również, podobnie jak wszyscy inni, którym udało się uciec.

 

Większości się nie udało.

Chapter 43: Przygotowania

Chapter Text

Regulus wpatruje się w przesterzeń za balustradą balkonu, siedząc na swoim krześle i czując, jak delikatny wiatr przeczesuje mu włosy muśnięciem ulotnych palców. W Hallow dzisiaj tłoczno. Na dole zebrał się tłum ludzi z plakatami, protestujących.

 

To dziwne. Regulus nigdy wcześniej nie zastanawiał się zbytnio nad tym, jak mieszkańcy Hallow postrzegają Zwycięzców. Trybutów? Tak, wie, że mieszkańcy postrzegają ich jedynie jako nowe postacie do poznania, pokochania, a nieuchronnie - do oglądania ich śmierci. Ale Zwycięzcy? Cóż, Regulus dopiero teraz to sobie uświadamia, ale mieszkańcy Hallow nie żartują, gdy chodzi o ich ukochanych Zwycięzców. Swoich ulubieńców. Swoich celebrytów.

 

Riddle prawdopodobnie popełnił błąd, a Regulus być może zbyt mocno się tym delektuje. Parada ponownego wprowadzenia przebiegła wczoraj dokładnie tak samo jak ta pierwsza, w której uczestniczył, z tą różnicą, że tym razem stał obok swojego brata, gdy prezentowano ich mieszkańcom Hallow.

 

Ale mieszkańcy Hallow już go znają, a przynajmniej tak im się wydaje, i z pewnością są przekonani, że znają Syriusza. Nie było okrzyków ekscytacji ani zachwytu na myśl o tym, co ma nadejść. Zamiast tego tłum był po prostu wściekły. Ludzie szlochali; ludzie wykrzykiwali protesty; ludzie patrzyli na Zwycięzców, którzy powinni być bezpieczni, i wściekali się, że już nie są.

 

Regulus nagle uświadomił sobie, że wśród tego tłumu są ludzie, którzy go kochają. Nie w tradycyjnym sensie, nie naprawdę, bo tak naprawdę go nie znają, nie do końca. Ale w jakiś niepojęty sposób żywią do niego miłość. Dla niektórych z nich coś znaczy. Niektórzy go uwielbiają. Niektórzy troszczą się o jego dobro.

 

To całkowicie oderwane od rzeczywistości, owszem, ale tak właśnie jest. James dostrzegłby w tym piękno. Regulusowi, rzecz jasna, przychodzi to z trudem. Szczerze mówiąc, to go irytuje. Niemniej jednak, uważa za cholernie zabawne, że Riddle nie spotyka się z takim przyjęciem, na jakie prawdopodobnie liczył. Owszem, niektórzy są podekscytowani, ale wielu z nich nie jest zadowolonych z faktu, że ich ulubieńcy zostają ponownie wrzuceni na arenę. Tak, Regulus też nie jest z tego zbyt zadowolony.

 

Tak więc protestujący na dole są dla niego w tej chwili prawdziwym źródłem rozrywki. Ci ludzie wywlekli się ze swoich domów, by stać na ulicy i krzyczeć o tym, jak niesprawiedliwe jest to wszystko. Dosłownie zorganizowali protest, by zwrócić uwagę na to, co jest nie w porządku. Trochę późno doszli do tego wniosku - byłoby miło, gdyby zauważyli to lata temu - ale Regulus przyznaje, że mają właściwe podejście.

 

— Zdajesz sobie sprawę, że to się nie skończy dobrze? — mruczy Remus, choć nie brzmi, jakby naprawdę go to obchodziło.

 

Regulus mruczy pod nosem.

 

— Tak, wiem.

 

— Wyglądasz na zadowolonego.

 

— Pewnie wkurzy to Riddle’a, więc tak, jestem zadowolony.

 

Remus parska.

 

— W porządku, to uczciwe.

 

Zapadają w milczenie, wsłuchując się jedynie w niewyraźne okrzyki dobiegające z dołu. Są zbyt wysoko, by ktokolwiek mógł ich dostrzec, więc tym razem to oni są ukrytymi widzami, którzy cieszą sie przedstawieniem. Czasami odwrócenie ról może być całkiem zabawne.

 

Remus przebywa z nim na balkonie, odkąd wpadli na siebie w kuchni we wczesnych godzinach tego poranka. Syriusz, Pandora i James jeszcze się nie obudzili, ale Regulus w ogóle nie spał poprzedniej nocy. Remus pojawił się, tak jak powinien, ale nie trzeba było wiele, by namówić go do porzucenia przygotowywania śniadania i wyjścia na balkon razem z nim.

 

Nie rozmawiali o tym.

 

O niczym z tego.

 

Regulus wie, że Remus zdaje sobie sprawę z tego, że Syriusz wraca z nim na arenę. Wie o tym, bo słyszał płacz Remusa dochodzący aż z jego pokoju. To tylko kolejna osoba, która cierpi z powodu Regulusa. Syriusz byłby teraz bezpieczny, gdyby nie… ale zrobił to. Zrobił to i teraz Regulus wie, jak brzmi Remus, gdy płacze. To rozdzierające serce.

 

— Wydajesz się być w lepszym stanie, wiesz — oznajmia nagle Remus. Regulus odwrca głowę, by unieść brew w jego stronę, ale Remus nie wygląda na zawstydzonego. — Mówię poważnie. Mimo… tego wszystkiego, zrobiłeś ogromny postęp. Pomyślałem… cóż, widziałem cię tak rzadko w ciągu ostatniego roku, więc uznałem, że chciałbyś wiedzieć, że widać wyraźną poprawę.

 

— Ja, eee. To znaczy, pod pewnymi względami jest ze mną lepiej. Pod innymi względami wciąż jest tak samo — mruczy Regulus. Odchrząkuje i odwraca wzrok. — Mniej koszmarów, choć nie zniknęły całkowicie. Mniej paranoi. Mniejsza niechęć do kontaktu fizycznego. Wciąż nie mogę się wykąpać, ale… łatwiej mi sobie z tym radzić.

 

Usta Remusa wyginają się w uśmiechu.

 

— To dobrze, Regulus.

 

— To zbędne — poprawia go Regulus bez ogródek. — Było ze mną lepiej… wciąż dochodziłem do siebie, i akurat wtedy…

 

Regulus urywa w pół zdania i obaj milkną, bo właśnie to wisi w powietrzu. Żaden z nich nie odzywa się przez dłuższą chwilę, przytłoczeni ciężarem rzeczywistości. Gdy Regulus odwraca głowę, widzi Remusa wpatrującego się beznamiętnie w swoje palce, z ustami wykrzywionymi tak, jakby z całych sił próbował powstrzymać jakieś silne emocje.

 

— Znowu zgłosił się na ochotnika zamiast mnie — mówi Regulus, a Remus gwałtownie podnosi głowę. Coś przemyka między nimi, ta świadomość zawisająca w przestrzeni ich dzielącej. Regulus widzi to w oczach Remusa - świadomość, że gdyby nie on, Syriusz byłby teraz bezpieczny. Patrzenie na to jest bolesne. — Obiecaliśmy sobie nawzajem, że tego nie zrobimy, a on i tak to zrobił. Czy to nie jest najgorsza rzecz, o jakiej kiedykolwiek słyszałeś?

 

Twarz Remusa nieco się marszczy, sprawiając, że blizna na niej zagina się w kilku miejscach.

 

— Jesteś na niego zły.

 

— Zły to nawet nie zaczyna tego opisywać — przyznaje Regulus.

 

— Regulus — wyrzuca z siebie Remus, kręcąc głową.

 

— Możesz mnie za to znienawidzić. Rób, co musisz, a ja… będę cię w tym wspierał — kontynuuje Regulus, walcząc z falą emocji, która ściska mu pierś. — Ale nie zapomnij też jego za to nienawidzić. Błagałem go, żeby tego nie robił, Remus. To on to zrobił.

 

Remus zaciska powieki.

 

— Nie nienawidzę cię, Regulus. Jego też nie nienawidzę.

 

Ciekawe, jak to jest - myśli Regulus.

 

Znów zapada między nimi cisza, a wcześniejsza swoboda znika; już za nią tęskni, ale nie może nic zrobić, by ją odzyskać, bo wszyscy są w tym uwięzieni, tkwią w tej popierdolonej rzeczywistości, z której nie mogą się wyrwać. Tak już będzie, dla nich wszystkich.

 

Na dole pojawiają się Aurorzy, by rozpędzić protest, i przedstawienie dobiega końca.

 

~•~

 

Syriusz wie, że Remus go unika. Trochę chamskie z jego strony, że ukrywa się przy tym z jego bratem, ale Syriusz nie jest głupi. Wie, że Remus potrzebuje teraz przestrzeni. Nie może go za to winić.

 

Problem w tym, że Syriusz nie wie, co z tym wszystkim zrobić. Rzecz jasna, pragnie uszanować potrzebę Remusa, by mieć trochę przestrzeni dla siebie, ale jednocześnie chce spędzić z nim jak najwięcej czasu, póki jeszcze ma taką możliwość. W tym momencie wszyscy oni po prostu marnują czas.

 

A “wszyscy” obejmuje również Jamesa, który właśnie urządza swoją wersję napadu złości. Syriusza to nie denerwuje; jest ostatnią osobą, która mogłaby kogokolwiek oceniać za napady złości, a Regulus plasuje się tuż za nim. Może właśnie dlatego pozwalają Jamesowi na to bez ingerencji, bez odzywania się, bez wtrącania się, by próbować cokolwiek naprawić. Prawda jest taka, że Syriusz uważa, iż obaj - on i Regulus - mają w sobie ten wewnętrzny lęk, że potrafią tylko wszystko pogorszyć.

 

Szczerze mówiąc, Syriusz jest po prostu przerażony całą tą sytuacją. Nie pamięta, by James kiedykolwiek był aż tak wściekły. To znaczy, o cokolwiek. Nie pomaga fakt, że Regulus jest równie wściekły - nie, jest to coś innego, coś w jakiś sposób gorszego. Nie zły. Po prostu ma dość. Jeśli chodzi o Syriusza, to po prostu ma go dosyć.

 

Tak więc w rzeczywistości Syriusz chciałby odnaleźć Remusa i mocno go objąć, wtulić twarz w jego ramię i zmarnować cały dzień, po prostu się tam ukrywając. Zmarnowali już połowę dnia. Teoretycznie Syriusz i Regulus mogliby dziś skorzystać z sali treningowej, ale żaden z nich nie zadał sobie trudu. Syriusz szczerze wątpi, czy większość trybutów w ogóle się tym przejmie, przynajmniej w pierwszym dniu. Jutro, przed ocenami? Tak, prawdopodobnie. Syriusz wpadnie tam na tyle długo, by zapewnić sobie i Regulusowi sojuszników, a potem od razu wróci do Remusa, bo jest bardziej niż pewny w swoich umiejętnościach walki, dziękuję bardzo.

 

Jednak Remus potrzebuje teraz… przestrzeni, więc Syriusz zostaje sam na sam z tym, czego naprawdę się obawia, być może po raz pierwszy w życiu. Cóż, przynajmniej pierwszy raz, jaki jest w stanie sobie przypomnieć.

 

— James? — woła słabo Syriusz, pukając do jego drzwi. — Mogę wejść?

 

— Tak, wejdź — odpowiada James cicho.

 

Syriusz wchodzi ostrożnie, a jego usta wykrzywiają się w grymasie, gdy widzi Jamesa siedzącego na łóżku pod ścianą, z głową odchyloną do tyłu i zamkniętymi oczami. James nie otwiera oczu, nawet gdy Syriusz opada na brzeg łóżka.

 

— Możemy porozmawiać? — pyta Syriusz.

 

— Śmiało — mamrocze James głosem pozbawionym wyrazu i życia.

 

— Czy ty, eee, dobrze się czujesz?

 

— Czy wyglądam, jakbym dobrze się czuł, Syriusz?

 

Krzywiąc się, Syriusz unosi dłoń, by przetrzeć usta, po czym ciężko wzdycha i opuszcza ramiona.

 

— Dobra, miejmy to już za sobą. No dalej, wykrzycz to z siebie. Wyduś to z siebie.

 

— Nie chcę krzyczeć — mówi James.

 

— Chyba jednak powinieneś — mówi Syriusz, próbując się na to przygotować. Jego żołądek jest skręcony w supeł, a James nawet nie zadaje sobie trudu, by odpowiedzieć. — Jeśli… jeśli po prostu to z siebie wyrzucisz i przejdziesz przez to, to wtedy…

 

— Nie da się przez to przejść — przerywa James, a w jego głosie nie słychać gniewu. Brzmi na wyczerpanego.

 

— Proszę, nie mów tak, James — chrypi Syriusz.

 

James otwiera powoli oczy i po prostu patrzy na Syriusza, przyglądając mu się uważnie, dokładnie. Cicho mówi:

 

— Planujesz go stamtąd wydostać.

 

Syriusz bierze głęboki oddech, po czym kiwa głową.

 

— Oczywiście, że tak.

 

James wydaje z siebie ostry, zdławiony dźwięk.

 

— Co mam z tym zrobić? Co mam z tym zrobić, z tym wszystkim? Wszystko jest spieprzone. Jak on mógł mi to zrobić?

 

— Nie było na to dobrej odpowiedzi — chrypi Syriusz. — Nie było sposobu, żeby ktokolwiek z nas mógł… mógł przez to przejść, nie spieprzając wszystkiego. Prawda jest taka, że byliśmy skazani na porażkę bez względu na wszystko.

 

— Ty też złamałeś swoją obietnicę — szepcze James.

 

Syriusz przełyka ciężko ślinę.

 

— Tak, ja… złamałem. James, nie chciałem tego zrobić. Usłyszałem jego imię i po prostu… nie mogłem tak po prostu…

 

— On zrobił to celowo — mówi James łamiącym się głosem. — Na tym polega różnica. Okłamał mnie celowo, Syriusz. On od zawsze to planował, a ja… nie mogę… to wszystko jest takim bałaganem, bo moja mama jest bezpieczna dzięki niemu, ale on mimo wszystko… nie chodzi o to, że wolałbym, żeby ona była w niebezpieczeństwie, albo ty, po prostu on zamierzał

 

— James — wtrąca łagodnie Syriusz.

 

— To tak cholernie boli — wykrztusza James. — To boli, a on wiedział, że będzie bolało, i chciał mnie zranić.

 

— I tak by bolało, bez względu na to, jak by się to potoczyło, i przykro mi, że tak jest. Przykro mi, że muszę cię opuścić. Tak bardzo mi przykro, James. — Syriusz mruga, walcząc z pieczeniem w oczach. — Mogę tam wejść i upewnić się, że on się wydostanie, a wy dwaj… dogadacie się. Będziecie żyć i będziecie szczęśliwi, a ja… ja nadal tam będę, bo tak jak ty zawsze jesteś ze mną, tak ja zawsze jestem z tobą.

 

— Ale cię nie będzie — mówi James, a jego podbródek drży.

 

— Wybacz mi mimo wszystko — błaga Syriusz, bo potrzebuje tego, nawet jeśli to kłamstwo. Nie chce umrzeć bez przebaczenia Jamesa.

 

James dławi się szlochem, łapiąc gwałtownie powietrze, drżąc i trzęsąc się, gdy kuli się w sobie i nagle całkowicie się załamuje. A mimo to, przez łzy, dla Syriusza, znajduje w sobie siłę, by powiedzieć:

 

— Wybaczam ci. Wybaczam ci, Syriusz.

 

— James — mówi Syriusz cicho i ochryple, po czym ostrożnie przesuwa się wyżej na łóżku, niepewny, czy…

 

W chwili gdy Syriusz znajduje się w zasięgu, James prostuje się i wyciąga ręce, by przyciągnąć go do siebie, trzymając się go kurczowo, gdy wydobywa z siebie głębokie, urywane szlochy. Palce Jamesa zaciskają się na materiale jego koszulki, trzymając go tak mocno, że trudno oddychać, ale Syriusz obejmuje go równie silnie, ignorując protesty własnych płuc.

 

— Nie mogę, nie dam rady, Syriusz, nie mogę, proszę — skomli James, słowa wylewają się z jego ust bezładnie. Płacze jeszcze długo, a kiedy w końcu przestaje, opada bezsilnie w ramiona Syriusza i powtarza: — Nie dam rady.

 

— Nie masz wyboru — szepcze Syriusz, odsuwając się i chwytając Jamesa za ramiona, utrzymując jego spojrzenie.

 

— Tak, przez niego — mówi James, a w jego głosie znów pojawia się siła, wreszcie, podsycana gniewem. — Myślisz, że ja i on będziemy szczęśliwi? Mylisz się. Nienawidzę go, do cholery. Nienawidzę twojego głupiego, cholernego brata i jego głupich, cholernych kłamstw i jego…

 

— Dobra, odpuść już — wtrąca Syriusz, nieco ostro, ale James nadal tylko patrzy na niego gniewnie. — Słuchaj, musisz…

 

— Nie chcę o nim rozmawiać — przerywa James lodowatym tonem. — Nie dojdziemy do porozumienia. Ja i on, nie będziemy szczęśliwi, Syriusz. On jest… po prostu nie mogę. To on… on…

 

— Regulus. Nazywa się Regulus. Możesz to powiedzieć.

 

James zaciska usta i odwraca wzrok, uparty jak zawsze.

 

— Posłuchaj mnie — nalega Syriusz — jeśli nie…

 

Nie będę o nim rozmawiać — poprawia James, a jego oczy błyskają gniewem, a szczęka się zaciska. — Nie zrobię tego, Syriusz. Koniec tematu. Ja i on - to już koniec. Nienawidzę go i to wszystko.

 

Syriusz wzdycha ciężko i cofa dłonie.

 

— James…

 

— Powiedziałem, że to koniec! — wybucha James, a Syriusz natychmiast milknie. Najwyraźniej James nie jest jeszcze gotowy, by rozmawiać o Regulusie. Zrozumiano. Może lepiej będzie, jeśli Syriusz wróci do tego tematu później.

 

— Dobra, jasne, koniec tematu — mruczy Syriusz, ani przez chwilę w to nie wierząc. — Ty, ech, nienawidzisz go. To nie moja sprawa, ale jego dobro jest moją sprawą jako jego brat, więc… Cóż, cokolwiek by się nie działo, wiem, że mogę cię o to poprosić i być pewnym, że to zrobisz. Dopilnuję, żeby dotarł do domu, więc po prostu… Zaopiekuj się Regulusem, James, proszę.

 

Ostatnim razem, gdy Syriusz poprosił Jamesa o to samo, miał szesnaście lat i zmierzał na arenę. James nie zdążył wtedy odpowiedzieć, zanim Syriusza odciągnięto, i nie odpowiada również teraz, ale Syriusz nie potrzebuje odpowiedzi, by wiedzieć, że James zrobi wszystko, co w jego mocy.

 

Zawsze to robi.

 

~•~

 

— Ach, więc wszyscy mnie unikacie? — pyta Pandora, wystawiając głowę przez drzwi na balkon.

 

Remus wskazuje na siebie i poprawia:

 

— Właściwie to Syriusza.

 

— I Jamesa — mruczy Regulus, unosząc dłoń.

 

— W porządku — stwierdza Pandora, wychodząc na balkon i opadając na krzesło po drugiej stronie stołu. — Chyba też dołączę do waszego unikania ich.

 

— Jakie masz powody, żeby ich unikać? — pyta Remus, unosząc brew, a kąciki jego ust drgają lekko.

 

— Cóż, Syriusz jest cały taki markotny, co mnie zasmuca — wyjaśnia Pandora, posyłając Remusowi wymowne spojrzenie. Zaraz potem posyła je również Regulusowi. — A James jest taki… zły, co mnie niepokoi. Szczerze mówiąc, potrzebuję przerwy, więc żaden z was nie ma prawa być czymkolwiek innym niż spokojnym i neutralnym przez najbliższe pięć minut, proszę i dziękuję.

 

Remus chichocze i powtarza za nią:

 

— W porządku.

 

Przez następne pięć minut dosłownie nie odzywają się ani nie robią niczego poza wpatrywaniem się w widok z balkonu. Pandora zaczyna cicho nucić, co działa kojąco. Remus zamyka oczy i odchyla głowę do tyłu, wdychając i wydychając powietrze, miarowo oddychając.

 

— Pandora — odzywa się w końcu Regulus.

 

— Hmm?

 

— Ja… chciałem zapytać… Co z twoim ojcem?

 

Remus otwiera oczy i zerka na Pandorę, która bierze głęboki oddech, po czym mamrocze:

 

— On jest… tak, wciąż prawie taki sam. Nadal chory. Nie poprawia mu się, a… a uzdrowieciele mówią, że nie zostało mu wiele czasu, może miesiąc lub dwa.

 

— Przykro mi — mruczy Regulus. — Chciałem… Cóż, miałem nadzieję, że mógłbym… być przy tobie, kiedy… — Wzdycha i odwraca wzrok. — Jedyny powód, dla którego o tym wspomniałem, to… cóż, mam pewną radę. Po prostu… eee, niech ktoś będzie przy tobie, kiedy będziesz przeglądać jego rzeczy. To pomaga.

 

— W porządku. Dziękuję — szepcze Pandora. Milknie na chwilę, po czym marszczy brwi, patrząc na niego. — Zaraz, przecież mówiłeś, że nic nie wiesz o tym procesie?

 

Regulus mruga, patrząc na nią.

 

— Och, cóż, nadal tak naprawdę nie wiem, ale moi rodzice zmarli ostatniej nocy tournée zwycięzców. Pożar domu. Dowiedzieliśmy się, gdy wróciliśmy. To było… cóż, jesteśmy pewni, że to sprawka Riddle’a, ale tak czy inaczej…

 

Remus zrywa się z krzesła w mgnieniu oka, szarpie drzwi i niemal biegiem przemierza pokój Regulusa, a następnie pędzi korytarzem. Wpada do pokoju Syriusza, ale zastaje go pustym, po czym błyskawicznie zawraca, by sprawdzić pokój Jamesa. Nawet nie puka, zbyt roztrzęsiony, by o tym pomyśleć. Syriusz jest tam z Jamesem - obaj gwałtownie podnoszą głowy, gdy Remus wpada do środka.

 

Syriusz zrywa się z łóżka, odwracając się w jego stronę z szeroko otwartymi oczami, jakby wstrzymywał oddech.

 

— Twoi rodzice nie żyją — wykrztusza Remus. — Twoi rodzice nie żyją, a ja nic nie wiedziałem i nie było mnie przy tobie. Nie mogłem tam być.

 

— Remus — mówi Syriusz, a jego twarz łagodnieje.

 

Przepraszam — mówi Remus, szczerze i rozpaczliwie, przepełniony żalem, smutkiem i bólem z tak wielu powodów, bo nagle uderza go, jak wiele chwil z Syriuszem stracił, zbyt wiele, a teraz stoi tu jak ostatni głupiec, tracąc jeszcze więcej.

 

— W porządku, hej, to… nic się nie stało, Remus. To nie twoja wina. No już, nie rób tego, dobrze? — Syriusz podchodzi bliżej, wyciągając rękę z widocznym wahaniem. — Po prostu… chodźmy porozmawiać o tym na osobności, dobrze? Możemy iść? Pójdziesz ze mną?

 

Remus poszedłby za Syriuszem wszędzie, bez względu na wszystko. Wyciąga rękę i chwyta dłoń Syriusza. Syriusz wymienia spojrzenie z Jamesem, który kiwa głową w milczeniu, posyłając Remusowi słaby, drżący uśmiech. Widać wyraźnie, że płakał.

 

Kilka chwil później Syriusz prowadzi Remusa prosto do swojego pokoju i bezpośrednio do łóżka. Zrzuca buty i puszcza dłoń Remusa, po czym wchodzi na łóżko i układa się wygodnie, zanim patrzy na niego z wyraźną nadzieją w oczach.

 

— Przepraszam — szepcze ponownie Remus, wsuwając się do łóżka obok Syriusza, zwijając się na boku, twarzą do niego. Po prostu patrzą na siebie. Nie dotykając się. — Powinienem był tam być.

 

— Remus, dosłownie nie mogłeś — mruczy Syriusz. — I nie winię cię za to. A… tak właściwie, w pewien sposób, naprawdę byłeś przy mnie. Wiesz, wychodziłem każdej nocy i rozmawiałem z księżycem, jakbym rozmawiał z tobą, i tak właściwie rozmawiałem. Za każdym razem po prostu rozmawiałem z tobą, a to pomagało. Nawet gdy moi rodzice umarli, to pomagało.

 

— To nie to samo — chrypi Remus.

 

— Ale to było już coś — mówi cicho Syriusz. — Dla mnie to było wszystkim. Proszę, nie umniejszaj tego, jak potrafiłeś się mną opiekować, nawet gdy nie mogłeś być przy mnie.

 

Remus mruga szybko i gwałtownie, z trudem przełykając ślinę.

 

— Dobrze, w takim razie nie będę tego robił. Ale ja… nie udało mi się być dziś przy tobie, Syriusz, i przepraszam za to.

 

— Jesteś człowiekiem, Remus, i potrzebowałeś przestrzeni — mówi mu Syriusz. — Nie ma w tym nic złego. Wszystko w porządku.

 

— Nie potrzebowałem — chrypi Remus. — Po prostu się boję.

 

Spojrzenie Syriusza łagodnieje, niemal nie do zniesienia, a on niepewnie wyciąga dłoń, by objąć twarz Remusa. W chwili gdy Syriusz pochyla się do przodu, Remus wychodzi mu naprzeciw, poddając się ich pierwszemu pocałunkowi od czasu ostatniego, który dzielili na przyjęciu podczas tournée zwycięzców. Usta Syriusza są dokładnie tak ciepłe, tak kuszące, jak Remus je zapamiętał.

 

— Kocham cię bardziej niż przypływy kochają księżyc — szepcze Syriusz, przysuwając się bliżej, a jego palce drżą, gdy przesuwają się wzdłuż szyi Remusa. — Jestem tak niestały jak ocean, a mimo to, podobnie jak on, jestem na twoje skinienie. Daj mi okręt, a roztrzaskam go na twoje życzenie.

 

— Syriusz — szepcze Remus, z trudem opierając się pokusie, by poddać się czułemu szeptowi Syriusza i delikatnemu oddaniu jego ciała.

 

— Nie można ukraść księżyca, nie można zatrzymać gwiazd, ale czy nie możemy być wdzięczni, że i tak je kochamy? Mimo wszystko, jestem wdzięczny, że mogę cię kochać, Remus — szepcze w odpowiedzi Syriusz. — A ty?

 

— Tak, skarbie, oczywiście — wyznaje Remus, jego głos się załamuje, jest nieco ściśnięty, bo to prawda, teraz bardziej niż kiedykolwiek. Ma w ramionach całą galaktykę gwiazd, a nie może jej zatrzymać.

 

Remus pochyla się i całuje Syriusza, tylko po to, by się nie rozpłakać.

 

Syriusz wydaje z siebie cichy dźwięk w jego usta, a jego dłoń przesuwa się, by objąć kark Remusa, prztrzymując go w miejscu. To powolny pocałunek, głęboki i niespieszny, pełen czci i dokładny. Remus poświęca czas, by na nowo poznać usta Syriusza, nie żeby kiedykolwiek je zapomniał, ale z ulgą zanurza się w ich ponownym spotkaniu po tak długim czasie. Nie może się powstrzymać. Syriusz jest gorszy niż cholerny narkotyk, a Remus nigdy nie chce z niego zrezygnować.

 

— Och, och cholera, tęskniłem za tobą. Tęskniłem za tym — mruczy Syriusz, przysuwając się jeszcze bliżej i gwałtownie wciągając powietrze, gdy wsuwa dłoń we włosy Remusa. — Cholera, tak bardzo za tobą tęskniłem.

 

— Nie było dnia, żebym o tobie nie myślał, Syriusz — odpowiada Remus. — Każdej nocy zamykałem oczy i śniłem o tobie. To zawsze jesteś ty, w każdym świecie, w każdym życiu.

 

Syriusz, nawet po tym całym czasie, wciąż rumieni się tak pięknie jak zawsze. Ciepło rozlewa się w piersi Remusa, gdy widzi ten rumieniec, który pojawia się na policzkach Syriusza, kiedy jest zakłopotany, zadowolony, albo jedno i drugie, i jeszcze więcej. Jest bezcenny. Po prostu drogocenny.

 

— W każdym życiu? — Syriusz przygryza wargę. — A co z następnym?

 

— I w tym także — mruczy Remus. — Może będzie dla nas łaskawsze niż to obecne.

 

— Może, ale na razie to życie nie jest takie złe — mówi Syriusz, a jego oddech się załamuje, gdy w końcu odnajduje swoje miejsce, tam, gdzie próbował się dostać przez cały ten czas, przytulony do Remusa. Wygląda na tak zadowolonego z siebie. — Nie, wcale nie jest złe, przynajmniej nie w tej chwili. Bo jesteś tutaj. Jesteśmy tutaj, przynajmniej na razie.

 

— To już coś — mówi Remus, a kąciki jego ust unoszą się lekko.

 

— To zdecydowanie coś — zgadza się Syriusz, brzmiąc na całkowicie i bezgranicznie zadowolonego oraz zachwyconego każdym skrawkiem tego, co udało im się zdobyć. To nigdy nie jest nic, i to zawsze było wystarczające, prawda? To wciąż jest wystarczające. Musi być.

 

Remus nagle znów jest całowany, tym razem z większym zapałem, intensywnością i determinacją. Palce Syriusza zaciskają się mocniej na jego włosach, a Remus dostosowuje się do tego. Zmiana tonu kradnie jego uwagę, aż w końcu zsuwa dłon wzdłuż uda Syriusza, by ostatecznie zaczepić palce pod jego kolanem i przyciągnąć jego nogę na swoje biodro.

 

Syriusz jęczy w trakcie pocałunku, głośno i bez skrępowania, co natychmiast wywołuje w Remusie dreszcz bezradnego podniecenia. Przyciąga Syriusza gwałtownie bliżej, nagle żałując każdej chwili tego dnia, którą zmarnował, nie robiąc dokładnie tego. Mgła wypełnia jego umysł, a on przerywa pocałunek, by ustami odnaleźć drogę do gardła Syriusza.

 

— Och, tak, to jest… mmm, Remus, poczekaj chwilę — dyszy Syriusz, więc Remus posłusznie przerywa, odsuwając się i patrząc na niego zamglonym wzrokiem.

 

— Wszystko w porządku? — upewnia się Remus.

 

— Jest wspaniale — mówi słabo Syriusz, po czym lekko kaszle, a jego twarz przybiera intensywnie czerwony kolor. — Po prostu… zastanawiałem się, czy moglibyśmy… Eee.

 

Remus uśmiecha się do niego czule.

 

— Chcesz spróbować czegoś nowego? Możesz po prostu zapytać Syriusz, to nic takiego. I tak prawdopodobnie się zgodzę. Nie wyobrażam sobie, by było coś, czego bym nie zrobił, o ile robię to z tobą.

 

To jest właściwa odpowiedź. Remus od razu wie, że trafił w dziesiątkę, bo Syriusz rozluźnia się, a jego oczy rozświetlają się jak cholera, jakby właśnie odkrył nową funkcję zabawki, o której istnieniu nie miał wcześniej pojęcia. Och, to potrafi także to robić? Tak, tak, właśnie tak. Remus z trudem powstrzymuje śmiech na widok czystej radości malującej się na twarzy Syriusza, jego namacalnego podekscytowania i uciechy.

 

— Chcę spróbować… na odwrót — mówi mu Syriusz. — Pozwól, że tym razem to ja zajmę się wyrównaniem twojego kręgosłupa, jeśli nie masz nic przeciwko.

 

Remus parska śmiechem.

 

— Naprawdę myślisz o tym w ten sposób? Mam na myśli to określenie. Wyrównanie kręgosłupa.

 

— James ma fatalny wpływ, ale nikt o tym nie wie, bo wszyscy myślą, że jest taki słodki i niewinny. Wcale nie jest. Jest niegrzecznym małym bezbożnikiem, który… — Syriusz wciąga gwałtownie powietrze, a potem podpiera się na łokciu. — Remus, oni to zrobili. Wyrównanie kręgosłupa; to się stało. Cóż, prawdopodobnie. Na szczęście nie znam szczegółów, ale rozumiesz, o co mi chodzi.

 

— James i Regulus? — pyta Remus, unosząc brwi ze zdziwienia.

 

Syriusz kiwa głową jak figurka z kiwającą się główką.

 

— Spędzili, no wiesz, dwa dni z rzędu po prostu… — Marszczy nos. — No, wiesz, o co chodzi.

 

— Więc, co do cholery się stało? — wypala Remus. — Regulus nie powiedział zbyt wiele, ale z tego, co zrozumiałem, oni… pokłócili się? To znaczy, wiem, że to wszystko jest do bani, ale James wydaje się naprawdę, ech…

 

— Regulus zgłosił się na ochotnika zamiast Jamesa — mruczy Syriusz, a Remus gwałtownie wciąga powietrze przez zaciśnięte zęby. — Tak, ale to nie wszystko. On, ech, jakby obiecał Jamesowi, że tego nie zrobi - to znaczy, wszyscy obiecaliśmy sobie, że nie będziemy zgłaszać się za siebie nawzajem - ale Regulus od początku kłamał. Ja nie… nie kłamałem, kiedy obiecywałem Regulusowi, że nie zgłoszę się za niego, a przynajmniej tak mi się wydawało, ale potem usłyszałem jego imię i ja… po prostu nie mogłem… a teraz Regulus mnie cholernie nienawidzi, naprawdę nienawidzi. Powiedział, że dla niego już jestem martwy. A James twierdzi, że nienawidzi Regulusa, chociaż oczywiście wcale tak nie jest, i to… to wszystko jest po prostu takim bałaganem, Remus.

 

Remus mruga ze zdziwienia. Intensywnie. Jedyne, co jest w stanie powiedzieć, to:

 

— O cholera, to jest naprawdę pojebane. To wszystko jest naprawdę pojebane.

 

Wiem — zgadza się Syriusz z jękiem, opuszczając głowę, by uderzyć nią o ramię Remusa, po czym natychmiast się prostuje. — Nie chcę już więcej o tym myśleć. Nigdy nie powiedziałeś, czy… czy moglibyśmy… to zrobić. Jeśli nie chcesz, to w porządku. Możemy zrobić coś innego. Albo jeśli nie chcesz w ogóle…

 

— Syriusz — przerywa mu Remus, zanim ten zdąży się całkowicie zagadać i wycofać — wszystko w porządku. Możemy to zrobić.

 

— Naprawdę? — Syriusz wypuszcza powietrze, a jego twarz znów się rumieni, tym razem jednak z podekscytowania. Jego oczy błyszczą z oczekiwania.

 

— Naprawdę — potwierdza Remus, a jego usta wyginają się w uśmiechu, gdy własne podekscytowanie wywołuje falę ciepła rozlewającą się pod jego skórą.

 

Jakby to wyczuwał, jakby był przyciągany jakąś siłą, Syriusz rzuca się do przodu, by go pocałować, a Remus jest mu za to ogromnie wdzięczny.

 

~•~

 

Syriusz współpracuje z Pandorą, by zebrać wszystkich, gdy zbliża się wieczór. James i Remus stoją w kącie, szepcząc między sobą, podczas gdy Syriusz i Pandora sprzeczają się o to, jak ustawić ekrany do tego, czego potrzebują. Regulus siedzi w milczeniu, wpatrując się w swoje palce bez słowa.

 

Ostatecznie Syriusz i Remus siadają razem, a Regulus siada sam, podczas gdy James, który nawet nie raczy odetchnąć w jego kierunku, zajmuje miejsce obok Pandory. Regulus również w żaden sposób nie chce uznać obecności Syriusza.

 

— Dobrze — mówi Pandora, biorąc głęboki oddech. — Więc harmonogram jest taki sam jak zwykle, mimo że to Ćwierćwiecze Upamiętnienia. Sala treningowa będzie otwarta dziś i jutro, a jutro wieczorem odbędą się oceny. W tym roku jest to bardzo… luźne, mniejszy nacisk na obowiązkową obecność, więc możecie pójść lub nie, jak wolicie. Następnego dnia są wywiady, a potem…

 

Nie kończy zdania, ale wszyscy wiedzą, co nastąpi.

 

— Wątpię, by większość osób poszła do sali treningowej, a ja po prostu… nie pójdę — oświadcza Syriusz bez ogródek. Odchrząkuje i spogląda na Remusa. — Wpadnę tam jutro tylko po to, żeby zdobyć sojuszników dla mnie i Reggiego, ale poza tym nie zamierzam marnować tam czasu.

 

— Czy to naprawdę strata czasu? — pyta zmęczonym głosem Remus. — To znaczy, bez urazy, Syriusz, ale minęło… jedenaście lat, odkąd, no wiesz, musiałeś… walczyć. Gdybyś… gdybyś potrzebował sobie coś przypomnieć…

 

Syriusz nie może powstrzymać się od śmiechu. Dźwięk jego śmiechu nie bardzo pasuje do obecnej atmosfery, ale Syriusz nie może nic na to poradzić. Remus mruga, zaskoczony, a James kaszle, jakby również z trudem powstrzymywał śmiech. Pandora podkula wargi, wyraźnie rozbawiona. Regulus w ogóle nie reaguje.

 

— Zaufaj mi, poradzę sobie — zapewnia go Syriusz z pełnym przekonaniem.

 

Remus nadal wygląda na nieprzekonanego, co szczerze mówiąc, jest nawet urocze. Jakby nie potrafił sobie nawet wyobrazić, że Syriusz mógłby stanowić jakiekolwiek zagrożenie.

 

— Bycie pewnym siebie to nie to samo co bycie kompetentnym, wiesz o tym.

 

— Nie? Nie wierzysz mi? — pyta wyzywająco Syriusz, powoli unosząc brwi i przechylając głowę. Wzrok Remusa prześlizguje się po jego twarzy, zatrzymując się na ustach Syriusza, na których powoli pojawia się uśmiech, a potem mruży oczy, gdy ponownie spogląda w górę, powoli kręcąc głową. Syriusz mruczy pod nosem i podnosi się na nogi, wyciągając stopę, by oprzeć ją o stolik kawowy i powoli odsunąć go, robiąc miejsce. Kiedy odwraca się z powrotem, klaszcze w dłonie. — No dobrze, chodź tutaj.

 

— Co? — Remus znowu mruga. — Dokąd niby mam iść? Co my właściwie robimy?

 

Syriusz parska i wyciąga rękę, by chwycić dłoń Remusa, podciągając go na nogi.

 

— Skoro we mnie wątpisz, udowodnię ci, że się mylisz. Przecież jesteś taki silny, na pewno dasz sobie ze mną radę, prawda?

 

— To nie to miałem na myśli — mówi słabo Remus, z bezwładnie opuszczonymi rękami. — Ja tylko… chciałem powiedzieć, żeby nie zaniedbywać okazji do…

 

— Nie, nie, nie chciałbym być zbyt pewny siebie, Remus — przerywa Syriusz, machając rękami i cofając się o krok. Powstrzymuje uśmiech, gdy Remus wzdycha ciężko, wciąż mamrocząc, że nie to miał na myśli, ale Syriusz i tak nie czuje się urażony. — Zaraz ci pokażę, że nie masz się czym martwić. A teraz zrób krok do przodu. Tylko jeden.

 

— To jest… może to tylko moje wrażenie, ale wydaje się to bardzo… — Remus kaszle i rzuca mu wymowne spojrzenie. Syriusza porusza znacząco brwiami, a Remus faktycznie lekko się rumieni. Och, najwyraźniej mu się to podoba. Naprawdę bardzo się w to wczuwa. Syriusz nigdy w życiu nie czuł takiej radości.

 

— Chodź tutaj — nalega Syriusz, przywołując go gestem palca.

 

Remus parska słabym śmiechem, kręcąc głową, ale rzeczywiście robi krok do przodu, a jego ręce unoszą się niemal automatycznie, jakby jego pierwszym odruchem zawsze było sięgać po Syriusza, gdy tylko znajdzie się w zasięgu. Tym razem nie udaje mu się zajść aż tak daleko. Syriusz błyskawicznie wyciąga rękę, by złapać go za nadgarstek, szarpie gwałtownie i jednocześnie wyrzuca stopę, zaczepiając nią o kolano Remusa, podbijając mu nogę i posyłając prosto na podłogę. Wszystko dzieje się w ciągu jakichś pięciu sekund, a potem Remus ląduje płasko na plecach z głuchym łupnięciem i stłumionym jękiem.

 

Syriusz cmoka językiem i przekrzywia głowę, spoglądając na Remusa z cichym pomrukiem. Remus mruga, patrząc na niego z dołu i lekko dysząc. Wygląda dobrze w takiej pozycji. Cóż, zawsze wygląda dobrze, ale Syriusz nie jest obojętny na widok oszołomionego Remusa Lupina, który patrzy na niego, nie kryjąc swojego zachwytu. Widział to już wcześniej, kiedy oni…

 

— Prawie się nawet nie poruszyłeś — wypala Remus. — Co do cholery?

 

— Myślisz, że przez ostatnie jedenaście lat nic nie robiłem, Remus? Może to przez traumę, ale po arenie nie przestajesz być przygotowany na wszystko, zwłaszcza gdy jesteś mentorem — mówi Syriusz rozbawiony. Wyciąga rękę, uśmiechając się łagodnie. — Pozwól, że pomogę ci wstać. Wszystko w porządku?

 

— Och, nigdy nie czułem się lepiej — odpowiada Remus, wyciągając rękę, by chwycić dłoń Syriusza i pozwolić się podciągnąć, z oczami błyszczącymi, gdy prześlizgują się w górę i w dół po ciele Syriusza. — Kompetentny. Racja, zrozumiałem. Z pewnością to udowodniłeś.

 

— Chcesz wiedzieć coś seksownego?

 

— Absolutnie chcę wiedzieć.

 

Syriusz uśmiecha się do niego szeroko.

 

— Potrafię zrobić taki zamach, gdzie, no wiesz, wspinam się po twoim ciele, gdy stoisz, a potem rzucam cię na ziemię z udami zaciśniętymi wokół twojej głowy.

 

— Nie wierzę ci. Potrzebuję natychmiastowego dowodu — mówi Remus, a Syriusz wybucha śmiechem, przysuwając się, by objąć Remusa ramionami i tłumiąc swój śmiech w jego ramieniu.

 

Remus chichocze i całuje go w skroń, ściskając jego biodra, zanim prowadzi ich z powrotem na miejsca. Syriusz czuje się lepiej, wiedząc, że Remus jest… cóż, nie jest w porządku, zeszła noc była tego dowodem, ale nie pozwala, by to stanęło między nimi. To ogromna ulga, szczerze mówiąc, bo Syriusz tak bardzo się bał, że Remus odsunie się od niego na dobre.

 

Nigdy nie mają wystarczająco dużo czasu, a Syriusz nie chce zmarnować ani sekundy z tego, który im pozostał. Chce spędzić jak najwięcej czasu razem, po prostu będąc… szczęśliwym, albo tak szczęśliwym, jak to tylko możliwe w obliczu tego wszystkiego, co się dzieje.

 

— W porządku — oznajmia Syriusz. — Dzisiaj odświeżymy sobie wiedzę o pozostałych Zwycięzcach i ich igrzyskach, co oznacza, że będziemy oglądać najważniejsze momenty i robić notatki. To będzie coś w rodzaju zajęć integracyjnych dla nas wszystkich. Rozgoście się, przyciemnijmy światła, odprężcie się trochę, gdy będziemy…

 

— Syriusz — ucina James, a Syriusz natychmiast milknie.

 

— Ja uważam, że to było zabawne — szepcze Remus do jego ucha, najprawdopodobniej tylko po to, by sprawić mu przyjemność, ale i tak wywołuje to uśmiech na twarzy Syriusza, który wtula się w jego ramię. Remus obejmuje go ramieniem, jedną dłonią leniwie bawiąc się jego włosami, i właśnie to - dokładnie to - jest tym, czego Syriusz pragnie. Po prostu to. Ich dwoje.

 

Ich coś.

 

~•~

 

Regulus jest niemal pewien, że rozgryzł już układ sił wśród pozostałych trybutów. Jest oczywiście Syriusz, którego igrzyska Regulus zna na pamięć; są praktycznie wyryte w jego umyśle, nawet jedenaście lat później.

 

W dystrykcie pierwszym są Bellatriks i Narcyza, co już samo w sobie jest kompletnym bałaganem, nie wspominając nawet o tym, jak bezwzględne obie były podczas swoich igrzysk.

 

Bellatriks podeszła do swoich igrzysk jak… cóż, jak wariatka. Była śmierciożerczynią - oczywiście, że nią była - i bez cienia wstydu mordowała każdego, kogo napotkała na swojej drodze. Śmierciożercy dotarli do finału w grupie pięciu osób, a Bellatriks była ostatnią, która pozostała przy życiu, gdy w końcu zwrócili się przeciwko sobie nawzajem.

 

Narcyza nie była śmierciożerczynią, ale najwyraźniej zawarła sojusz ze śmierciożercami i praktycznie każdym innym trybutem, który był gotów walczyć. Kreowała się na delikatną, potrzebującą ochrony, i prawie nie musiała kiwnąć palcem, dopóki nie przyszedł czas, by kogoś zastrzelić w plecy. I robiła dokładnie to, raz za razem. Nawet w ten sposób zdobyła zwycięstwo. Dosłownie, pod koniec igrzysk, strzeliła mężczyźnie w plecy z łuku, zanim ten zdążył nawet zorientować się, że poprzedni wystrzał armatni oznaczał, iż pozostało tylko dwóch trybutów.

 

Z dystryktu drugiego są Yaxley i Rabastan Lestrange, obaj byli śmierciożercami podczas swoich igrzysk. Yaxley zwyciężył, trzymając się blisko silniejszych od siebie i mając szczęście w końcowej fazie. Rabastan zwyciężył dzięki temu, że był ulubieńcem sponsorów i otrzymał ogromne wsparcie.

 

Z dystryktu trzeciego pochodzą Alecto i Thorfinn - również oboje byli śmierciożercami podczas swoich igrzysk. Oboje silni, oboje bezwzględni, oboje inteligentni. To właśnie ta jawna inteligencja naprawdę niepokoi Regulusa, ponieważ większość śmierciożerców - z tego, co zaobserwował - wygrywa dzięki brutalnej sile albo po prostu dzięki wysiłkowi grupowemu aż do samego końca, a także dzięki faworyzowaniu przez sponsorów. Ale Regulus wyczuwa, że Alecto i Thorfinn tymi, na których trzeba uważać, ponieważ należą do tego złowrogiego typu, który bez cienia strachu potrafi również prowadzić gierki psychologiczne.

 

Z dystryktu czwartego pochodzi Majesty, która nie była śmierciożerczynią, ale za to drobną złodziejką. Skryta i lekka jak piórko, Majesty wygrała igrzyska dosłownie skradając się, podkładając bomby i miny, a następnie uciekając. Nigdy tak naprawdę z nikim nie walczyła, przemykając w cieniu i pozostając poza zasięgiem wzroku. Kolejna inteligenta osoba. Asher, dla kontrastu, zatruła źródło wody i w ten sposób zabiła wszystkich; jej igrzyska trwały dwa dni, a ona sama wyszła z nich całkowicie bez szwanku.

 

Alice Fortescue i Augusta Longbottom z piątego dystryktu - Regulus od razu widzi, że dla Syriusza jest to trudne, gdy tylko zaczynają się wyświetlać najlepsze fragmenty z ich igrzysk. Alice wygrała swoje igrzyska rok przed Jamesem i Regulusem, i zrobiła to w bardziej tradycyjny sposób, po prostu walcząc, gdy było to konieczne. Nie była śmierciożerczynią i musiała zabić kilku śmierciożerców, których napotkała, ale poza tym trzymała się głównie na uboczu aż do samego końca, kiedy doszło do brutalnej walki, z której tylko ona wyszła o własnych siłach.

 

Augusta jest starszą kobietą, a w swoim czasie była śmiertelnie niebezpieczna. Spośród wszystkich trybutów, z wyjątkiem Syriusza, to ona ma na koncie największą liczbę ofiar - w swojej arenie zabiła dziewięć osób. Ma teraz sześćdziesiąt trzy lata, ale to wcale nie oznacza, że jest słabsza czy mniej zdolna. W końcu Effie ma pięćdziesiąt cztery lata, a jest niebezpieczna.

 

Z dystryktu siódmego pochodzą zwycięcy, którzy wygrali swoje igrzyska w podobny sposób. Lester i Henri przez większość czasu pozostawali w ukryciu i uciekali przed niebezpieczeństwem, aż do samego końca. Henri miał szczęście, gdy został tylko on i inny trybut - ten ostatni zmarł z odwodnienia, zanim w ogóle doszło do finałowej walki między nimi. Lester - jemu nie dopisało szczęście i musiał walczyć na końcu, ale miał kuszę i nie chybił, gdy strzelał. Przypomina Regulusowi Mathiasx.

 

Oboje z ósmego dystryktu - Alowyn i Warwick - wygrali swoje igrzyska dzięki wykorzystaniu środowiska, choć po drodze stoczyli kilka walk. Po prostu to żywioły w dużej mierze rozprawiły się z konkurencją za nich.

 

Emmeline z dziewiątego dystryktu, co sprawia, że Regulus czuje, jak żołądek podchodzi mu do gardła, ponieważ naprawdę ją lubi, a jej najlepsze fragmenty jasno pokazują, że stanowi zagrożenie. Jest cholernie niewzruszona. Ani razu się nie załamuje, ani nie waha, nawet podczas zabijania ludzi. Z tego, co widzi Regulus, jest też trochę jak tykająca bomba - przypadkowe rzeczy potrafiły ją sprowokować, a chwilę później ktoś już nie żył. Z jego perspektywy krew nigdy nie wydawała się jej przeszkadzać.

 

— Nie, to po prostu jej sposób radzenia sobie — mruczy Syriusz, gdy James, który również to zauważył, odzywa się z pytaniem. — W trakcie swoich igrzysk bardzo mocno wszystko w sobie przedziałowała, przynajmniej tak mi mówiła. Odreagowała to wszystko dopiero później.

 

Dixon był mentorem Emmeline, zanim przejęła jego obowiązki, i również należał do śmierciożerców. Jest już starszy, ale nadal należy się go obawiać, choćby ze względu na to, jak silny był i prawdopodobnie wciąż jest, jeśli nie zaprzestał treningów.

 

Mavis i Velvet Oswaldowie są małżeństwem, a spotykali się już, gdy trafili do igrzysk, w odstępstwie dwóch lat. Velvet była mentorką Mavisa, a Hallow zachłysnęło się ich historią miłosną, co nie jest żadnym zaskoczeniem. Sponsorzy pomogli im dotrwać do końca, tylko po to, by mogli wrócić do siebie nawzajem. A teraz wracają do areny, razem. Na samą myśl o tym Regulusowi ściska się gardło, bo to naprawdę jest aż tak popieprzone.

 

Marlene… Cóż, Regulus jest zaskoczony oglądając jej najlepsze momenty, ponieważ spotkał ją osobiście i wie, że bywa czasem nieco szorstka w obyciu. W swoich igrzyskach była jednak po prostu… przerażona. Cicha. Nieśmiała, wręcz bojaźliwa. Uciekała przed walkami i nie wykorzystywała okazji do zabijania, gdy te się nadarzyły. Dopiero gdy była zziębnięta, spragniona i umierająca z głodu, jej instynkt przetrwania jakby się włączył, a oglądanie tego jest jak obserwowanie narodzin kobiety, którą jest teraz. Po tym przełomie stała się bezwzględna i całkowicie nieprzewidywalna. Nawet wiedząc, że zwyciężyła, jej przemiana w trakcie nagrania jest szokująca, choć może nie powinna być. W końcu wie przecież doskonale, jak arena wpływa na człowieka.

 

Eli, jej mentor, był promieniejącym młodzieńcem, gdy trafił do swoich igrzysk. Błyskotliwy i czarujący. Uwielbiany przez sponsorów. Jest już starszy, a według Syriusza, to alkoholik. Pandora twierdzi, że podczas dożynek był dosłownie kompletnie pijany, a Regulus nie może powstrzymać głębokiego smutku na myśl o tym człowieku, który tak bardzo się zmienił po swoich igrzyskach. Przypomina mu to żywo o wuju Alphardzie.

 

Ostatnia dwójka z dwunastki - Coen i Camilla - bardzo się od siebie różnią. Coen wygrał swoje igrzyska po prostu przetrwając w trudnych warunkach, podczas gdy inni trybuci nie dali rady, ale wyraźnie jest bystry, jeśli chodzi o wszystko związane ze środowiskiem naturalnym. Camilla natomiast okazała się niesamowicie sprytna, dołączając do śmierciożerców, by następnie wymordować ich wszystkich we śnie już pierwszej nocy. Przetrwała dłużej niż wszyscy pozostali i zabiła ostatniego przeciwnika trzeciego dnia.

 

— No więc, co wiemy? — pyta Pandora, gdy ekran gaśnie.

 

— Bellatriks i Narcyza będą stanowić problem — oznajmia Syriusz bez ogródek.

 

Pandora krzywi się.

 

— Racja. Czy istnieje jakakolwiek szansa, że rodzinna lojalność odegra tu jakąś rolę, czy…?

 

Syriusz parska.

 

— Wobec siebie nawzajem, owszem, ale nie wobec nas — wskazuje gestem na siebie i Regulusa. — Prawdopodobnie będą działać razem, i nie wątpię, że Bella będzie chciała sprzymierzyć się ze śmierciożercami, więc Cissa pewnie pójdzie w jej ślady. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że znów będę celem, choćby dlatego, że mam najwyższą liczbę zabójstw z moich igrzysk, a do tego jestem tak uwielbiany przez Hallow. Będą chcieli pozbyć się mnie jak najszybciej, a prawdopodobnie Regulusa również.

 

— Hallow też ich kocha — zauważa Pandora.

 

— Tak, ale pozostali śmierciożercy będą chcieli wykorzystać to na swoją korzyść. Hallow kocha wszystkich członków rodziny Black. Jesteśmy ich ulubieńcami. Najbardziej rozrywkowi — wyjaśnia Syriusz, marszcząc nos. — To dlatego, że wszyscy jesteśmy kompletnie szaleni. Daje to niezłe widowisko. Uwielbiają dramaty, bez wątpienia, a nie ma bardziej dramatycznej rodziny niż nasza.

 

— Powinni z tym uważać — mruczy Pandora, a jej twarz wykrzywia się w grymasie niezadowolenia. — Szaleństwo to nie jest coś, co można utrzymać w ryzach. Może dosięgnąć również ich. Mam nadzieję, że tak się stanie.

 

— Święta racja — przytakuje Syriusz z przekonaniem. — Yaxley, Rowle i Carrow na pewno będą śmierciożercami, ale nigdy nie byli szczególnymi ulubieńcami. Lestrange był jednak faworytem i jestem pewien, że on również będzie śmierciożercą.

 

— To już szóstka — mamrocze James, a kąciki jego ust opadają.

 

— Może siódemka, jeśli Dixon znów do nich dołączy — mówi Syriusz — a nie widzę powodu, dla którego miałby tego nie robić. Być śmierciożercą na arenie pełnej tak niebezpiecznych ludzi? Cóż, to sprytne posunięcie. To prosta droga do finału, jeśli dobrze to rozegrają, bo daje im dostęp do najlepszych zawodników obok nich samych oraz do sponsorów, którzy będą ich wspierać.

 

— Coen i Camilla nienawidzą się nawzajem — oznajmia Remus, po czym kaszle, gdy wszyscy wpatrują się w niego. — Oni są, eee… z mojego dystryktu, więc ja… wiem o tym. Uwierzcie mi, rzucą się na siebie nawzajem, jak tylko rozpoczną się igrzyska.

 

Brwi Jamesa wędrują w górę.

 

— Co się stało?

 

— Camilla zabiła chłopaka Coena podczas swoich igrzysk i od tamtej pory są ze sobą skłóceni. To znaczy, naprawdę poważny konflikt — wyjaśnia Remus. — Taki, że ludzie musieli ich rozdzielać, zanim pozabijali się nawzajem. Mogę wam zagwarantować, że ta chęć nie minęła przez ostatnie sześć lat.

 

— Jasne. Hmm, zobaczmy… — Syriusz waha się, po czym wypuszcza głęboko powietrze. — Słabością Augusty jest Frank, podobnie jak Alice, jak sądzę. Marlene…

 

— Dorcas — mówi cicho James. Zamyka oczy, gdy wszyscy na niego patrzą. — Na pewno Dorcas. Mają… coś ze sobą. Z tego, co wiem, to dość skomplikowane, ale sądząc po tym, jak Marlene o niej mówiła… Tak, Dorcas jest jej słabym punktem.

 

Pandora wydaje z siebie cichy dźwięk, zerkając na Syriusza, który wygląda, jakby miał zaraz zwymiotować.

 

— Dobra, nie, przestańmy - nie będziemy tego robić. Czy oni w ogóle… to znaczy, czy będą stanowić jakiekolwiek zagrożenie?

 

— Cóż, nie położą się i nie umrą tylko dlatego, że ładnie ich o to poprosimy — warczy Regulus.

 

— Nie, miałam na myśli tylko… — Pandora prycha, krzyżując ramiona. — Oczywiście, że będą stanowić problem, ale czy nie będą też sojusznikami, przynajmniej na początku? Niektórzy z nich?

 

— Myślę, że tak — chrypi Syriusz. — Na początku z pewnością wszyscy będziemy sojusznikami, tak samo jak śmierciożercy. Będziemy to ja, Reggie, Marlene, Emmeline, Augusta i Alice. Mavis i Velvet będą trzymać się razem. Dixon i Eli to nieprzewidywalne zmienne. Coen i Camilla będą walczyć ze sobą nawzajem, najwyraźniej, ale poza tym ich zachowanie jest trudne do przewidzenia. Majesty, Asher, Lester, Henri, Alowyn i Warwick też są nieprzewidywalni, ale podejrzewam, że wszyscy będą próbowali przetrwać na własną rękę. Reszta to będą śmierciożercy.

 

— A co z mentorami? — pyta James.

 

Pandora wypuszcza głęboko powietrze.

 

— Cóż, Lucjusz dla Bellatriks i Narcyzy, oczywiście. Jest dobry w zdobywaniu sponsorów, a fakt, że Narcyza jest jego żoną, tylko im pomoże. Wykorzysta ten aspekt, możliwe nawet, że zaniedba Bellatriks, by to osiągnąć.

 

— Yaxley był ostatnim mentorem dla dwójki, ale teraz wrócił do gry, więc kto nim będzie w tym roku? — zastanawia się Syriusz.

 

— Rodolphus Lestrange — oznajmia Pandora i kiwa głową, gdy wszyscy patrzą na nią ze zdziwieniem. — Tak, to starszy brat Rabastana, więc Yaxley prawdopodobnie też zostanie zaniedbany.

 

Regulus nie może powstrzymać grymasu, niezdolny do zatrzymania myśli, które mimowolnie przywołują podobieństwa do poprzedniego roku, gdy jego starszy brat był jego mentorem. Syriusz pracował do upadłego dla niego i Jamesa, więc jeśli Rodolphus troszczy się o swojego młodszego brata choćby w połowie tak bardzo jak Syriusz… Cóż.

 

Regulus natychmiast odrzuca tę myśl. Ucina ją w zarodku i spycha gdzieś, gdzie może ją trzymać pod kluczem. Syriusz już się o niego nie troszczy, nie w taki sposób, jak Regulus myślał, że to robi, nie tak, jak Regulus tego potrzebował.

 

— Dołohow dla trójki? — kontynuuje Syriusz, nieświadomy niczego.

 

— Mhm — potwierdza Pandora. — Szczerze mówiąc, nie jest najlepszy w zdobywaniu sponsorów, ale Alecto była bardziej faworyzowana niż Thorfinn, o ile dobrze pamiętam, więc jeśli jest mądry, to właśnie na niej się skupi.

 

— A co z czwórką? — pyta James.

 

Pandora wzdycha.

 

— Donica.

 

— Ach. — Syriusz również wzdycha. — Ona jest… kompletnym bałaganem, szczerze mówiąc. Zazwyczaj jest naćpana przez całe igrzyska.

 

— Frank — mówi James i na tym kończy. Regulus nie zamierza zgrzytać zębami, ale i tak to robi. James nie zauważa tego, albo po prosto go to nie obchodzi, bo wciąż zachowuje się tak, jakby Regulus nie istniał.

 

Syriusz odchrząkuje.

 

— Tak, Frank. On… będzie kimś, kogo warto obserwować, James. Jest cholernie dobrym mentorem dla osób, z którymi nie jest blisko, ale dla swojej matki i Alice? Podejrzewam, że będzie pracował ciężej niż kiedykolwiek. Prawdopodobnie będzie też kompletnie rozbity, bo nie tylko oni są na arenie, ale także reszta jego przyjaciół. Po prostu… sprawdź, co u niego, jeśli będziesz miał okazję, dobrze? Oprzyj się na nim. Pozwól mu oprzeć się na tobie.

 

— Jasne — mówi cicho James. — Dobrze.

 

— Jesteś tu nowy — mówi łagodnie Pandora. — Oni… cóż, to będzie przewaga. Nikt wcześniej nie miał do ciebie dostępu jako mentora, więc wzbudzisz ich zainteresowanie. Ty również…

 

James zaciska usta w wąską linię.

 

— Co, Pandora?

 

— To będzie jak chodzenie po linie — szepcze Pandora. — To twój najlepszy przyjaciel i twój… z tego, co oni wiedzią, twój… ukochany. Będziesz musiał to wykorzystać, James.

 

— Kiedy mówisz, żeby to wykorzystać, to znaczy…

 

— Mam na myśli to, że jeśli Syriusz będzie czegoś potrzebował na arenie, to wyrażanie, jak wiele dla ciebie znaczy jako twój najlepszy przyjaciel, a także jak wiele znaczy dla Hallow, pomoże ci zdobyć darowizny, które będziesz mógł wykorzystać dla niego. A… a dla Regulusa, jeśli będzie czegoś potrzebował, to wyrażanie, jak bardzo go… kochasz…

 

— Jasne, rozumiem — przerywa ostro James, a mięsień w jego szczęce drga nerwowo. — Udawanie historii miłosnej. Nic nowego. Hej, nawet mam w tym wprawę.

 

Gdy tylko te słowa opuszczają usta Jamesa, Regulus wstaje i bez słowa wychodzi, kierując się prosto do swojego pokoju. Delikatnie zamyka za sobą drzwi, przekręca zamek i idzie przygotować sobie kąpiel. Przynajmniej tam, gdy będzie płakał, może okłamywać samego siebie co do powodu swoich łez.

 

~•~

 

Horacy najbardziej nie znosi stanu, w jakim znajduje się Feniks po zakończonej misji, bo zawsze panuje pewien chaos, gdy ci, którzy wyjechali, w końcu wracają. Mnóstwo ludzi biega, wielu się krząta, by dołożyć swoją cegiełkę i pomóc, a sporo osób pojawia się zupełnie świeżych, nie mając pojęcia, co się właściwie dzieje.

 

Nie podoba mu się przypomnienie, że kiedyś również nie miał o niczym pojęcia. Czuje to jak piętno wstydu, którego nigdy nie zdoła do końca zmyć. To prawda, że niewiedza jest błogosławieństwem, a Horacy spędził większość życia w błogiej nieświadomości, ale to już przeszłość.

 

Przybycie do Feniksa było jak uderzenie w głowę brutalną, odrażającą rzeczywistością, której nigdy wcześniej nie był świadomy. Rzeczywistością, w której ludzie cierpią. Rzeczywistością, w której wojna kipi tuż pod powierzchnią, z każdym dniem przybierając na sile. Rzeczywistością, w której istnieją prawdziwe problemy na tym świecie - szczególnie w jego części świata - a on sam przyczyniał się do ich pogłębiania.

 

Rzeczywistością, w której miał swój udział w mordowaniu ludzi.

 

Dzieci.

 

Nigdy wcześniej nie postrzegał tego w ten sposób, co z perspektywy czasu wydaje się śmieszne i głupie. Jego sposób życia w Hallow był… cóż, był po prostu normalny. Otaczali go ludzie, którzy czuli dokładnie to samo co on, tworząc komorę pogłosową pełną pochwał i zgodnych opinii. Nikt nigdy nie wykraczał poza kontekst, w którym dorastał, by spojrzeć trzeźwym okiem na to, co się naprawdę działo.

 

Nie wiedział. Naprawdę nie wiedział. Jakaś jego część wciąż żałuje, że się dowiedział, bo czasami nie wie, jak sobie radzić z wiedzą, którą teraz posiada.

 

Pobyt w Feniksie otworzył mu oczy na wszystkie rzeczy, których wcześniej nie dostrzegał. Rzeczy, o których mówiła Dorcas, i wiele więcej. Wielu ludzi tutaj pochodzi z dystryktów i nie krępują się opowiadać mu o swoich cierpieniach, o rzeczach, z którymi on sam nigdy nie musiał się mierzyć. Przez długi czas bezpośrednie konfrontowanie się z tym, co przeszli, wywoływało w nim dyskomfort, sprawiało, że chciał się odwrócić i to zignorować. Potrzebował czasu, zanim był w stanie odłożyć na bok własne poczucie winy, wstydu i zakłopotania, by naprawdę poznać te problemy, a także zrozumieć, że chce pomóc je naprawić.

 

Minerwa pomogła mu w tym. Horacy wstydzi się przyznać, że nie rozpoznał jej tego dnia, gdy przystawiła mu pistolet do głowy, zanim wsiadł do pociągu, który przywiózł go tutaj. Oczywiście wiedział o istnieniu Minerwy, choć nigdy z nią nie rozmawiał, a ponieważ nie była osobą, z którą mógłby nawiązać użyteczną relację, nie zadał sobie trudu, by w ogóle zwrócić na nią uwagę. Zawsze działała po cichu, nie lubiła się popisywać ani chwalić, rzadko polegała na kontaktach, by dostać się tam, gdzie chciała. Nawet w Hallow żyli w dwóch różnych światach.

 

To ma teraz sens, gdy już wie, że należy do Zakonu.

 

W każdym razie, Minerwa odbyła z nim kilka spotkań dotyczących stanowiska głównego organizatora igrzysk, zasięgając jego rady odnośnie tego, czego może się spodziewać. Początkowo, co zrozumiałe, bał się jej, zważywszy na to, że przystawiła mu pistolet do głowy, ale to właśnie ona nauczyła go wiele o tym, jak to jest być mieszkańcem Hallow po drugiej stronie barykady. Gdyby nie ona, wątpi, czy kiedykolwiek odważyłby się wystąpić z propozycją pomocy dla Albusa.

 

Ale zrobił to. Podjął ten krok samodzielnie, udając się prosto do Albusa i wyjawiając mu wszystko, co wiedział o Tomie, o Hallow, o urzędnikach rządowych i o tym, jak działają igrzyska. Zaskakujące było uświadomienie sobie, że Albus to ten sam człowiek, który zamordował Gellerta, bo Horacy pamięta to wydarzenie. Jemu i pozostałym mieszkańcom Hallow powiedziano, że Zwycięzca, który zabił Gellerta, został schwytany i stracony za tę zbrodnię. Najwyraźniej nie.

 

Rzecz w tym, że Horacy chce pomóc - naprawdę chce - ale nie ma zamiaru walczyć. Nie chce ryzykować własnego życia. Być może to wstydliwe i godne pogardy, zważywszy na wszystko, co zrobił i czego nie zrobił w równej mierze, ale taka jest prawda. Z chęcią służy jako konsultant, odpowiadając na pytania i dostarczając kluczowych informacji, zdradzając sekrety swojego domu z zapałem, który z każdym dniem rośnie. Po prostu czuje się… niewystarczający w sposób, jakiego nigdy nie doświadczył w Hallow, jakby mógł robić więcej, jakby powinien robić więcej.

 

Myśli, że jeśli nadarzy się okazja, zrobi więcej.

 

A potem, oczywiście, nadarza się taka okazja.

 

Feniks tętni teraz życiem, a Horacy wie jedynie, że ktoś bardzo ważny został pośpiesznie wprowadzony na salę operacyjną, podczas gdy inna, równie istotna osoba, została bezpośrednio eskortowana do gabinetu Albusa. Nie ma dokładnych danych, ilu osób przybyło, ale Horacy postawiłby na ponad dwadzieścia - to najwięcej, ile kiedykolwiek widział przybywających naraz.

 

Tak czy inaczej, uznaje, że najlepiej będzie trzymać się z dala od tego wszystkiego, co prowadzi go prosto do jego pokoju. Wślizguje się do środka, zamyka drzwi i odwraca, by odkryć, że Dorcas Meadowes siedzi na brzegu jego łóżka z bronią w ręku.

 

Horacy natychmiast zastyga w bezruchu.

 

— Panno Meadowes — wypala Horacy, nie potrafiąc ukryć piszczącego tonu swojego głosu. Nie może nic na to poradzić. Dorcas przeraża go bardziej, niż kiedykolwiek udało się to Tomowi Riddle’owi. To zupełnie inna sprawa, gdy ktoś chce cię zabić po prostu dlatego, że może, niż dlatego, że tego pragnie. Ona właśnie tego chce. Widzi to za każdym razem, gdy spogląda w jej oczy.

 

— Cześć, mistrzu igrzysk — wita go chłodno Dorcas, odbezpieczając broń — myślę, że nadszedł czas na małą pogawędkę.

 

— Ach, to naprawdę kiepski moment — próbuje Horacy, po czym po prostu się poddaje i rzuca się w stronę drzwi.

 

Dorcas zrywa się na nogi z bronią wycelowaną w jego głowę, zanim zdąży dobiec do drzwi, i syczy:

 

— Nawet o tym nie myśl. — Horacy rozsądnie zatrzymuje się w miejscu i przełyka ślinę z trudem. Dorcas mruczy z satysfakcją. — Dobrze. Teraz mam kilka pytań, a ty odpowiesz na każde z nich.

 

— Pytania? — chrypi Horacy.

 

— Tak, pytania — potwierdza ostro Dorcas. — Pytania, na które odpowiedzieć może tylko główny organizator igrzysk, zaczynając od tego, gdzie znajduje się arena i jak ktoś mógłby wykraść osoby, które są w środku.

 

Horacy mruga oczami.

 

— Ty… Co takiego?

 

— Trybuci — warczy Dorcas. — Muszę ich stamtąd wydostać. Niektórych z nich. Wszystkich. Nie obchodzi mnie to. Po prostu… więcej niż jednego.

 

— Panno Meadowes, to niemożliwe — mówi powoli Horacy.

 

Oczy Dorcas błyskają gniewnie.

 

— Nic nie jest niemożliwe.

 

— Ja… cóż, tak, ale to… to dość trudne — wyjąkuje Horacy, a Dorcas mruży oczy. — Nie ma szans, żebyś dała radę zrobić wszystko, co jest potrzebne, by to osiągnąć.

 

— Och, znajdę sposób — informuje go Dorcas, a błysk w jej oczach sprawia, że Horacy jej wierzy. — Zacznij mówić, panie Slughorn.

 

Horacy bierze głęboki oddech, po czym powoli wypuszcza powietrze.

 

— Nie musisz celować do mnie z pistoletu. Powiem ci wszystko, co wiem. Jeśli jest to coś, co planujesz zrobić, choć wątpię, że ci się uda, wolałbym przynajmniej pomóc z własnej woli.

 

— Doprawdy? — mruczy Dorcas, przyglądając mu się uważnie. Następuje długa cisza, po czym Dorcas opuszcza pistolet. — Mów dalej. Słucham cię.

 

— Dobrze. — Horacy odchrząkuje, prostując się pod wpływem nagłego przypływu dumy, że wreszcie może się na coś przydać. — Więc, pierwsza rzecz, którą musisz wiedzieć: arena jest otoczona bardzo zaawansowanymi zabezpieczeniami…

 

~•~

 

— Jak ona się czuje? — pyta Lily, gdy Poppy odsuwa się i pozwala jej zsunąć się z łóżka. Podciąga spodnie małym podskokiem, krzywiąc się lekko, z nogą już opatrzoną i gotową do drogi.

 

— Dochodzi do siebie. Dobrze zniosła operację — informuje ją Poppy. — Gdyby trafiła tu choćby godzinę później, byłaby w stanie krytycznym, ale teraz na pewno przeżyje.

 

Lily kiwa głową i rozluźnia ramiona.

 

— To dobrze. A pozostali… Na pociągu było kilku, którymi musiałam się zająć. Czy były jakieś ofiary, poza…?

 

— Nie, nie było innych ofiar — mruczy Poppy. — Dobrze się spisałaś. Mamy kilka złamań, sporo ran postrzałowych, ale poza tym mieliśmy niesamowite szczęście.

 

— Rozumiem — mówi cicho Lily, a jej serce ściska się na myśl o wszystkich tych ludziach, którym nie udało się wydostać z dystryktu. Wszyscy ci, którzy zginęli, a wśród nich Ted. Wszyscy, którzy przeżyli, mieli szczęście; Euphemia przeszła operację, Andromeda odnalazła swoją córkę, i byli ocaleni. Zabawne jednak, jak działa szczęście. Można mieć tyle szczęścia, by przeżyć, a jednocześnie dźwigać tak wielką stratę, że nie wydaje się to błogosławieństwem; wydaje się przekleństwem. Zmusza się, by nie myśleć o Remusie. — Dzięki. Powinnam się stąd wynieść, ustąpić miejsca komuś, kto bardziej potrzebuje tego łóżka.

 

— Lily — przerywa jej Poppy, chwytając ją za ramię i patrząc jej prosto w oczy. — To była twoja pierwsza misja. Te zawsze są najtrudniejsze. Jak sobie radzisz?

 

— Och, to tylko draśnięcie, Poppy. Przytrafiały mi się gorsze rzeczy niż postrzelenie przez bardzo atrakcyjną kobietę, uwierz mi — mówi Lily rozbawiona, choć Poppy doskonale o tym wie. To właśnie ona wyjmowała kulę, gdy Lily została postrzelona w ramię.

 

Kąciki ust Poppy lekko drgają.

 

— Tak, są gorsze rzeczy, nie mogę temu zaprzeczyć, ale to… nie to miałam na myśli. Jak sobie radzisz tutaj? — Unosi dłoń i delikatnie stuka palcem w skroń Lily. — Jeśli potrzebujesz z kimś porozmawiać, to mogę…

 

— Nic mi nie jest — przerywa Lily, cofając się i odchrząkując, posyłając jej wymuszony uśmiech. — Tak, nic mi nie jest, Poppy. Naprawdę.

 

— Nic złego w tym, że nie jest w porządku, Lily. Zdajesz sobie z tego sprawę, prawda? Ja też nie byłam w porządku po swojej pierwszej misji — zapewnia ją Poppy.

 

Lily mruczy cicho.

 

— Wybacz, nie mogę się z tym utożsamić. W każdym razie, muszę już iść.

 

Poppy wzdycha ciężko, ale Lily szybko się oddala, uciekając jak najdalej od tej rozmowy. Szczerze mówiąc, wolałaby w ogóle o tym nie myśleć. Teraz pragnie tylko wymknąć się do swojego pokoju, zabrać papierosy i znaleźć drogę na powierzchnię, żeby móc palić jednego za drugim, odganiając w ten sposób swoje problemy.

 

Nie żeby miała jakieś problemy. Radzi sobie świetnie.

 

Lily musi powstrzymać jęk, gdy wchodzi do swojego pokoju i kątem oka dostrzega jakąś postać na swoim łóżku. Przez chwilę myśli, że to Ember, która wciąż tu jest i czeka, aż Lily dokończy to, co zaczęła. Choć Lily z przyjemnością wynagrodziłaby jej wcześniejszą przerwę, jest kompletnie wykończona i pragnie tylko zapalić papierosa. Albo pięć.

 

— Słuchaj, jestem naprawdę zmęczona, więc… — Lily milknie w chwili, gdy odwraca się całkowicie i dostrzega, że to nie Ember. — Och. Dorcas! Zaraz, Dorcas? Czy nie powinnaś być…

 

— Tak — przerywa sucho Dorcas — powinnam wykonywać swoją pracę, wiem, ale jak ci wiadomo, mam więcej niż jeden zawód, a teraz dorzuciłam do listy jeszcze trzeci.

 

Lily mruga ze zdziwieniem.

 

— Och? Co to takiego?

 

— Stylistka, buntowniczka, a teraz jeszcze złodziejka — mówi Dorcas.

 

— Och, no cóż, gratuluję — odpowiada Lily ze wsparciem. — A cóż takiego ukradłaś? Przyniosłaś mi coś? Wiesz, jak uwielbiam, gdy przynosisz mi prezenty.

 

— Lily, kocham cię — oznajmia Dorcas bez żadnego ostrzeżenia, a Lily gwałtownie drga, zastygając w miejscu z wybałuszonymi oczami, gdy natychmiast ogarnia ją przemożna chęć, by uciekać gdzie pieprz rośnie. Dorcas parska śmiechem. — Och, na litość boską, uspokój się, dobrze? Nawet nie pozwoliłaś mi dokończyć. Chciałam powiedzieć, że kocham cię, naprawdę, ale musimy przestać uprawiać seks, bo jestem całkiem zakochana w Marlene McKinnon.

 

— O cholera — sapie Lily, unosząc dłoń, by przycisnąć ją do swojego galopującego serca. — Kurwa, Dorcas, nie rób tak. Nie możesz po prostu rzucać mi takich tekstów! Oszalałaś? Prawie dostałam cholernego zawału.

 

— Żałuję, że nie mogłam cię naprawić — zamyśla się Dorcas, a jej usta wyginają się w smutnym uśmiechu, któremu wtóruje cień melancholii w jej spojrzeniu. — Masz tyle problemów, zdajesz sobie z tego sprawę?

 

— Nic mi nie jest — wypala Lily, odchrząkując, i ignoruje delikatne pulsowanie w piersi, które przypomina… żal. W głębi umysłu, mimo jej zaciekłego oporu, kształtuje się myśl, że mogłaby pokochać Dorcas. Naprawdę ją pokochać. Prawdziwie. Siłą tłumi tę myśl i powoli wypuszcza powietrze. — A więc Marlene, tak? Miłość?

 

Twarz Dorcas łagodnieje.

 

— Tak.

 

— To jest… och, to jest… Ona jest trybutką — szepcze Lily, a pulsowanie w jej piersi staje się tym razem znacznie głośniejsze. — Och, Dorcas…

 

— Tak — powtarza Dorcas, prostując się. — Więc, wracając do mojego złodziejstwa…

 

Lily wpatruje się w nią.

 

— Czy ty… ukradłaś Marlene?

 

— Nie — zapewnia ją Dorcas, po czym dodaje: — W każdym razie jeszcze nie.

 

— Jeszcze nie — powtarza Lily.

 

Dorcas uśmiecha się.

 

— Dokładnie. Będę potrzebować małej pomocy. Więc, Lily, co sądzisz o małym porwaniu? Wszystko w imię miłości, oczywiście. Och, i sprawiedliwości. Tego też.

 

Lily wpatruje się w nią ponownie w milczeniu przez chwilę, po czym wzdycha ciężko i pyta:

 

— Mogę zapalić po drodze?

 

Dorcas wybucha śmiechem, a Lily posyła jej nieśmiały uśmiech, czując do niej nagły przypływ sympatii, gdy ta przyciąga ją do łóżka i przedstawia wszystko, co wie, a także swój plan.

 

Jak się okazuje, Lily będzie miała mnóstwo czasu na palenie, więc właściwie zgadza się bez zadawania pytań. Wmawia sobie, że chodzi jej o tę część związaną ze sprawiedliwością.

 

Ale w rzeczywistości to miłość motywuje ją najbardziej.

Chapter 44: Złe decyzje

Chapter Text

James musi iść na tę głupią imprezę dla mentorów, gdzie ma nawiązywać kontakty towarzyskie ze sponsorami i różnymi organizatorami igrzysk, podczas gdy inni mentorzy robią to samo wokół niego.

 

Syriusz robił to już wiele razy i przedstawił Jamesowi bardzo szczegółowy opis tego, jak to będzie wyglądać, a także zadziwiająco dokładną listę każdego sponsora z imienia i nazwiska. Wie o tych sponsorach rzeczy, które szczerze mówiąc, zaskakują Jamesa - imiona ich rodziców, dzieci czy małżonków; ich ulubione napoje; czego pragną od życia i jak sprawić, by czuli się bardzo dobrze we własnej skórze. James wiedział, że Syriusz dobrze radzi sobie z ludźmi, że potrafi odkryć, co nimi kieruje i jak wykorzystać to na swoją korzyść, ale nawet on jest pod wrażeniem przygotowań, jakie poczynił Syriusz i tego, jak zasadniczo zna każdy sposób, by najlepiej manipulować tymi ludźmi, niczym marionetkami na swoich sznurkach. To niesamowite. I niepokojące.

 

Tak czy inaczej, James słucha posłusznie i daje z siebie wszystko, ponieważ to Syriusz i ten drugi potrzebują, by stanął na wysokości zadania. Żeby pomóc, musi się postarać, a to oznacza znoszenie ludzi, którzy się nad nim rozczulają z powodu jego okropnej sytuacji, a nawet tych bardziej nietaktownych, którzy chcą wiedzieć, kogo wolałby zobaczyć żywego po igrzyskach.

 

To dwugodzinne wydarzenie.

 

James wytrzymuje dokładnie trzydzieści siedem minut i czterdzieści cztery sekundy, akurat wystarczająco długo, by Lucjusz zdążył do niego podejść i powiedzieć z kpiną:

 

— Jestem zaskoczony, że się pojawiłeś, James. Myślałem raczej, że będziesz zbyt zajęty pieprzeniem Regulusa, póki jeszcze masz okazję. Czas wam się kończy, nieprawdaż?

 

Uśmiecha się złośliwie, gdy to mówi, bezczelnie i bez cienia wstydu, na oczach całego tłumu sponsorów, którzy wyraźnie delektują się tym dramatem. Jamesa to nie obchodzi. Po prostu sięga po swoją laskę, zaciska na niej dłoń i zamachuje się, uderzając rękojeścią w twarz Lucjusza z taką siłą, że ten wpada na stojące za nim krzesła. Zbiorowy jęk zaskoczenia rozchodzi się po sali, gdy Lucjusz przyciska dłoń do twarzy i wypluwa krew.

 

Frank pojawia się przy nim w ciągu kilku sekund, pospiesznie chwytając Jamesa za ramię i odciągając go, podczas gdy Lucjusz zrywa się na nogi z rozdętymi nozdrzami i krwią plamiącą zęby. James pokazuje mu środkowy palec, ale Frank szybko ściąga jego rękę w dół.

 

W pomieszczeniu rozlega się przytłumiony szmer, a Frank musi zatrzymać się, by porozmawiać z Aurorami, którzy zdecydowanym krokiem zmierzali w stronę zamieszania. Rozładowuje napięcie i łagodzi sytuację, obiecując, że odprowadzi Jamesa z powrotem do jego apartamentu.

 

— Nie możesz tak postępować, James — syczy Frank, szybko wyprowadzając go z sali. — Jako mentor musisz zachowywać się w określony sposób, nie tylko dla dobra swoich trybutów, ale także dla siebie. Bez względu na to, jak bardzo byś chciał, nie możesz okładać laską każdego, kto cię wkurzy. Ryzykujesz, że Syriusz i Regulus stracą sponsorów, nie wspominając o kłopotach, w które sam możesz wpaść.

 

— Po prostu... — James zaciska szczękę i zatrzymuje się, mocno przymykając oczy. — Frank.

 

— Tak? — mruczy Frank.

 

— Jestem cholernie wściekły — szepcze James — i nie wiem, jak to powstrzymać.

 

— Słyszałem o tym, jak Regulus zgłosił się na ochotnika zamiast ciebie — mówi cicho Frank, a James zaciska zęby. — Ja... rozumiem to. Moja matka... prosiłem ją wcześniej, żeby tego nie robiła, a ona i tak to zrobiła. To... rozumiem, jak wściekły możesz być, gdy ktoś, kogo kochasz, postępuje w ten sposób, zwłaszcza gdy twój najlepszy przyjaciel też jest w to wmieszany, kolejna bliska ci osoba. Rozumiem tę złość, James, naprawdę. Ale pamiętaj, że to jest arena zarówno dla nas, jak i dla nich. Walczymy o ich życie i o nasze własne, a gniew? Nikogo nie ocali.

 

James spuszcza wzrok i nie odpowiada. Frank wzdycha i ściska jego ramię, łagodnie prowadząc go z powrotem do apartamentu. James czeka, aż Frank odejdzie, zanim wślizguje się do środka.

 

~•~

 

Syriusz jęczy i zaciska dłoń we włosach Remusa, pochylając głowę, by zobaczyć najnowszy ślad rozkwitający na jego piersi, co sprawia, że natychmiast zamyka oczy i pociąga za włosy Remusa, prosząc o więcej.

 

— Gdybyś tylko mógł wypisać „mój" śladami na mojej skórze — mówi Syriusz rozmarzonym głosem, po czym syczy ostro i gwałtownie drga, bo Remus użył zębów, drapiąc nimi skórę nad jego żebrami. Och, Syriusz uwielbia, kiedy Remus używa zębów.

 

— Myślę, że te ślady wystarczająco dobrze przekazują wiadomość — mruczy Remus w jego pierś, łagodząc językiem posiniaczoną skórę. Syriusz drży. — Nie żeby ktokolwiek miał je zobaczyć, bo wątpię, żebyś chodził bez koszuli, ale to zdecydowanie jest... deklaracja. Ty jesteś... — Odsuwa się i przesuwa wzrokiem po torsie Syriusza, po czym unosi brew, a Syriusz uśmiecha się do niego szeroko. — Szczerze mówiąc, wyglądasz, jakbyś stoczył walkę z odkurzaczem i był z tego absurdalnie zadowolony. Czy to naprawdę sprawia ci przyjemność? Tak szczerze?

 

— Tak — zapewnia go Syriusz, nieco zawstydzająco szczery, gdy w zasadzie przyciska twarz Remusa z powrotem w dół, by bez słów zachęcić go do kontynuowania.

 

Remus kontynuuje.

 

Wciąż jest tym zajęty, gdy dźwięk podnoszących się głosów dociera do nich i sprawia, że obaj zastygają w bezruchu. Powoli, jednocześnie, unoszą głowy, by spojrzeć na drzwi, a potem patrzą na siebie. W następnej sekundzie gorączkowo szukają swoich koszul i pędem wybiegają z pokoju.

 

Rzecz w tym, że Regulusa nie ma. Poszedł do sali treningowej, więc go tu nie ma. James nie powinien tu być, ale to z pewnością jego głos, zagłuszany przez Pandorę, która na niego krzyczy. Fakt, że Pandora i James się kłócą, jest... niedobry. Bardzo niedobry. I zaskakujący.

 

Kiedy docierają do głównego pokoju, Pandora stoi tuż przed Jamesem, wymachując palcem przed jego twarzą, a jej oczy błyszczą, jakby w ogóle się go nie bała.

 

— Czy ty kompletnie postradałeś zmysły?!

 

— Może i tak — warczy James, a jego oczy również błyskają gniewem.

 

— Hej, co się dzieje? — wypala Syriusz, rzucając się do przodu, by fizycznie odciągnąć Pandorę, która trzęsie się z wściekłości w sposób, jakiego naprawdę nigdy wcześniej u niej nie widział.

 

— James zaatakował Lucjusza! — syczy Pandora. — Uderzył go laską prosto w twarz.

 

— O, nieźle — mówi odruchowo Syriusz, po czym cofa się, gdy Pandora posyła mu miażdżące spojrzenie. Odkasłuje. — Przepraszam, nie, to znaczy... och nie, James, jak mogłeś?

 

Remus parska śmiechem, po czym natychmiast przybiera poważny wyraz twarzy, gdy Pandora posyła mu równie miażdżące spojrzenie.

 

— Czy masz jakiekolwiek pojęcie, co właśnie zrobiłeś? — pyta ostro Pandora, skupiając się na Jamesie, który ani trochę nie wzdraga się pod jej gniewnym spojrzeniem. — Myślisz, że jesteś pierwszym mentorem, który chce zaatakować innych mentorów, James? Nie, nie jesteś, ale oni tego nie robią. Chcesz wiedzieć dlaczego? Bo jeśli to zrobisz, narażasz się na niebezpieczeństwo. Możesz zostać za to ukarany. Nie tylko ty, ale też Syriusz i Regulus. A jeśli jakimś cudem wszyscy się z tego wykaraskają, Lucjusz i tak znajdzie sposoby, by znacznie utrudnić wszystkim życie. Wystarczy, że przekupi odpowiedniego organizatora igrzysk, by Syriusz i Regulus cierpieli bardziej, niż już będą cierpieć, a jeśli wcześniej nie zamierzał nakierować swoich trybutów i innych mentorów śmierciożerców na Regulusa i Syriusza, to możesz być pewien, że teraz to zrobi.

 

I to - właśnie to - sprawia, że James się wzdryga.

 

— Przestań, Pandora — mruczy Syriusz, wzdychając ciężko i zerkając na Jamesa, w którego oczach pojawia się przerażenie. — Nie... James, wszystko w porządku. To znaczy, zdecydowanie nie rób tego więcej, bo ona ma rację, możesz zostać ukarany. Prawdopodobnie nie będziesz, skoro nie zostałeś w momencie, gdy to się stało, ale mimo wszystko. Co się właściwie wydarzyło?

 

James przełyka ślinę i chrapliwie wyjaśnia:

 

— Po prostu... rozmawiałem ze sponsorami, a wtedy... podszedł Lucjusz... Powiedział... tak po prostu, przy wszystkich, powiedział coś o... twoim bracie. Nie mogłem... byłem tak wściekły, że ja... ja...

 

— Czy aurorzy się w to zaangażowali? — pyta Syriusz.

 

— Zaczęli, ale Frank się tym zajął — szepcze James.

 

Syriusz przez chwilę przygryza wewnętrzną stronę dolnej wargi, po czym kiwa głową.

 

— Jesteś zbyt uwielbiany przez Hallow, żeby zostać ukaranym w samym środku tego wszystkiego, zwłaszcza jeśli nie doszło do prawdziwej bójki. A broniłeś Regulusa, jak rozumiem, co spodoba się Hallow. Wręcz to pochłoną, naprawdę, więc nie stracisz przez to sponsorów. Tylko - zazwyczaj wolą, żeby mentorzy byli bardziej opanowani, rozumiesz? Spokojniejsi. Nie agresywni. Nie straumatyzowani. Nie lubią konfrontować się z tym, co arena naprawdę robi z człowiekiem, więc zachowanie spokoju jest kluczowe, James. Zrobienie tego w obronie Regulusa jest - cóż, to w porządku. Więc skup się na tym, dobrze?

 

— W porządku — mówi James, spuszczając wzrok.

 

— Widzisz? Wszystko w porządku. Pandora, naprawdę jest w porządku — mówi Syriusz, bo ona wciąż wygląda na wściekłą. — Odpuść. Mówię poważnie. On robi, co może.

 

Pandora powoli łagodnieje. Zajmuje to kilka minut, po czym wzdycha, a jej ramiona opadają.

 

— James, ja... wiem, że to dla ciebie trudne. Przepraszam, że krzyczałam. Po prostu... jestem naprawdę zestresowana.

 

— Przepraszam — mamrocze James ochrypłym, zdławionym głosem. Podnosi wzrok, by spojrzeć na Syriusza. — Czy ja... czy naraziłem ciebie i... jego na niebezpieczeństwo? Syriusz, powiedz mi.

 

— To... nie jest takie proste — mruczy Syriusz. — Słuchaj, Lucjusz nie może zmusić Belli i Cissy do niczego, czego nie chcą zrobić. Jeśli postanowią, że przyjdą po mnie i Regulusa, to właśnie to zrobią, bez względu na to, co on powie. Jeśli postanowią tego nie robić, to nie zrobią, i tyle. Reszta śmierciożerców i tak będzie zmierzać prosto na nas, jeśli są mądrzy. Lucjusz mógłby przekupić organizatora, jasne, ale osobą z największą władzą jest Minerwa McGonagall, a ona nie sprawia wrażenia kobiety, którą łatwo przekupić czymkolwiek. Regulus i ja jesteśmy w niebezpieczeństwie na arenie, bez względu na wszystko, i... poradzimy sobie z tym, gdy nadejdzie czas. Ty po prostu rób, co w twojej mocy. To wystarczy.

 

— Mówiłem ci — wykrztusza James. — Mówiłem, że nie dam rady tego zrobić, i ja... ja to wszystko spieprzyłem. Przeze mnie was zabiją. Ja...

 

— Dobra, hej, przestań, wcale nie — mówi łagodnie Syriusz, szybko podchodząc, by objąć Jamesa ramieniem i pospiesznie wyprowadzić go z pokoju, gdy ten załamuje się i zaczyna płakać.

 

Remus i Pandora nie idą za nimi.

 

Serce Syriusza ściska się boleśnie, gdy bezpiecznie odprowadza Jamesa do jego pokoju i układa go w łóżku. Wchodzi na łóżko tuż obok niego, patrząc smutno i bezradnie, jak James leży i po prostu szlocha. Syriusz to rozumie. Sam też wiele płakał w swoim pierwszym roku jako mentor. I przez wiele lat później. Właściwie przez wszystkie lata.

 

W tym właśnie rzecz. Nikt poza mentorami tak naprawdę nie wie, jak trudno być mentorem. To, po pierwsze, istne piekło dla nerwów, bo dosłownie trzymasz w dłoniach czyjeś życie i to od ciebie zależy, czy zrobisz wszystko, co w twojej mocy, by te życia ocalić. Każdy twój ruch, każde wypowiedziane słowo ma wpływ na twoich trybutów. Możesz popełnić błędy, które sprowadzą na nich większe niebezpieczeństwo; możesz popełnić błędy, które pozbawią ich ratującego życie wsparcia, które mogłoby pomóc im wygrać.

 

Najgorsze ze wszystkiego jest to, że możesz zrobić absolutnie wszystko jak należy, a i tak patrzeć, jak twoi trybuci umierają.

 

To ciężar nie do uniesienia. Brzemię trudne do zniesienia. To po prostu inna arena, z której nie można się wywalczyć. Dla Jamesa, który czuje głęboką potrzebę pomocy, szczególnie uratowania Regulusa i Syriusza, to presja, która go miażdży.

 

Syriusz nie może zrobić nic innego, jak tylko go pocieszać, zapewniać i uspokajać - więc właśnie to robi. Nie przestaje, dopóki James nie zasypia, wyczerpany i wykończony, najpewniej potrzebujący odpoczynku. Syriusz wzdycha i wstaje, by delikatnie zdjąć Jamesowi buty, a następnie naciągnąć na niego kołdrę. Przez chwilę po prostu stoi i patrzy na niego, czując w piersi okropny, ostry ból, ledwo mogąc oddychać na myśl o tym, że już wkrótce James nie będzie miał przy sobie nikogo, kto mógłby go wesprzeć.

 

Przełykając z trudem, Syriusz wymyka się z pokoju Jamesa i kieruje do swojego, drżąc, gdy przekracza próg. Remus już tam jest, czeka na niego ze smutkiem wypisanym w oczach.

 

— Ty... ty musisz... potrzebuję, żebyś się nim zaopiekował — wyrzuca z siebie Syriusz, z trudem łapiąc oddech, jego ramiona unoszą się gwałtownie. — Remus, proszę, ja…

 

— Hej, ciii, skarbie, chodź tutaj — szepcze Remus, pochylając się, by chwycić jego dłoń i przyciągnąć go do siebie. Syriusz wpasowuje się między jego rozstawione nogi, gdy ten siedzi na brzegu łóżka. Obejmuje ramionami barki Remusa, wtulając się w niego i wplatając drżące palce w jego włosy. Remus odchyla głowę do tyłu, opierając brodę o brzuch Syriusza, a jego spojrzenie jest łagodne. — Oczywiście, że się nim zaopiekuję. To nawet nie podlega dyskusji.

 

— On... on też będzie się tobą opiekował — chrypi Syriusz. — To jego pierwsza reakcja - troszczyć się o wszystkich innych. Nie o siebie, więc ty... czy mógłbyś po prostu…

 

— Tak, Syriusz, obiecuję — mruczy Remus.

 

— Tak jak ty zaopiekowałeś się mną? — upewnia się Syriusz, zsuwając dłoń, by obrysować łuk brwi Remusa, tej z przecinającą ją blizną.

 

Remus obdarza go delikatnym uśmiechem, niczym maleńkim skarbem, przeznaczonym tylko dla niego.

 

— Cóż, może nie dokładnie tak samo, ale...

 

— Ja... tak, może darujcie sobie całowanie i te sprawy — zgadza się Syriusz z lekkim śmiechem, choć jego głos jest wyraźnie drżący.

 

— Nie wiem... Założę się, że świetnie całuje.

 

— Och, zamknij się.

 

Remus śmieje się cicho, a Syriusz znajduje w sobie siłę, by odpowiedzieć uśmiechem. Coś w jego wnętrzu uspokaja się na myśl, że Remus będzie miał Jamesa, a James będzie miał Remusa. Dzięki temu będą mieli siebie nawzajem.

 

To niewiele, ale to jedyna pociecha, jaką ma Syriusz.

 

~•~

 

Regulus wypuszcza powietrze i uwalnia sztylet, obserwując, jak ten szybuje w powietrzu i z głośnym stuknięciem wbija się prosto w środek tarczy. Za jego plecami ktoś zaczyna powoli klaskać.

 

Cholera.

 

Sala treningowa była pusta.

 

Regulus zerka przez ramię, opuszczając rękę i sztywnieje, gdy do sali wchodzi liczna grupa. Śmierciożercy, poruszający się w stadzie, jakby umówili się wcześniej. Wśród nich są Bellatriks i Narcyza. Dixon również.

 

Bellatriks, Narcyza, Yaxley, Rabastan, Thorfinn, Alecto i Dixon - kierują się prosto do centrum sali, gdzie znajduje się broń, swobodnie rozmawiając między sobą. Wyglądają na niewzruszonych, zdystansowanych, całkowicie zrelaksowanych, jednocześnie dając jasno do zrozumienia, że stanowią grupę, że to oni są tegorocznymi śmierciożercami i że wszyscy zauważyli go, wchodząc do sali. Zastanawia się, kto klaskał.

 

Regulus czuje, jak serce podchodzi mu do gardła, gdy widzi Bellatriks chwytającą kilka własnych sztyletów i obracającą je w palcach z taką samą łatwością i wprawą jak on. Miał nadzieję…

 

Bellatriks była jego ulubienicą, gdy był mały, i to ona pierwsza była dobra w posługiwaniu się sztyletami. Dlatego tak bardzo je polubił - bo ona je lubiła. Szczerze mówiąc, jakaś jego część po prostu... wyparła ten fakt albo odmawiała myślenia o tym. Po cichu miał nadzieję, że znalazła upodobanie w jakiejś innej broni albo może po prostu straciła wprawę przez te wszystkie lata, ale widząc, jak teraz się nimi posługuje - tak, nadal jest ekspertką. Cholera.

 

Narcyza sięga po łuk i strzały, z którymi obchodzi się doskonale. Willa była dobra w łucznictwie. Narcyza? Ona jest lepsza.

 

Thorfinn i Rabastan kierują się na maty, najwyraźniej zamierzając ćwiczyć walkę wręcz, podczas gdy Dixon i Yaxley rozdzielają się, by obejść poszczególne stanowiska. Alecto i Narcyza zostają przy broni. Bellatriks zmierza prosto do Regulusa, przypuszczalnie by skorzystać ze stanowisk treningowych, ale wątpi, by tylko o to jej chodziło. Oczywiście, że nie.

 

— Cześć, brzdącu — wita go Bellatriks, przysuwając się do stanowiska obok niego.

 

— Bella — odpowiada Regulus, napinając ramiona.

 

— Nie mogę nie zauważyć, że Syriusza tu nie ma — zauważa Bellatriks, a on nawet nie zadaje sobie trudu, by odpowiedzieć. Opiera się o jego stanowisko i bez patrzenia wykonuje ruch ręką, posyłając jeden ze swoich sztyletów w powietrze. Ostrze ląduje dokładnie w środku głowy manekina, co wywołuje u niego mdłości. — A jednak ty tu jesteś.

 

Regulus wypuszcza powietrze i odwraca się, by na nią spojrzeć.

 

— Czego chcesz?

 

— Co, nie mogę porozmawiać z moim ulubionym kuzynem?

 

— Po tym, jak dźgnąłem cię widelcem, nadal jestem ulubieńcem?

 

Bellatriks chichocze.

 

— Och, przeszłość to przeszłość. Szczerze mówiąc, mógłbyś mnie naprawdę zabić, a i tak lubiłabym cię bardziej niż Syriusza. Jest takim niewdzięcznym, pyskującym gnojkiem. Poza tym, broniłeś swojego chłopaka. To naprawdę słodkie z twojej strony. Urocze.

 

Regulus milczy. Nie potrafi - nie jest w stanie zrozumieć, czego ona właściwie chce. Wie, że o coś jej chodzi, bo ma ten błysk w oku, to lekko szalone spojrzenie, które pojawia się u każdego członka ich rodziny, gdy coś knuje. Nawet u niego. To rodzinna cecha, którą wszyscy dzielą.

 

— Swoją drogą, szkoda — mówi Bellatriks, odwracając głowę, by spojrzeć na cel. W jej głosie faktycznie brzmi nuta goryczy. — Mam na myśli konieczność powrotu. To musi być szczególnie trudne dla ciebie. Słyszałam, że byłeś zdenerwowany, gdy Syriusz próbował zająć twoje miejsce, a jednak jesteś tutaj, nie wiedząc, czy wrócisz do Pottera.

 

— Czego. Ty. Chcesz? — cedzi przez zęby Regulus.

 

— Dla Pottera też jest ciężko, to oczywiste — kontynuuje lekkim tonem Bellatriks, wciąż wpatrując się w swój sztylet. — Wiesz, że wcześniej zdzielił Lucjusza swoją własną laską? Słyszałeś już o tym?

 

Regulus mruga ze zdziwienia.

 

— On... co? Kiedy? Dlaczego?

 

— Widać nie słyszałeś. Musiałeś być już tutaj. — Bellatriks potrząsa głową, prychnąwszy. — Lucjusz wrócił do apartamentu, wściekły na Pottera. Najwyraźniej powiedział coś o tym, jak mało macie razem czasu, a Potter trzasnął go w twarz. Ma teraz śliczny siniak i spuchniętą wargę. To naprawdę zabawne.

 

— Przezabawne — powtarza Regulus, mrużąc oczy.

 

Bellatriks nuci pod nosem.

 

— Tak, dokładnie. Gdy wpada w szał, jego twarz robi się czerwona jak winogrono. Aż ma się ochotę go rozgnieść, wiesz? — Spogląda na niego z uśmiechem. — W każdym razie, chce, żebyście ty i Syriusz za to zapłacili.

 

— Założę się, że to uwielbiasz — mruczy Regulus.

 

— Cieszę się, że tak wyszło dla Syriusza. Mniej dla ciebie. — Bellatriks obraca sztylet między palcami, nie spuszczając z niego wzroku. — Dlaczego Syriusza tu nie ma, kruszynko? Po prostu zostawił cię samego?

 

— I co z tego? — warczy Regulus.

 

Więc — mówi Bellatriks z prychnięciem — najwyraźniej wy dwaj nie radzicie sobie z tym tak dobrze jak my z Cissy.

 

Regulus unosi brew.

 

— A jak dokładnie wy sobie z tym radzicie?

 

— Doprowadzimy się nawzajem do końca, a potem zobaczymy, kto porusza się szybciej — ogłasza Bellatriks z uśmiechem. Pochyla się i puszcza do niego oko. — Między nami mówiąc, myślę, że to będę ja. Ona musi chwycić strzałę. Ja już będę miała sztylet w ręku.

 

— Cieszę się, że znalazłyście rozwiązanie — mówi Regulus głosem ostrym i bezlitosnym. — Nadal nie rozumiem, dlaczego mnie dręczysz.

 

— Jesteś w niebezpieczeństwie, kruszynko — mówi Bellatriks — a z tego, co słyszę, Syriuszowi wcale na tym nie zależy. Zawsze był samolubnym stworzeniem i nienawidzisz go - widzę to po tobie. Zaufaj mi, wiem, jak to wygląda.

 

Regulus zaciska usta w wąską linię.

 

— Moglibyśmy to być my, wiesz — kontynuuje Bellatriks cicho, nie odrywając od niego wzroku. — Prawdziwa rodzina na koniec. Ja, ty i Narcyza. Byłbyś bezpieczniejszy z nami, Regulus. Nikt, kto chciałby cię zaatakować, nie odważyłby się tego zrobić, gdybyś był z nami.

 

— Prosisz mnie, żebym został śmierciożercą? — pyta Regulus.

 

Bellatriks zaciska dłoń na sztylecie, znieruchomiawszy.

 

— Mówię ci, że jeśli chcesz przeżyć, posłuchasz mnie, gdy wyjaśniam, dlaczego najlepszym wyjściem dla ciebie jest dołączenie do nas.

 

Regulus wpatruje się w nią, serce wali mu w piersi, a koniuszki palców mrowią. Powoli przenosi wzrok na cel z wbitym w głowę sztyletem, a następnie spogląda na Bellatriks i szepcze:

 

— Słucham.

 

Na twarzy Bellatriks pojawia się triumfalny uśmiech.

 

~•~

 

Syriusz nie spędza dużo czasu w sali treningowej. Zatrzymuje się przy stanowisku rozpalania ognia, tylko po to, by od niechcenia odświeżyć tę umiejętność, ale nie jest to coś, co zdążył zapomnieć. Udaje mu się za pierwszym razem, po czym przez długi czas tęsknie myśli o Regulusie, który wyszedł w momencie, gdy on wszedł. Syriusz naprawdę życzyłby sobie…

 

— Och, pocierasz o siebie dwa patyki, bo nie masz dwóch komórek mózgowych, które mógłbyś potrzeć. Rozumiem.

 

— Odwal się, Marlene — mówi Syriusz.

 

Alice się śmieje.

 

— Nie, naprawdę, to bardzo imponujące. Zrób to jeszcze raz.

 

Syriusz wzdycha i ignoruje je, podnosząc się na nogi. W tej chwili zebrał się wokół niego mały tłumek, który przygląda mu się wyłącznie po to, by się z niego naśmiewać. Marlene zdążyła już wbić mu kilka szpilek, Emmeline wciąż się z niego śmieje, a Augusta nawet nie musiała nic mówić, by dać mu do zrozumienia, że ani trochę jej nie zaimponował, ani nie onieśmielił.

 

— Och, naucz mnie, jak rozpalić ogień, Syriusz, proszę — mówi Marlene bez tchu, składając dłonie i wpatrując się w niego z udawanym błaganiem w oczach. Rosnący uśmieszek na jej twarzy nieco psuje ten efekt, ale najwyraźniej wcale jej to nie przeszkadza.

 

— Jesteś taki utalentowany — mówi słodko Alice, trzepocząc rzęsami i okręcając kosmyk swoich krótkich włosów wokół palca.

 

— Co musiałabym zrobić, żebyś chronił mnie, damę w opałach, która wkrótce znajdzie się w niebezpieczeństwie? — pyta Emmeline. — Rozpalaj ogień dla mnie, Syriusz. Tylko dla mnie. Wybierz mnie. Zdecyduj się na mnie. Chroń mnie.

 

— Wszystkie się na mnie rzucicie i zabijecie mnie, gdy tylko zostaniemy ostatnimi ocalałymi, prawda? — pyta Syriusz beznamiętnie.

 

— Tak.

 

— Absolutnie tak.

 

— Bez najmniejszych wątpliwości.

 

— I to szybko — dodaje Augusta, gdy wszyscy inni już odpowiedzieli. Nie wygląda nawet na zawstydzoną.

 

Syriusz przewraca oczami i odwraca się od nich, przydeptując butem ogień, podczas gdy one gruchają i śmieją się w tle. Cieszy się, że może być dla nich źródłem rozrywki, bo w przeciwnym razie to wszystko jest cholernie nudne.

 

Sala treningowa jest prawie pusta i taka pozostaje od chwili, gdy on przybył, a Regulus wyszedł. Augusta i Alice pojawiły się jako następne, przy czym Augusta bez wahania podeszła prosto do niego i zapytała dość bezpośrednio, czy on i Regulus będą sojusznikami, czy nie. Kiedy potwierdził, Augusta ostro skinęła głową i obiecała, że nie zabije ani jego, ani Regulusa, zanim nadejdzie odpowiedni moment, co było... miłe z jej strony, jak przypuszcza. Poniekąd.

 

Kiedy pojawili się Marlene, Eli i Emmeline, Augusta zrobiła to samo wobec nich i udzieliła tej samej odpowiedzi, gdy wszyscy się zgodzili. Eli, który jest bardzo pijany, po zapewnieniu sobie sojuszników udał się do kąta, gdzie stracił przytomność. Nikt mu nie przeszkadza.

 

Augusta zapytała o Dixona, a usta Emmeline zacisnęły się w wąską linię, zanim przyznała, że wątpi, by został ich sojusznikiem. Jej zdaniem przyłączy się do śmierciożerców.

 

Velvet, Mavis, Lester i Henri się nie pojawili. Alowyn i Warwick owszem, pokazali się na krótko, ale dosłownie odchodzili w przeciwnym kierunku za każdym razem, gdy ktoś próbował się do nich zbliżyć. Coen i Camilla również pojawili się na krótki czas, tylko po to, by wdać się w bójkę i zostać wywleczonymi przez Aurorów. Żaden ze śmierciożerców nie przybył.

 

Syriusz dochodzi do wniosku, że mogłoby być gorzej. Mówiąc krótko, zapewnił sojuszników dla siebie i Regulusa, choć wie, że ci sojusznicy byli już w pewien sposób znani. Na arenie pełnej bardzo niebezpiecznych ludzi, którzy mają już doświadczenie... cóż, posiadanie sojuszników jest mądrym wyborem. Im więcej, tym lepiej, zwłaszcza gdy istnieje duża grupa śmierciożerców.

 

Syriusz nie wątpi, że śmierciożerców będzie wielu. Pomaga fakt, że już wie, na kogo powinien uważać. Poznaj swojego wroga, czy jak tam brzmi to powiedzenie.

 

Przynajmniej nie zostanie zaskoczony znienacka.

 

~•~

 

James budzi się powoli, ospale, z piaskiem pod powiekami i szczęką trzeszczącą przy ziewnięciu. Całe jego ciało drży, gdy się przeciąga, i o cholera, naprawdę potrzebował tej drzemki. Nie pamięta, kiedy ostatnio spał tak mocno, i bez koszmarów, co może mieć coś wspólnego z tym, że podejrzewa, iż była to krótka, mała przerwa. Najwyżej kilka godzin. To dla niego najlepszy rodzaj drzemki. Pomagają mu przetrwać, gdy jest wyczerpany.

 

W ostatnim czasie często bywa wyczerpany.

 

Wypuszczając głęboki oddech, James przewraca się na bok i mruga ze zdziwienia na widok Regulusa siedzącego na krześle obok jego łóżka. Odruchowo uśmiecha się do niego, krzywo i ciepło, bo przez krótką chwilę żyje w świecie, w którym widok Regulusa napełnia go radością, zachwytem, miłością. Mija sekunda, zanim rzeczywistość do niego dociera, zanim sobie przypomina, zanim jego uśmiech gaśnie.

 

Usta Regulusa są zaciśnięte w wąską linię, a jego łokcie spoczywają na kolanach, gdy pochyla się do przodu, z dłońmi splecionymi razem i przenikliwym spojrzeniem.

 

Och, przyszedł tu, żeby się kłócić.

 

W porządku. Tak, James z chęcią się zgadza.

 

— Co ty, do cholery, sobie wyobrażasz? — warczy James, podnosząc się i mierząc go gniewnym spojrzeniem. — Wynoś się. Nie chcę…

 

— Zamknij się — przerywa mu chłodno Regulus. — Zaatakowałeś Lucjusza?

 

James czuje ostry skręt w piersi, palące uczucie, i przez chwilę nie może oddychać. On... to było... to nie było to, co zamierzał zrobić. Nigdy nie chciał narażać ich bardziej; jest po prostu tak cholernie wściekły, czując, jakby miał eksplodować w każdej chwili, a Lucjusz najwyraźniej nigdy nie wie, kiedy powinien zamknąć swoją pieprzoną gębę. Może następnym razem zastanowi się dwa razy.

 

To sprawia, że James ma ochotę krzyczeć. Syriusz zapewnił go, że może obrócić to na swoją korzyść i James tak zrobi. Zrobi wszystko, co konieczne, cokolwiek będzie potrzebne dla nich obu, ale gniew wciąż w nim narasta. Uderzenie Lucjusza wcale nie pomogło.

 

Nic nie pomaga.

 

— Pozwól, że coś ci wyjaśnię, James — mówi Regulus głosem ostrym jak brzytwa. — Nienawidzisz mnie? W porządku. Nienawidź mnie więc. Ale w momencie, gdy zaczyna to na ciebie wpływać, staje się problemem. Mogłeś wpaść w kłopoty. Cokolwiek musisz zrobić, żeby się ogarnąć, zrobisz to. Zrozumiano?

 

— Nie potrzebuję, żebyś mi to mówił — syczy James, gwałtownie odwracając się, by usiąść na brzegu łóżka, twarzą do Regulusa. — Wiem, jasne? Ja to, kurwa, wiem.

 

— Naprawdę? Bo gdybyś wiedział, nie napadałbyś na ludzi tylko dlatego, że jesteś wkurzony. Weź się, kurwa, w garść.

 

— Pracuję nad tym!

 

— Postaraj się bardziej.

 

— Myślisz, że nie próbuję, ty nieczuły dupku?! Jak śmiesz? Jakbyś wiedział, jak to jest. Chciałbym zobaczyć, jak ty radzisz sobie na moim miejscu. Och, czekaj, to byłbyś ty, gdyby...

 

— O, do cholery jasnej! — wybucha Regulus, zrywając się z krzesła i stając na równe nogi, marszcząc gniewnie brwi. — Odpuść sobie wreszcie, James! Wracasz do czegoś, co już wiemy. Tak, okłamałem cię. Tak, zgłosiłem się na ochotnika zamiast ciebie. To już się stało! Nie możesz tego zmienić, nie możesz nic z tym, kurwa, zrobić...

 

— Z twojego powodu! — krzyczy James. — To twoja wina! Można było tego wszystkiego uniknąć, gdybyś ty...

 

— Uniknąć? Uniknąć?! Dorośnij wreszcie, idioto! — odkrzykuje Regulus, a jego oczy błyszczą gniewnie, a twarz płonie. — Nie było sposobu, żeby tego uniknąć! Bez względu na to, jak by to się potoczyło, bez względu na to, co by się stało, i tak skończylibyśmy dokładnie tutaj.

 

— Nie. Nie, jest różnica! Okłamałeś mnie! — ryczy James, zrywając się na nogi i wymachując rękami, podczas gdy jego pierś unosi się gwałtownie. Robi krok do przodu i wbija palec w Regulusa. — To ty mi to zrobiłeś! Ty. Jesteś cholernie samolubny, jesteś kłamcą i nienawidzę cię. Ja... nienawidzę cię. Ja...

 

James słabnie, drżąc od stóp do głów, z krwią pulsującą w żyłach i dzwonieniem w uszach. Ich spojrzenia nie spotykają się nagle, bo wpatrywali się w siebie przez cały ten czas, mierząc się wzrokiem bez wahania czy ustępstwa. W pokoju jest tak gorąco, tak duszno, napięcie jest tak gęste, że wydaje się bliskie wymknięcia się spod kontroli. Jeden niewłaściwy ruch. Jeden błąd.

 

To wszystko, czego potrzeba.

 

Część Jamesa pragnie po prostu zniknąć. Gdyby mógł, obróciłby się w miejscu i wyparował, by znaleźć się gdziekolwiek indziej, by uciec od tego wszystkiego, bo wie, co nadchodzi. Czuje to w drżeniu swoich palców. Czuje to w gorączce własnej skóry. Czuje to w powietrzu między nimi, w tej kruchej przestrzeni, którą tak łatwo będzie pokonać.

 

Najgorsze jest to, że James wciąż jest wściekły. Nawet gdy całe to pragnienie przeszywa go niczym burza, gniew ani trochę nie osłabł. Drży, jakby miał się zaraz rozpaść na kawałki - i tak właśnie jest - i pragnie, pragnie, pragnie…

 

— Nienawidzę cię, do cholery — wyrzuca z siebie James, bo to jedyne wytłumaczenie, to wszystko, czym to może być. Słowa ledwie opuszczają jego usta, gdy chwyta twarz Regulusa w dłonie i całuje go desperacko, wściekle, żałośnie.

 

Dłonie Regulusa unoszą się gwałtownie, by chwycić go, przyciągnąć bliżej, a przestrzeń między nimi spala się do zera, aż zostają przyciśnięci do siebie. Pocałunek jest gryzący, bezlitosny, szorstki od wszystkich emocji, których nie potrafią wyrazić ani zaakceptować. Jest język i zęby, i niskie wibracje jęku, choć James nie wie, od kogo pochodzi - od niego czy od Regulusa. Może od obu.

 

James nie myśli, po prostu działa, gorączkowo szarpiąc koszulę Regulusa, próbując tak cholernie mocno ją z niego zerwać, pozbyć się jej. Nienawidzi jej. Nienawidzi wszystkiego. To koszula na guziki, więc James nie zawraca sobie głowy marnowaniem czasu - dosłownie chwyta ją i szarpie tak gwałtownie, że guziki odskakują i rozsypują się po całej podłodze. Regulus wydaje z siebie stłumiony, zduszony dźwięk w trakcie pocałunku, a James całuje go jeszcze mocniej, ściągając z niego tę jego głupią, pieprzoną koszulę.

 

W chwili gdy pojawia się skóra do dotykania, James nie potrafi się powstrzymać - jego dłonie przesuwają się po ramionach Regulusa, w dół jego klatki piersiowej, chwytając go w talii, gdy James cofa się chwiejnie. Ciągnie Regulusa za sobą, który z radością za nim podąża, wręcz ochoczo. Wpadają na łóżko, James chwieje się przez moment, zanim traci równowagę i opada na nie, a pocałunek przerywa się po raz pierwszy.

 

Regulus nie traci czasu. Po prostu sięga w dół, by szarpnąć koszulkę Jamesa, wydając z siebie sfrustrowany dźwięk, dopóki James w końcu nie unosi ramion i nie pozwala Regulusowi ściągnąć jej z siebie jednym ruchem. Jego okulary zaplątują się w kołnierzyk, zawisając krzywo na twarzy, ale gdy zaczyna unosić dłoń, by niedbale odrzucić je na bok, Regulus łapie go za nadgarstek, powstrzymując go, po czym bez zwłoki wdrapuje się na jego kolana i znów go całuje.

 

James drży, gdy palce Regulusa wsuwają się w jego włosy, zaciskają się i ciągną, a przez chwilę James na to pozwala. James poddaje się temu, pozwalając, by to się działo, jednocześnie przesuwając dłonie w górę pleców Regulusa, obejmując palcami jego ramiona, ściskając mocno, jakby mógł zatrzymać go tutaj, dokładnie w tej pozycji, na zawsze.

 

Ale nie może.

 

Przypomnienie jest gorzkie i tylko podsyca jego wściekłość, aż w końcu jedyne, co może zrobić, to opaść do tyłu i odepchnąć Regulusa na bok. James podąża za ruchem, przyciskając Regulusa do łóżka i łapiąc go za nadgarstki, wyrywając dłonie Regulusa ze swoich włosów i przygważdżając je do poduszek.

 

— James — wyrzuca z siebie Regulus, zginając palce, jakby chciał wyciągnąć rękę i dotknąć. Jest zarumieniony, nie potrafi usiedzieć w miejscu, jego źrenice są rozszerzone, a usta wilgotne i opuchnięte. Jest arcydziełem, tak boleśnie pięknym, że James ma ochotę zrobić mu pieprzone zdjęcie. James pragnie... pragnie wielu rzeczy.

 

— Nie. Trzymaj je tam — mówi James głosem szorstkim i ochrypłym, niskim i ostrym w gardle. Ściska nadgarstki Regulusa, by pokazać, co ma na myśli, a potem puszcza. Regulus nie unosi rąk. — Dobrze. Nie dotykaj. Jeśli to zrobisz, przestanę.

 

Regulus porusza się niespokojnie, jego klatka piersiowa unosi się i opada. Z jego ust wydobywa się prawdziwie nieprzyzwoity jęk, brzmiący jak mieszanka aprobaty i frustracji. Jego dłonie zaciskają się na prześcieradle, kurczowo się go trzymając, i to wystarcza Jamesowi. Satysfakcjonuje go to, jest wyraźnym znakiem, że Regulus zamierza zrobić to, co mu kazano.

 

Po tych słowach James unosi się, by przylgnąć ustami do dolnej części jego szczęki, a następnie powoli, bez pośpiechu, przesuwa się w dół we własnym tempie. To nie pierwszy raz, kiedy to robi, całując Regulusa po całym ciele, ale nigdy nie będzie miał tego dość. Nigdy nie nasyci się Regulusem pod swoimi ustami, pod swoimi dłońmi, rozciągniętym, chętnym i spragnionym. Nawet wieczność nie byłaby wystarczająco długa.

 

Blizny mu nie przeszkadzają. Nigdy nie przeszkadzały, od pierwszego momentu, gdy je zobaczył. Czy łamią serce? Absolutnie. Czy sprawiają, że Regulus jest mniej pociągający? Nie, ani trochę. James wciąż jest przekonany, że nigdy nie widział nikogo tak pięknego jak Regulus Black.

 

Jest jedno miejsce, gdzie nie ma żadnych blizn. Prawe biodro Regulusa, dokładnie łuk kości biodrowej, miejsce, w którym James wielokrotnie zostawiał pełne miłości siniaki. Tym razem wbija tam zęby. Pamięta, że kiedyś chciał to zrobić, jeszcze na arenie. Wtedy też był wściekły.

 

Regulus wciąga gwałtownie powietrze przez zaciśnięte zęby, a jego biodra podskakują. James przyciska dłonie do jego ud, unieruchamiając go. Z ust Regulusa wydobywa się długi ciąg przekleństw, wszystkie wypowiadane bez tchu, które bardzo szybko przechodzą w urywane błagania.

 

Robili to... często. Tak często, jak to możliwe w ciągu dwóch dni. Na swoją obronę mieli sporo nagromadzonego napięcia do rozładowania - ponad dekadę, tak właściwie - a dwa dni to zdecydowanie za mało. Dwa dni nawet nie zrobiły rysy na powierzchni.

 

Niezależnie od tego, uprawiali seks wiele razy w różnych pozycjach, a i tak nie zdążyli wypróbować wszystkiego. Nie mieli wystarczająco dużo czasu. Ale to już robili - James rozpinający pasek Regulusa i wykorzystujący swoje usta. Regulus zwykle jest nieco bardziej zaangażowany, z dłońmi wplecionymi w jego włosy, palcami zaciskającymi się na jego ramionach i wbijającymi się paznokciami. Nie robi tego celowo, ale zostawił już zadrapania na ramionach i plecach Jamesa. Jamesowi to nie przeszkadzało. Lubił to pieczenie. Przypomnienie i dowód. Napawało go to dumą.

 

Tym razem Regulus szarpie prześcieradło i powtarza imię Jamesa niczym modlitwę, niczym przysięgę, niczym obietnicę. Robił tak również wtedy, a mimo to złamał swoją obietnicę. James go nienawidzi. James pragnie go tak bardzo, że nie może tego, kurwa, znieść.

 

Jest to gwałtowne i desperackie od początku do końca, aż oddech Regulusa słyszalnie się załamuje, a potem wygina się on w łuk, jęcząc, ale ani razu nie puszczając prześcieradeł. Nie puszcza ich nawet wtedy, gdy opada z powrotem na łóżko, podczas gdy James unosi głowę i pełznie wzdłuż ciała Regulusa, by spojrzeć na niego z góry. Regulus patrzy na niego z rozgwieżdżonymi, oszołomionymi oczami, jego spojrzenie jest zamglone, a usta rozchylone, gdy dyszy.

 

Szuka czegoś. Przebaczenia, myśli James. Nie znajdzie go, ale wciąż ściska prześcieradła, ani razu ich nie puszczając ani nie unosząc dłoni, a to zasługuje na nagrodę, prawda? Więc James pochyla się i całuje go, delikatnie.

 

Regulus wzdycha w pocałunek, miękko i słodko, w końcu uspokajając się. James zanurza się w pocałunku, odsuwając wszystko na bok na chwilę, pozwalając sobie na ten jeden pocałunek, w którym może udawać. Tylko jeden pocałunek, w którym ignoruje swój gniew, na ile potrafi. Działa to aż do momentu, gdy powoli się odsuwa. Powieki Regulusa trzepoczą, otwierając się, i przez chwilę po prostu patrzą na siebie w milczeniu, a wszystko natychmiast wraca.

 

James potrząsa głową i przewraca się na bok, sięgając po laskę, gdy podnosi się na nogi. Jego noga jest sztywna od zbyt długiego przebywania w jednej pozycji. Ignoruje domagające się uwagi podniecenie, które domaga się pierwszeństwa w jego wnętrzu, i kieruje się do łazienki, nie oglądając się za siebie.

 

— James? — woła Regulus łamiącym się głosem.

 

— Wynoś się — mówi James, wpatrując się w drzwi łazienki.

 

James — szepcze Regulus.

 

James jednak odwraca się, zatrzymując się w drzwiach łazienki, gdy napotyka spojrzenie Regulusa. Mówi tylko:

 

— No co? Nie poznajesz pożegnalnego prezentu, gdy go dostajesz?

 

Regulus zamyka oczy, a James zostawia go w takim stanie, zatrzaskując drzwi przed jego cierpiącym wyrazem twarzy. Tak, pożegnalne prezenty nie są tak naprawdę prezentami, jakimi miały być, prawda?

 

~•~

 

Syriusz podnosi wzrok, gdy Regulus wybiega przez drzwi, a w jego oczach pojawia się ten charakterystyczny błysk, który sprawia, że serce Syriusza zamiera.

 

Syriusz wrócił po swojej krótkiej wizycie w sali treningowej i poszedł prosto do Remusa, bez zbędnego czekania. Remus właśnie czesał mu włosy, obaj szeptali coś między sobą, gdy Pandora wślizgnęła się do środka i nerwowo oznajmiła, że Regulus wszedł do pokoju Jamesa, zanim Syriusz wrócił, i że jest zaniepokojona, niepewna, czy powinni interweniować, czy nie.

 

Choć Syriusz miał wielką ochotę się wtrącić, złożył obietnicę, że będzie trzymał się z daleka, więc dotrzymał słowa. Zmusił też Pandorę, by zrobiła to samo. Remus zauważył, że to nie skończy się dobrze, a on rzadko kiedy się myli, prawda? Pandora została z nimi w pokoju i wszyscy usłyszeli, gdy James i Regulus zaczęli na siebie krzyczeć.

 

Usłyszeli, kiedy krzyki ustały. Nie słyszeli nic więcej, ale jakaś część Syriusza odważyła się mieć nadzieję, że oni po prostu... przepracowują swoje problemy, wspierają się nawzajem, może nawet zdrzemnęli się czy coś. Wiedział, że to optymistyczne podejście, ale naprawdę miał nadzieję, że wszystko będzie dobrze między nimi.

 

Nie jest między nimi dobrze, co stało się oczywiste, gdy Regulus spędzał cały czas zamknięty w swoim pokoju, odmawiając otwarcia drzwi komukolwiek, nawet Remusowi. James nawet nie próbował; był jedynym, który tego nie zrobił, co mówiło samo za siebie. Kiedy Syriusz ostrożnie zapytał, co się stało, James wyjaśnił beznamiętnie, że uprawiali nieprzemyślany seks z nienawiści, co szczerze mówiąc sprawiło, że Syriusz miał ogromną ochotę trzepnąć ich obu w głowy za bycie pieprzonymi idiotami, najwyraźniej zdeterminowanymi, by zadawać sobie nawzajem ból.

 

Syriusz jest szczególnie sfrustrowany, bo Regulus nie pozwala mu nawet być przy sobie. Nie chce mieć z nim nic wspólnego. Jest równie wściekły na Syriusza, jak James jest na niego, i jeśli dostrzega w tym hipokryzję, najwyraźniej go to nie obchodzi. To i tak inna sytuacja. Inna relacja między nimi jako braćmi a Jamesem i Regulusem jako kochankami, czy kimś podobnym. Mogliby być. Mogli się stać. Teraz to wszystko stracone, dla nich wszystkich. To akurat wcale nie jest inne. Wszystko jest cholernie zrujnowane.

 

Ostatecznie Regulus nie chciał nikogo widzieć przed ewaluacjami i nie pokazał się, dopóki nie nadszedł czas, by na nie iść. Przez cały ten czas zachowywał kamienną twarz i milczał, nie mówiąc ani słowa, w ogóle nie zauważając Syriusza. A teraz, widząc wyraz oczu Regulusa po jego ewaluacji... Jest dziki. Zaciekły. Buntowniczy.

 

— Syriusz Black — rozbrzmiewa z głośników, a Syriusz wzdycha ciężko, opuszczając ramiona.

 

To wszystko jest takie pogmatwane.

 

Skomplikowane.

 

Potrząsając głową, Syriusz idzie zrobić to, co musi. Wchodząc do sali ewaluacyjnej, pierwszą rzeczą, jaką robi, jest spojrzenie w górę, by zobaczyć różnych organizatorów igrzysk, urzędników państwowych i wszelkich wpływowych sponsorów, którym udało się tam dostać - wszyscy obserwują go z uwagą i wyczekiwaniem.

 

Z wyjątkiem McGonagall. Ona po prostu obserwuje, spokojnie, skupiona, ale nie jak sęp. Czeka. Syriusz odwraca od niej wzrok, spoglądając na pozostałych, a różnice są aż nazbyt widoczne w porównaniu z nią. Wszyscy niemal pienią się z podniecenia, spragnieni jakiegokolwiek widowiska, które im zaprezentuje, jakby należał do nich, jakby zawsze był ich własnością.

 

Wie, że oni naprawdę w to wierzą. Pozwalał im w to wierzyć przez długi czas, i nagle uderza go świadomość oraz przytłaczające poczucie wolności wynikające z faktu, że już nie musi tego robić. Mylą się. Nie należy do nich.

 

Powoli Syriusz odwraca głowę, by przesunąć wzrokiem po dostępnych opcjach. Są tu bronie, którymi mógłby się popisać, i przez chwilę ma pokusę, by sięgnąć po włócznię. Nie, jeszcze nie. Jest tyle rzeczy, którymi mógłby pokazać swoją kompetencję, od walki po umiejętności przetrwania w różnych środowiskach. Minęły lata, odkąd ludzie widzieli go w tym kontekście; muszą być spragnieni, by zobaczyć, do czego jest zdolny.

 

Gdy Syriusz odwraca głowę, czuje, jak oddech zamiera mu w płucach, a serce gwałtownie podskakuje w piersi. Ewaluacja Regulusa nie trwała zbyt długo i teraz Syriusz rozumie dlaczego.

 

Maty są wbudowane w podłoże, niebieskie i grube, nieruchome. Rozciągają się od jednej strony pomieszczenia aż do drugiej, zajmując połowę sali. Wielkimi, poszarpanymi literami, wyrytymi sztyletem, pozostawiono wiadomość, która brzmi:

 

HALLOW

JEST

PUSTKĄ

 

Aurorzy robią, co w ich mocy, by wyrwać maty z podłoża, ale jak dotąd bezskutecznie. Syriusz wpatruje się w napis, a jego serce jednocześnie zaciska się i wzbiera, gdy myśli: och, Reggie.

 

To nie tak, że Syriusz nie zauważył tej podskórnej wściekłości, która przepływa przez Hallow, ale nie tylko przez nich. Również przez Zwycięzców, którzy znów stali się trybutami. Nawet przez śmierciożerców. Syriusz zwrócił na to uwagę, czekając na swoją ewaluację, rozglądając się dookoła, obserwując wszystkich. Nikt nie jest zadowolony, że tu jest, że znów musi wejść do areny, ani jedna cholerna osoba, nawet ci, którzy rozkwitali podczas swoich pierwszych igrzysk.

 

Bo wszyscy to wiedzą. Wszyscy wiedzą, jak to jest przejść przez to i wyjść z tego cało. Nie mieli już nigdy więcej tego robić. To niemal coś w rodzaju... jednoczącego doświadczenia? Po prostu cicha, niewypowiedziana zgoda między nimi wszystkimi, która szczerze mówiąc, sprawia, że coś w Syriuszu więdnie ze smutku, bo wie, że to nie potrwa długo. Nie może. Gdy tylko zabrzmi w arenie wystrzał startowy, wszyscy będą gotowi, by się nawzajem wymordować.

 

Pieprzyć Hallow za to wszystko. Pieprzyć Riddle'a, organizatorów igrzysk, sponsorów i każdą cholerną osobę w to zamieszaną. Myślą, że mają kontrolę? Naprawdę?

 

Nie.

 

Nie, jeszcze nie. Może gdy platformy się podniosą, odliczanie dobiegnie końca i rozlegnie się wystrzał armaty, ale ani sekundy wcześniej. Nie teraz.

 

Syriusz odwraca głowę, by spojrzeć na ludzi obserwujących go, na ich wymagające oczy, na zaborczość w ich spojrzeniach. Naprawdę patrzą na niego, jakby do nich należał, jakby go posiadali, jakby był marionetką na ich sznurkach. Głupcy. Wszyscy są głupcami.

 

To nie jest wyłącznie seksualne w swojej naturze. Jest mnóstwo ludzi, którzy uważają, że mają do niego prawo tylko dlatego, że jest tym, kim jest, a nie dlatego, że pragną jego ciała. Chcą też jego umysłu. Jego występów. Jego obecności. Jego uległości. Chcą go mieć tylko po to, by móc powiedzieć, że należy do nich.

 

Jedyną osobą, która naprawdę go ma, jest Remus.

 

Bez słowa Syriusz unosi ręce i zaczyna powoli rozpinać koszulę, guzik po guziku, tak że materiał rozchyla się stopniowo, odsłaniając wąskie pasma skóry. Ludzie - z wyjątkiem McGonagall - pochylają się do przodu z zapałem, zadowoleni, zafascynowani tym, co uznają za striptiz. Rozlegają się szepty. Cichy śmiech. Błyszczące oczy pełne zachęty i uznania, jakby nie spodziewali się tego, ale i tak są zachwyceni.

 

Wszystko to ustaje w momencie, gdy Syriusz zdejmuje koszulę, odsłaniając skórę usianą śladami, które pozostawił Remus, wciąż całkiem świeżymi nawet teraz. Syriusz rozkłada ramiona i powoli się obraca, pozwalając im patrzeć, pozwalając im się zastanawiać.

 

Syriusz czuje narastającą frustrację emanującą od nich, ich ciekawość wymyka się spod kontroli, a zazdrość przeobraża się w gorycz. Wierzą, że należy do nich, a te ślady mówią coś zupełnie innego. Mogą myśleć, że zostawił je jakiś Hallow, ale to nie był któryś z nich, i dobrze o tym wiedzą; nie wiedzą kto to zrobił i są świadomi, że nigdy się tego nie dowiedzą.

 

To jak zabawka w twojej piaskownicy, którą jeszcze nie zdążyłeś się pobawić, a nagle odkrywasz, że ktoś inny wszedł do twojej piaskownicy i bawił się nią bez twojego pozwolenia, zanim ty miałeś szansę. Właśnie tak myślą ci ludzie. Tak go postrzegają. A teraz widzą te ślady, które mówią bardzo wyraźnie, że należy do kogoś innego. Nie jest ich zabawką, a piaskownica stoi w płomieniach, więc nawet nie mogą się do niej dostać, żeby do niego dotrzeć.

 

Spójrzcie na mnie, myśli Syriusz. Spójrzcie na mnie i zobaczcie, do kogo należę. Nie do was. Nigdy do was. Należę do siebie, a oddałem się jemu i nic nie możecie z tym zrobić.

 

Po tym wszystkim Syriusz podnosi swoją koszulę, zakłada ją z powrotem i obdarza wszystkich jasnym, wyzywającym uśmiechem. Kłania się lekko, pozwalając, by jego uśmiech złagodniał w ironiczny grymas, gdy przesuwa wzrokiem po wszystkich zgromadzonych, a następnie wstaje i wychodzi.

 

Kiedy ogłaszają wyniki ocen, Syriusz dostaje najniższą notę ze wszystkich, najniższą możliwą do zdobycia, wynik, którego żaden inny trybut w historii przed nim nie otrzymał. Gdy to widzi, wśród powszechnej konsternacji, wybucha śmiechem.

 

~•~

 

Regulus czeka dwie godziny po ogłoszeniu wyników ocen, zanim opuszcza swój pokój. Uzyskał całkiem wysoki wynik, tylko o jeden punkt niższy niż w poprzednim roku. Syriusz zdobył najniższą notę w całej historii.

 

Syriusz uznał to z jakiegoś powodu za przezabawne, podczas gdy Pandora wpadła w rozpacz, Remus pobladł, a James pocierał skronie, jakby bolała go głowa. Regulus w ogóle nie zareagował, nawet nie zwrócił na niego uwagi. Bez względu na to, jak bardzo pozostali dopytywali, Syriusz nie chciał powiedzieć, co zrobił podczas swojej oceny.

 

Nie miał jednak żadnych oporów, by opowiedzieć wszystkim, co zrobił Regulus. Zachowywał się, jakby na niego donosił, skarżąc się Jamesowi i Pandorze, podczas gdy Regulus marszczył brwi, słuchając wykładu Pandory, a James...

 

Cóż, James po prostu spojrzał na Regulusa. To pierwsze spojrzenie od czasu, gdy zostawił go w łóżku z zimnym wspomnieniem pożegnalnego prezentu, który osiadł ciężko w kościach Regulusa. Jego szczęka była zaciśnięta, nozdrza rozszerzone, a oczy pełne żaru i gniewu. Serce Regulusa zaczęło bić mocno i szybko, bo wiedział, że James chce go zerżnąć do nieprzytomności, co jest... cóż, Regulus właściwie nie ma nic przeciwko temu. Pożegnalne prezenty nie są wspaniałe, jak się okazuje. Dość mocno bolą, mówiąc o emocjach. Regulus i tak chciwie pragnie więcej.

 

Ostatecznie James powiedział tylko, szybko i ostro:

 

— Przestań być głupi — po czym odwrócił wzrok, zaciskając i rozluźniając palce. Regulus miał ochotę podejść, wdrapać się Jamesowi na kolana i pozwolić, by te palce zacisnęły się wokół jego szyi. Myśli, że być może, ale tylko być może, zaczyna wariować.

 

James doprowadza go do szaleństwa.

 

Zbliża się wieczór, choć jeszcze nie zapadł zmrok, a on ma dokądś iść. Wyjście wydaje się początkowo proste, ale zostaje przyłapany przez Syriusza i Remusa, którzy akurat składają razem pranie w głównym pokoju, rozmawiając i śmiejąc się jak w scenie z domowego, amatorskiego filmu.

 

— Dokąd się wybierasz? — pyta Remus, gdy Regulus próbuje niepostrzeżenie przemknąć obok. Syriusz najwyraźniej wie, że lepiej się nie odzywać, co jest całkiem rozsądne. Jemu Regulus i tak by nie odpowiedział. Remus jest... Cóż, Remusowi można wybaczyć.

 

— Idę się tylko przejść — mamrocze Regulus. — Mam dość patrzenia na te same cztery ściany.

 

— Możesz nam pomóc składać pranie — proponuje Remus.

 

— Dzięki — odpowiada Regulus beznamiętnie — ale chyba sobie odpuszczę.

 

Syriusz cmoka z dezaprobatą, wyciągając rękę, by przeczesać palcami włosy Remusa.

 

— Próbowałeś, kochanie, nie przejmuj się tym. Ja będę składał z tobą pranie, ile tylko zechcesz.

 

Regulus naprawdę ma ochotę się udławić.

 

— Naprawdę nie powinieneś się tak włóczyć — mruczy Remus, zerkając na niego. — Jutro masz pracowity dzień z tym wywiadem. Powinieneś trochę odpocząć.

 

— Jasne, nie będę długo. Po prostu zachciało mi się wyjść na dach — mówi tylko Regulus, dość wymijająco, po czym odchodzi, nie dodając nic więcej.

 

Wchodzi do windy.

 

Winda jedzie w dół, nie w górę.

 

W dół, w dół, w dół. Aż na pierwsze piętro. Nie do piwnicy ani na parter, ale właśnie na pierwsze piętro, gdzie znajduje się apartament dla tych z pierwszego dystryktu.

 

Winda dzwoni, drzwi rozsuwają się, a Regulus wypuszcza wstrzymywane powietrze, prostuje ramiona i rusza korytarzem. Dociera do apartamentu, zaciska szczękę i puka do drzwi.

 

Regulus cieszy się, że był na to przygotowany, bo widok Lucjusza, gdy ten otwiera drzwi, niemal wywołuje na jego twarzy szeroki uśmiech. Bok szczęki Lucjusza jest spuchnięty i fioletowy, z okropnym siniakiem wyraźnie odcinającym się na bladej skórze. Regulus o mało nie zaczyna chichotać. James przyłożył mu tak, że aż miło.

 

— Regulus — wita go Lucjusz, nieco gorzko.

 

— Lucjusz — odpowiada Regulus, a kącik jego ust unosi się, gdy demonstracyjnie przygląda się siniakowi, po czym znów podnosi wzrok, by zobaczyć, jak Lucjusz mierzy go gniewnym spojrzeniem. — Ciężki dzień?

 

Lucjusz wygląda, jakby przełykał coś kwaśnego, ale Narcyza musiała w pewnym momencie wziąć go w karby, bo zachowuje się poprawnie. Bez słowa cofa się i wpuszcza Regulusa do środka.

 

— Ach, oto i on — woła Bellatriks, a w pomieszczeniu zapada cisza, gdy unosi ręce, szczerząc się do niego. — Zawsze wiedziałam, że jesteś tym mądrzejszym bratem, kruszynko!

 

— To żadne objawienie. Syriusz zawsze był i zawsze będzie kompletnym idiotą — mówi Regulus przeciągle, leniwie przesuwając wzrokiem po wszystkich obecnych w pomieszczeniu.

 

Śmierciożercy, wszyscy oni i kilku ich mentorów. Bella stoi przy Rudolfie Lestrange'u, przyciskając się do niego dość prowokacyjnie, co - szczerze mówiąc - zdaje się sprawiać mu niemałą przyjemność. Młodszy brat - Rabastan - znajduje się niedaleko, opierając się o ścianę i prześlizgując spojrzeniem po Regulusie z widoczną ciekawością. Narcyza stoi przy oknie, paląc papierosa, choć zerka na niego z małym, smutnym uśmiechem. Pozostali trzymają drinki, najwyraźniej będąc w trakcie towarzyskich rozmów, zanim się pojawił.

 

— No dalej, wejdź, wejdź — mówi Bella, zapraszając go gestem do środka i zdmuchując loki z twarzy. — Weź drinka, rozgość się, porozmawiaj trochę. Równie dobrze możesz się do wszystkich przyzwyczaić. Pogadamy więcej, gdy jedzenie będzie gotowe.

 

Regulus, być może nieco dziecinnie, kieruje się prosto do Narcyzy, ponieważ zna ją lepiej niż kogokolwiek innego, poza Bellatriks, która - sądząc po wyglądzie sytuacji - jest pewnie jakieś osiem sekund od zaciągnięcia najstarszego Lestrange'a do swojej sypialni. I to ona ma czelność nazywać jego dziwką łasą na męskie przyrodzenie.

 

— Jest zdeterminowana, by odejść z hukiem — mówi Narcyza sucho, strząsając popiół i posyłając mu pełne irytacji spojrzenie, które doskonale rozumie jako młodsze rodzeństwo, które również ma starsze rodzeństwo będące praktycznie ucieleśnieniem chodzącego bólu głowy.

 

— Najwyraźniej — mruczy Regulus.

 

— Chcesz jednego? — pyta Narcyza, sięgając po otwartą paczkę papierosów z parapetu i wyciągając ją w jego stronę z uniesionymi brwiami.

 

Regulus kręci głową.

 

— Nie, dziękuję. Nie palę.

 

— Hmm, Syriusz nigdy cię do tego nie wciągnął, prawda? — zastanawia się Narcyza, odkładając paczkę z powrotem na parapet.

 

— Nie zaczął, dopóki nie skończył swoich igrzysk, a my nie byliśmy wtedy... Cóż, nie byliśmy w dobrych stosunkach — mamrocze Regulus.

 

Narcyza zaciąga się, pozwalając, by małe strużki dymu uciekały z jej ust, gdy mu się przygląda. W końcu oferuje mu tylko lekki uśmiech i szepcze:

 

— Wiesz, każdy Black, który wszedł na arenę, zawsze z niej wychodził. To będzie pierwszy raz, kiedy tak się nie stanie.

 

— Wiem — mówi cicho Regulus.

 

— Szkoda, prawda? — szepcze Narcyza, przymykając oczy, z wyraźnie napiętym wyrazem twarzy. Tak jak wszyscy inni, jest zrozumiale zdenerwowana sytuacją, w której wszyscy się znaleźli.

 

Regulus przełyka ślinę, waha się, po czym przyznaje:

 

— Andromeda przyszła pożegnać mnie na dworcu. — Oczy Narcyzy gwałtownie się otwierają, natychmiast skupiając się na nim, a jego serce ściska się boleśnie. — Nie sądzę, by wiedziała wtedy, że ty i Bellatriks wracacie na arenę, ale powiedziała coś, co myślę, że odnosi się do nas wszystkich. Coś, o czym chciałaby, żebyś i ty wiedziała.

 

— Co takiego? — pyta stanowczo Narcyza, przeszywając go wzrokiem, podczas gdy jej palce nerwowo obracają papierosa.

 

— Kiedy zwróciłem uwagę, że tylko jedno z nas może wygrać, powiedziała: „zmuś ich, żeby za to zapłacili" — wyznaje Regulus.

 

Narcyza przez chwilę nie reaguje, a potem wydobywa z siebie słaby śmiech, gdy jej twarz łagodnieje. Odwraca wzrok, a jej rzęsy lekko drżą.

 

— Oczywiście, że tak powiedziała.

 

— Zamierzam to zrobić — wyznaje Regulus, nie odwracając wzroku, gdy Narcyza ponownie na niego spogląda. — A ty?

 

— Tak — mówi cicho Narcyza. Jej wzrok znów wędruje po pomieszczeniu, zatrzymując się na moment na Bellatriks, po czym wraca do niego, a w jej spojrzeniu pojawia się coś ostrego. Ostre jak potłuczone szkło, które miało być schowane, którego nigdy nie należało dotykać - nie dlatego, że było kruche, ale dlatego, że po rozbiciu zraniłoby głębiej niż cokolwiek innego - a teraz zostało upuszczone. — Tak, wierzę, że wszyscy zamierzamy to zrobić.

 

— Dobrze — oznajmia stanowczo Regulus.

 

Po tym nie mówią już nic więcej, a Bellatriks nie ma wystarczająco dużo czasu, by odciągnąć Rudolfa, ponieważ posiłek jest gotowy, zanim zdąży to zrobić. Apartament nie jest przeznaczony do pomieszczenia takiej liczby osób - dwunastu w sumie - więc muszą się stłoczyć wokół stołu, który w najlepszym wypadku mógłby wygodnie pomieścić tylko połowę z nich. Regulus jest wciśnięty między Bellatriks a Rabastana, czując się bardzo stłoczony, a Narcyza siedzi naprzeciwko niego z widocznym rozbawieniem na twarzy.

 

W większości nikt mu nie przeszkadza. Rabastan trochę z nim rozmawia i jest... miły? Co dziwne, jest całkiem sympatyczny i ma ciepłe, ujmujące usposobienie. Jest uważny i spostrzegawczy, ale nie w przytłaczający sposób. Wygląda przystojnie w brzoskwiniowej koszuli z dekoltem odsłaniającym srebrny naszyjnik z rubinem w kształcie łezki, spoczywającym na brązowej skórze w zagłębieniu jego klatki piersiowej. Ma przyjemny głos, aksamitny i głęboki, tak głęboki, że nie sposób nie spojrzeć na niego drugi raz. Rodzaj głosu, który prawdopodobnie wibruje w jego piersi za każdym razem, gdy mówi, jakby można było go faktycznie poczuć, gdyby wyciągnąć rękę i dotknąć. Ma też ładny uśmiech.

 

Regulus rozumie, dlaczego Hallow go lubi. Łatwo się z nim rozmawia, łatwo go słucha, ma naturalne poczucie humoru i jest raczej zrelaksowany. Jest elegancki i opanowany; Regulus nie wątpi, że Hallow podziwiało go wcześniej i prawdopodobnie będzie podziwiać znowu. Osobiście, poza Bellatriks i Narcyzą, Regulus podejrzewa, że również będzie ciążył ku Rabastanowi, szczególnie jako osoba, która rozumie, co to znaczy być młodszym bratem.

 

Przez chwilę Regulus obserwuje, jak Rabastan śmieje się, gdy on sam rzuca suchy żart o potrzebie większej ilości wina, by znieść towarzystwo tych wszystkich idiotów, i czuje, jak żołądek podchodzi mu do gardła, gdy uderza go straszliwe uczucie déjà vu na myśl o Evanie. Ostatnim razem Regulus znalazł przyjaciela - najlepszego przyjaciela, bez względu na to, jak bardzo się przed tym bronił - a potem doprowadził do jego śmierci. Nagle Regulus nie jest już pewien, czy w ogóle chce mieć cokolwiek wspólnego z Rabastanem na arenie.

 

Regulus patrzy na niego, rozgląda się po wszystkich obecnych i uświadamia sobie, że prawdopodobnie wszyscy zginą w ciągu kilku dni. Siedzą tu, jedząc i rozmawiając, jakby ta rzeczywistość była poza ich zasięgiem, jakby nie były to ściany zaciskające się wokół nich wszystkich. Na samą myśl o tym robi mu się niedobrze.

 

Po tym wszystkim Regulus głównie siedzi i słucha, pozostając cichy i uważny. Narcyza również. Pozostali jednak... Rozmawiają o tym, co nadchodzi. Spekulują na temat areny, omawiają innych trybutów i ich słabości, rozwodząc się szczególnie nad osobami, które uważają za priorytetowe cele. Jak można było przewidzieć, Syriusz jest celem o wysokim priorytecie, którego - ich zdaniem - należy wyeliminować wcześnie, póki wciąż mają przewagę liczebną, by go pokonać. Bo ci ludzie mogą być okropni, ale głupi nie są. Wiedzą, że Syriusz stanowi zagrożenie. Wiedzą, że zabicie go będzie wymagało wysiłku.

 

Emmeline to kolejna osoba, którą - jak są przekonani - należy szybko wyeliminować, podobnie jak Marlene, a także Asher i Majesty. Niewiele wiedzą o Alice, nie postrzegają Augusty jako zagrożenia, a Eli uważają za kompletnie niegroźnego. Pozostali to ci, z którymi - jak sądzą - poradzą sobie po drodze.

 

Syriusz jest głównym celem, na którego wszyscy ruszą, gdy tylko nadarzy się okazja, najlepiej jako grupa. Wielokrotnie, gdy mówią o Syriuszu, patrzą na Regulusa, jakby mieli coś do powiedzenia, ale Bellatriks i Narcyza najwyraźniej wystarczająco ich przerażają, by trzymali języki za zębami. Cóż, większość z nich. Jeden nie jest tak roztropny jak reszta.

 

— Więc jak to, nie masz nic do powiedzenia na temat naszego planu zabicia twojego brata, Regulus? — pyta Yaxley, wykrzywiając wargi z niesmakiem.

 

— Och, niezręcznie — mruczy Rabastan pod nosem.

 

Regulus sięga po serwetkę, wyciera usta, po czym odkłada ją i wzdycha.

 

— Corban, czego właściwie oczekujesz, że powiem?

 

— Na twoim miejscu uważałabym na język — ostrzega Bellatriks, wbijając wzrok w Yaxleya. — On potrafi zrobić niezłe rzeczy widelcem, ja zresztą też, a na tym stole jest ich pod dostatkiem. Stąpaj ostrożnie.

 

— Nie możesz naprawdę oczekiwać, że będziemy tu siedzieć i udawać, że to ktoś, komu można zaufać — syczy Yaxley.

 

— W Głodowych Igrzyskach nie można nikomu ufać — mówi Alecto, unosząc brew. — Żadne z nas nie może zaufać drugiemu. Prędzej czy później, Corban, wszyscy zwrócimy się przeciwko sobie.

 

— Tak, oczywiście — cedzi przez zęby Yaxley. — Ale to nastąpi, gdy będzie to konieczne, i ani chwili wcześniej. Skąd możemy mieć pewność, że on nie planuje zdrady przed tym czasem? To jego brat. Ta więź lojalności to problem. Gdyby chodziło o twojego brata, Alecto, czy tak łatwo byś go porzuciła? Zabiła? A ty, Rabastan? Nawet wy, Bella, Narcyza - jesteście tu razem. Czy mam po prostu uwierzyć, że Regulus odwrócił się od Syriusza i będzie dla nas wsparciem?

 

— Och, skręciłbym Rudolfowi kark przy pierwszej nadarzającej się okazji — mówi lekkim tonem Rabastan, wymieniając uśmiech ze swoim starszym bratem, który pokazuje mu środkowy palec i przewraca oczami.

 

— Uważam, że ta obawa jest uzasadniona — mamrocze Dołohow, wpatrując się w swoją szklankę z ponurą miną.

 

— Uwierz mi, sam fakt, że Regulus tu jest, to wystarczający dowód — warczy Bellatriks. — Nie byłoby go tutaj, gdyby nie był gotów zrobić wszystkiego, co konieczne, żeby tu być. Zapominasz, że ma tu również inną rodzinę. Ma mnie i Narcyzę. Nie znasz go tak jak my i może tego nie dostrzegasz, ale to przecież oczywiste, że on nienawidzi Syriusza. Jest tutaj, bo sam tego chce.

 

— Wybacz, ale trudno mi uwierzyć, że wy dwie jesteście dla niego ważniejsze niż jego brat. Poza tym, czy nie minęły już lata, odkąd ostatnio się widzieliście? — rzuca wyzywająco Yaxley.

 

— Dość — mówi Regulus stanowczym głosem, a oczy Yaxleya skupiają się na nim. Podobnie jak wiele innych spojrzeń. — Chcesz we mnie wątpić? Proszę bardzo. Nie mam zamiaru łagodzić twoich niepewności. Boisz się mnie. Właśnie dałeś to jasno do zrozumienia wszystkim przy tym stole, a jak myślisz, co to dla ciebie oznacza?

 

Nozdrza Yaxleya rozszerzają się.

 

— Nie boję się ciebie.

 

— W takim razie nie masz się czym martwić, prawda? — Regulus przechyla głowę. — Bo przecież, jakie zagrożenie mógłbym dla ciebie stanowić, gdybyś nie był tak słaby, jakim się teraz pokazujesz? Boisz się, że jestem od ciebie lepszy, Corban?

 

— Nie — odpowiada ostro Yaxley.

 

Regulus nie spuszcza z niego wzroku.

 

— Powinieneś się bać.

 

— Nie jesteś lepszy ode mnie — oznajmia Yaxley ostrym głosem.

 

— Jestem — informuje go Regulus zwyczajnie. — I Syriusz też jest. Jest lepszy od ciebie i od każdego przy tym stole. Zabije was wszystkich z łatwością, bez wysiłku i bez chwili zawahania. Nikt przy tym stole nie byłby w stanie go pokonać. Jedyną słabością Syriusza na arenie jestem ja. Gdybyś był mądry, zrozumiałbyś, że potrzebujesz mnie.

 

— Ach, tak sądzisz? — Yaxley szydzi z niego. — Więc zamierzasz po prostu stać i patrzeć, jak go zabijamy?

 

— Nie — mówi Regulus, a wszyscy wpatrują się w niego. Nie odrywa wzroku od Yaxleya, gdy oznajmia bez najmniejszego drżenia w głosie: — Jedyną osobą, która może zabić Syriusza, jestem ja.

 

Na to nikt nie ma odpowiedzi. Regulus podnosi widelec i wraca do jedzenia, a po chwili wszyscy inni idą w jego ślady. Bellatriks wygląda na zadowoloną. Narcyza patrzy na niego, patrzy, patrzy, a potem odwraca wzrok.

 

Regulus nie mówi już ani słowa. Nie musi.

 

Powiedział wystarczająco dużo.

Chapter 45: Zapłata

Chapter Text

— Hej — odzywa się Syriusz — gdzie byłeś wczoraj wieczorem?

 

Regulus przerywa, a jego dłonie zastygają w trakcie smarowania bajgli kremowym serkiem, ponieważ wziął na siebie przygotowanie śniadania. Syriusz nie jest pewien, czy bajgle można uznać za śniadanie, ale nie ma serca, by to kwestionować. Z jakiegoś powodu Regulus najwyraźniej bardzo pragnie teraz bajgli.

 

Jak zawsze, Regulus nie odpowiada. Nie patrzy na niego. Nie chce mieć z nim nic wspólnego.

 

Syriusz czuje, jak jego serce nieco się ściska, choć nie potrafi dokładnie określić dlaczego. Wiedział, że tak będzie. Regulus sam mu powiedział, że Syriusz go straci. Problem w tym, że Syriusz nigdy tego nie chciał.

 

Regulusa nie było wczoraj na dachu. A przynajmniej nie przez całą noc. Syriusz wie o tym, ponieważ po tym, jak Remus wrócił do swojej celi, udał się na dach z zamiarem spędzenia tam trochę czasu z Regulusem, może wypalenia kilku papierosów jeden po drugim, może próby porozmawiania z nim. Tęskni za nim. To okropny ból dokładnie w miejscu, gdzie znajduje się jego serce, pulsujący przy każdym uderzeniu.

 

Ale Regulusa tam nie było i się nie pojawił. Wrócił do apartamentu późnym wieczorem, już po tym, jak Syriusz się poddał i zszedł na dół, by na niego zaczekać, i ponownie nie zaszczycił Syriusza nawet spojrzeniem, zanim poszedł spać.

 

Syriusz zakłada, że Regulus poszedł gdzieś indziej, by pobyć sam, w miejsce, gdzie nikt nie mógłby go znaleźć, tak jak czasami robił to w domu. Rozumie, że Regulus czasem znajduje ukojenie w samotności, szczególnie gdy przeżywa trudne chwile, a teraz jest cholernie ciężko. Syriusz po prostu chciałby, żeby Regulus wciąż szukał pocieszenia u niego.

 

Syriusz wzdycha ciężko i odwraca się od Regulusa, rozglądając się po kuchni. James jeszcze nie wstał, ale Pandora i Remus nakrywają do stołu, rozmawiając ze sobą.

 

Wkrótce czekają ich wywiady. Regulus tym razem nie wydaje się zdenerwowany ani przestraszony, jak poprzednio, choć Syriusz podejrzewa, że nawet gdyby był, nie pokazałby tego. Szczególnie nie jemu. Co do Syriusza, on również nie czuje ani zdenerwowania, ani strachu. Zawsze miał dobre podejście do Hallow i jakaś część jego osoby wręcz delektuje się kolejną szansą na okazanie nieposłuszeństwa.

 

Dłonie Regulusa na moment zastygają nad bajglami, gdy stukot laski Jamesa o podłogę oznajmia jego nadejście. Wszyscy skupiają na nim wzrok, gdy wchodzi ziewając, pocierając oko pod okularami i wyglądając na wyczerpanego. Kiedy opuszcza rękę i otwiera oczy, spogląda na bajgle, a jego twarz zdaje się kamienieć.

 

— Głodny, James? — pyta Syriusz, mając nadzieję wyrwać go z tego stanu wściekłości, w który właśnie popadł.

 

— Nie, właśnie straciłem apetyt. Cholernie nienawidzę bajgli — mruczy James, po czym odwraca się i wychodzi.

 

Syriusz wpatruje się przez chwilę w miejsce, gdzie zniknął James, czując się wytrącony z równowagi w sposób, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczył w relacji z przyjacielem. Spogląda na Pandorę i Remusa, jakby oni mieli odpowiedzi, ale wyglądają na równie zagubionych jak on sam. W końcu Syriusz kieruje wzrok na Regulusa, który stoi z zaciśniętymi powiekami, kurczowo ściskając krawędź blatu obiema dłońmi, i jest tak wyraźnie nie w porządku, że Syriusz czuje bolesne, przeszywające pragnienie, by go pocieszyć. Nie może tego już zrobić.

 

Stracił również i to.

 

~•~

 

Regulus nie jest pewien, jak dokładnie do tego doszło. To po prostu jeden z tych dziwnych zbiegów okoliczności, których nikt nie przewidział, a który prowadzi do bardzo niezręcznej, napiętej sytuacji dla wszystkich zaangażowanych.

 

Tym razem nie było żadnych przygotowań do wywiadów, bo tak naprawdę nie miało to sensu. Syriusz i Regulus robili to już wcześniej. Wiedzą, czego się spodziewać. W zasadzie po prostu usiedli razem i omówili, co Rita prawdopodobnie poruszy, ale jest jeden nieznany aspekt. Wywiady w tym roku są inne, ponieważ wszyscy trybuci będą jednocześnie na scenie, siedząc z tyłu i po kolei podchodząc do foteli. To podobno element Ćwierćwiecza Upamiętnienia, ale to nie jest ta niezbadana część. Nie, chodzi o fakt, że wszyscy trybuci są już Zwycięzcami i żaden z nich nie jest zadowolony, że tu jest. Może to prowadzić do kłopotów.

 

Regulus ma nadzieję, że tak właśnie będzie. Ma nadzieję, że każdy wywiad zostanie wykorzystany, by wbić nóż głębiej w serce Hallow. Ma nadzieję, że podsyci to płomienie i rozbudzi jeszcze większy gniew. Ma nadzieję, że Riddle będzie patrzył i poczuje, jak władza drży w jego rękach. Choć być może nigdy jej nie straci, Regulus rozkoszuje się myślą, że choćby przez chwilę, Riddle mógłby poczuć strach przed taką możliwością.

 

Dorcas przygotowała jego i Syriusza, a tym razem sprawiła, że obaj wyglądają równie niebezpiecznie. Znów jak chodzące bronie, podwójne ostrza gotowe do cięcia. Mają na sobie rodzaj lekkiej, połyskującej zbroi, która mieni się i błyszczy gwiazdami. Są gwiazdami, z imienia, i choć gwiazdy są piękne, mogliby ogarnąć cały świat i pogrążyć go w płomieniach.

 

Wyglądają, jakby mieli to zrobić.

 

Regulusowi podoba się to, jak wygląda, a jeszcze bardziej fakt, że James zaciska pięści, opiera się o ścianę, jakby żałował, że nie wziął ze sobą laski, by się na niej wesprzeć, i gwałtownie wciąga powietrze na jego widok, choć nie wypowiada ani słowa.

 

Droga do windy, która ma ich zabrać na miejsce wywiadu, przebiega w całkowitej ciszy. Towarzyszą im Dorcas i Pandora. To właśnie w windzie sytuacja staje się napięta. Bo winda jest na tyle przestronna, że nikt nie stoi zbyt blisko siebie, ale nie na tyle, by tak pozostało, gdy na następnym piętrze drzwi otwierają się, ukazując dość liczną grupę czekającą na wejście.

 

Przez "liczną grupę" Regulus ma na myśli Franka, Alice, Augustę, Marlene i Eliego. Pięć dodatkowych osób do pięciu już znajdujących się w środku. Wszyscy wciskają się do windy z cichymi przeprosinami i nerwowymi śmieszkami, przesuwając się, by zrobić miejsce. Jakoś tak się składa, że w całym tym szybkim ruchu i ustawianiu, Regulus ląduje przyciśnięty do Jamesa w rogu, raczej wbrew własnej woli.

 

Regulus naprawdę nie zamierza tego robić. Po prostu tak się dzieje, a potem nie ma już właściwie miejsca, by cokolwiek z tym zrobić. Frank kończy przyciśnięty blisko Alice, co sprawia, że Augusta podejrzliwie mruży oczy, patrząc na nich oboje. Dorcas i Marlene zdają się robić wszystko, by uniknąć swojego towarzystwa, co oznacza, że Dorcas praktycznie przyszywa się do boku Pandory, która wyraźnie się peszy, gdy przypadkowo jej twarz ląduje na wysokości piersi Dorcas, gdy próbuje usunąć się z drogi. To sprawia, że Marlene rzuca jej gniewne spojrzenie z miejsca, gdzie w zasadzie po prostu podtrzymuje Eliego, który jak zawsze jest bardzo pijany. Możliwe, że nawet śpi.

 

Syriusz, ten cholerny drań, wydaje się być najbardziej zrelaksowany w samym środku tego zamieszania, trącając łokciami Marlene i wesoło gawędząc z Frankiem. James natomiast stoi sztywno i słychać, jak zgrzyta zębami.

 

— Mógłbyś się odsunąć? — szepcze James gorączkowo, a jego nozdrza rozszerzają się, gdy przeszywa Regulusa ostrym spojrzeniem.

 

— Przepraszam — mamrocze Regulus, czując, jak jego twarz płonie, gdy próbuje, bezskutecznie, stworzyć między nimi choć odrobinę przestrzeni. Jego ramię utknęło w jakiś sposób za plecami Jamesa, a drugą rękę opiera o biodro Jamesa, bo szczerze mówiąc, nie ma gdzie indziej jej położyć, próbując się odsunąć.

 

Wolna dłoń Jamesa błyskawicznie zsuwa się w dół, by chwycić nadgarstek Regulusa. Ich spojrzenia się spotykają i to wszystko. Obaj zastygają w bezruchu. Nie odzywają się, nawet nie oddychają, po prostu patrzą na siebie. Winda wydaje dźwięk. Drzwi się otwierają. Wszyscy po kolei wychodzą.

 

Regulus i James nie wychodzą.

 

Winda pustoszeje, a Regulus przełyka ciężko ślinę, zerkając przez zamykające się drzwi na resztę towarzystwa, która idzie dalej, nieświadoma, że brakuje dwóch osób. W ostatniej chwili Pandora ogląda się, a potem spogląda w ich stronę, dostrzegając ich. Mruga ze zdziwieniem, po czym drzwi zamykają się całkowicie.

 

W chwili gdy drzwi się zamykają, winda znów rusza, a Regulus kieruje spojrzenie z powrotem na Jamesa. Jego serce bije jak oszalałe. Czuje się trochę jak szaleniec, stojąc tu, drżąc i z trudem łapiąc oddech, bo wie - wie dokładnie, co zaraz się wydarzy.

 

Zgodnie z przewidywaniami, James wyciąga rękę, by uderzyć przycisk zatrzymania, winda gwałtownie staje, a potem przyciska Regulusa do ściany i całuje go tak, jakby od tego zależało jego życie.

 

Regulus wychodzi mu naprzeciw, a może to on przyciąga Jamesa do siebie - nie jest pewien. Wie tylko, że znów ma Jamesa pod swoimi dłońmi i nie obchodzi go ani makijaż, ani ubrania, ani cokolwiek innego poza tym, tym właśnie, tym.

 

James, mimo swojej złości i nienawiści, którą podobno czuje, dotyka i całuje Regulusa desperacko, z nabożeństwem, jęcząc z rezygnacją, zupełnie żałośnie. Regulus współczułby mu, gdyby sam nie znajdował się w identycznej sytuacji. Trudno trzymać się z dala od kogoś, kogo pragnie się tak mocno, a Regulus czuje, jak pragnienie Jamesa dorównuje jego własnemu, splatając się z nim, ostre i płonące prostą, niewypowiedzianą potrzebą.

 

Regulus wie, że James jest teraz w stosunku do niego skomplikowanym kłębowiskiem emocji, ledwie zdolnym do ich zrozumienia czy zrównoważenia. Nie da się z tym nic zrobić, nie wtedy, gdy to wszystko wydaje się tak cholernie dobre.

 

Miłość Jamesa obrosła kolcami, a Regulus z ochotą daje się na nich kaleczyć.

 

— Zabiję Dorcas. Wyglądasz tak cholernie... — James urywa i niemal skomli w szyję Regulusa, ściskając go dłońmi na całym ciele. Z jego ust wyrywa się bezradny, zdławiony dźwięk, po czym unosi głowę, by znów go pocałować, głęboko i namiętnie.

 

Regulus trzyma się go kurczowo, oddając z równą intensywnością, po czym odpycha Jamesa, z piersią unoszącą się w ciężkim oddechu. James patrzy na niego spod przymkniętych powiek, studiując Regulusa, a czubek jego języka muska lśniącą, pogryzioną dolną wargę.

 

To spojrzenie iskrzy między nimi przez chwilę, a potem Regulus gwałtownie przyciska Jamesa do przeciwległej ściany windy. James mu na to pozwala, poruszając się jak przynęta, która ma przyciągnąć Regulusa bliżej, po czym opiera dłonie o poręcz, gdy już dalej cofnąć się nie może. Czeka z ciężkimi, na wpół przymkniętymi powiekami, a jego zmysłowe spojrzenie przyzywa Regulusa, zahaczając o jego podbrzusze, jakby ktoś zgiął palec w geście zaproszenia, przez co Regulus ma ochotę paść na kolana.

 

Więc to robi.

 

Regulus opada na kolana. James jęczy na ten widok, a jego głowa uderza o ścianę z głuchym stuknięciem. Jeśli ktokolwiek czeka na windę, cóż, będzie musiał skorzystać ze schodów.

 

~•~

 

— Co ty zrobiłeś? — wyrywa się Dorcas z rozpaczą, wyglądając na kompletnie i całkowicie przerażoną w sposób, jakiego Syriusz szczerze mówiąc nigdy wcześniej nie widział. Ten szok - cały ten dramatyzm - jest tak bardzo w stylu Hallow, że przypomina mu, o czym często zapomina, że Dorcas też jest częścią Hallow. Po prostu jedną z tych lepszych.

 

Syriusz odwraca głowę, by zobaczyć, na co ona patrzy, i dostrzega Jamesa i Regulusa szybko zmierzających w ich kierunku. Regulus nie wygląda już tak schludnie jak wcześniej - jego włosy są w nieładzie, a spora część makijażu jest rozmazana. Nie potrafi spojrzeć Dorcas w oczy, a jego policzki płoną jaskrawą czerwienią.

 

— Um — chrypi Regulus, po czym odchrząkuje dość gwałtownie, zerkając ukradkiem na Jamesa, wyraźnie prosząc o pomoc spojrzeniem, które wszystkim zdradza, dlaczego w ogóle znalazł się w takim stanie.

 

James nie oferuje żadnej pomocy. Nie wygląda nawet na speszonego.

 

— Och, och, masz ogromne szczęście, że ja zawsze jestem przygotowana — syczy Dorcas, chwytając Regulusa za ramię i odciągając go na bok z grymasem niezadowolenia, grzebiąc jednocześnie w swojej torebce. Pandora, jak zwykle, podchodzi, by załagodzić sytuację, uspokajając zszargane nerwy Dorcas, podczas gdy Regulus stoi jak skarcone dziecko i nie rusza się, pozwalając Dorcas doprowadzić go z powrotem do prezentownego stanu.

 

Syriusz odwraca się do Jamesa i mówi beznamiętnie:

 

— Serio?

 

— Nie chcę o tym rozmawiać.

 

— Więc nienawidzisz go, ale po prostu nie potrafisz trzymać od niego rąk z daleka, tak to wygląda?

 

— Syriusz, powiedziałem, że nie chcę o tym rozmawiać — warczy James ściszonym, ostrym głosem. — Poza tym, miałeś się w to nie mieszać, prawda? Więc trzymaj się z daleka od tej sprawy.

 

— On nie chce ze mną rozmawiać, James — wyrzuca z siebie Syriusz zdławionym głosem, a James patrzy na niego, przełykając ślinę. — Nie chce na mnie patrzeć, ani mieć ze mną nic wspólnego, ani pozwolić mi przy nim być. Nie pozwala mi się sobą zaopiekować. Nie rozumiesz? Dla niego nie istnieję.

 

Twarz Jamesa drga, po czym łagodnieje.

 

— Syriusz…

 

— Powiedział to i miał to na myśli, więc ja po prostu... muszę się z tym pogodzić — kontynuuje Syriusz ściśniętym głosem. — Ale jest to szczególnie trudne, gdy muszę patrzeć, jak wy dwaj ranicie się nawzajem, a ja nie mogę nawet żadnego z was pocieszyć. On... to łamie mu serce, James. Łamiesz mu serce. I wiem, wiem, że on złamał twoje na wszystkie możliwe sposoby, ale jutro wchodzi na arenę, obaj wchodzimy, i to... to tylko pogorszy sprawę. Zostało wam tak mało czasu...

 

— Dobra, to... po prostu nie. Proszę, nie rób tego — chrypi James, zaciskając powieki. Potrząsa głową, wdychając i wydychając powietrze, z wykrzywioną twarzą. Syriusz widzi, jak aktywnie walczy z tym przypomnieniem. Z prawdą.

 

— James — szepcze Syriusz.

 

Proszę — wykrztusza James, wzdrygając się tak gwałtownie, że Syriusz ma ochotę wyciągnąć ręce i przyciągnąć go do siebie.

 

Syriusz właśnie zamierza to zrobić, ale przerywa im Pandora, która podbiega mówiąc:

 

— Syriusz, zaraz wprowadzą trybutów. Ty i Regulus musicie iść.

 

— Będziecie oglądać stąd? — upewnia się Syriusz, przenosząc spojrzenie między nią a Jamesem.

 

— Będziemy właśnie tutaj — zapewnia go Pandora. — Choć Dorcas będzie gdzieś w tłumie, gdybyś potrzebował przyjaznej twarzy.

 

Syriusz kiwa głową i wyciąga rękę, by ścisnąć ramię Jamesa, po czym się odsuwa, bo tak naprawdę nie ma innego wyboru. Podąża za Regulusem i Dorcas, wychodząc z pomieszczenia i idąc korytarzem. Dorcas wciąż krząta się wokół Regulusa podczas marszu, a on znosi to w milczeniu, już nie tyle skarcony, co raczej pogodzony z losem.

 

W przestrzeni obok sceny czeka spora grupa ludzi - wszyscy trybuci są wystrojeni i wyglądają pięknie, trwając w milczeniu. Dorcas poprawia jeszcze coś we włosach Regulusa, rzuca szybkie spojrzenie na Marlene, która natychmiast odwraca wzrok, po czym spieszy, by znaleźć swoje miejsce w tłumie. Potem pozostaje już tylko czekanie.

 

Syriusz stoi obok Regulusa, chcąc coś powiedzieć, chcąc zaoferować radę lub słowa pocieszenia, ale czuje się tak oziębły. Regulus odgradza się od niego, tworząc gruby mur z lodu, który nie stopnieje ani nie pęknie. Syriusz nie jest w stanie do niego dotrzeć, już nie, więc wie, że próby byłyby bezowocne.

 

Nie mija wiele czasu, gdy ktoś podchodzi, by wprowadzić ich w ruch, kierując ich na scenę według kolejności dystryktów. Syriusz i Regulus ustawiają się za Augustą i Alice, a stłumione odgłosy tłumu przebijają się do nich, gdy tylko zaczynają wchodzić po schodach.

 

Tłum szaleje, całkowicie pochłonięty widokiem swoich ulubieńców wychodzących w blasku i przepychu, niczym trofea przetopione w rzeki złota, którymi mogą się zachwycać. Rita śmieje się głośno i z zachwytem, zapowiadając każdą parę, gdy wchodzą i zajmują swoje miejsca. Mija dłuższa chwila, zanim publiczność się uspokaja.

 

— No, no, no, cóż za energetyczne powitanie na 85. Ćwierćwieczu Upamiętnienia! — woła Rita, unosząc ręce, by uciszyć tłum, zanim ten znów zacznie wiwatować. — Może przejdźmy do rzeczy, co? Zacznijmy od ulubienicy Hallow, Narcyzy Black z dystryktu pierwszego!

 

— Dziękuję, Rita — mówi cicho Narcyza, gdy zajmuje miejsce na przedzie sceny, delikatnie składając dłonie na kolanach, z lekko przygarbionymi ramionami. W jej głosie słychać ledwie dostrzegalny dreszcz strachu, ale tylko odrobinę, jakby za wszelką cenę starała się go ukryć.

 

Syriusz przysłuchuje się, jak Rita rozmawia z Narcyzą o tym, że pochodzi ona pierwotnie z dystryktu szóstego i że jest tu z trzema krewnymi, z których jedna jest jej starszą siostrą. Wracają również do jej pierwszych igrzysk, wspominając fakt, że była śmiertelnie niebezpieczna z łukiem i strzałami oraz wyprowadziła w pole wielu ludzi, co prawdopodobnie nie będzie możliwe w tym roku, teraz gdy wszyscy są na nią przygotowani. Narcyza przyjmuje to ze spokojem, stwierdzając bez ogródek, że nadal świetnie radzi sobie z łukiem, ale ani przez chwilę nie sądziłaby, że tę grupę ludzi da się przechytrzyć w ten sam sposób, co za pierwszym razem.

 

Jest bardzo... dyplomatyczna, powiedziałby Syriusz. Dobrze radzi sobie ze słowami, rozważnie dobierając, co powiedzieć, prowadząc rozmowę tak, że Rita nawet nie zdaje sobie sprawy, iż straciła nad nią kontrolę. Syriusz nie pamięta zbyt wiele o Narcyzie, ale obserwując jej najlepsze momenty, myśląc o rodzinie, z której pochodzi, o życiu, które wybrała z Lucjuszem, i o tym, jak radzi sobie z tym wywiadem - cóż, dorównuje Syriuszowi, jeśli chodzi o manipulację. Och, jest dobra.

 

Podczas wywiadu zdarzają się drobne momenty, gdy głos Narcyzy się załamuje, gdy musi odchrząknąć i kilkakrotnie zamrugać, jakby potrzebowała chwili, by się opanować. Nie mija wiele czasu, zanim Rita nie może się powstrzymać, by to wytknąć, skupiając się na tym niczym sęp.

 

— Moja droga Narcyza, wydajesz się dość wzruszona — mówi łagodnie Rita, wyciągając rękę, by dotknąć ramienia Narcyzy, patrząc na nią ze smutkiem. Cmoka językiem. Tsk, tsk, tsk. Och, jest okropna, naprawdę. — Rozumiem twoje zdenerwowanie, zwłaszcza że znajdziesz się na arenie z trójką członków rodziny.

 

— Troje byłoby przygnębiające, ale co naprawdę jest nie do zniesienia, to... — głos Narcyzy cichnie, a w jej oczach zbierają się łzy, gdy unosi dłoń i ostrożnie kładzie ją na swoim brzuchu. — Cóż, właściwie to czworo.

 

Rita blednie tak szybko, że to niemal komiczne. Cała sala natychmiast wypełnia się westchnieniami, a Rita cofa dłoń z ramienia Narcyzy, jakby właśnie się oparzyła. Jej oczy są szeroko otwarte.

 

— Czworo? Ty... ty jesteś w... ty jesteś…

 

— W ciąży? — dopowiada smutno Narcyza. Spogląda na swój brzuch, a jej łzy spadają. — Tak, właśnie tak. Miałam zamiar nazwać je Draco.

 

Natychmiast tłum kompletnie szaleje. Po prawej stronie Syriusz słyszy cichy, zduszony śmiech wydobywający się z ust Regulusa i nie może powstrzymać się od podobnej reakcji. Jasna cholera. O kurwa.

 

— Nie możecie wysłać ciężarnej osoby na arenę!

 

— Zatrzymajcie igrzyska! Zatrzymajcie igrzyska!

 

— Miała zamiar nazwać je Draco!

 

— Nie wpuszczajcie jej! Nie wpuszczajcie żadnego z nich!

 

Sala wypełnia się mieszanką krzyków i histerycznego szlochu, kakofonią czystego chaosu, podczas gdy Narcyza pociąga nosem i głaszcze swój brzuch, a Rita wygląda, jakby za pięć sekund miała dostać pieprzony atak paniki. Syriusz musi zebrać w sobie wszystkie siły, żeby nie zgiąć się wpół na krześle i po prostu… nie wybuchnąć śmiechem.

 

O, jasna cholera, to jest... to jest genialne. Narcyza prawdopodobnie wcale nie jest w ciąży - Syriusz jest niemal stuprocentowo pewien, że nie jest, biorąc pod uwagę ich ostatnią rozmowę - ale Hallow o tym nie wiedzą i są wściekli. Dosłownie wszczynają zamieszki z oburzenia w jej imieniu, i to jest cholernie wspaniałe do oglądania. Bezwiednie, przez krótką chwilę, Syriusz jest tak cholernie dumny z bycia z nią spokrewnionym, że prawie przypomina sobie uczucie, które miał dawno temu, jak mglisty sen, kiedy była jego ulubienicą.

 

— D-Dobrze! Dobrze, to... to już wszystko! — woła głośno Rita, jąkając się. Szybko pomaga Narcyzie wstać i gestem wskazuje, by wróciła na swoje miejsce.

 

Mija wieczność, zanim w pomieszczeniu znów zapada cisza. Wyjątkowo rozwścieczony tłum z tyłu sali musi zostać wyprowadzony przez kilku Aurorów, wrzeszcząc przez całą drogę do wyjścia. Gdzieś pośrodku siedzi Dorcas z pięścią przyciśniętą do ust, co jednak niewiele pomaga w ukryciu jej uśmiechu.

 

Syriusz niemal drży, bo choć niespecjalnie za nią przepada, następna jest Bellatriks, a ona jest kompletnie szalona. Nie ma opcji, żeby Rita była przygotowana na rozmowę z nią; tak naprawdę nikt nie jest.

 

Zgodnie z przewidywaniami, wywiad z Bellatriks również idzie nieco pokrętnie. Na początku wszystko wydaje się w porządku. Rita nie wspomina o tym, że Bellatriks najwyraźniej zostanie ciocią. Zamiast tego skupia się na poprzednich igrzyskach Bellatriks, pytając, czy znowu będzie śmierciożerczynią - odpowiedź brzmi tak i zostaje udzielona bez cienia wstydu, co sprawia, że Syriusz marszczy nos. Rita pyta również, czym Bellatriks zajmowała się od czasu swoich igrzysk, jak jej się podoba życie w dystrykcie pierwszym i czy ma kogoś bliskiego.

 

Bellatriks odpowiada na wszystko z wyniosłą, znudzoną obojętnością, jakby nic jej nie interesowało. To, co faktycznie zdaje się ją zajmować, to groźby, które sprytnie przemyca w rozmowie z Ritą - początkowo subtelne, ledwo zauważalne, ale z czasem stają się coraz bardziej oczywiste. Bellatriks z wyraźną przyjemnością obserwuje, jak Rita wije się z dyskomfortu.

 

Obietnica Bellatriks, że zapewni dobre widowisko, jest tym, co wszyscy w niej kochają. Ten dramatyzm. Ta szaleńcza energia, która po prostu od niej promieniuje, bez cienia skruchy. Nie może się doczekać zabijania; chce zacząć natychmiast.

 

— Byłby to zaszczyt, prawda? Zginąć z mojej ręki? Krwawo i brutalnie. Twoje życie, odebrane przeze mnie. Będzie należeć do mnie. Ty będziesz należeć do mnie — mówi Bellatriks, zwracając się bezpośrednio do Rity, ale cała widownia wydaje się wsłuchana, wciągnięta makabryczną fascynacją jej obietnicą złowrogości i przemocy.

 

Nawet Rita nie jest odporna, jak się zdaje. Bellatriks pochyla się na krześle, zbliżając się do Rity w sposób, w jaki żaden trybut nigdy tego nie robi, unosi dłoń i kusi ją zgiętym palcem. Rita przybliża się jak robak na haczyku, wyglądając na absolutnie przerażoną, lecz kompletnie niezdolną do uwolnienia się. Niczym wąż schwytany w pułapkę przez śmiertelniejszego węża, który kołysze się i wije, zauroczony nim, bezradnie naśladując jego ruchy.

 

— Podobałoby ci się to, Rita? — pyta Bellatriks, a jej głos jest miękki i słodki, gdy podkurczonym palcem unosi podbródek Rity, gładząc jej policzek kciukiem. — Hm? Czy nie byłoby cudownie wykrwawić się w moich rękach? Istnieje coś wiecznego między zmarłymi a ich mordercą. Byłabyś ze mną na zawsze. Czy tego nie pragniesz?

 

— Tak — wykrztusza Rita, a odpowiedź wyrywa się z niej, jakby nigdy w życiu nie była tak przerażona.

 

Bellatriks uśmiecha się do niej szeroko i promiennie, po czym unosi dłoń i dotyka czubka nosa Rity. Rita wzdryga się, podskakując w miejscu, a mimo to jest zarumieniona i speszona. Śmiejąc się, Bellatriks odchyla się do tyłu, rozluźniając się na swoim miejscu z błyskiem satysfakcji w oczach. Co za szalona, szalona kobieta.

 

W tym kontekście Syriusz potrafi to uszanować. Znajduje nawet w tym jakąś chorą, pokręconą satysfakcję i mściwe rozbawienie.

 

Po Bellatriks przychodzi kolej na Yaxleya, który - trzeba przyznać - miał przed sobą dwa niezwykle trudne do przebicia występy. Nie radzi sobie najlepiej, nie jest ulubieńcem Hallow i najwyraźniej Rita nie boi się go na tyle, by powstrzymać się od słownej napaści. Yaxley znosi to wszystko z plastikowym uśmiechem na twarzy, choć w jego oczach płonie gniew.

 

Po Yaxleyu przychodzi kolej na Lestrange'a, który radzi sobie znacznie lepiej. Był uwielbiany przez Hallow ostatnim razem i nadal jest. Bardzo czarujący, ten jeden. Wykorzystuje fakt, że jego starszy brat jest jego mentorem, mówiąc sporo o tym, jak bardzo by za nim tęsknił, gdyby coś mu się stało, bezwstydnie podkreślając, jak niesprawiedliwe jest postawienie jego i jego brata w takiej sytuacji, szczególnie przez Hallow, miejsce pełne ludzi, których - jak twierdzi - również uważał za rodzinę. Niezależnie od tego, czy to prawda, czy tylko zagrywka mająca poruszyć tłum, faktycznie powoduje, że mnóstwo ludzi jest wzburzonych. Jakby Rabastan był również ich bratem.

 

Syriusz czuje ostre ukłucie w środku klatki piersiowej, którego naprawdę nie potrafi zrozumieć. To palące uczucie, które się rozprzestrzenia i sprawia, że... cóż, sam nawet nie wie, ale coś go niepokoi, gdy siedzi i słucha Rabastana Lestrange'a. Dopiero gdy Syriusz zerka ukradkiem na Regulusa, który ma pustą, beznamiętną twarz, uświadamia sobie, że tym uczuciem jest zazdrość.

 

Nigdy wcześniej, ani razu, w życiu Syriusza nie było momentu, w którym byłby zazdrosny czy zawistny o kogoś innego w związku z Regulusem. Nigdy nie znalazł się w sytuacji, w której musiałby czuć się w ten sposób, ponieważ za każdym razem, gdy on i Regulus się od siebie oddalali, działo się to za obopólną zgodą. Zawsze tracili siebie nawzajem z wyboru, zrywając więź, od której obaj odchodzili.

 

Tym razem chodzi tylko o Regulusa, więc Syriusz słucha, jak Rabastan opowiada o tym, jak bardzo kocha swojego brata, i czuje - zazdrość. Ostry, kruchy ciężar zawiści. Nie żałuje decyzji, by zrobić wszystko, co w jego mocy, żeby sprowadzić Regulusa do domu, ale życzyłby sobie, żeby dopóki naprawdę nie umrze, mógł wciąż być żywy dla Regulusa. Wciąż tu obecny, wciąż jego starszym bratem, zawsze jego starszym bratem. Tego właśnie pragnie. Chce, żeby między nimi wszystko było w porządku. Chce usłyszeć, że bez względu na wszystko, Regulus naprawdę go kocha.

 

Umrze, nigdy nie usłyszawszy od Regulusa, że ten go kocha, bo nawet jeśli Regulus powiedział to lata temu, albo jeszcze jako dziecko, Syriusz nie pamięta. Syriusz nie wie, czy Regulus w ogóle go kocha, już nie. Może nigdy naprawdę go nie kochał.

 

Po Lestrange'u przychodzi kolej na Rowle'a, który - podobnie jak Yaxley - jest na początku nieco słownie atakowany przez Ritę, dopóki nie zaczyna mówić o swojej gotowości do zabijania, a wtedy ona również wydaje się go bać. Następna jest Carrow, która, podobnie jak Lestrange, opowiada o swoim bracie i o tym, jak bardzo był zrozpaczony, gdy dowiedział się, że istnieje szansa, że ona wróci do areny. Nie pomija żadnych szczegółów dotyczących tego, jak okropne było ogłoszenie Ćwierćwiecza Upamiętnienia dla niej i jej rodziny, co tylko bardziej rozsierdza tłum.

 

Następna jest Majesty, która zostaje pochwalona za swój udział w ostatnich igrzyskach. Przyznaje, że zamierza po prostu robić to, co potrafi najlepiej - przetrwać za wszelką cenę. Po niej przychodzi kolej na Asher, która świetnie zna się na truciznach i wcale tego nie ukrywa. Unika większości pytań Rity i śmieje się, gdy ta pyta ją z przekąsem, czy spodziewa się, że igrzyska skończą się równie szybko jak ostatnim razem, kiedy brała w nich udział.

 

Alice jest pierwsza z piątki i Syriusz czuje, jak jego serce podskakuje, gdy na nią patrzy. Nie może powstrzymać myśli o tym, jak bliski jest jej Frank, jej najlepszy przyjaciel, a Syriusz może być zmuszony…

 

Przez większość wywiadu radzi sobie dobrze. Wydaje się jednak zacinać przy temacie swoich rodziców, co, trzeba przyznać, intryguje Syriusza. Z tego, co wie, Alice oddała rodzicom dom, który otrzymała jako Zwyciężczyni, i zamieszkała z Frankiem, ale utrzymują dobre relacje z rodziną, w przeciwieństwie do napiętych stosunków Franka z jego matką. Rita wyraźnie dostrzega trudności Alice w mówieniu o tym i naciska na ten temat jak na siniak, ale Alice chłodno ucina rozmowę.

 

Augusta... Och, ona jest... naprawdę jest czymś niezwykłym. Zajmuje miejsce i natychmiast zaczyna miażdżyć Ritę, jedno ostre, pogardliwe słowo za drugim. Patrzy na Ritę z góry i bez wątpienia sprawia, że ta czuje się mała. To talent matki, ta umiejętność sprawiania, że czujesz się absolutnie bezwartościowy, a Syriusz dobrze o tym wie. Augusta używa tego jak broni przeciwko Ricie i jeśli Rita wcześniej nie miała problemów związanych z matką, to teraz z pewnością je ma.

 

Syriusz występuje po Auguście i jest tak rozbawiony wszystkim, co wydarzyło się do tej pory, że bez trudu posyła w stronę kamery uśmiech, od którego miękną kolana, gdy zmierza w kierunku fotela na przedzie sceny. Wie, że Remus właśnie ogląda go z apartamentu, co napełnia go ciepłym uczuciem.

 

— Oto on, Syriusz Black, jak żyję i oddycham — wita go Rita błyszczącymi oczami, wyglądając na absolutnie zachwyconą możliwością rozmowy z nim. — Muszę przyznać, że jestem bardzo podekscytowana szansą porozmawiania z tobą, Syriusz.

 

— I słusznie, Rita — mówi Syriusz, odchylając się w fotelu z dłońmi leniwie spoczywającymi na podłokietnikach w geście nonszalanckiej pewności siebie. Rozsuwa nieco nogi, jakby czuł się całkowicie swobodnie, jakby rozkładał się przed nimi, by mogli nacieszyć nim wzrok.

 

— Może zaczniemy od twojego dożynkowego losowania? — pyta Rita.

 

— Które losowanie? — odpowiada Syriusz, unosząc brew.

 

To świadectwo powszechnego niezadowolenia z tegorocznej zasady Ćwierćwiecza Upamiętnienia, gdy po jednym prostym pytaniu tłum zaczyna szemrać z niechęcią i gniewem. Rita wygląda na ogromnie skrępowaną, wytrąconą z równowagi, a żeby jeszcze bardziej ją zdezorientować, Syriusz spogląda łagodnie na zgromadzonych i przykłada palec do ust, mówiąc Wiem, wiem uspokajającym tonem, który sprawia, że wszyscy cichną. Są całkowicie na jego łasce. Gdyby pstryknął palcami, w sekundę zerwaliby się z miejsc. To władza, którą Syriusz doskonale wie, jak wykorzystać.

 

Rita wyraźnie nie jest zadowolona z faktu, że to on ma większą kontrolę niż ona we własnym programie, ale niewiele może z tym zrobić. Może być jednak cholerną jędzą i dokładnie to robi.

 

— Cóż, przypuszczam, że oba losowania były bardzo podobne, prawda? Podczas obu zgłosiłeś się na ochotnika za swojego młodszego brata, a i tak za każdym razem on ostatecznie i tak trafił do areny.

 

Czego Rita nie wie, to że Syriusz przewidział to i doskonale wie, jak wykorzystać tę sytuację na swoją korzyść. Jest cholerną idiotką, zbyt zaślepioną władzą, którą myśli, że posiada, by dostrzec potęgę władzy, którą on wie, że ma.

 

— Tak, to jest... — Syriusz przełyka z trudem i przesuwa wzrokiem po tłumie, jakby błagając o zrozumienie. — To tragiczne. Najgorsza rzecz, jaką mógłbym sobie wyobrazić. Wiecie, ja... oddałbym wszystko, zrobiłbym wszystko, żeby tylko nie musiało tak być. Czy naprawdę musi tak być? Po całej miłości i cieple, które wprowadziliśmy do waszego życia, do życia was wszystkich, to wygląda tak, jakby zostało nam rzucone prosto w twarz. Każdy z nas na tej scenie miał i wciąż ma tak wiele do zaoferowania, a wy tego nie chcecie?

 

To, jak można było przewidzieć, mocno podburza tłum. Rozlegają się okrzyki ludzi protestujących, zapewniających, że chcą tego, że chcą jego; niezliczeni dają jasno do zrozumienia, że nie zgadzają się z tym, z żadnym z tych pomysłów; więcej niż kilka osób wykrzykuje żądania zmiany zasad, zniesienia Ćwierćwiecza Upamiętnienia.

 

Tym razem Syriusz nie powstrzymuje tłumu.

 

W pewnym momencie ktoś z pierwszego rzędu dosłownie wyrzuca się ze swojego miejsca w kierunku sceny, szlochając i wykrzykując, jak bardzo go kocha. Próbuje się wspiąć, ale Aurorzy wbiegają, by wyciągnąć tę osobę, podczas gdy ona szarpie się i krzyczy, że to niesprawiedliwe, że to złe.

 

— Dobrze! Dobrze, po prostu… hej! Posłuchajmy, co jeszcze Syriusz ma do powiedzenia! — krzyczy Rita, wymachując rozpaczliwie rękami, aż przynajmniej kilka osób uspokaja się na tyle, by mogła mówić ponad nimi, gdy zwraca się do Syriusza. — Ty… tak, mówiłeś o miłości, prawda? Porozmawiajmy o twojej miłości, Syriusz. Z tego, co słyszę, masz jej naprawdę sporo do rozdania.

 

— Czyżby? — pyta Syriusz, a gdy tylko się odzywa, cała sala milknie, by znów go słuchać. Chichocze i spogląda w kamerę, czując, jak jego twarz łagodnieje. — Zabawne, że to mówisz, Rita, kiedy moja miłość należy tak naprawdę do jednej osoby. Tylko jednej.

 

— Och? — pyta Rita, brzmiąc teraz na wręcz uradowaną. — Naprawdę? A więc jest tam ktoś, kto zdobył twoje serce?

 

— Tak — mruczy Syriusz, a sala wypełnia się cichymi syknięciami i stłumionymi westchnieniami. — Tak, jest taka osoba.

 

— No, nie trzymaj nas w niepewności — mówi Rita. — Opowiedz nam o tej osobie. Kiedy się poznaliście? Czy czeka na ciebie w domu, czy to może ktoś z Hallow?

 

Syriusz przygryza wargę, powstrzymując uśmiech. Czuje, jak jego twarz się rozgrzewa i wie, że się rumieni, ale wcale go to nie obchodzi.

 

— Są tutaj, w Hallow. Znalazłem ich lśniących jak księżyc na niebie. Mój księżyc. Kocham ich bardziej, niż kiedykolwiek mógłbym to wyjaśnić.

 

— Kto to taki? — dopytuje Rita z zapałem. — Sponsor? Inny mentor? Ktoś, kto jest tu dzisiaj z nami?

 

— Och, oni wiedzą, kim są — mówi Syriusz, uśmiechając się, gdy ponownie spogląda w kamerę, a kiedy odwraca wzrok i patrzy na tłum, pozwala swojemu uśmiechowi zblaknąć. — To takie przykre. Czego bym nie oddał, by pozostać lśniącą gwiazdą na niebie wraz z moim księżycem, ale obawiam się, że jestem gwiazdą na skraju wygaśnięcia.

 

Ktoś z tłumu znów wybucha płaczem, a Syriusz posyła smutny uśmiech, spuszczając wzrok i zmieniając pozycję na krześle, by się zamknąć w sobie, skulić, stać się małym jak gwiazda, która już gaśnie na ich oczach. Nikt nie jest z tego zadowolony.

 

Rita odchrząkuje.

 

— Ach, to... tak, naprawdę szkoda, ale…

 

— Wiecie — przerywa Syriusz łagodnym głosem — nikt nigdy nie kochał mnie tak, jak mój księżyc, i gdybym miał wybór, nie opuściłbym ich. Nie opuściłbym żadnego z was, gdyby to ode mnie zależało. Ale to nie jest moja decyzja. To leży w rękach Mistrza Riddle'a, i muszę zapytać... Dlaczego mamy płacić za zbrodnie kogoś, kto był przed nami? Nasze więzi z Hallow są prawdziwe. Nie sądzę, by ktokolwiek z nas kiedykolwiek dał powód do wątpliwości w tej kwestii, więc dlaczego Mistrz Riddle to robi? Czy nie jest prawdą, że skoro to w jego mocy było ustanowienie tej zasady, to również w jego mocy leży jej zniesienie?

 

— W porządku! Wywiad zakończony! Wracaj na swoje miejsce, Syriusz, dziękujemy za udział! — woła Rita, przekrzykując kolejną falę żądań i gniewnych okrzyków dobiegających z tłumu.

 

Syriusz stoi pośród całego tego gniewu, łez i błagań o jego życie, po czym spuszcza głowę dokładnie tak, jak widział to u Remusa, zakłada ręce za plecy w ten sam sposób, co on, i wraca na swoje miejsce.

 

Ostatecznie, on również jest sługą Hallow. Wszyscy nimi są.

 

Oto on, domagający się ich wolności.

 

~•~

 

Z Regulusa nie wyciągnąłbyś tych słów nawet pieprzonym łomem, ale jest naprawdę zachwycony tym, co właśnie zrobił Syriusz. Trudno mu się powstrzymać, by nie odwrócić się i nie uśmiechnąć do niego promiennie, choćby na chwilę, tak po prostu jest z niego dumny, że prawie to robi, ale zatrzymuje się gwałtownie, gdy te same uczucia wracają ze zdwojoną siłą. Ból. Gniew. Zdrada.

 

To takie okropne, bo jeszcze kilka dni temu Regulus czuł się przy Syriuszu całkowicie swobodnie. Było mu z nim wygodnie, znajdował w nim pocieszenie. Czuł się bezpiecznie. Ufał mu. Nawet go podziwiał.

 

Powinien już wiedzieć, jak szybko wszystko może się zmienić.

 

Pomieszczenie niemal drży od ludzi, którzy wpadają w szał w ich imieniu, a Rita z trudem próbuje wszystkich uspokoić. Zajmuje to dłuższą chwilę i wcale nie pomaga fakt, że Syriusz pozostaje skulony na swoim miejscu niczym cień - nierzucający się w oczy, niedostępny. Wszyscy chcą go zatrzymać, a nie mogą. Powoduje to niemałe zamieszanie.

 

Jeśli Rita myśli, że sytuacja zmieni się po wywiadzie z Regulusem, to jest w cholernym błędzie. Zamierza utrzymać ten impet za wszelką cenę.

 

Tym razem, gdy Regulus zajmuje miejsce na krześle, nie robi tego pod płaszczykiem niewinności. Pozostaje stoicki, nieprzenikniony, bardzo ostry i bardzo zimny. Utrzymuje spojrzenie Rity i niemal widzi, jak nadzieja na lepszy przebieg rozmowy gaśnie w jej oczach. Dobrze.

 

— Regulus — wita go Rita słabym głosem, przełykając ślinę. — Ja... cóż, szczerze mówiąc... naprawdę miałam nadzieję, że nie będę z tobą rozmawiać tak szybko, zwłaszcza nie w takich okolicznościach.

 

— Ty i ja, oboje — odpowiada Regulus.

 

Rita lekko się krzywi, a tłum jest już tak wściekły, że jego odpowiedź zdaje się tylko pogarszać sytuację.

 

— Tak, cóż, uważam jednak, że jest w tym pewien honor. Sam to wybrałeś. Z pewnością nie żałujesz, że zająłeś miejsce swojego ukochanego.

 

— Nie — przyznaje Regulus. — Nie żałuję. Żałuję jedynie, że w ogóle musiało do tego dojść. Czy wiedziałaś, Rita, że zaledwie pięć minut przed ogłoszeniem Ćwierćwiecza Upamiętnienia, James i ja staliśmy razem w kuchni, pijąc gorącą czekoladę? Obejmował mnie. Śmialiśmy się. Byliśmy szczęśliwi. — Spogląda na tłum, dostrzegając wiele porażonych wyrazów twarzy, i po prostu kontynuuje, będąc przy tym cholernie bezlitosnym. — Myślę, że to był ostatni raz, kiedy mogliśmy być naprawdę szczęśliwi razem. Po tym wszystkim, przez co przeszliśmy, o co walczyliśmy, i tak skończyliśmy jako nic więcej niż jedna wielka tragedia.

 

— Och, to jest popieprzone! To niesprawiedliwe!

 

— Skończcie z tymi pieprzonymi igrzyskami!

 

— Był tu przecież w zeszłym roku! Nie zmuszajcie go, żeby tam wracał!

 

— Co jeśli James go straci?! O cholera, co jeśli…

 

Rita znów przekrzykuje tłum. Mija kilka minut, po czym gwałtownie odwraca się w jego stronę z napiętym wyrazem twarzy.

 

— Tak, to jest po prostu... och, to okropne, ale z pewnością planujesz zrobić wszystko, co w twojej mocy, żeby do niego wrócić, prawda?

 

— Ale jak mogłoby być tak samo, gdyby mi się udało? — odpowiada Regulus bez ogródek. — Oczywiście, istnieje możliwość, że mi się nie uda. W końcu są dwadzieścia trzy inne osoby, które są uzdolnione i znacznie bardziej oddalone od przeszłej traumy niż ja. Wiesz, traumy z areny, na której byłem zaledwie w zeszłym roku. Czy kiedykolwiek pomyślałaś o tym, hm? O traumie, z którą trzeba się zmierzyć po zakończeniu igrzysk? To naprawdę wpływa na nasze życie, czy w to wierzysz, czy nie, i z pewnością wpłynęło na moje i Jamesa. Nie wspominając nawet o żałobie Jamesa, gdy patrzy na mnie, patrzy w moje oczy, tak podobne do oczu mojego brata, i widzi swojego zmarłego najlepszego przyjaciela - gdybym miał z tego wyjść. Powiedz mi, Rita, jaki plan mógłbym mieć, który uchroniłby nas przed tym wszystkim?

 

Rita otwiera i zamyka usta, wpatrując się w niego z osłupieniem. Nie mówi ani słowa. Nikt nie wydaje z siebie żadnego dźwięku.

 

— No dalej — nalega Regulus, przenosząc spojrzenie po tłumie, by zatrzymać je na Ricie. — Z pewnością ty znasz odpowiedź, jak sprawić, by moja historia miłosna miała szczęśliwe zakończenie. Chętnie bym jej wysłuchał, bo sam nie mam pojęcia. No więc? Śmiało. Czekam.

 

— To... to nie jest niemożliwe, tak mi się wydaje — wykrztusza Rita. — Jeśli będziesz walczył, mógłbyś…

 

— Nie powinienem musieć walczyć — warczy Regulus. — Już walczyłem, czyż nie? My wszyscy walczyliśmy. A teraz znów jesteśmy zmuszeni do walki. Bo cóż to za historia miłosna bez konfliktu, prawda? To właśnie jest ten konflikt. To wszystko, mam nadzieję, że zdajecie sobie z tego sprawę. Wy wszyscy jesteście tym konfliktem, a najgorsza część - absolutnie najgorsza część - polega na tym, że byliśmy tak blisko naszego szczęśliwego zakończenia. Tak blisko, ale nigdy wystarczająco blisko.

 

— Masz jednak tak wiele motywacji — próbuje Rita, musząc podnieść głos, by przebić się przez szloch dochodzący z tłumu. — To... cóż, wierzę w ciebie. My wszyscy wierzymy, prawda?

 

To nie wywołuje reakcji, na którą tak desperacko liczyła. Mieszkańcy Hallow są absolutnie wściekli. Rita nigdy nie wyglądała tak bezsilnie, tak zatrwożenie, jak w tej chwili.

 

— Szkoda... — Regulus wzdycha i kręci głową. — Wiesz, prawie mógłbym znaleźć w sobie siłę, żeby... żeby po prostu być wdzięcznym za to, co dane nam było mieć z Jamesem, gdyby nie obietnica przyszłości, do której byliśmy tak blisko. A my nigdy nie będziemy mieli tej wspólnej przyszłości. Przepadła.

 

— Nie, nie możesz tak myśleć, Regulus.

 

— Ale to prawda. Nasz plan... cóż, nigdy nie będzie mógł się spełnić. Gdyby nie to, chyba nie byłbym aż tak załamany.

 

— Gdyby nie... co takiego?

 

Regulus ponownie rozgląda się dookoła, dostrzegając twarze mokre od łez i czystą wściekłość, i pozwala sobie pomyśleć, jak bardzo, kurwa, boli go to, że James jest dla niego stracony i oddali się jeszcze bardziej, gdy za chwilę przemówi. Pozwala, by ból odbił się na jego twarzy, gdy mówi:

 

— Gdyby nie ślub.

 

— Ś... — Rita dławi się, wpatrując się w niego wytrzeszczonymi oczami, podczas gdy całe pomieszczenie wypełnia oszołomiona, przerażona cisza. — Ślub? Ty i James mieliście…

 

— Pobrać się? Tak. Planowaliśmy to. Mieliśmy nawet nadzieję urządzić ślub tutaj, w Hallow — oświadcza Regulus, wypowiadając bezczelne kłamstwo, które sprawia, że czuje ból, mdłości i chęć rozerwania tego pieprzonego świata na strzępy. — Miał zostać moim mężem. Ale straciliśmy i tę szansę. Przypuszczam, że to coś, co będzie nam dane tylko w jakimś innym życiu.

 

Cisza trwa zaledwie kilka sekund dłużej, a potem wszyscy wybuchają jednocześnie - ludzie krzyczą, płaczą i znowu wysuwają żądania.

 

Rita nie musi nawet go odprawiać.

 

Wstaje i wraca na swoje miejsce, zerkając na kamerę, wiedząc, że James go obserwuje. Ma nadzieję, że James zrozumie, choć zdaje sobie sprawę, że będzie wściekły.

 

Regulus obiecał sobie, że sprawi, iż zapłacą za to, i miał to na myśli. To właśnie ta obietnica, której postanowił dotrzymać.

 

Być może pewnego dnia James mu to wybaczy.

 

~•~

 

Dorcas przesuwa dłonią po ustach, a jej serce bije jak szalone, gdy obserwuje grupę Aurorów zmuszonych do interwencji wobec kolejnych mieszkańców Hallow wywołujących zamieszanie. Ma tak sucho w ustach, a ręce jej drżą. Nigdy wcześniej nie widziała czegoś podobnego.

 

Początkowo było to nawet dobre uczucie. Dorcas wręcz rozkoszowała się tym. Nie mogła nic na to poradzić, wyobrażając sobie, co czuje teraz Riddle, bezpieczny w swoim zamku, obserwując, jak wszystko wymyka się spod kontroli. Konsekwencje jego działań, jego wyborów; nawet on nie jest przed nimi bezpieczny.

 

Początkowo to uświadomienie sobie sprawiło jej przyjemność. Ale teraz Dorcas się boi. Szczególnie obawia się o Syriusza i Regulusa, którzy wywołali zamieszanie, na jakie nikt wcześniej się nie odważył. Zamieszanie, które bez wątpienia ściągnie na nich kłopoty. Posuwają się za daleko, okazując zbyt wiele nieposłuszeństwa, rozpalając bunt tu, w samym sercu Hallow - a Riddle z pewnością nie będzie tego tolerował.

 

Jeśli posuną się za daleko, nie wie, co może się wydarzyć. Wszyscy działają pod presją czasu, niezależnie od tego, czy zdają sobie z tego sprawę, a Dorcas ma jeszcze tyle do zrobienia. Lily ma tyle do zrobienia. To nie jest coś, co mogą mieć za sobą tak szybko, a kiedy Syriusz i Regulus wywołują zamieszanie, wydaje się, że zegar tyka coraz szybciej. Jej plan jest bardzo delikatny, a to, co właśnie zrobili Syriusz i Regulus, jest... odważne.

 

Jak to mówią o odwróconych rolach?

 

Najgorsze jest to, że Minerwa - i co najbardziej irytujące, Dumbledore - mieli rację. Świat stoi na krawędzi wojny, a to... Dokładnie jak mówiła Minerwa, zasada działa tak, jak powinna. Dorcas nienawidzi faktu, że plan Dumbledore'a faktycznie się sprawdza, a jeszcze bardziej nienawidzi tego, że gdyby pozwoliła, by wojna była priorytetem, jak pierwotnie zamierzała, to w pełni popierałaby to wszystko. Ale, jak ujęła to Minerwa, Dorcas kieruje się sercem i jest gotowa posunąć się do desperackich kroków w jego obronie.

 

Dla Marlene.

 

Dla przyjaciół tutaj, na których jej zależy.

 

Dla tych, którzy nigdy nie zasłużyli, by ponownie przez to przechodzić.

 

Wywiady trwają dalej, a ich impet nie słabnie ani na moment. Przedstawiciele z siódmego i ósmego dystryktu są cisi i raczej łagodni, ale biorą na siebie odpowiedzialność wyrażenia swojego dyskomfortu wobec zasady, która zmusza ich do powrotu na arenę, zauważając, że byłoby miło, gdyby nie musieli tego robić. To podtrzymuje płomienie gniewu wśród tłumu, choć nie pozwala im wymknąć się spod kontroli.

 

Dziewiąty dystrykt reprezentuje najpierw Dixon. Opowiada o byciu mentorem. Mówi o tym, jak ograniczająca jest ta rola, o zasadach, których trzeba przestrzegać, takich jak zakaz zakochiwania się w innych mentorach, co mogłoby podzielić lojalność, a także o ogromnych sumach pieniędzy przeznaczanych na igrzyska, które zamiast tego mogłyby trafić do głodujących dystryktów. Wspomina o tym, jak Hallow znane jest z odrzucania ludzi, gdy się nimi znudzi, i że właśnie to przydarzyło się jemu - został zmuszony do odejścia z pozycji mentora, a teraz zmuszony do powrotu na arenę. Insynuacja, że Hallow odrzuca teraz każdego z poprzednich Zwycięzców stojących na tej scenie, tych wszystkich, których mieszkańcy Hallow podobno tak cenią, nie zostaje przyjęta dobrze. Wcale.

 

Po Dixonie przychodzi kolej na Emmeline, która również podtrzymuje impet. Dorcas - mimo wcześniejszej zazdrości - odkrywa, że ma wiele szacunku dla Emmeline, która wychodzi na scenę i otwarcie kwestionuje moralność Ćwierćwiecza Upamiętnienia, przypominając o jawnej obietnicy, że Zwycięzcy mogą żyć bezpiecznie po wygraniu swoich igrzysk. Obietnicy złamanej przez samego Riddle'a. Mówi to wprost, pytając, jak ktokolwiek może ufać Mistrzowi Hallow, skoro nie można polegać na jego słowie, gdy nie przestrzega tradycji, które nigdy wcześniej nie zostały złamane. To bardzo, bardzo niebezpieczny krok z jej strony, a ona nawet nie drgnęła, wypowiadając te słowa.

 

Po Emmeline przychodzi kolej na Mavisa, który wciąga Velvet, by dołączyła do wywiadu. Oboje twierdzą, że chcą spędzić ze sobą jak najwięcej czasu, a ich jawna miłość do siebie ponownie doprowadza tłum do histerii. Velvet i Mavis robią coś, czego nikt - poza Jamesem - nigdy wcześniej nie zrobił. Stawiają swego rodzaju ultimatum, obiecując, że jeśli zostaną zmuszeni do wejścia razem na arenę, zabiją się nawzajem i umrą razem, zamiast musieć stracić jeden drugiego lub żyć bez siebie.

 

Przewidywalnie, nie zostaje to dobrze przyjęte, ani trochę. Mieszkańcy Hallow są kompletnie zdruzgotani tą deklaracją i bez względu na to, jak bardzo Rita próbuje zmienić ich zdanie, oni odmawiają. Mówią to i przysięgają, że tak właśnie zrobią. Dorcas wierzy, że naprawdę to zrobią.

 

Po nich przychodzi kolej na Eliego, towarzysza Marlene. Jest... pijany. Dorcas ogarnia niesamowity smutek, gdy obserwuje, jak wstaje i zatacza się do swojego miejsca, opadając na nie bez cienia gracji i nie trafiając do ust, gdy niezdarnie próbuje je otrzeć. Rita marszczy nos w widocznym obrzydzeniu, więc Dorcas zakłada, że mężczyzna dosłownie poci się alkoholem.

 

— Dobrze, Eli — mruczy Rita. — Minęło już trochę czasu, odkąd ostatnio byłeś w Hallow, prawda? Co najmniej pięć lat.

 

— Długi czas — bełkocze Eli, kiwając głową. Czka i spogląda na zgromadzony tłum. — Ciągle szukałem Alpharda, ale nie... nie mogłem go znaleźć. Szukam już bardzo, bardzo długo.

 

— Alphard... — Brwi Rity unoszą się gwałtownie. — Czy masz na myśli Alpharda Blacka, Eli?

 

— To właśnie on.

 

— Kim on dla ciebie był?

 

— Wszystkim — odpowiada Eli prosto, mrugając niemal sennie w stronę Rity, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy, że wszyscy wpatrują się w niego z niedowierzaniem, włącznie z całą obecną na miejscu rodziną Blacków.

 

— Czy przez „wszystkim" masz na myśli... romantyczne konotacje? — pyta Rita, wyraźnie zbita z tropu. Eli mrużąc oczy wpatruje się w nią, najwyraźniej z trudem przetwarzając jej słowa, a potem po prostu kiwa głową. — Był twoim kochankiem?

 

— Tak — wzdycha Eli, a jego poorana zmarszczkami twarz opada, gdy jego powieki się zamykają. — Tak, był nim. Nie mogliśmy... nie mogliśmy być razem, wiesz, gdy Hallow się dowiedziało. Rozdzielili nas, kazali mu przestać być mentorem. Mówili, że znalazł pocieszenie w butelce i nigdy z niej nie wyszedł. Chyba poszedłem w jego ślady, gdy on znalazł drogę do grobu.

 

— Och — mówi cicho Rita, po czym odchrząkuje i przenosi spojrzenie na pozostałych uczestników. — Eli, czy ty... zdajesz sobie sprawę, że bratanice i siostrzeńcy Alpharda są tutaj obecni?

 

— Tęsknię za nim — szepcze Eli. — Wciąż za nim tęsknię.

 

— Eli? — mamrocze Rita.

 

Wygląda na to, że Eli zasnął. Po prostu - osunął się, z policzkiem opartym na luźno zaciśniętej pięści, z rozchylonymi ustami. Nawet pochrapuje. W pokoju panuje cisza, ciężka, gęsta od wzburzenia z powodu jeszcze jednej rzeczy. Nawet pieprzony Eli zdołał podtrzymać impet tego wszystkiego.

 

Bez względu na to, jak bardzo Rita próbuje obudzić Eliego, ten pozostaje nieprzytomny. W końcu Marlene musi wstać, ponieważ jest następna w kolejce, i pomóc mu wydostać się z fotela i wrócić na jego pierwotne miejsce. Eli budzi się, zdezorientowany ruchem, ale zasypia ponownie, gdy tylko się usadawia. Marlene klepie go po ramieniu, zanim odwraca się i maszeruje, by usiąść naprzeciwko Rity.

 

Dorcas czuje, jak oddech zamiera jej w płucach na sam widok Marlene, dokładnie tak, jak przez cały wieczór. Stylistką Marlene nie jest Dorcas, ale szczerze mówiąc, nie ma niczego, w czym Marlene nie wyglądałaby dobrze - Dorcas jest tego pewna. Widać jednak, że Marlene czuje się nieswojo w sukience. Może gdyby nie była tak krótka, byłoby inaczej, ale Dorcas dostrzega, że Marlene jej nie lubi - po tym, jak co chwilę ją poprawia i jak niezręcznie na nią reaguje, jakby nie mogła być sobą, gdy tyle skóry jest wystawione na widok wszystkich tych ludzi, którym nie ufa.

 

To ją spina i Dorcas tego nienawidzi, bo choć Marlene zawsze jest przepiękna, Dorcas nigdy nie ubrałaby jej w coś, przez co czułaby się tak odsłonięta. Owszem, moda może być formą wyrazu, ale może też być ochroną. Marlene czuje się lepiej w ubraniach, w których ma swobodę ruchu, ubraniach, do których nie musi się dostosowywać, lecz które dostosowują się do niej. Lubi ubrania, których może używać jako kolejnej tarczy - i dlaczego miałaby nie? Co w tym złego? Zasługuje na to, by czuć się komfortowo.

 

Marlene zasługuje na poczucie bezpieczeństwa.

 

Dorcas zrobi wszystko, co konieczne, by Marlene była bezpieczna, albo cholernie zginie, próbując. Jedyne, czego potrzebuje, to żeby Marlene przeszła przez to wszystko, nie narażając się na jeszcze większe niebezpieczeństwo niż to, w którym już się znajduje. Czy to naprawdę tak wiele?

 

Najwyraźniej to zbyt wiele, bo Marlene wcale nie ukrywa faktu, że jest cholernie wściekła, że znów tu jest. Nawet siedząc tam w szpilkach, które już zdążyła zrzucić, i w sukience, którą nieustannie poprawia, wyraźnie nią sfrustrowana, Marlene przebija się przez własny widoczny dyskomfort i bez wahania daje wszystkim jasno do zrozumienia, że jest wkurzona.

 

Rita zdaje się to wyczuwać i jak idiotka sądzi, że dobrym pomysłem będzie poruszenie tego tematu.

 

— Wydajesz się dość zdenerwowana, Marlene. Czy to przez twój strój? Wyglądasz naprawdę ładnie, aż szokująco. Nie sądzę, żebyś miała stylistę, który naprawdę podkreślał twoje piękno, gdy ostatnim razem byłaś trybutką.

 

— Cóż, te ciuchy z pewnością nie pomagają, ale nie, Rita, jeśli możesz w to uwierzyć, to nie jest główne źródło mojej frustracji w tej chwili.

 

— Och? Może chodzi o twoją rodzinę, albo ukochaną osobę, albo…

 

— Wiesz, o co chodzi? — wtrąca ostro Marlene, jej ramiona tworzą jedną napiętą linię, a oczy błyskają tym samym gniewem, tą samą urazą, którą Dorcas dostrzegła u niej po raz pierwszy w dniu, gdy Vanity i Hodge zginęli. — Powiem ci, o co chodzi, Rita.

 

— Właściwie — zaczyna Rita, bo teraz wyczuwa niebezpieczeństwo, ale na tym etapie jest już trochę za późno.

 

— Nie, zamknij się, do cholery — wypluwa z siebie Marlene, a usta Rity otwierają się szeroko, gdy kobieta odchyla się do tyłu, absolutnie zbulwersowana. Marlene najwyraźniej ma to gdzieś. Odwraca się, by przemówić do tłumu, który wydaje się niespokojny, jakby tylko czekał na jeszcze jeden powód do wściekłości. — Dożynki... wiecie, czym zawsze miały być, prostą grą prawdopodobieństwa, tak? Niech los wam zawsze sprzyja, wszyscy tak mówicie. Gdzie, do diabła, było moje szczęście, gdy byłam jednym z zaledwie dwóch trybutów na scenie? To nie jest pieprzony konkurs. Nazwijcie to po imieniu. To jest...

 

— Dobrze, to już... tak, myślę, że na tym zakończymy — wtrąca ostro Rita, ponieważ tłum znowu zaczyna się burzyć.

 

— O nie, dopiero zaczynamy — odparowuje Marlene. — Czym to naprawdę jest, czym zawsze było, to egzekucja z dodatkowymi krokami, których wszyscy jesteście zbyt ślepi, by dostrzec, bo stroją nas i paradują z nami przed kamerami, i mówią wam, że nasze śmierci nic nie znaczą, tylko dlatego, że nie możemy nic z tym zrobić. Ile dzieci zostało straconych w ten sposób? Kto może zagwarantować, że wasze nie będą następne? Kto może zagwarantować, że wy nie będziecie następni?

 

Wystarczy! — wybucha Rita, ściskając swoje krzesło, gdy tłum zaczyna reagować, robi się coraz głośniej, a fala strachu przetacza się przez zgromadzonych, kiedy Marlene wykłada wszystko jak na tacy i zmusza ich, żeby, do cholery, spojrzeli prawdzie w oczy.

 

— Wasz ukochany, pieprzony Mistrz może złamać obietnicę, że Zwycięzcy nie wrócą na arenę, to oczywiste, a kto może zagwarantować, że nie złamie obietnicy, że wy, wszyscy wy, jesteście bezpieczni od tego losu? — żąda Marlene. Zrywa się z krzesła, beztrosko odrzucając szpilki na bok, z twarzą zaczerwienioną od emocji. — A kiedy przyjdzie kolej na was, waszych ukochanych, przyjaciół, rodzinę, wasze dzieci - co wtedy zrobicie? Czy wtedy się zbuntujecie? Zrobilibyście to, prawda? Więc powstańcie teraz! Wstańcie, do cholery! Podnieście się!

 

Pierwszą osobą, która zrywa się z krzesła, jest Syriusz, zaraz po nim Emmeline, potem Regulus, a następnie wszyscy trybuci na scenie wstają jednocześnie, a tłum idzie w ich ślady. Natychmiast wybucha chaos, rozpoczyna się zamieszanie, które sprawia, że Aurorzy wlewają się do sali falami, ludzie krzyczą i protestują. Wszyscy trybuci stoją wyprostowani, nawet Eli, którego podtrzymuje Emmeline i który wydaje się bardzo zdezorientowany całym tym zamieszaniem, ale mimo to okazuje wsparcie.

 

— Wyłączcie kamery! Wyłączcie... — Głos Rity tonie w zgiełku, ale wszystkie kamery natychmiast opadają. Tyle że rzeczywistość to nie tylko marzenie na jawie czy koszmar przewijający się na ekranie; ona trwa dalej, nawet gdy kamery są wyłączone.

 

Dorcas jest nieco pochłonięta całym tym zamieszaniem, zwłaszcza że wszyscy wokół niej zerwali się na nogi, więc albo miała zrobić to samo, albo zostać stratowana. Nie żeby nie chciała uczestniczyć, oczywiście, ale naprawdę nie może w żaden sposób narazić swojej pozycji przed tym, co ma nastąpić.

 

Zostaje wystarczająco długo, by zobaczyć, jak mieszkańcy Hallow walczą z Aurorami prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu, całkowicie rozwścieczeni; zostaje wystarczająco długo, by zobaczyć, jak trybuci na scenie są szybko eskortowani, kroczący dumnie z podniesionymi głowami; zostaje wystarczająco długo, by upewnić się, że Marlene jest bezpieczna, przynajmniej na razie, a potem oddala się tak daleko, jak to tylko, kurwa, możliwe, najszybciej jak się da.

 

Udaje jej się wydostać tuż przed tym, jak rozlegają się strzały.

 

~•~

 

— Chcę, żeby nie żyli.

 

Zapada chwila ciszy, cierpliwa, spokojna. Riddle naprawdę to ma na myśli. Absolutnie, bezsprzecznie nie żartuje. Nie żeby był typem człowieka, który w ogóle żartuje, ani typem, który nie zleca zabójstw, gdy chce kogoś martwego - chyba że - w rzadkich przypadkach - ktoś zdoła go przekonać, by postąpił inaczej. Severus zna go już od lat i jedyną osobą, której kiedykolwiek udało się zmienić jego zdanie, jest Minerva McGonagall, z którą, tak się składa, właśnie teraz rozmawia.

 

Severus ośmiela się wierzyć, że uda jej się to po raz drugi. To absolutnie kluczowe, by tak się stało, ponieważ w nieujawnionym miejscu w budynku przetrzymywanych jest dwudziestu czterech przyszłych (ponownie) trybutów, których od egzekucji dzieli dosłownie jeden rozkaz.

 

— Tak, cóż, jutro zaczniemy się tym zajmować — mówi po prostu Minerva. Siedzi po drugiej stronie biurka Riddle'a, tyłem do Severusa, sprawiając wrażenie zrelaksowanej. Ma wszelkie powody, by się bać, a jednak szerszeń horkruksowy w słoiku na biurku pozostaje spokojny. Nikt nie wykazuje żadnych oznak strachu.

 

Riddle jest... Cóż, Severus widział już tego człowieka w różnych stanach - rozgniewanego, skupionego, spokojnego, znudzonego, niezadowolonego - ale ani razu nie widział go w stanie podenerwowanego niepokoju.

 

To dziwnie satysfakcjonujące.

 

— Chcę, żeby cierpieli — syczy Riddle, a jego oczy błyskają, gdy pochyla się, by przeszyć Minerwę ostrym spojrzeniem. — To nie może pozostać bezkarne. Ta jawna niesubordynacja wymaga odpowiedzi, która udowodni bezsensowność nawet próby dalszego sprzeciwu.

 

Minerwa milczy przez chwilę, po czym spokojnie mówi:

 

— Sądzę, że arena będzie wystarczającą karą. Panie, to... powstanie, które właśnie miało miejsce, doprowadziło do utraty życia mieszkańców Hallow; naszych ludzi; pańskich ludzi. Jakakolwiek odpowiedź spowodowałaby tylko dalszy sprzeciw. Pańskie milczenie w tej sprawie - chyba że jest pan rzeczywiście gotów całkowicie zmienić zasady - powie więcej niż słowa. Igrzyska rozpoczną się tak, jak zawsze, i to samo w sobie udowodni bezsensowność buntu, tak jak zawsze to robiło.

 

— To nie wystarczy — upiera się Riddle.

 

— Chciałby pan, żeby wyprowadzono ich i zabito? — pyta Minerwa bez ogródek. — Może moglibyśmy to transmitować w telewizji i jeszcze bardziej rozwścieczyć ludzi? Może zabijmy wszystkich trybutów i zacznijmy od nowa? Zorganizujmy kolejne dożynki? — Czeka, a gdy Riddle nic nie odpowiada, tylko zaciska jedną dłoń w pięść na blacie biurka i kiwa głową sztywno. — To jedna z tych sytuacji, w których po prostu doprowadzenie sprawy do końca jest najlepszą i jedyną opcją. W każdym razie mogę pana zapewnić, że rzeczywiście będą cierpieć na arenie.

 

Riddle milczy przez dłuższy czas, a jego wyraz twarzy wygładza się, gdy rozluźnia dłoń i powoli zaczyna wystukiwać palcem rytm na biurku. Po chwili mówi:

 

— Będzie jeden zwycięzca. Nie obchodzi mnie, co trzeba będzie zrobić, ale nie pozwolisz, by był to Syriusz lub Regulus Black, czy to jasne?

 

— Tak, proszę pana.

 

— A co do tej dziewczyny McKinnon, chcę, żeby cierpiała, zanim umrze. Spraw, by wiedziała o tym. Zablokuj wszelkie wsparcie od sponsorów i nie daj jej ani chwili spokoju.

 

— Tak, proszę pana.

 

— Severus.

 

— Tak, proszę pana? — pyta natychmiast Severus, występując do przodu z dłońmi zaciśniętymi na broni.

 

— Dziewczyna McKinnon... czy ma rodzinę? — pyta Riddle.

 

Severus nie waha się ani chwili.

 

— Rodzice, a także dalsza rodzina. Ciotka, wujek oraz kuzynka z mężem i niemowlęciem.

 

— Zabij ich wszystkich.

 

— Tak, proszę pana.

 

— Chcę, żeby jej rodzice zostali przyprowadzeni tutaj w jej ostatnich chwilach przed wyniesieniem na arenę; niech zostaną straceni na jej oczach — informuje go Riddle. Nic innego niż w przypadku Prewettów. Cóż, Severus nie może powiedzieć, że Riddle nie jest konsekwentny. — Dalsza rodzina może zostać zabita w dystrykcie. Czy były jakieś zamieszki?

 

— Tylko jedno, jak dotąd.

 

— Kiedy?

 

— Dzisiaj, w ciągu ostatniej godziny — przyznaje Severus, ponieważ właśnie otrzymał raport od szefa Aurorów z dystryktu jedenastego. Było to, jak można było przewidzieć, reakcją na wezwanie McKinnon, by powstać podczas jej wywiadu. Jej dystrykt nie potraktował tych słów lekko i zbuntował się na tak masową skalę, że będzie musiał wysłać nowych Aurorów, by zastąpili tych, którzy zginęli.

 

Usta Riddle'a wykrzywiają się w widocznym gniewie.

 

— Wyślij kogoś, żeby zaszczepił tamtejszych Aurorów, tak na wszelki wypadek. Właściwie, chcę, żeby każdy Auror w dystryktach i w Hallow został zaszczepiony.

 

— Tak, panie — zgadza się Severus, pochylając głowę. Nie ma zbyt miłych wspomnień związanych z uodpornianiem.

 

Choć rzeczywiście chroni go przed każdą formą jadu szerszeni horkruksowych, nie było to przyjemne doświadczenie. Zastrzyk palił tak mocno, że musiał zacisnąć zęby i przezwyciężyć ból, a swędzący dyskomfort i uczucie gorąca całkowicie ustąpiły dopiero po kilku dniach. Jego organizm przystosował się po okresie poważnej choroby - opóźniony efekt uodpornienia, który pojawił się kilka dni po szczepieniu - ale gdy wysypka w miejscu wkłucia zniknęła, wyzdrowiał całkiem nieźle.

 

Severus niestety wie o tym bardzo niewiele, więc nie miał zbyt wielu informacji do przekazania Albusowi. Nie jest pewien, jak powstała formuła odporności na jad szerszeni horkruksowych ani jakich składników użyto do jej stworzenia. Jedyne, co faktycznie wie, to że potrzeba było miesięcy prób i błędów, zanim komukolwiek udało się przeżyć, a nawet wtedy skutki działania jadu szerszeni horkruksowych nadal się utrzymywały. Potrzeba było więcej czasu i kolejnych prób, zanim zdołano wyeliminować te efekty na tyle, by szczepionka mogła zostać zatwierdzona - co wygodnie nastąpiło akurat w momencie, gdy dystrykt szósty został całkowicie zdziesiątkowany.

 

Jako jeden z najbliższych doradców Riddle'a, Severus został wybrany jako pierwszy spośród wszystkich Aurorów do otrzymania szczepionki. Bycie szefem wszystkich Aurorów nie jest lekkim zadaniem i nie traktuje on tej funkcji pobłażliwie. Powierzono mu to stanowisko dość wcześnie, sześć lat temu, ponieważ Riddle nie wierzy, że wiek ogranicza czyjąś zdolność do właściwego udowodnienia swojej wartości. Nic dziwnego, skoro sam objął stanowisko Mistrza Hallow w młodym wieku.

 

Severus ciężko pracował, by znaleźć się tam, gdzie jest dzisiaj. Biorąc pod uwagę, że pochodzi z dystryktu drugiego, nie jest to szczególnym zaskoczeniem. To właśnie tam szkoli się Aurorów, a bycie Aurorem uznawane jest za wielki zaszczyt i cel, który każdy powinien osiągnąć. Militarystyczny dystrykt spoczywający w dłoni Hallow. Severus nigdy nie chciał zostać Aurorem; pragnął jedynie zaopiekować się swoją matką. Niewiele mu to ostatecznie pomogło.

 

Czasami Severus zastanawia się, czy Riddle w ogóle pamięta jej imię. Zna odpowiedź na to pytanie. Oczywiście, że nie pamięta. Riddle nie zawraca sobie głowy zapamiętywaniem imion osób, za których śmierć jest odpowiedzialny. Nie obchodzi go zupełnie nic.

 

— Trybuci — cedzi przez zęby Riddle — czy nadal są przetrzymywani?

 

— Tak, proszę pana.

 

— Wypuśćcie ich. Mają jeszcze jedną noc, a potem zabierzcie ich o świcie, zanim słońce wzejdzie. Nie pozwólcie im się pożegnać. Nie pozwólcie im na śniadanie ani prysznic. Nie pozwólcie, by towarzyszyli im mentorzy.

 

— Tak jest, proszę pana — odpowiada Severus, ponownie pochylając głowę.

 

— Jesteś wolny — odpowiada Riddle, wykonując lekceważący gest dłonią.

 

Severus ponownie pochyla głowę i odwraca się, by odejść. Ma wiele rozkazów do wykonania i wiele poleceń do wydania. Jest mnóstwo ludzi do zabicia w krótkim czasie, a do tego musi równoważyć narastające bunty w dystryktach, a teraz także w Hallow. Trzeba wysłać ludzi, by przekazali rodzinom zmarłych mieszkańców Hallow odpowiednio spreparowaną historię, w którą prawdopodobnie i tak nie uwierzą; uwolnić trybutów, których pozostawiono, by się zamartwiać i trwać w napięciu; skontaktować się z odpowiednimi osobami w sprawie uodpornienia każdego Aurora pod jego dowództwem - to pewny znak, że wojna nie tylko nadchodzi; ona już tu jest.

 

Musi również skontaktować się z Zakonem jako tajny informator Albusa, by przekazać mu najnowsze wieści, a także w nadziei, że Albus zdoła ocalić dalszą rodzinę McKinnon, zanim Severus i jego Aurorzy do nich dotrą.

 

Los jej rodziców jest jednak przesądzony.

Chapter 46: Przywiązanie

Chapter Text

Pierwszą rzeczą, jaką robi Syriusz, gdy tylko wraca do apartamentu, jest rzucenie się w ramiona Remusa. Wydaje z siebie westchnienie ulgi, gdy go obejmuje, a jego oczy powoli się zamykają. Wtula twarz w ramię Remusa, wdychając jego zapach, podczas gdy napięcie stopniowo, krok po kroku, opuszcza jego ciało.

 

Czekanie było koszmarem - nie wiedział, czy ostatni raz, kiedy widział Remusa, był rzeczywiście ostatnim razem w jego życiu. Nie wiedział, czy kiedykolwiek jeszcze zobaczy Jamesa. Nie wiedział, czy on sam, wraz ze swoim bratem i wszystkimi trybutami, z którymi czekał, zostaną zabici za ich jawny akt buntu.

 

Żadne z nich się nie odezwało. W pomieszczeniu panowała ciężka cisza, ale pozostawała między nimi niewypowiedziana umowa, by nie poddać się bez walki temu, co miało nadejść. Wszyscy byli napięci i gotowi do działania w momencie, gdy grupa Aurorów wpadła do pokoju.

 

Ostatecznie po prostu... wypuszczono ich.

 

Tak po prostu.

 

Może nie powinno to dziwić Syriusza. W końcu po co marnować amunicję, by zabić ich teraz, skoro i tak wszyscy poza jednym wkrótce zginą? I to w sposób, który przyniesie zysk. A jednak Syriusz był zaskoczony. Przez chwilę naprawdę wierzył, że to już koniec.

 

Ulga, że wciąż mają przed sobą więcej czasu, jest przytłaczająca, i wszystko, czego Syriusz pragnie, to być z Remusem. Mają tak niewiele czasu w ogóle, zwłaszcza że Remus wkrótce będzie musiał wrócić do swojej celi. Syriusz chciałby móc trzymać go przy sobie już na zawsze.

 

— Cześć — szepcze Syriusz.

 

— Cześć — odpowiada łagodnie Remus. Jego ciepłe dłonie obejmują boki Syriusza, a tępe końcówki palców zaginają się wokół jego żeber. Przez chwilę Syriusz pragnie, by Remus rozłupał go i złożył się w jego wnętrzu; by po prostu tam zamieszkał, pozostał w nim na zawsze.

 

— Myślałem, że... — Syriusz przerywa, po czym przełyka gulę w gardle, zaciskając powieki jeszcze mocniej. Wypuszcza powietrze i wzmacnia uścisk. — Kocham cię. Naprawdę, kurwa, kocham.

 

— Martwiłem się. To znaczy, byłem... cóż, na początku byłem... ach, raczej zachwycony — przyznaje Remus, brzmiąc na zawstydzonego — ale to tylko przez to, co powiedziałeś w swoim wywiadzie, a potem sprawy się skomplikowały i ja... ja…

 

Syriusz odchrząkuje i odsuwa się, by obdarzyć Remusa drżącym uśmiechem.

 

— Podobało ci się, co?

 

— Miałeś rację — szepcze Remus. — Nikt nie kocha cię tak jak ja. Nikt nigdy nie będzie, Syriusz, mogę ci to obiecać.

 

— Wierzę w to, naprawdę — przyznaje Syriusz ze słabym śmiechem, powoli odsuwając się, choć bardzo tego nie chce. — James?

 

— W swoim pokoju. Ma atak paniki. Ja właśnie... cóż, właściwie to poszedłem przynieść mu szklankę wody — wyjaśnia Remus. Przenosi spojrzenie ponad ramieniem Syriusza, w stronę Pandory, która stoi na uboczu z Regulusem, szepcząc do niego. — Powinieneś... myślę, że powinieneś pójść do Jamesa.

 

— Dobrze, ale... ale poczekasz na mnie w moim pokoju? — pyta z nadzieją Syriusz, nie spuszczając z niego wzroku.

 

Remus kiwa głową.

 

— Tak, oczywiście, że poczekam.

 

— Sprawdź jednak najpierw, co z Reggiem, dobrze? — mamrocze Syriusz, bo nawet po tym wszystkim Regulus wciąż nie chciał z nim rozmawiać. Nadal nie chce, nawet teraz. Co on zamierza zrobić, ignorować Syriusza również na arenie? Jest tak cholernie uparty.

 

— Dobrze — zgadza się Remus, po czym przechyla się, by szybko pocałować go w kącik ust, odsuwając się natychmiast, jakby wiedział, że jeśli tego nie zrobi, nigdy się nie oderwie. Syriusz doskonale to rozumie. Czuje dokładnie to samo.

 

Rozdzielają się i ruszają w przeciwnych kierunkach - Remus zmierza do Regulusa, a Syriusz do Jamesa. Gdy Syriusz dociera do drzwi, nie zawraca sobie głowy pukaniem, po prostu przekręca klamkę i wchodzi do środka. James podnosi głowę. Siedzi na brzegu łóżka, a gdy tylko dostrzega Syriusza, zrywa się na równe nogi i rzuca się naprzód, by porwać go w ramiona.

 

— Myślałem... och, cholera, Syriusz, byłem tak... nie chcieli nam powiedzieć, gdzie was trzymają, i nie wiedziałem, czy wszystko z wami w porządku, czy zobaczę was jeszcze przed... — James urywa, zaciskając pięści mocniej na plecach Syriusza, próbując gorączkowo zatrzymać go w nieustępliwym bezpieczeństwie swoich ramion.

 

— Wszystko w porządku, James, nic nam nie jest — mruczy Syriusz, ściskając go równie mocno. — Po prostu zatrzymali nas na chwilę, pewnie chcieli nas tylko zdenerwować, zanim zdecydowali, co z nami zrobić. Jest dobrze, tak? Hej, oddychaj, wszystko jest w porządku.

 

— Tak bardzo się bałem — chrypi James zdławionym głosem.

 

— Ja też — przyznaje Syriusz szeptem. Zwykle by się do tego nie przyznał, ale to przecież James. Jeśli nie może powiedzieć o tym Jamesowi, to komu? Zresztą, James już wie. Zna Syriusza zbyt dobrze, żeby nie wiedzieć.

 

Przez długi czas stoją tak w całkowitej ciszy, po prostu trzymając się nawzajem, oddychając w tym samym rytmie. Serce Syriusza ściska okropny, nieustępliwy żal - o Jamesa i o siebie. Jest w tym też strach. Co James zrobi, gdy Syriusz naprawdę umrze? Będzie kompletnie rozbity, a Syriusza nie będzie już tutaj, by pomóc mu pozbierać się z powrotem.

 

Po raz kolejny Syriusz czuje, jak tragizm i niesprawiedliwość całej tej sytuacji przytłacza go niczym ciężar, który wydaje się zbyt wielki, by mógł go udźwignąć. Zaraz się załamie. Może już się załamuje. Może wszyscy się załamują. Może wszyscy powoli upadają od pierwszego wstrząsu, który sprawił, że się zachwiali. Fundamenty ich wszystkich kruszą się, odkąd Syriusz skończył szesnaście lat, i nie ma już gdzie postawić stopy.

 

— Byłeś... taki dzielny — chrypi James, powoli odsuwając się, by spojrzeć na niego błyszczącymi oczami. — To, co zrobiłeś, było tak odważne, Syriusz, a ja... jestem z ciebie niewyobrażalnie dumny.

 

— Niektórzy nazwaliby to lekkomyślnością.

 

— Cóż, ja nazywam to sprawiedliwością.

 

Syriusz wykrzywia usta w lekkim uśmiechu.

 

— Mówisz tak tylko dlatego, że konsekwencje jeszcze nas nie dopadły.

 

— Bez względu na konsekwencje, to, co wydarzyło się dzisiaj podczas tych wywiadów, było odważne. Nic tego nie zmieni.

 

— Czy czujesz to samo w stosunku do Regulusa?

 

Jak można było przewidzieć, twarz Jamesa zamyka się. Jest w niej coś więcej. Jest w niej ból. Tak wiele bólu.

 

— To co innego.

 

— W jaki sposób? — pyta cicho Syriusz.

 

— On skłamał — wykrztusza James. — Pierdolony ślub, Syriusz? Wiedział, że to... wiedział, że to zaboli, a mimo to to zrobił. Nie obchodziło go to.

 

— Naprawdę musisz z nim porozmawiać, James — mówi Syriusz, a potem kręci głową, gdy James otwiera usta w widocznym proteście. — Nie. Słuchaj, kocham cię i rozumiem twój gniew - jest więcej niż uzasadniony - ale to nie jest coś, na co możesz sobie pozwolić, żeby to przepracować z czasem. Rozumiesz, co ci mówię? Nie ma czasu. Ja będę... zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby sprowadzić go do domu, choćbym miał przy tym zginąć, ale może się zdarzyć cokolwiek. Mogę go zawieść. Już kiedyś to zrobiłem.

 

— Syriusz — wydusza z siebie James, szeroko otwierając oczy.

 

— Nie popełnij tego samego błędu co ja. Nie marnuj czasu; nie bądź za późno — szepcze Syriusz. — Miałem szczęście, że odzyskałem was oboje i dostałem więcej czasu. Ty nie będziesz miał tyle szczęścia. Bez względu na to, czy chodzi o mnie, czy o niego, czy o nas obu, James, ty nie będziesz miał drugiej szansy.

 

James wydaje z siebie okropny dźwięk, jakby cierpiał, jakby właśnie pękał na pół. To straszna, okrutna rzeczywistość i Syriusz nienawidzi być tym, który zmusza go, by na nią spojrzał, ale to, że się na nią nie patrzy, nie oznacza, że jej nie ma. James walczy z tym tak zaciekle, z całych sił, i będzie żałował, że to robił.

 

Nawet teraz James z tym walczy. Potrząsa głową i kładzie dłonie na ramionach Syriusza, ściskając je. Mówi:

 

— Nie — a potem: — Nie mogę —i zaraz po tym: — Będę... będę z tobą. Czy mogę po prostu tu z tobą zostać?

 

— James, posłuchaj mnie — przerywa mu Syriusz. — To, co musisz zrobić, to naprawić wasze relacje, bo kiedy ja nie wrócę, będziecie potrzebować siebie nawzajem, żeby przez to przejść. Jeśli teraz tego nie rozwiążecie, boję się, że nigdy tego nie zrobicie po... po moim odejściu, a świadomość, że macie siebie nawzajem, jest czymś, czego ja potrzebuję.

 

— Przestań. Przestań, przestań, przestań — powtarza James jak mantrę, zaciskając oczy, a jego twarz wykrzywia się w grymasie. Cały się trzęsie.

 

— James…

 

— Proszę. Proszę, przestań. Nie mogę... ja nie... gdzie my jesteśmy? Syriusz, kiedy... co się dzieje? Co…

 

Serce Syriusza gwałtownie się ściska. Minęło sporo czasu, odkąd James tak wypadał z rzeczywistości, zwłaszcza tak dotkliwie.

 

— Jesteśmy w Hallow, James. To Ćwierćwiecze Upamiętnienia, dzień wywiadów. Nie jesteś trybutem; jesteś mentorem i jesteś bezpieczny. Nie jesteś na arenie. Jesteś tutaj ze mną, a ja jestem przy tobie.

 

— Gdzie jest moja laska? — wydusza z siebie James, dysząc ciężko i ściskając ramiona Syriusza, wyraźnie próbując odnaleźć oparcie w rzeczywistości.

 

— Stoi oparta przy łóżku. Zakładam, że nie potrzebowałeś jej, zanim przyszedłem. Potrzebujesz jej teraz?

 

— Nie. Nie, ja... ja po prostu…

 

— Wszystko w porządku — mówi Syriusz kojącym tonem, oddychając powoli i głęboko, pozwalając Jamesowi dostosować się do jego rytmu i uspokoić.

 

James otwiera oczy po kilku minutach i rozluźnia uścisk na ramionach Syriusza.

 

— Chcę po prostu zostać z tobą.

 

— Wiem. Bo się boisz — mruczy Syriusz i właśnie o to chodzi, naprawdę. Kiedy się boją, zawsze szukają siebie nawzajem. — Ale ty i ja? James, między nami... nie ma nic do wyjaśniania. Bez względu na to, dokąd pójdziemy albo co nas spotka, zawsze będziemy razem, tak? — Unosi dłoń i stuka Jamesa w środek klatki piersiowej, dokładnie pomiędzy płucami. — Każdy oddech, wdech i wydech, to ty i ja.

 

— Jeśli ty przestaniesz, ja też przestanę — szepcze James.

 

— Nie, żadnych takich — upomina go łagodnie Syriusz, mimo że czuł dokładnie to samo, gdy to on był na miejscu Jamesa. — I tak będziesz żył dalej, bo ja ci każę, i możesz być na mnie zły za to ile chcesz, pod warunkiem, że to zrobisz. Bo Effie i Monty nie powinni stracić nas obojga. Regulus nie powinien stracić nas obojga. Więc będziesz oddychać. Będziesz. Stanę się cholernym powietrzem w twoich płucach, nawet kiedy mnie już nie będzie.

 

James po prostu pochyla głowę do przodu i niemal osuwa się na Syriusza z cichym, bolesnym jękiem, jak zranione zwierzę. Natychmiast wracają do trzymania się nawzajem; nie mają czasu, by marnować go na cokolwiek innego. Zegar nieubłaganie tyka dalej.

 

— Jest coś, co musisz mi obiecać — mruczy Syriusz, wciąż trzymając Jamesa. — Musisz mi obiecać, że zaopiekujesz się Remusem przez to wszystko. On nie... nie jest typem, który dzieli się swoimi problemami, ale będzie... będzie potrzebował wsparcia. Będzie potrzebował kogoś, kto się nim zaopiekuje, a nie mogę to być ja, więc potrzebuję, żebyś zrobił to za mnie. I potrzebuję, żebyś obiecał, że będziesz to robił rok po roku, za każdym razem, gdy wrócisz jako mentor. Bo wiem, że to będziesz ty. I wiem, że możesz sprawić, że znów zostanie przydzielony tutaj - Pandora pomoże. Więc proszę, obiecaj mi, że to zrobisz, James.

 

— Obiecuję — odpowiada James natychmiast, bez chwili wahania, bo oczywiście, że to robi. Syriusz opada z ulgą i przełyka zdławiony odgłos żalu, tłumiąc go, gdy mocniej zaciska ramiona wokół przyjaciela.

 

Tik, tik, tak. Czas ucieka bezpowrotnie. Nie są gotowi. Żadne z nich nie jest gotowe, zwłaszcza James. Jest jeszcze coś, co musi zrobić, a potrzebuje impulsu, więc Syriusz bez wahania mu go daje.

 

— To nie ze mną musisz teraz znaleźć spokój — mówi smutno Syriusz, choć istnieje w nim straszna, maleńka część, która samolubnie pragnie spędzić z Jamesem każdą możliwą chwilę, nawet jeśli miałby ją ukraść komuś innemu. Regulusowi. Ale Syriusz tego nie zrobi; oczywiście, że nie. Zawsze zgłaszał się na ochotnika, by przyjąć na siebie ciężar bólu za Regulusa, więc dlaczego teraz miałoby być inaczej? — Porozmawiaj z Regulusem, James.

 

James tylko chrząka. To niezadowolony dźwięk, pełen skargi, nieco kapryśny, z dużą dawką niechęci. Syriusz przyjmuje to takim, jakie jest, i powoli się odsuwa.

 

— Tymczasem — żartuje Syriusz — idę nastawić sobie kręgosłup, więc i tak nie możesz ze mną zostać.

 

— Dobra, żeby było jasne, ja... ja bardzo cię w tym wspieram — mamrocze James, znów pociągając nosem. — Jestem dobrym najlepszym przyjacielem. Byłem dla ciebie dobrym najlepszym przyjacielem, prawda?

 

— Najlepszym — odpowiada cicho Syriusz.

 

— W porządku. Dobrze. Ja... — głos Jamesa załamuje się, a on wyraźnie bardzo stara się zachować spokój. — Cieszę się, że nim byłem.

 

— Nadal nim jesteś, James. Zawsze będziesz, aż do samego końca.

 

— Syriusz…

 

James nie jest w stanie powiedzieć nic więcej, a Syriusz wzdycha smutno, patrząc, jak twarz przyjaciela znów się załamuje. Wyciąga ręce i przyciąga Jamesa z powrotem w swoje ramiona, trzymając go jeszcze przez chwilę, gdy szepcze:

 

— Wiem, James. Wiem.

 

~•~

 

Regulus nie potrafi do końca wyjaśnić spokoju, jaki przynosi mu sama obecność Remusa. Być może to po prostu dlatego, że to Remus. Być może to właśnie tym, kim Remus jest - jakimś rodzajem magii, która istnieje w nim gdziekolwiek się znajduje, tak bez wysiłku przynosząc ukojenie wszystkim wokół, podczas gdy on sam pozostaje zupełnie nieświadomy tego faktu. Być może to dlatego, że Remus pomógł mu zmierzyć się z jednym z jego największych lęków, gdy nikt inny nie potrafił, albo dlatego, że Remus wciąż jest jego przyjacielem, albo dlatego, że - mimo wszystko - Remus nigdy nie patrzy na niego tak, jakby Regulus był odpowiedzialny za jego cierpienie.

 

— Nie rozmawialiśmy o tym — mruczy Remus. — O twoich planach na arenę, mam na myśli.

 

— Wiem — odpowiada Regulus i nie rozwija dalej tematu. I tak wszyscy dowiedzą się wystarczająco szybko.

 

— Po prostu wydawało się, jakby... — Remus waha się przez chwilę, po czym odwraca głowę, wpatrując się w przestrzeń za balustradą balkonu. — Cóż, sposób, w jaki zachowywałeś się podczas wywiadu, sprawiał wrażenie, jakbyś... jakbyś planował walczyć. Naprawdę, na poważnie walczyć.

 

— Tak — przyznaje cicho Regulus. — Dokładnie to zamierzam zrobić. Będę walczył mocniej niż kiedykolwiek wcześniej.

 

Remus milczy przez chwilę, a potem wypuszcza drżący oddech, pochylając głowę, gdy mówi ochryple:

 

— Jak zapewne wiesz, Syriusz... on zamierza... będzie walczył dla ciebie. Żeby sprowadzić cię do domu. I ja... myślę, że on jest... cóż, nigdy nie byłem tak pewien, że jedna osoba może zrobić wszystko, co sobie postanowi, bez względu na przeciwności, aż do momentu, gdy poznałem jego. Więc ty... cały ten gniew, który czujesz wobec niego, musisz... Regulus, musisz to wszystko odpuścić, zanim będzie za późno, zanim on... zanim…

 

— Myślisz, że to było na próżno? — wtrąca Regulus nieobecnym tonem, bardzo delikatnie wodząc palcem po szwie swoich spodni, gdy wpatruje się w przestrzeń nad Hallow, nawet go nie dostrzegając.

 

— Regulus? Hej, czy ty mnie w ogóle słuchasz?

 

— Hm?

 

— Ja... — Remus wzdycha ciężko. — Słuchaj, wiem, że ty…

 

— Myślisz, że to było na próżno? — powtarza Regulus, unosząc głowę, by spojrzeć w niebo. Nie jest jeszcze ciemno, ale nawet gdyby było, gwiazdy nie są tu widoczne, w mieście. To tylko kolejna rzecz, której Regulus nienawidzi w tym miejscu. — Jego zgłoszenie się na ochotnika za mnie, mam na myśli. Jestem tutaj, prawda? Co on właściwie osiągnął?

 

— Jest twoim bratem — szepcze Remus. — Zrobił to, co każdy zrobiłby dla kogoś, kogo kocha. Zrobił to, co ja zrobiłem dla mojej najlepszej przyjaciółki. Zrobił to, co ty zrobiłeś dla Jamesa. Poświęcenie jest... to po prostu produkt uboczny miłości; prawdziwej, niewzruszonej miłości, która chwyta nas jak żałoba. Jest okrutna. Popycha nas do robienia rzeczy nie do pomyślenia.

 

Regulus mruczy w zamyśleniu.

 

— Zdaję sobie sprawę, że stawia mnie to w świetle hipokryty, ale to jest coś innego.

 

— Dlaczego? W jaki sposób?

 

— Kiedy okłamałem Jamesa i złożyłem obietnicę, której - jak wiedziałem - nie dotrzymam, zrobiłem to, ponieważ lepiej od niego wiem, co zrani go najbardziej. Spędziłem większość lat naszej znajomości po prostu raniąc go, poznając kształt jego bólu, próbując go na początku kształtować, a potem starając się go wykorzenić. Znam ból Jamesa na wylot. Kiedy zdecydowałem się zrobić to, co zrobiłem, było to dla niego. To coś osiągnęło.

 

— Co to osiągnęło?

 

— To zapewniło bezpieczeństwo jego matce, po pierwsze. Ale Syriusz? On nie zrobił tego, co zrobił, dla mnie. Zrobił to dla siebie.

 

— Nie wiedział, że ty się zgłosisz — mówi mu cicho Remus. — On... kiedy zajął twoje miejsce, nie miał pojęcia, że ty... Regulus, zrobił to, myśląc, że chroni cię przed areną.

 

— Na niewiele mu się to zdało, ostatecznie. Niewiele mu to pomogło również za pierwszym razem — mruczy Regulus. — Ale nie o to chodzi. Rzecz w tym, że zrobił to dla siebie. Powiedziałem mu, Remus, powiedziałem mu, żeby wybrał mnie, i dokładnie wyjaśniłem, jak ma to zrobić. A on tego nie zrobił. Wiesz, co wybrał?

 

Remus przełyka głośno ślinę.

 

— Co?

 

— Wybrał, by znów mnie zostawić. — Regulus odwraca się, by spojrzeć na Remusa, który przygląda mu się ze ściągniętymi brwiami i bolesnym wyrazem twarzy. — Wybrał, by mnie porzucić. Znowu. Wybrał zniszczenie czegoś, o co tak ciężko walczyliśmy, jedynej rzeczy, której od niego potrzebowałem, jedynej rzeczy, której kiedykolwiek od niego potrzebowałem; wszystko, czego chciałem, to żeby wybrał zatrzymanie mnie, a on tego nie zrobił. Znowu. I tym razem - tym razem nie stałem tylko z boku i nie patrzyłem. Nie zaakceptowałem tego po prostu. Zmusiłem go, żeby na to spojrzał, i sprawię, że będzie tego żałował. Tym razem będzie żałował, Remus. Dopilnuję tego.

 

— Czy ty...? — Remus wpatruje się w niego, a jego oczy rozszerzają się, gdy wstrzymuje oddech. — Regulus, czy ty... czy zgłosiłeś się na ochotnika zamiast Jamesa tylko po to, żeby odegrać się na Syriuszu?

 

Regulus milczy przez chwilę, po czym mówi:

 

— Plan zawsze zakładał, że zajmę miejsce Jamesa, ale skłamałbym, gdybym powiedział, że słowa nie wypłynęły z moich ust nieco łatwiej, gdy wiedziałem, że Syriusz się nimi zadławi.

 

— To jest takie... ty jesteś taki... — Remus jęczy, zamykając oczy. Unosi dłonie i przeciera nimi twarz, po czym opuszcza je ciężko, wyglądając na wyczerpanego. — Jesteś jedną z najbardziej niewiarygodnie popieprzonych osób, jakie kiedykolwiek spotkałem, wiesz o tym?

 

— Podobno swój swojego zawsze pozna — odpowiada Regulus z przekąsem, unosząc brew.

 

Remus prycha słabym śmiechem.

 

— Tak, trudno się z tym nie zgodzić.

 

— No dalej. Jaka jest najgorsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłeś? — pyta Regulus, przechylając głowę w jego stronę.

 

— Zabiłem kogoś — mówi cicho Remus.

 

Regulus nie wiedział o tym, aż do teraz. Jeśli Syriusz wie, to nic nie powiedział. Może nie wie. Regulusowi jest to obojętne; i tak nie zamierza mu o tym mówić, to oczywiste. Sekret Remusa - jeśli faktycznie jest to tajemnica, której Syriusz nie zna - jest u niego bezpieczny. Szczerze mówiąc, to nie jest sekret, którym Regulus specjalnie się przejmuje, w tym sensie, że ani trochę go to nie niepokoi.

 

Utrzymuje spojrzenie Remusa bez mrugnięcia i odpowiada:

 

— Tak, cóż, ja zabiłem pięciu.

 

— Pięciu? — powtarza Remus, mrugając. — Ja... przepraszam, czy zabiłeś dwie osoby od czasu... to znaczy, wiem o Averym, Quinn i Irene, chociaż ona naprawdę nie powinna się liczyć jako...

 

— Zapomniałeś o Evanie — wtrąca Regulus.

 

— Co? — Remus wygląda na wstrząśniętego. — Regulus, ty... ty nie…

 

— I Syriusz — kontynuuje Regulus, obserwując, jak Remus gwałtownie mruga, a jego usta rozchylają się z niedowierzaniem. — Zabiłem go podczas dożynek, w momencie gdy zgłosił się na ochotnika zamiast mnie.

 

Remus wpatruje się w niego, a w jego oczach pojawia się coś, co bardzo przypomina litość. Najgorsze jest to, że Regulus widzi pytanie kłębiące się w głowie Remusa, bardzo zasadne pytanie, które przekształca się w coś ostrego, stworzonego do cięcia, w natrętną myśl. To bardzo proste pytanie. Które dożynki?

 

To jest właśnie pytanie, prawda? W końcu zdarzyło się to dwukrotnie. Więc które? Regulus wie, że oba. To nawet nie powinno być możliwe, żeby zdarzyło się dwa razy, żeby patrzył, jak Syriusz staje się zimny i pozbawiony życia, jak wymyka mu się z rąk, żeby wbić sztylet i przekręcić. Jak zabić kogoś, kto już jest martwy?

 

Wskrzeszasz to tylko po to, by patrzeć, jak znów gnije.

 

Bez słowa Regulus podnosi się i wchodzi do swojego pokoju, chwytając ubrania i kierując się do łazienki. Zamyka drzwi i zaczyna napuszczać wodę do wanny, wpatrując się w nią pustym wzrokiem. Woda już nie wywołuje u niego płaczu tak często jak kiedyś. Myślał, że to dobry znak, ale teraz jest całkiem pewien, że dzieje się tak dlatego, że niczym nie różni się od zmarłych, których kojarzy z wodą. Jest tylko kolejną parą zimnych dłoni, do których śmierć przylgnęła.

 

Sześć.

 

Mylił się wcześniej. Nie pięć. Sześć. Zabił sześć osób, a ostatnią z nich widzi teraz w odbiciu na powierzchni wody.

 

~•~

 

Dorcas przemierza wściekle swój apartament, wpatrując się gniewnie w telefon. Ostatnio nawet sam dźwięk głosu Dumbledore'a doprowadza ją do furii, choć cieszy ją fakt, że jest on całkowicie pochłonięty bieżącymi wydarzeniami i nie dostrzega tego, co dzieje się tuż pod jego nosem.

 

Mimo wszystko otrzymała już rozkazy, które znała wcześniej - dalsza rekrutacja. Frank. Huey. James.

 

Gdyby nie James, Dorcas całkowicie zignorowałaby te rozkazy, ale - co jest niezwykle irytujące - Dumbledore właśnie przypomniał jej o jednym niedopatrzeniu, nad którym mogła nie mieć czasu się zastanowić. Trudno jest grać na tak wielu frontach jednocześnie, zwłaszcza gdy zajmuje się tak eksponowaną pozycję, że nie można po prostu zlekceważyć jednej strony na rzecz drugiej.

 

Rzecz w tym, że wyciągnięcie trybutów z areny będzie wystarczająco trudne. Dodanie kolejnych osób z wnętrza Hallow tylko skomplikuje sprawę, ale ona - cóż, nie może po prostu zostawić Jamesa. Nie jego, a najlepiej też nie Pandory, więc może Frank również mógłby dołączyć. Jest całkiem miły, a dobrze będzie mieć kogoś jeszcze zdolnego do walki, gdy wszyscy bez wątpienia będą musieli dokonać swojej zuchwałej ucieczki. Równie dobrze może po drodze zabrać Hueya, choćby jako gest dobrej woli wobec Dumbledore'a. Jak dziecko, które wpadło w kłopoty w szkole, ale próbuje pochwalić się dobrym świadectwem, żeby nieco złagodzić gniew, bo doskonale wie, że rodzice będą wściekli. Dorcas nie obchodzi to, ale nie zaszkodzi udobruchać starca, zwłaszcza że zaraz spowoduje niezły bałagan.

 

Dorcas zatrzymuje się w miejscu, gdy telefon zaczyna wibrować w jej dłoni. Wstrzymuje oddech, odbierając połączenie, i czeka w ciężkiej ciszy, podczas gdy jej serce przyspiesza.

 

— Patronus? — szepcze Lily.

 

— Rozgwiazda — odpowiada Dorcas, wypuszczając powietrze jednym tchem. — Jak ty w ogóle możesz teraz ze mną rozmawiać, Lily? Co do cholery?

 

— Poppy trzyma telefon w zamkniętej szufladzie w swoim gabinecie, więc otworzyłam zamek i zwędziłam go, gdy wyszła na misję.

 

— Jaką misję?

 

— Zwiad. Wyjechała z małym, oddzielnym zespołem z powrotem do dystryktu szóstego, żeby sprawdzić, co się stało z tym miejscem po... Cóż, ja... um, właściwie nie powinnam ci tego mówić, ale…

 

— Czy to ma jakiekolwiek kluczowe znaczenie dla tamtego planu?

 

Lily milknie na chwilę, po czym mamrocze:

 

— Euphemia i Fleamont Potterowie są tutaj. To właśnie było przyczyną całego tego zamieszania, kiedy byłaś tu kilka dni temu.

 

— Czekaj, co takiego? — Dorcas gwałtownie wciąga powietrze, a jej oczy rozszerzają się z niedowierzaniem. — Czemu mi nie powiedziałaś?

 

— Na litość boską, Dorcas, byłyśmy zajęte radzeniem sobie z innym szaleństwem, a ty też nie zostałaś zbyt długo, prawda?

 

— Och, wybacz, nie mogę nic poradzić na to, że muszę, kurwa, pracować, Lily.

 

— Tak, tak, tak — mamrocze Lily, a Dorcas postawiłaby wiele na to, że Lily właśnie przewraca oczami. — Krótko mówiąc, wpadliśmy tam i porwaliśmy rodziców Jamesa - naprawdę urocze osoby, swoją drogą - i udało nam się uratować... część mieszkańców dystryktu, ale większość? Cóż, nie było dobrze. Wcale nie dobrze, jeśli mam być szczera. Jest tam ta cała pieprzona zielona mgła...

 

— Broń biologiczna — szepcze Dorcas.

 

— Tak, mniej więcej — potwierdza Lily. — W każdym razie, Poppy zamierza to zbadać i zobaczyć, co da się z tym zrobić; musiała pojechać ubrana w dziwny gumowy kombinezon, ale towarzyszył jej niewielki zespół. Całkiem inna grupa musi udać się do dystryktu jedenastego zgodnie z nowymi rozkazami.

 

Dorcas przełyka ślinę.

 

— Jedenastego? Po co?

 

— Tego nie wiem. Nie zostałam wybrana do tej misji, co akurat mi pasuje, bo mam czas, żeby zająć się innymi sprawami.

 

— Jasne, i jak ci to idzie?

 

Lily parska.

 

— Och, robię postępy. Może uda się wszystko przyspieszyć o jeden dzień, przynajmniej. Albo chociaż o noc wcześniej niż pierwotnie planowaliśmy. — Dorcas nie może powstrzymać stłumionego odgłosu czystej nadziei, a Lily się śmieje. — Niedługo, Dorcas, naprawdę niedługo. Ty zajmij się swoją częścią, a ja, nie martw się, zajmę się swoją.

 

— Jesteś cudowna, Lily. Kocham cię ogromnie.

 

Rozłączę się.

 

— Ty też mnie kochasz.

 

— Albo zwymiotuję. To też jest opcja.

 

Dorcas zamyka oczy, czując, jak część napięcia opuszcza jej ramiona, a serce zaczyna jej trzepotać.

 

— Naprawdę, Lily, dziękuję.

 

— Mhm, nie ma spra... och. Ach, cholera. Chwileczkę! — woła Lily, głośno kaszląc. — Ja... używam właśnie zszywacza, Molly! Daj mi sekundę. — Jej głos przechodzi w cichy syk. — Dobra, muszę kończyć. Jeśli będę mogła zadzwonić ponownie, zrobię to. Okej, pa.

 

— P... — Dorcas nie zdąża nawet dokończyć, gdy połączenie zostaje przerwane. Prycha słabym śmiechem i odsuwa telefon od ucha, wypuszczając głęboki oddech.

 

Zszywacz. Oto i ona, Lily pierdolona Evans.

 

Kręcąc głową, Dorcas odkłada telefon na blat i obraca się, by przyjrzeć się swojemu apartamentowi. Nie jest on zbyt podobny do apartamentów, które trybuci dzielą ze swoimi mentorami, a ona sama nie ma służącego. Teoretycznie mogłaby zapłacić dodatkową opłatę, żeby takiego mieć, ale nigdy tego nie robi. Sam apartament ma otwarty plan - kuchnia, salon i sypialnia znajdują się w jednej przestrzeni, bez żadnych drzwi. Przynajmniej łazienka i pralnia odchodzą w osobny, mały korytarz. Całość jest bardzo kompaktowa.

 

Oznacza to, że Dorcas może z łatwością przemierzać przestrzeń od kuchni do sypialni, tam i z powrotem, krzyżując ramiona i co chwilę unosząc dłoń, by bezmyślnie przesuwać palcem po wargach, podczas gdy jej myśli pędzą jak szalone. Och, ma tyle do zrobienia.

 

Cóż, przynajmniej wie dokładnie, jak zwerbować Jamesa. Szczerze mówiąc, i tak nie martwiła się o to zbytnio. Być może to naiwność, ale naprawdę wierzy, że uważa ją za wystarczająco bliską przyjaciółkę, by jej w tej sprawie zaufać. Jednak planem awaryjnym są teraz jego rodzice; oczywiście będzie szczególnie chętny, jeśli dowie się, że oni - i wszystko, co pozostało z jego dystryktu - są już w Feniksie. Poza tym, prawdopodobnie pójdzie po prostu tam, gdzie Syriusz i Regulus, a Dorcas zrobi wszystko, co w jej mocy, by upewnić się, że trafią bezpiecznie do Zakonu.

 

A co z Frankiem? Hmm. Jego matka jest tu kluczowym czynnikiem, bez wątpienia. Jeśli Augusta zostanie ocalona, Frank z pewnością pójdzie w jej ślady. Ale jest też blisko z Alice i Emmeline…

 

Ach, cholera, Emmeline. Dorcas cmoka językiem i powstrzymuje grymas. Byłoby niewypowiedzianie nietaktowne i okrutne z jej strony, gdyby nie próbowała ocalić Emmeline tylko dlatego, że ta była z Marlene. Dorcas odpędza samą myśl o tym z pogardliwym prychnięciem. Owszem, nie jest dobrą osobą, bo w czasie wojny nie ma dobrych ludzi, ale to poziom, do którego nawet ona nie zamierza się zniżyć. Więc dochodzi kolejna osoba do listy. Już sześć - Marlene, Syriusz, Regulus, Augusta, Alice i Emmeline.

 

Z punktu widzenia strategii, Asher byłaby niesamowicie pomocna w działaniach wojennych, biorąc pod uwagę jej wiedzę o truciznach. Dla Dorcas byłoby wręcz niedbalstwem, gdyby nie spróbowała jej również pozyskać. Ach, nie żeby to ona miała kogokolwiek pozyskiwać, ale będzie udzielać wskazówek, tak bardzo, jak tylko może.

 

Żołądek Dorcas nagle się przewraca, gdy zatrzymuje się i uświadamia sobie, że właśnie... właśnie robi dokładnie to samo, za co była wściekła na Dumbledore'a.

 

Wybieranie istnień.

 

Po długiej chwili, w której Dorcas obawia się, że będzie chora, wypuszcza drżący oddech i prostuje ramiona. Nie. Nie, ona nie padnie ofiarą takiej władzy i nie zatraci siebie w tym procesie. Najpierw Marlene, oczywiście, bo nie boi się być samolubna w tej kwestii, ale potem? Wszyscy. Każdy z nich. Bez względu na to, czy będą pomocą czy przeszkodą w wojnie, niezależnie od tego, co mogą jej zaoferować lub czego nie mogą, dopilnuje, by uratować każdego, kogo tylko zdoła.

 

Obawia się, że może nie zdołać ocalić tylu osób, ile by chciała. Dwadzieścia cztery to jej cel, naprawdę, choć brzmi to niemożliwie, ale wymagałoby to, by wszyscy przeżyli wystarczająco długo, by mogli zostać ocaleni. Wątpi, że tak się stanie.

 

Marlene jednak... Dorcas potrzebuje, by Marlene przetrwała tak długo. To wszystko dzieje się, ponieważ musi się dziać, ponieważ tak jest właściwie, ale serce Dorcas niemal wyje z bólu wobec tej prawdy. Priorytety Dorcas się zmieniły, zmieniały się już od jakiegoś czasu, a Marlene? Marlene jest najważniejsza.

 

Cokolwiek stanie się z nią na tej arenie... Dorcas zamyka oczy, wdychając i wydychając powietrze. Wie, że Minerwa nie może po prostu sprawić, by było to... łatwe. Musi być brutalne. To musi być najgorsza, kurewska rzecz, jaką ktokolwiek kiedykolwiek zobaczy, tylko po to, by wzbudzić jeszcze większą wściekłość i opór, zachęcając do buntu. Musi być obrzydliwe, wywołujące mdłości, przyprawiające o obgryzanie paznokci, okropne do tego stopnia, że patrzenie na to będzie bolesne; jaskrawy, neonowy znak dla wszystkich obserwujących, że powinni tego nienawidzić, że to jest złe.

 

Dorcas zna Minerwę. Wie dokładnie, do czego ta kobieta jest zdolna, i aby wygrać tę wojnę, zrobi ona wszystko, co konieczne. To coś, co Dorcas zawsze szanowała i prawdopodobnie nadal by szanowała, gdyby nie dotykało to bezpośrednio kobiety, którą kocha, oraz przyjaciół, których poznała po drodze. Jeśli cokolwiek stanie się Marlene, Dorcas nie jest pewna, czy kiedykolwiek będzie w stanie wybaczyć Minerwie, wiedząc, że to ona za tym wszystkim stoi.

 

Jak się poczuje, patrząc na Minerwę? Czy tak samo, jak gdy patrzy na Slughorna? Ta myśl przeraża ją do głębi.

 

Dorcas nie może się tym jednak zamartwiać, bo musi skupić się na tym, co należy zrobić. Jej plan. A także jej rozkazy. Tak, cudownie, wciąż musi zająć się tym. Rekrutacją. Dobrze, więc James będzie łatwy, prawdopodobnie uda jej się przekonać Franka, a jeśli będzie musiała podnieść Pandorę i wynieść ją stąd osobiście, to to zrobi. Huey... Cóż, Dorcas tak naprawdę go nie zna, ale Minerwa powiedziała, że najlepszym podejściem będzie wzbudzenie w nim poczucia winy. On chce pomóc, czuje, że jest do tego zobowiązany, a ona może to wykorzystać. Szczerze mówiąc, radziła sobie już z trudniejszymi przypadkami.

 

Pukanie do drzwi wyrywa Dorcas z wiru myśli i sprawia, że odwraca się gwałtownie, mrugając ze zdziwieniem. Po chwili wahania podchodzi do drzwi i otwiera je z lekkim grymasem dezorientacji, zastanawiając się, kto mógłby ją odwiedzać. Grymas znika, a Dorcas wstrzymuje oddech, gdy widzi, kto przed nią stoi.

 

— Marlene — wydusza z siebie Dorcas. — Co ty tutaj robisz?

 

— To moja ostatnia noc — mruczy Marlene. — Tym razem nie będę czekać, aż znowu pojawisz się za późno.

 

Mówiąc to, Marlene unosi dłonie - wciąż ma pierścionek na kciuku - i ujmuje twarz Dorcas, po czym rzuca się naprzód, całując ją z taką siłą, że obie zataczają się kilka kroków do tyłu. Gdy Marlene jest już oficjalnie w środku, zatrzaskuje drzwi stopą i pewnym ruchem przyciska Dorcas do najbliższej ściany.

 

Dorcas jest… właściwie całkowicie pogodzona z tą sytuacją. Och, naprawdę powinna teraz robić coś produktywnego, ale nic nie wydaje się tak ważne jak usta Marlene na jej własnych, dłonie Marlene na jej skórze i po prostu obecność Marlene tutaj - żywej, ciepłej i namacalnej pod opuszkami palców Dorcas.

 

— Łóżko? — wykrztusza Dorcas.

 

— Mmm — mruczy Marlene przy jej szczęce, a jej usta wyginają się w zadowolonym uśmiechu, po czym obie zataczając się, ruszają w stronę sypialni.

 

Miło, naprawdę, że łóżko nie jest nawet tak daleko.

 

~•~

 

Regulus zastanawia się, czy James wciąż uważa go za pięknego.

 

Cóż, nie, on wie, że James jest nim zauroczony, to nie jest coś, w co naprawdę wątpi, ale nie to zaprząta jego myśli. Wpatruje się w swoje odbicie w lustrze i zastanawia się, czy James wciąż uważa go za pięknego wewnętrznie. Za osobę godną dobroci. Za osobę godną miłości.

 

James nigdy nie był tak okrutny. Regulus nie wie, jak sobie z tym poradzić. Wie, że James ma pełne prawo być zdenerwowany, ale nie jest pewien, jak długo jeszcze zdoła to wytrzymać. Być może to czyni go słabym. Być może jest żałosny, że został doprowadzony na skraj, a mimo to wciąż jest gotów przyjąć wszystko, co James zechce mu dać. Teraz rozumie, co James miał na myśli, mówiąc, że Regulus mógłby zrobić mu cokolwiek, a on i tak by mu za to podziękował. James oddycha, a Regulus pragnie mu za to dziękować.

 

Przełykając ślinę, Regulus odsuwa ręcznik od wilgotnych włosów i wiesza go, po czym przesuwa palcami po swojej klatce piersiowej, lekko naciskając na wypukłą bliznę nad sercem. To dziwne mieć ulubioną bliznę, ale ta jest jego faworytką. Ta blizna przypomina mu, że coś próbowało odebrać mu serce i poniosło porażkę. Nikt ani nic nie może go mieć, ponieważ należy ono wyłącznie do Jamesa; w jakiś sposób, po wszystkich tych razach, gdy James całował tę bliznę, Regulus czuje, że jest ona po prostu tego dowodem.

 

Opuszczając dłoń, Regulus podnosi koszulkę i wsuwa ją na siebie, po czym odwraca się, by wyjść z łazienki. Kiedy wchodzi z powrotem do swojego pokoju i podnosi wzrok, zastyga w miejscu.

 

James siedzi na brzegu łóżka.

 

Przez chwilę po prostu patrzą na siebie. Serce Regulusa już bije jak szalone, bo nie wie, co się zaraz wydarzy. Nie jest pewien, czego się spodziewać. Czy to... czy James zamierza dać mu kolejny pożegnalny prezent? To jest ostatnia noc Regulusa, więc byłoby to stosowne. Regulus to przyjmie. Będzie przez to jeszcze bardziej zraniony, ale i tak przyjmie to z wdzięcznością.

 

— My... — głos Jamesa zamiera na moment w jego ustach, słychać głośne przełknięcie śliny. Kiedy odzywa się ponownie, jego głos jest szorstki i niski. — Musimy porozmawiać.

 

Regulus uważa, że to niesprawiedliwe, że te słowa go przerażają. To nie tak, że sprawy mogą się potoczyć gorzej.

 

— Te przeklęte słowa. Zdajesz sobie sprawę, że nie możesz ze mną zerwać po raz drugi, prawda?

 

— Nie zerwałem z tobą — warczy James. — Nie miałem nawet takiej możliwości, zważywszy na to, że w ogóle nie byliśmy razem.

 

— Byliśmy — szepcze Regulus. W jego głowie tak właśnie było. W jego sercu wciąż są razem.

 

James zaciska szczękę, sprawiając, że żyła biegnąca tuż przy jego uchu wyraźnie pulsuje, a mięsień drga. Regulus uważa to za niesamowicie pociągające. Chciałby to polizać.

 

— Nie, naprawdę nie byliśmy. Te dwa dni, które spędziliśmy... cóż, one się nie liczą.

 

— Nie, jednak się liczą — odpowiada Regulus, powoli prześlizgując spojrzeniem po Jamesie, próbując go odczytać. Nie potrafi, co jest frustrujące. Regulus nie może stwierdzić, czy James chce się kochać czy kłócić, a szczerze mówiąc, jeśli nie chodzi o to pierwsze, wolałby, żeby James po prostu wyszedł; nie ma nastroju na to drugie.

 

— Słuchaj, nie będę się z tobą o to kłócić. Nie masz racji.

 

— Właściwie, to mam.

 

— Co ja właśnie powiedziałem? — pyta James, patrząc na niego z niedowierzaniem.

 

Regulus wzdycha i robi krok do przodu, zatrzymując się w momencie, gdy James jeszcze bardziej się spina. Następuje chwila ciszy, podczas której obaj mierzą się wzrokiem, na nowo oceniając atmosferę i próbując rozgryźć, co będzie dalej. W końcu Regulus nie zawraca sobie głowy owijaniem w bawełnę.

 

— Więc przyszedłeś tu, żeby się ze mną przespać, czy wolisz dalej być dupkiem?

 

James wpatruje się w niego przez chwilę, po czym mrużąc oczy, prycha z pogardą.

 

— Może trochę jednego i drugiego. Nie mogę robić obu naraz?

 

— Możesz robić, co tylko zechcesz, James — informuje go Regulus z zaskakującą szczerością, nie przerywając kontaktu wzrokowego. — Zwłaszcza ze mną.

 

— Nie mogę cię chronić — odpowiada James, i nie mówi tego łagodnie. Te słowa padają z jego ust ostro, jak oskarżenie, wydobywają się z niego z ostrymi krawędziami, które ranią ich oboje.

 

Nie, Regulus nie zamierza tego robić. Kiedy James powiedział, że muszą porozmawiać, nie sądził, że James naprawdę miał na myśli, że będą rozmawiać. Tak na poważnie. O rzeczach, o których do tej pory nie odważyli się jeszcze szczerze porozmawiać. Regulus nie chce tego robić. Cholera, on się rozpłacze; wie, że tak będzie, i po prostu - nie. Pieprzyć to.

 

— Słuchaj, pieprzymy się czy nie? — pyta Regulus ściśniętym głosem, czując, jak żołądek skręca mu się z narastających nerwów. — Bo jeśli nie, to wyświadcz nam obu przysługę i po prostu się stąd wynoś.

 

— Powiedziałem, że musimy porozmawiać, więc…

 

— Nie ma mowy. Nie, dziękuję.

 

— Nie, daj spokój, musimy to wyjaśnić — nalega James, zrywając się z łóżka, a w jego oczach błyska gniew. — Nie możesz wiecznie od tego uciekać. Zrobiłeś to, więc teraz, do cholery, staw temu czoła.

 

— Och, chodzi ci o ślub? — pyta Regulus, unosząc brew. — Rozumiem, że to twoja odmowa na moje oświadczyny?

 

— Ty kompletny draniu.

 

— Więc to jednak odmowa, tak?

 

— Nie powinieneś był tego robić — szepcze James. — Jak, do cholery, mogłeś to zrobić? Wiedziałeś... wiedziałeś, że to... że mnie to zrani, a ty po prostu... ty...

 

— Wierz lub nie — wtrąca Regulus — tak naprawdę nie chodziło o ciebie. Rozumiem twoje zmieszanie, biorąc pod uwagę twój niezbędny udział, ale chodziło o zranienie ich. Rozwścieczenie ich. To nie było... — przełyka ślinę. — Nie miałem nic innego, rozumiesz? Liczę się dla nich tylko ze względu na ciebie. To była jedyna rzecz, którą miałem, więc jej użyłem. Nie zrobiłem tego, żeby zranić ciebie, James.

 

— Ale zraniłeś — chrypi James. — Zawsze to robisz.

 

— Tak, wiem — mruczy Regulus, walcząc z gulą w gardle, zaciskając szczękę i odwracając wzrok. — Czy to wszystko, o czym chciałeś porozmawiać? Skończyliśmy już?

 

— Skończyliśmy? Skończyliśmy? — powtarza James, a jego głos podnosi się o oktawę, gdy patrzy absolutnie wściekły. — Ledwo zaczęliśmy! Wlazłeś na tę scenę, znowu, i uznałeś, że musisz wszystkim oznajmić, że mnie poślubisz, co jest kolejnym kłamstwem...

 

— Nie, wcale nie — odpowiada ostro Regulus, a James wypuszcza gwałtownie powietrze, a jego twarz wykrzywia się w grymasie.

 

— Nie kłam. Dlaczego zawsze kłamiesz?

 

— Ja nie kłamię, James. Nie w tej sprawie.

 

James wpatruje się w niego, z ciałem napiętym jak struna, świdrując go wzrokiem, po czym wydaje z siebie wściekły, sfrustrowany odgłos i pokonuje trzy kroki dzielące go od Regulusa. To proste - spotkać się w połowie drogi w pocałunku z otwartymi ustami, zderzając zęby, w który obaj wzdychają w momencie zetknięcia. James zarzuca dłoń na jego kark i trzyma go w miejscu. Regulus nigdy nie chce, żeby go puścił.

 

Ale, nieuchronnie, James to robi. Przerywa pocałunek, by wydyszeć drżącym głosem:

 

— Pieprzony kłamca. Jesteś pieprzonym…

 

— Wcale nie — mamrocze Regulus, przysuwając się bliżej, przesuwając dłonie po klatce piersiowej Jamesa i czując świadomość własnej pokrętnej pokusy, bo och, och, James wciąż tak bardzo go pragnie. Rzecz w tym, że Regulus to rozumie. Wie dokładnie, jak inaczej smakuje pożądanie, gdy z nim walczysz; upajający urok zakazanego owocu. James nie może się powstrzymać, by nie skosztować, a Regulus wie doskonale, jak sprawić, by był dla niego słodki.

 

— Nie zrobiłbyś tego — sprzeciwia się James, praktycznie sycząc te słowa, a potem jednak to robi, przygryzając dolną wargę Regulusa z pokonanym jękiem, gdy przyciąga go z powrotem do pocałunku.

 

Regulus mówi prosto w jego usta:

 

— Zrobiłbym to.

 

— Nie — zaprzecza James, dysząc ciężko, gdy jego usta wędrują wzdłuż linii szczęki Regulusa, z nabożną czcią i desperacką potrzebą.

 

— Poślubiłbym cię — szepcze Regulus, przymykając powieki, gdy James wydaje przy jego szyi dźwięk, jakby ktoś właśnie przeszył go na wylot. Regulus odchyla głowę jeszcze bardziej, dając Jamesowi więcej przestrzeni, jeśli tylko tego pragnie.

 

James tego nie chce. Odsuwa się lekko.

 

— Zamknij się. Cholera jasna, po prostu... po prostu...

 

— Nawet gdybyśmy musieli urządzić ślub tutaj, zgodziłbym się, a potem moglibyśmy mieć prawdziwy w domu — ciągnie Regulus, wciąż po prostu naciskając. Zawsze naciskając, naciskając, naciskając. Rozdrapując to - ich - jak pieprzoną ranę, powodowany nałogową potrzebą, by znów wywołać krwawienie. — Zapytałbyś, a ja odpowiedziałbym tak. Odpowiedziałbym tak w tej samej chwili…

 

— Zamknij się, zamknij się, zamknij się. Jesteś okropny, jesteś najbardziej okrutnym, mściwym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek poznałem, i jeśli się nie zamkniesz…

 

— Wciąż nie powiedziałeś „nie", wiesz? Więc, James, przyjmiesz moje oświadczyny czy…

 

Regulus nie musi posuwać się dużo dalej, zanim James całuje go tak intensywnie, że nie może złapać tchu, systematycznie prowadząc go w stronę łóżka. Opadają na nie w chaotycznym splocie kończyn, gdy Regulus owija ramiona wokół Jamesa i czuje, jak miłość sączy się między nimi niczym otwarta rana, którą w istocie jest.

 

~•~

 

— Boli cię?

 

Remus zaciska wargi i przygląda się śladowi zębów na swoim ramieniu, bo najwyraźniej, kiedy Syriusz gryzie, robi to mocno. Bardzo mocno. Tak mocno, że prawdopodobnie bolałoby, gdyby Remus nie był w samym środku seksu, gdy to się stało.

 

Syriusz wygląda na mieszankę zmartwionego i zadowolonego z siebie, co szczerze mówiąc, jest dość urocze. Jego wyraz twarzy zmienia się błyskawicznie za każdym razem, gdy jego spojrzenie przesuwa się z Remusa na ślad - zmartwiony, zadowolony z siebie, zmartwiony, zadowolony z siebie, zmartwiony, zadowolony z siebie. To słodkie.

 

— Nie, wszystko w porządku — zapewnia go Remus, choć nie będzie tego dotykać, nawet jeśli ma na to ochotę. Lekko pulsuje. Szczerze mówiąc, jest całkiem zadowolony z tego śladu.

 

— No, w takim razie, proszę bardzo — droczy się Syriusz. — Coś, dzięki czemu będziesz o mnie pamiętał.

 

Remus wpatruje się w niego. Cicho mówi:

 

— I tak zniknie.

 

— Wiem, ale... — Syriusz urywa, po czym przełyka ślinę, odwracając głowę, by wpatrzyć się w sufit. Zamyka oczy. — Wiem.

 

W ciszy Remus odwraca się na plecy, leżąc na łóżku obok Syriusza, mając na sobie jedynie spodnie. Żaden z nich nie dotyka drugiego. Nagle robi się chłodno między nimi, w tej wąskiej przestrzeni, gdzie ich ciała nie przylegają do siebie, która teraz wydaje się jakimś wielkim dystansem do pokonania.

 

Przez krótką chwilę Remus naprawdę pozwala sobie poczuć to wszystko - to, co nadchodzi, to, co zaraz straci. Nie czuł tego naprawdę od tamtej pierwszej nocy, kiedy nie potrafił zbudować w sobie żadnej wewnętrznej obrony. Odsunął to gdzieś na bok, żeby móc skupić się na byciu tutaj z Syriuszem, póki jeszcze ma taką możliwość, bo wie, jak to jest nie móc pożegnać się z kimś, kogo się kocha, i wie, jak to jest żałować, że nie wykorzystało się lepiej czasu z ukochaną osobą, kiedy jeszcze była obok.

 

Pozwolenie sobie na odczuwanie tego wszystkiego okazuje się bardzo głupim pomysłem. Bo to tam jest, pod powierzchnią - gniew, żal, ból i całkowity, bezlitosny ciężar rozpaczy związanej z tym wszystkim. A jeszcze głębiej - samolubna, natarczywa potrzeba, by prosić, by błagać Syriusza, żeby do niego wrócił. Proszę, po prostu wróć.

 

— To niesprawiedliwe — szepcze Remus. Nie porusza się, ale słyszy, jak włosy Syriusza szeleszczą na poduszce, znak, że odwrócił głowę, by go słuchać. Remus czuje na sobie spojrzenie Syriusza, przywierające do boku jego twarzy, ciężkie i intensywne. — To nie jest... to wszystko nie jest…

 

— Remus — mówi Syriusz bardzo ostrożnie.

 

Proszę — wyrzuca z siebie Remus, odwracając się do niego gwałtownie, by go dosięgnąć, ująć jego twarz w dłonie i spojrzeć błagalnie w jego oczy. Syriusz wygląda, jakby cierpiał. — Proszę, skarbie. Po prostu... wiem, że to z mojej strony niewłaściwe, wiem, że to niesprawiedliwe, ja... ja...

 

— Ciii, przestań — przerywa szybko Syriusz, unosząc ręce między ramionami Remusa, by również ująć jego twarz w dłonie. — Wszystko w porządku. To po prostu część bycia człowiekiem, kochanie. Nie jesteś złym człowiekiem przez to, że pragniesz... — Przerywa, przełyka ślinę, po czym obdarza Remusa delikatnym uśmiechem. — Możesz to powiedzieć. Prawdopodobnie nie powinieneś, ale…

 

— Wróć — szepcze Remus, jakby to był grzech, a oddech Syriusza więźnie mu w gardle. Wpatruje się w niego z rozchylonymi ustami, wzrokiem błyszczącym, jakby nigdy w życiu nie był tak zauroczony jakimś pomysłem. — Dobrze, Syriusz? Jestem... jestem wystarczająco samolubny, by o to prosić, choć znam twoją odpowiedź i... i rozumiem ją. Ale muszę, muszę zapytać, muszę przynajmniej... muszę spróbować. Bo chcę, żebyś żył, i chcę, żebyś do mnie wrócił. Przepraszam. Tak bardzo przepraszam, Regulus jest moim przyjacielem, ale ty... ty jesteś kimś innym. Jesteś dla mnie cenny. Proszę, chcę, żebyś to zrobił.

 

Syriusz przygląda mu się, oblizując wargi, a potem powoli wypuszcza powietrze i szepcze, jakby zdradzał sekret:

 

— Czy wiesz, że jesteś jedyną osobą, która mnie o to zapytała? Wszyscy inni... po prostu zaakceptowali to, co zamierzam zrobić, i nikt nawet... to znaczy, nikt nawet nie... nie sprzeciwił się, nie protestował. Może to dlatego, że jestem tak uparty i wiedzą, że nic by to nie dało, ale... ale nikt nawet nie próbował. I może to czyni mnie samolubnym, ale jestem tak bardzo szczęśliwy, że ty to zrobiłeś.

 

Remus naprawdę to rozumie. Nie ma w tym żadnej krytyki wobec innych za to, jak reagują na tę sytuację. To wszystko jest bardzo trudne i nikt nie jest dokładnie w takiej pozycji jak on, bo tak, Remus troszczy się o Regulusa, ale nie czuje do niego tego, co do Syriusza. Regulus jest przyjacielem, ale nie jest Lily. Remus nie nienawidzi Regulusa - oczywiście, że nie - ale gdyby to od niego zależało i tylko jeden z braci mógłby wrócić do domu, nie byłby to ten młodszy.

 

Nawet Remus wie, że prośba jest bezcelowa, bo zna Syriusza, ale Syriusz zasługuje na to, by ktoś mimo wszystko zapytał. Remus nie jest nawet na niego zły z tego powodu, bo rozumie. Bo gdyby to był on, gdyby to on i Lily mieli wejść na arenę, postąpiłby tak samo jak Syriusz dla Regulusa, jak Syriusz dla Jamesa. To nie chodzi o to, że nie wybierają powrotu do siebie nawzajem; chodzi o to, kim są.

 

Chodzi o to, jak kochają.

 

— On jest moim młodszym bratem, Remus — chrypi Syriusz.

 

— Wiem — chrypi Remus.

 

— Ja... — Syriusz przełyka ślinę, uciekając wzrokiem na bok, przygryzając dolną wargę. Po chwili zaciska powieki, a jego twarz wykrzywia coś na kształt wstydu. Kiedy znów zaczyna mówić, robi to cicho, ledwie słyszalnym szeptem, jakby te słowa były tak niewłaściwe, tak zakazane, że samo ich wypowiedzenie jest bluźnierstwem. — Jeśli... Remus, zrobię wszystko, co w mojej mocy dla niego, dobrze? Naprawdę. Ale. Ale jeśli... po prostu, jeśli coś się stanie, jeśli coś pójdzie nie tak i on... jeśli spieprzę sprawę, jeśli go zawiodę, to ja... nie przestanę walczyć. Będę dalej walczył, żeby wrócić do ciebie, dobrze? Czy to... czy to może wystarczyć? Powiedz mi, że to wystarczy, bo to wszystko, co mam.

 

— Zrobiłbyś to? — pyta cicho Remus. — Dla mnie?

 

— Tak — wydusza z siebie Syriusz, otwierając oczy. Nadal wygląda niepewnie, jakby popełnił niewybaczalny błąd, okazując się na tyle ludzkim, by pragnąć żyć. To łamiące serce. — Ja... wątpię, czy kiedykolwiek będę... taki jak przedtem. Stracenie go zmieni mnie i nie mogę... nie będę w stanie obiecać ci, że nadal będziesz kochał to, co wyjdzie z tej areny, jeśli nie zginę tam za mojego brata, ale dla ciebie, i tak bym stamtąd wrócił. Oczywiście, że bym wrócił.

 

— Syriusz, nie istnieje wersja ciebie, której nie mógłbym pokochać — informuje go po prostu Remus. — Nie musisz być nikim innym niż sobą. Po prostu... Cóż, jestem... może to mnie zaskakuje. Nie do końca rozumiem dlaczego. Wiem, że mnie kochasz, ale nie mogę dać ci więcej niż kilka spotkań w roku, a ja jestem tak... istnieje tyle ograniczeń w naszym związku z powodu mojej pozycji, i to wszystko jest takim utrapieniem, więc... nie James? Ja?

 

— James... jeśli straci Regulusa, jeśli my stracimy Regulusa, to będzie... Nie wiem. Myślę, że przez jakiś czas nie będziemy... nie dojdziemy do siebie przez długi czas. Niewybranie powrotu jest w pewien sposób równie ważne dla Jamesa, co dla Regulusa. Nie rozumiesz? — szepcze Syriusz. — Umarłbym dla nich, ale żyłbym dla ciebie.

 

Remus musi mocno zamrugać, by powstrzymać nagłe pieczenie w oczach, bo wie lepiej niż większość, że umieranie jest łatwe, ale życie? Czasami życie jest najtrudniejszą częścią bycia żywym.

 

To, że Syriusz zrobiłby to dla niego, że kocha go wystarczająco mocno, by to zrobić, jest dla Remusa czymś zbyt wyjątkowym, by próbował ubrać to w słowa. Remus, który nie ma nic do zaoferowania Syriuszowi poza sobą, i nawet tego jest niewiele. Nie może dać Syriuszowi wszystkiego, dla czego warto żyć, tylko coś, i to, że to wystarcza... Och, Remus czuje, jakby jego klatka piersiowa pękała i jednocześnie wypełniała się ciepłem.

 

— Dziękuję — wykrztusza Remus.

 

— Tylko... tylko żeby było jasne — mruczy ostrożnie Syriusz — to nie znaczy, że nie zrobię wszystkiego, co w mojej mocy, żeby go uratować, Remus. Zrobię to. Zamierzam to zrobić. Nie planuję powrotu.

 

— Wiem. Naprawdę to wiem — mówi mu Remus i kocha Syriusza również za to. Za to, kim jest i jak kocha. Za każdą jego wersję, nawet tę, a może szczególnie tę.

 

Syriusz wyciąga rękę i pokonuje niewielką przestrzeń między nimi, by delikatnie przesunąć palcami po śladzie ugryzienia na ramieniu Remusa.

 

— Wiesz, często rozmawiamy o naszym 'czymś', ale jak wyglądałoby nasze 'wszystko'? Czy kiedykolwiek to sobie wyobrażałeś?

 

— Tak, wyobrażałem sobie — przyznaje Remus, a usta Syriusza wyginają się w pytający, delikatny uśmiech, a jego zaciekawione oczy patrzą na niego cierpliwie. — Mamy dom. Trochę staroświecki…

 

— Podobny do tego, w którym się wychowałeś?

 

— Tak. Czy ty... podobało ci się tam, gdy tam byłeś?

 

— Tak — potwierdza Syriusz. — Było tam ciepło. Przytulnie. Zupełnie inaczej niż w domu, w którym dorastałem, zanim w ogóle odkryłem, czym może być prawdziwy dom, gdy zamieszkałem u Potterów.

 

Remus mruczy z zadowoleniem.

 

— Cóż, nasz dom to też prawdziwy dom. Z wyjątkiem schodów; one nie są zbyt urocze, bo są trochę ekstrawaganckie. Muszą być jednym z tych kręconych, absurdalnych schodów, żebyś mógł robić dramatyczne wejście za każdym razem, gdy po nich schodzisz.

 

— Och, cholera, tak — zgadza się natychmiast Syriusz, rozpromieniony uśmiechem, gdy zaczyna trząść się ze śmiechu. — Nie, to idealne. Chcę mieć dzwonek na górze, którym będę mógł zadzwonić, żeby wszyscy - ale szczególnie ty - wiedzieli, że mają skierować na mnie wzrok, gdy zacznę schodzić.

 

— Bardzo wygodne. Podoba mi się to.

 

— Mhm. Och, a James będzie to uwielbiał, bo zbuduję mu krzesło, które będzie go wnosić na górę, i będzie mógł kręcić się w kółko. Właściwie to już słyszę, jak mówi: łiiiii.

 

— To... szalenie trafne — rozmyśla Remus ze śmiechem, kręcąc głową. — Cholera, ja też to słyszę. Nie znam go wystarczająco długo, żeby móc wiedzieć, jak to brzmi.

 

Syriusz parska i bez żadnego ostrzeżenia wyciąga rękę, by szturchnąć Remusa w kącik ust, pociągając za niego figlarnie, gdy mówi:

 

— Eh, niektórych ludzi po prostu rozumiesz, nieważne jak długo ich znasz. W każdym razie, co jeszcze?

 

— Mamy z tyłu domu werandę z bujanymi fotelami, gdzie siadamy w ciepłe wieczory i po prostu... cieszymy się świeżym powietrzem.

 

— Pod księżycem i gwiazdami.

 

— W imię wszystkich banałów, tak — mówi Remus z przekąsem, gdy palec Syriusza odsuwa się od jego ust, by pogładzić linię jego szczęki z cichym, nieświadomym oddaniem, które sprawia, że serce Remusa ściska się w piersi.

 

— Może to być ławka? — pyta Syriusz. — Albo huśtawka? Żebyśmy mogli po prostu siedzieć razem. Możemy się przytulać pod księżycem i gwiazdami, w duchu kolejnych banałów.

 

Remus uśmiecha się.

 

— Mmm, to dobry pomysł. Huśtawka więc. Wyściełana, z kocem przerzuconym przez oparcie.

 

— Co jeszcze?

 

— Nie mamy suszarki. Wieszamy ubrania na zewnątrz, żeby wyschły, tak jak zawsze robiła to moja mama. To było... cóż, zawsze uwielbiałem tę rutynę, ten swoisty... realizm planowania z uwzględnieniem burz, a potem i tak nieuchronnie nadciągała burza, kiedy najmniej się jej spodziewałeś. Wszyscy wybiegaliśmy wtedy w deszcz, śmiejąc się i ślizgając w błocie, i pędziliśmy, żeby zabrać ubrania z powrotem do domu, by móc je wyprać ponownie, gdy wróci słońce. Tęsknię za tym.

 

— Tylko ty, Remus Lupin, potrafiłbyś czuć nostalgię za regularnymi zakłóceniami porządku.

 

— Zdziwiłbyś się, jak wiele rzeczy uznajemy za oczywiste, dopóki ich nie stracimy.

 

Syriusz wzdycha.

 

— Uwierz mi, nie zdziwiłbym się.

 

— Przepraszam — mówi Remus z grymasem. — To było z mojej strony nietaktowne.

 

— Nie, w porządku. Rozumiem, co miałeś na myśli. Więc bez suszarki. A mamy pralkę? Możemy się przy niej pieprzyć? — odpowiada Syriusz. — Albo na niej? Nie jestem wybredny.

 

Remus mruga, patrząc na niego, po czym unosi brew tak długo, aż twarz Syriusza zaczyna robić się czerwona, dokładnie tak, jak przewidział. Gdy rumieniec już się pojawia, Remus pozwala sobie na śmiech.

 

— Chcesz się...

 

— Och, zamknij się…

 

— Nie, nie, chcę usłyszeć więcej o twojej sekretnej fantazji uprawiania seksu na lub przy sprzętach domowych. Proszę, opowiedz mi więcej, skarbie. Zdradź mi wszystkie pikantne szczegóły.

 

— Dlaczego tak uparcie nabijasz się ze mnie? Dlaczego…

 

— Czy to tylko pralka? Co sądzisz o piekarniku? Oczywiście wyłączymy go wcześniej, ale…

 

Remus — jęczy Syriusz, cofając dłonie, jakby próbował zakryć swoją bardzo, bardzo czerwoną twarz.

 

— Osobiście — droczy się Remus, łapiąc Syriusza za nadgarstki i patrząc na niego czule — mam słabość do kuchennego stołu. Byłoby miło, jak sądzę, rozłożyć cię tam i delektować się tobą jak posiłkiem. Czyż nie byłoby to przyjemne?

 

Syriusz odchrząkuje gwałtownie, a jego głos nadal lekko się łamie, gdy mówi:

 

— To byłoby... tak, to... to brzmi nieźle. Naprawdę, eee, nieźle. Czy ty... czy mógłbyś właściwie rozwinąć tę myśl? Jak posiłek, powiedziałeś?

 

— Cóż, wiesz, kiedy masz przed sobą wyjątkowo smakowity posiłek, najlepiej jest delektować się każdym kęsem — mówi Remus nonszalancko, obserwując Syriusza, który patrzy na niego z rozchylonymi ustami i z zapartym tchem, jego klatka piersiowa unosi się nierównomiernie, a rumieniec na twarzy pojawia się z zupełnie innego powodu, który nie ma nic wspólnego z zażenowaniem.

 

— Chcę, żebyś mnie pieprzył na podłodze — wypala Syriusz, a brwi Remusa wędrują wysoko. — I na łóżku. I w spiżarni. I na schodach. Po prostu wszędzie w domu. To jest nasze wszystko, prawda? Możemy robić wszystko wszędzie i o każdej porze. Cokolwiek chcemy. I możemy spać razem, w nocy, przez całą noc. Będę się na ciebie ślinił, a ty i tak rano nazwiesz mnie ślicznym.

 

— Tak — przytakuje cicho Remus.

 

— Będziemy brać razem prysznic i kłócić się o to, jaki kolor zasłon chcemy mieć w każdym pokoju, i zmywać naczynia ramię w ramię po każdym wspólnym posiłku.

 

— Tak.

 

— Będziesz mi ciągle mówił, co mam robić, a ja będę słuchał, bo jestem szaleńczo, głęboko, desperacko zakochany w tobie i po prostu chcę cię uszczęśliwić, tak bardzo uszczęśliwić, i ja... ja tak... ja tak cholernie przepraszam, że nie mogę, Remus, przepraszam, ja...

 

— Syriusz…

 

— Tak bardzo przepraszam — wyrzuca z siebie Syriusz, bo nagle zaczyna cholernie mocno płakać, jego ciało zgina się do przodu, gdy przyciska się bliżej do Remusa, trzymając go mocno. — Och, och, ja... nie chcę tego robić. Nie chcę cię zostawiać. Ja... ja...

 

Remus wydaje z siebie bolesny dźwięk i przyciąga go bliżej, jego oczy pieką, gdy mocno je zaciska i pochyla głowę, by zanurzyć twarz we włosach Syriusza. Bo prawda jest taka, że coś może być wystarczające, ale to takie ludzkie, tak po prostu naturalne, by pragnąć wszystkiego. Nie mogą tego mieć; nigdy nie było im to pisane, ale to wcale nie sprawia, że boli mniej.

 

Przez długi czas po prostu leżą tam razem, płacząc, opłakując i trzymając się siebie nawzajem. Remus nagle uświadamia sobie, że Syriusz również nie pozwolił sobie naprawdę tego poczuć. To coś, co Remus wiedział podświadomie, choćby po tym, jak dojrzale Syriusz do tego podchodził, ale i tak w końcu go to dopada. Nie da się wiecznie uciekać przed tym, co nieuniknione.

 

— Wszystko w porządku — szepcze Remus ochrypłym głosem. — Wszystko będzie dobrze.

 

— Remus? — chrypi Syriusz, unosząc głowę, by spojrzeć na niego przez załzawione oczy.

 

— Tak? — szepcze Remus.

 

— Chcę, żebyś mi obiecał, że... że ty... że nawet jeśli mnie tu nie będzie, żeby ci o tym przypominać, nigdy nie zapomnisz o swojej wartości, o tym, jak jesteś bezcenny. Nigdy o tym nie zapominaj — chrypi Syriusz.

 

Remus przełyka z trudem.

 

— Obiecuję.

 

— Chodź tu — szepcze Syriusz, wsuwając dłoń na kark Remusa i przyciągając go do powolnego pocałunku.

 

— Kocham cię — Remus wyszeptuje te słowa w jego usta, w jego skórę, może nawet w samą jego duszę, starając się przelać to uczucie z siebie, aż Syriusz będzie nim wypełniony, aż nigdy nie będzie musiał żyć bez niego.

 

Syriusz przyjmuje to od niego, zachłannie. Syriusz przyjmuje wszystko, z wdzięcznością.

 

Jakoś, w niewytłumaczalny sposób, jest to wszystkim.

 

~•~

 

Dorcas spogląda na Marlene przez lustro, wahając się. Marlene odwzajemnia jej spojrzenie spokojnie, czekając, ani trochę niepewna. Obie są stłoczone w ciasnej łazience, mając na sobie tylko duże koszulki i nic poniżej pasa. Makijaż Dorcas jest rozmazany, a jej warkocze niedbale upięte na czubku głowy, lekko opadające z powodu luźnego uchwytu rozciągniętej gumki do włosów, z jednym końcem warkocza zwisającym nad czołem. Marlene siedzi na krześle z rozłożonymi nogami, odchylając się do tyłu, jakby nie miała żadnych trosk na świecie.

 

— Jesteś naprawdę pewna, że mi ufasz w tej kwestii? — pyta Dorcas, już po raz kolejny.

 

— Gdybym nie ufała, nie byłoby nas tutaj — odpowiada Marlene sucho. Pstryka palcami i przewraca oczami. — Po prostu to zrób.

 

— Dobrze, ale...

 

— Dorcas, jesteś dosłownie stylistką. To jest dosłownie coś, do czego masz kwalifikacje.

 

— Nie jestem jednak twoją stylistką — zauważa Dorcas.

 

Marlene uśmiecha się do niej przez lustro, przesadnie słodko, lekko mrużąc oczy z tlącą się pasywną agresją.

 

— Nie, ale jesteś moją przyjaciółką, prawda? Od czego są przyjaciele?

 

— Wiesz co, McKinnon?

 

— Co tam, Meadowes?

 

— Ugryź mnie — mruczy Dorcas.

 

— Gdzie i jak mocno? — odpowiada natychmiast Marlene, a jej usta drgają, gdy wymuszony uśmiech zmienia się w coś autentycznego.

 

Dorcas prycha i pochyla się nad oparciem krzesła, ujmując podbródek Marlene i odchylając jej głowę do tyłu, by spojrzeć na nią z góry nogami.

 

— Nie jesteśmy przyjaciółkami.

 

— Kim więc jesteśmy? — odparowuje Marlene, rzucając wyzwanie.

 

— Kimś więcej — mruczy Dorcas. — Zdecydowanie więcej.

 

Marlene przygląda się jej przez dłuższą chwilę, po czym prycha słabym śmiechem i mamrocze:

 

— Piekielnie kiepski moment, żeby dojść do takiego wniosku, Dorcas. Zawsze, kurwa, za późno.

 

— Jeśli to cokolwiek pomoże, zawsze wiedziałam — wyznaje Dorcas. — Po prostu nie byłam... cóż, spieprzyłam sprawę. Nie traktowałam cię priorytetowo, a powinnam była. Przepraszam, że tego nie zrobiłam.

 

— Czyżby? — szepcze Marlene.

 

— Tak — odpowiada Dorcas stanowczo, po czym pochyla się, by pocałować ją z tą samą stanowczością, nie pozostawiając miejsca na wątpliwości.

 

Marlene uśmiecha się szeroko, gdy Dorcas odsuwa się od pocałunku. Jest to beztroski, pełen euforii uśmiech, który ściska serce Dorcas. Widzi, jak Marlene bawi się pierścionkiem na palcu, obracając go raz za razem, a blask w jej oczach - och, wygląda na tak szczęśliwą. Dorcas nie potrafi przypomnieć sobie momentu, w którym kiedykolwiek widziała Marlene tak autentycznie, bezgranicznie szczęśliwą. Miażdży ją myśl, że sama przyczyniła się do tłumienia tego szczęścia.

 

— Masz najgorsze wyczucie czasu — oznajmia Marlene, śmiejąc się ponownie, gdy przyciąga jej głowę do przodu i wraca do patrzenia na Dorcas przez lustro, a jej spojrzenie jest pełne czułości.

 

— Lepiej późno niż wcale — zauważa Dorcas, co wywołuje prychnięcie, po czym wzdycha z rezygnacją, sięgając po nożyczki leżące na blacie. — No dobrze, jeśli naprawdę nie masz nic przeciwko temu, żebym to zrobiła…

 

— Naprawdę jestem. Chcę tego. Chcę... — Marlene przerywa i unosi dłoń, by złapać między palcami kosmyk włosów opadający na ramię, wpatrując się w swoje odbicie z marszczącymi się brwiami. — Czasami patrzę na siebie i nie rozpoznaję osoby, która patrzy na mnie z lustra. Wygląda jak... dawniej. Jeśli włosy ułożą się w odpowiedni sposób, nie widać blizny na szyi, i ona... kiedyś kochała swoje włosy, wiesz. Czasem je kręciła albo pozwalała kuzynce zrobić jakąś ładną fryzurę, ale już tego nie robi. Już jej na tym nie zależy. Jej już tu nawet nie ma. Jestem tylko ja, a ja... chcę widzieć siebie. Tak długo nie widziałam siebie.

 

Twarz Dorcas łagodnieje.

 

— Ona była piękna. Ty również jesteś. Powiedz mi, co chcesz zobaczyć, a ja ci to pokażę.

 

— Obetnij je krótko — mówi Marlene, patrząc na swoje odbicie w lustrze. — Tak, żeby nie wpadały mi do oczu. Żeby nikt nie mógł ich łatwo złapać. Dasz radę?

 

— Poradzę sobie z tym — obiecuje Dorcas, a potem dotrzymuje słowa.

 

Jest w tym coś intymnego, w sposób, w jaki nigdy nie bywa z nikim innym, w sposób, w jaki nigdy nie było, gdy Dorcas robiła to dla przyjaciół, czy nawet dla Regulusa. Obie milczą, zerkając na siebie nawzajem w lustrze po każdym cięciu nożyczek. Włosy opadają, odcinane, jak uwalnianie się od ciężaru.

 

To akceptacja, myśli Dorcas. Relacja Marlene z samą sobą była, z tego co widziała, podróżą pełną turbulencji. Kurczowe trzymanie się kogoś, kim nigdy więcej nie może być, a teraz, tutaj, odpuszczenie, by być tym, kim jest, bez wstydu za to. Arena ją zmieniła; jest tym, kim jest, bez względu na wszystko, a kimkolwiek by nie była, należy do niej. Rzeczywistość horroru odbijająca się w tym wszystkim, co zrobiła, by przetrwać - jest ohydna w oczach tych, którzy boją się spojrzeć na najbardziej prawdziwą rzecz, jaką kiedykolwiek zobaczą, ale tak piękna dla tych, którzy nie potrafią odwrócić wzroku.

 

Dla Dorcas, Marlene jest najpiękniejszą osobą, jaką kiedykolwiek widziała czy poznała. Nikt inny nie musi na nią patrzeć. Dorcas z radością nie odwraca wzroku gdzie indziej.

 

Dorcas obcina włosy Marlene delikatnie, czule, z troską. Skraca je, zostawiając na górze i lekko po bokach sterczące, niesforne kosmyki, po czym wyciąga maszynkę, by podgolić dół, nadając fryzurze bardziej naturalny wygląd. Jest ostrożna i łagodna, gdy strzepuje pozostałości włosów, ani razu nie szarpiąc czy nie ciągnąc przez cały proces.

 

Marlene obserwuje wszystko z zapartym tchem, skupiona na każdym cięciu, każdym ruchu nożyczek i brzęczeniu maszynki, jakby zafascynowana całym procesem, tą przemianą z "przed" w "po". Nie próbuje już odnaleźć swojego dawnego ja, a raczej czeka, by zobaczyć, kim jest teraz. Znów wygląda na szczęśliwą. To piękny widok.

 

— Skończone? — Marlene wypuszcza powietrze, gdy Dorcas odkłada maszynkę i odsuwa się o krok.

 

— Gotowe — Dorcas uśmiecha się i kiwa głową. — Podoba ci się?

 

— Tak — chrypi Marlene. — Tak, naprawdę mi się podoba. Dziękuję.

 

— Nie ma za co — odpowiada Dorcas, czując absurdalną radość.

 

Marlene rozprostowuje się na krześle, strzepując z siebie włosy i przesuwając dłońmi po głowie, obracając się i przechylając, by zobaczyć fryzurę z każdej strony. Uśmiecha się do swojego odbicia, po czym odwraca się, by uśmiechnąć się prosto do Dorcas.

 

— Podoba ci się?

 

— To nie ma znaczenia, tak na marginesie. Liczy się tylko to, że tobie się podoba — mówi Dorcas. — Ale tak, mnie też się podoba. Pasuje do ciebie.

 

— To dobrze — mruczy Marlene, obracając głowę, by znów przyjrzeć się sobie w lustrze, jakby nie mogła się powstrzymać. — Kiedy umrę, chcę umrzeć jako ja sama.

 

— Nie umierasz — odpowiada ostro Dorcas.

 

— Dorcas — mówi cicho Marlene, odwracając się do niej całkowicie, ze smutkiem w oczach. — Będę walczyć, dobrze? Naprawdę będę, ale... — Wzdycha i wzrusza lekko ramionami. — Ale, cóż, los nigdy nie jest po mojej stronie. Pokonałam go ostatnim razem, ku zaskoczeniu wszystkich i niezadowoleniu wielu osób. Nie sądzę, żebym zrobiła to po raz drugi, a jeśli Riddle jest tak wściekły, jak przypuszczam, za to, co powiedziałam podczas wywiadu, to po prostu nie będę w stanie zrobić tego po raz drugi.

 

Dorcas waha się przez dłuższą chwilę, tocząc wewnętrzną walkę, bo istnieje powód, dla którego nie wyjawiła Marlene swojego planu. Po pierwsze, jest on cholernie niebezpieczny, bo jeśli choćby cień informacji o nim dotrze do Riddle'a w jakikolwiek sposób, nawet jako podświadoma obawa, którą postanowi rozwiązać, cały plan legnie w gruzach. Po drugie, powiedzenie Marlene oznaczałoby narażenie jej na jeszcze większe ryzyko, bo mogłoby to wpłynąć na jej zachowanie na arenie, na sposób, w jaki walczy i jak próbuje przetrwać.

 

I wreszcie, Dorcas jest... przerażona. To okropne, naprawdę, ale szczere. To jedna z tych rzadkich sytuacji, w których odwaga Dorcas ją zawiodła. Na wiele sposobów okłamywała Marlene. Zatajała pewne rzeczy. Podejmowała decyzje kierując się egoistyczną potrzebą zapewnienia jej bezpieczeństwa, mimo że wiedziała, że Marlene by tego nie doceniła. Marlene od razu przystąpiłaby do rekrutacji; chciałaby być zaangażowana, i mówiła o tym wprost już wtedy, gdy zginęli Vanity i Hodge. Dorcas blokowała każdą możliwość wtajemniczenia Marlene i dbała o to, by wszystko przed nią ukryć, pozwalając jednocześnie, by ta sprawa stawała między nimi raz za razem, nie mając nawet odwagi ani przyzwoitości, by wyjaśnić dlaczego. Złamała przez to serce Marlene.

 

Prędzej czy później to i tak dopadnie Dorcas, ale ma już wystarczająco dużo zmartwień, więc po prostu postanowiła rozwiązywać problemy jeden po drugim. Ten może poczekać, bo naprawdę nie byłoby mądre mówić Marlene ani nikomu innemu, kto ma wejść na arenę, o tym, co jest planowane za kulisami. Nie byłoby rozsądne dawać obietnic, gdy sama nie wie, czy plan zadziała, dopóki faktycznie nie zadziała. Nie może tego zrobić. Nie może ryzykować wszystkiego, narażać Marlene, dawać fałszywej nadziei, co do której nie może być w stu procentach pewna, i jednocześnie mierzyć się z problemem swoich dawnych błędów.

 

Dorcas unosi więc dłoń i ostrożnie przesuwa palcami po łuku ucha Marlene, gładząc krótkie włosy, których nie mogłaby chwycić, nawet gdyby chciała, badając jej wyraz twarzy w poszukiwaniu jakichkolwiek oznak dyskomfortu. Nie dostrzega żadnych. Marlene wygląda na oczarowaną tym dotykiem, skupioną, jej usta rozchylają się, a oddech staje się nierówny.

 

— Przetrwaj — nakazuje, żąda, nalega Dorcas. — Przetrwaj, Marlene, i nie przestawaj trwać, i nie przerywaj trwania. Słyszysz mnie? To właśnie masz robić. Po prostu przetrwaj.

 

— I tak tylko to robię — odpowiada Marlene głosem miękkim i drżącym, przechylając głowę w stronę dłoni Dorcas.

 

Dorcas nie odwraca wzroku.

 

— To wszystko, co musisz zrobić, a reszta sama się ułoży.

 

— Jeśli tak mówisz. — Oczy Marlene lekko się przymykają, a ona sama kołysze się bliżej, cicho wypuszczając powietrze. — Ja... och, lubię... lubię to. To inne uczucie z moimi włosami w takim stanie. Czuję to inaczej. Dobrze inaczej.

 

— Naprawdę?

 

— Tak. Możesz... to znaczy, jeśli chcesz... Więcej?

 

— Mmm, zawsze chcę więcej — mruczy Dorcas, wsuwając palce głębiej w krótkie, sterczące pasma włosów Marlene, czując jak miękko ocierają się o wewnętrzną stronę jej kostek. — Między nami, znajdziemy to.

 

Marlene wydaje z siebie stłumiony odgłos i pochyla się do przodu, z wciąż zamkniętymi oczami, całkowicie rozluźniona, gdy odnajduje usta Dorcas. Całuje ją, delikatnie i powoli, całą sobą, wszystkim, co mają, i czymś więcej.

 

Jeszcze tylko trochę.

 

~•~

 

James nie wie, dlaczego wciąż to robi. Cóż, nie, w porządku, on wie dlaczego - bo nie potrafi się powstrzymać, bo jest żałosny, bo to boli, a on w jakiś chory, pokręcony sposób lubi ten ból, i bo jest potrzebujący i zdesperowany, i rozpada się, i tak cholernie przyciągany przez Regulusa za każdym razem; z powodu oczu Regulusa i ostrza sztyletu jego słów, przyciskającego się do gardła Jamesa, zimnego od groźby, zawsze naciskającego mocniej, dokładnie tak, jak on lubi, i ponieważ Regulus jest tak nieodparcie ekscytujący, że nie ma nic, co byłoby lepsze i gorsze jednocześnie niż po prostu posiadanie go, prawie.

 

W danej chwili James zawsze jest przytłoczony, pochłonięty, całkowicie zatracony we wszystkim, co dotyczy Regulusa; w tym, jak brzmi, jak się czuje, jak smakuje. To niczym nie różni się od tych dziesięciu lat, kiedy James nie potrafił ignorować Regulusa; jeśli już, to jest to ekstremalna wersja tego uczucia. W takich momentach James czuje, jakby nie mógł, kurwa, nawet oddychać bez Regulusa, jakby jego skóra i każdy pocałunek były dla niego ważniejsze niż tlen. James nie myśli wtedy, jego umysł jest całkowicie opróżniony ze wszystkiego, co nie jest sposobem, w jaki Regulus jęczy jego imię, jego ciało nie odczuwa żadnych innych doznań poza tym, jak Regulus desperacko się go trzyma, a jego emocje zostają opanowane przez nieustępliwy rytm przyjemności, który wstrząsa jego kośćmi i wymazuje świat wokół, aż zostają tylko oni i tylko ta chwila.

 

A potem wszystko się kończy.

 

To właśnie jest w tym tragiczne. Że to się kończy. Że musi się skończyć.

 

James miał w swoim życiu sporo seksu, dobra? Naprawdę miał, i większość wcale nie była z Regulusem, ale nikt i nic nie rozłożyło Jamesa na części i nie złożyło go z powrotem tak, jak robi to Regulus. Za każdym razem coś w jego wnętrzu wspina się po szczeblach żeber jak po drabinie, by dosięgnąć jego serca i zapukać, prosząc o wstęp tylko po to, by ostrzec go przed nieuchronnością kolejnego rozdarcia, bo tak właśnie będzie. Bo zawsze tak jest, raz za razem, niezmiennie.

 

Najgorsze jest to, że James sam na to pozwala. Za każdym razem do tego wraca. On tego pragnie, nie może się tym nasycić, nie wie, jak trzymać się z daleka. James chciałby móc być na Regulusa za to wściekły, i jest, ale zdaje sobie również sprawę, że nie można winić za wszystko tylko Regulusa.

 

— Czekaj, James, po prostu... czekaj, proszę — wypala Regulus w momencie, gdy James zaczyna się od niego odsuwać po tym, jak obaj zdążyli już wciągnąć spodnie. Jego głos jest wysoki i przepełniony desperacją, a oczy lekko rozbiegane. Zawsze jest nieco bardziej odsłonięty po seksie, bezbronny, z mniejszą ilością barier po tym, jak James powoli je demontuje. James smakuje każdą sekundę tego procesu, obserwowania, jak Regulus się poddaje, czystej nagości zaufania i pragnienia, które splatają się w tym, co robią. Nie ma w tym nic przypadkowego, nie między nimi. Są zbyt intensywni, by mogło to być cokolwiek innego niż żarliwie doniosłe za każdym razem.

 

— Najwyraźniej rozmowa z tobą nie doprowadzi mnie nigdzie indziej niż... właśnie tutaj — mruczy James, nie mogąc powstrzymać gorzkiej nuty w swoim głosie, wyłącznie dlatego, że nie ma innego miejsca na świecie, w którym wolałby być. — Więc tak, po prostu sobie pójdę…

 

— James…

 

— Puść mnie. Natychmiast.

 

Regulus puszcza go, jego dłonie stają się bezwładne i opadają, a potem robi coś, czego James nigdy by się nie spodziewał - ani teraz, ani kiedykolwiek. Zakrywa twarz dłońmi i zaczyna płakać.

 

James nie widzi tego, ale słyszy, i natychmiast staje się to najbardziej rozdzierającym dźwiękiem, jakiego kiedykolwiek słuchał. Zna odgłos dziecka dławiącego się własną krwią; zna plusk ciał wpadających do rzeki mieniącej się szkarłatem. A jednak. A jednak to właśnie to przeraża go najbardziej - dźwięk płaczu Regulusa, bo James go zranił.

 

James nie sądzi, by kiedykolwiek w życiu zranił Regulusa do tego stopnia, żeby doprowadzić go do łez - przynajmniej nie celowo. Nawet nie wiedział, że jest do tego zdolny. Nie był świadomy, że ma taką moc, i absolutnie żadna część jego istoty jej nie pragnie.

 

— Przestań — wyrywa się Jamesowi odruchowo, tak szczerze zaskoczonemu, że czuje mrowienie w koniuszkach palców, odrętwienie z czystego szoku. — Przestań. Czekaj. To nie jest... czekaj, hej, nie... proszę, nie rób tego. Proszę, nie.

 

Jeszcze chwilę temu James prychnąłby ze złością na myśl o płaczącym Regulusie, uznając to za kolejną formę emocjonalnej manipulacji, która miałaby go złamać, zmusić do ustępstwa. Ale to absolutnie nie jest to. To Regulus ukrywający twarz i odwracający się na bok, kuląc się, jakby próbował się skurczyć i zniknąć, jakby próbował oszczędzić Jamesowi tego widoku, ale jest już zbyt daleko, by pokonać dystans potrzebny do ukrycia tego. To Regulus załamujący się kompletnie, nagle i całkowicie, jakby cierpiał pod jakimś nieznośnym, nieuniknionym ciężarem, który go przytłaczał, a teraz w końcu, bezradnie, ugina się pod nim.

 

James nie czuje się dobrze z faktem, że to przez niego. Że on jest powodem. Że to on to zrobił. Myślał... cóż, nie, nigdy tak naprawdę nie sądził, że cieszyłby go widok Regulusa w takim stanie, ale ani razu nie przyszło mu do głowy, że mógłby mieć udział w doprowadzeniu Regulusa do takiego stanu. Nigdy nie przypuszczał, że mógłby popchnąć Regulusa do tego punktu, a już na pewno nie tak szybko.

 

James wytrzymał dziesięć lat znosząc nienawiść Regulusa, jego okrucieństwo i ignorowanie.

 

Regulus nie wytrzymał nawet pięciu dni.

 

— Dobrze, już dobrze, ciii — szepcze James nieco nerwowo, a jego głos brzmi napięcie, gdy ostrożnie wsuwa się z powrotem na łóżko i przezornie układa się za Regulusem, otaczając go ramionami, tuląc go do siebie.

 

To naprawdę druzgocące, być świadkiem czegoś takiego, wiedząc, że jest się za to odpowiedzialnym, przynajmniej częściowo, a może nawet w większości. James jest pewien, że chodzi też o inne rzeczy - w tym o powrót na arenę jutro, a także napięcie istniejące między nim a Syriuszem, i może tęskni za swoimi kwiatami, i może po prostu chce, żeby go ktoś przytulił, i może po prostu chce wrócić do domu. Może, podobnie jak James, pragnie jedynie, by to wszystko przestało tak wyglądać i tak się czuć, i może, dokładnie tak jak James, rozpaczliwie chce przeskakiwać po rzekach czasu, by znaleźć najspokojniejszą kałużę, w której mógłby odpocząć.

 

Regulus niekoniecznie wzbrania się przed dotykiem Jamesa; chodzi raczej o to, że zwinął się w ciasną kulkę i skulił w sobie, pozostawiając niewiele miejsca na jakikolwiek kontakt. James mimo to próbuje, układając się za nim i wsuwając ramię nad Regulusem, przeciskając je między jego rękami, by przytrzymać przy jego piersi - stanowiąc pewny ciężar, do którego Regulus niemal natychmiast się dostosowuje i wokół którego się owija. Trzyma się go, ramienia Jamesa, tak sztywny i napięty, że wstrząsające nim szlochanie przenika przez każdy cal jego ciała.

 

James nie może tego znieść. Naprawdę, nie jest stworzony do takich rzeczy. Cała jego złość zamilkła w najmniej pomocny sposób, ucichła jak skarcone dziecko zbyt przestraszone, by się ponownie odezwać. Teraz jest w nim tylko czysty, nieskażony niepokój, a każda cząstka jego istoty pragnie pocieszać, naprawiać, próbować, próbować, próbować.

 

Uspokojenie Regulusa zajmuje dłuższą chwilę, a nawet gdy już się uspokaja, nie chce się rozplątać ze swojej pozycji. Wydaje tylko te pociągające nosem dźwięki i lekko drży, czkając od czasu do czasu, co jest pozostałością po jego wcześniejszej hiperwentylacji - wszystko to szarpie każdą strunę serca Jamesa. W pewnym momencie Regulus wydaje z siebie cichy, kapryśny dźwięk i chwyta dłoń Jamesa, by przytulić ją między swoimi własnymi, a jego palce drżą, gdy przesuwa nimi po brązowej skórze, stwardniałych odciskach i liniach wypukłych żył. Najwyraźniej uznał dłoń Jamesa za swoją własność, a w tej konkretnej chwili James nie ma najmniejszego zamiaru jej odbierać.

 

— Możesz się odwrócić i na mnie spojrzeć? — szepcze James.

 

— Nie — brzmi wymamrotana odpowiedź Regulusa, ochrypła i kapryśna.

 

James wzdycha i pochyla głowę, wtulając twarz w zagłębienie szyi Regulusa. To ta strona z blizną, ale nie powstrzymuje go to przed delikatnym pocałunkiem złożonym na niej. W odpowiedzi słyszy kolejne pociągnięcie nosem, a Regulus przyciąga jego dłoń do ust, całując zgięte palce, jakby wymieniali się czułymi podarunkami.

 

— Nie chciałem doprowadzić cię do płaczu — przyznaje James.

 

— Tylko to ostatnio robisz - doprowadzasz mnie do płaczu — odcina się Regulus z nutą złości w głosie, co nie jest zaskakujące, bo taki już jest. Nie może zostać doprowadzony do załamania i wynurzyć się spośród ruin bez gniewu wobec tego, co go tam zaprowadziło.

 

James czuje, jak jego serce zamiera.

 

— Naprawdę?

 

— Nie, James, świetnie się bawiłem, kiedy traktowałeś mnie jak gówno — warczy Regulus, gwałtownie puszczając dłoń Jamesa i odtaczając się od niego. I tak oto jest już w ruchu, niespokojny, wybuch energii napędzany furią, która musi znaleźć ujście. Być może to sprawiedliwe, że kieruje ją prosto na Jamesa. — Wiesz co? Chciałeś rozmawiać, tak? Więc rozmawiajmy. Wstawaj, do cholery. Rozmawiamy.

 

— Hej, spokojnie…

 

— Nie, nie, to ty chciałeś to zrobić. Więc zróbmy to. Może zaczniemy od tego, jakim jesteś hipokrytą?

 

— Ja... przepraszam bardzo? — James wydaje z siebie niedowierzający dźwięk pełen czystego zaskoczenia i narastającej złości, bo oto jest. Wróciła, tak po prostu, tak łatwo. Regulus już nie płacze; jest równie wściekły, a James może z łatwością, bez wysiłku, dorównać mu w tym. I właśnie to robi, zrywając się na równe nogi po drugiej stronie łóżka, naprzeciwko Regulusa, z zaciśniętą szczęką, wpatrując się prosto w niego. — To ty nazywasz mnie hipokrytą? Mnie?!

 

— Tak, właśnie ciebie — wypluwa z siebie Regulus. — Bo akurat ty masz czelność mówić mi o uciekaniu przed problemami, a spójrz na siebie! Jakbyś sam postępował inaczej, James!

 

— Przed niczym nie uciekam — mówi ostro James. — To ty zawsze tak robisz i po prostu nie możesz tak postępować.

 

Regulus wybucha ostrym, pozbawionym humoru śmiechem.

 

— Och, a dlaczego niby nie mogę od tego uciekać, James? Czy to przywilej zarezerwowany tylko dla ciebie? Co, myślisz, że dla mnie to jest łatwe? Sądzisz, że przeżywam tu najlepszy czas swojego pieprzonego życia?

 

— Cóż, może powinieneś był o tym pomyśleć wcześniej — odparowuje James, a jego nozdrza rozszerzają się gniewnie. — Może powinieneś był wykorzystać cały ten czas, który spędziłeś na okłamywaniu mnie...

 

— Och, pierdol się, James — syczy Regulus. — Naprawdę znowu to robimy? Albo mnie za to opieprzaj, znowu, albo się zamknij.

 

— Znowu to robimy?! Przecież nigdy tego nawet nie zrobiliśmy! — wybucha James. — Ty to zrobiłeś! Ty to wszystko zrobiłeś. To ty podjąłeś tę pieprzoną decyzję, to ty kłamałeś, to ty mnie zraniłeś, a najgorsze - absolutnie najgorsze - jest to, że nawet cię to nie obchodzi!

 

— Tak, kłamałem, bo wiedziałem, że nigdy nie obiecałbyś, że nie zgłosisz się na ochotnika zamiast mnie, gdybym ja też tego nie obiecał. Tak, zraniłem cię, ale miałem swoje powody. I nie waż się mówić, że mnie to nie obchodzi — cedzi przez zęby Regulus. — Nie jesteś nawet w stanie pojąć, jak bardzo mnie to obchodzi. A wiesz co? Przynajmniej wiem, że jestem trochę hipokrytą, ale ty? Ty tego nawet nie dostrzegasz, prawda?

 

James odskakuje z niedowierzaniem.

 

— Czy ty sobie, kurwa, żartujesz? Oczywiście, że tego nie widzę, bo tego tam nie ma! Jestem jedynym, który faktycznie zdołał dotrzymać swojej pieprzonej obietnicy!

 

— Brawo, chcesz za to złotą gwiazdkę? — warczy Regulus, przesuwając się dalej na łóżku, a każdy jego krok James odzwierciedla i podąża za nim, jak w lustrze. — Nie o tym mówię. Jesteś hipokrytą. Czemu nie porozmawiamy o naszych igrzyskach, co? Czemu tego nie zrobimy, James?

 

Zapada długa cisza. James wpatruje się w niego, powoli zamykając usta, a jego brwi ściągają się. Ich igrzyska... Nigdy tak naprawdę o nich nie rozmawiali. Ani razu.

 

— Och, no tak, zapomniałem, że to nie ma znaczenia, kiedy to ty, prawda? Kiedy to ty postanowiłeś się dla mnie poświęcić. Kiedy to ty robisz wszystko, co w twojej mocy, żeby mnie chronić. Kiedy to ty jesteś o krok od śmierci, byle tylko nie ja — wylicza Regulus, a twarz Jamesa rozluźnia się w wyrazie osłupienia. — Czy nie tak, James? Tobie wolno to robić, podejmować taką decyzję i nigdy, kurwa, mi o tym nie mówić, a potem i tak planować swoją śmierć, gdy ja zrobiłem wszystko, co mogłem, żeby do tego nie dopuścić. To wszystko jest w porządku, prawda, bo... dlaczego? Bo to ty?

 

— Ja... to nie jest... — James wciąga gwałtownie powietrze, jego twarz wykrzywia się, gdy zaciska powieki. Unosi rękę i przeczesuje nią włosy, chwytając je i szarpiąc nerwowo, po czym wydaje z siebie sfrustrowany dźwięk, opuszczając dłoń i gwałtownie otwierając oczy. — Istnieją pewne różnice, prawda?

 

— Wymień choć jedną — wyzywająco syczy Regulus, okrążając koniec łóżka dokładnie w tym samym momencie co James, z brodą uniesioną do góry, gdy mierzy go wzrokiem.

 

— Cóż, po pierwsze, nie okłamałem cię w tej sprawie — mruczy James, patrząc na niego spode łba.

 

— Nie, ty po prostu... celowo pominąłeś tę informację, dopóki nie miałeś innego wyjścia, jak tylko ją ujawnić — poprawia go ostro Regulus, a James przełyka ślinę. — Nie ma wielkiej różnicy między tym, co zrobiłeś ty, a tym, co zrobiłem ja. Spróbuj jeszcze raz.

 

— Nigdy nie obiecałem, że tego nie zrobię, do cholery.

 

— Nie, ale celowo pozwoliłeś mi w to wierzyć, prawda? Myślisz, że nie pamiętam, James? Za każdym razem, gdy wspominałem, że będziemy walczyć, że obaj będziemy starać się wygrać, ty na to przyzwalałeś. Nigdy mnie nie poprawiłeś. Wiedziałeś, że byłem przekonany, iż myślimy tak samo, i nie chciałeś, żebym odkrył, że jest inaczej. Znowu, niewielka różnica. Spróbuj jeszcze raz.

 

— Dwa złe uczynki nie czynią dobrego — warczy James.

 

Regulus mruczy pod nosem.

 

— Nie, ale z pewnością czyni cię cholernym hipokrytą, James Potter. Bo oto stoisz tutaj, nienawidząc mnie za dokładnie to samo, co sam zrobiłeś, albo coś bardzo podobnego. Masz mi to za złe, podczas gdy ja nie miałem ci tego za złe. I ja... rozumiem, rozumiem, że jesteś wściekły i masz do tego pełne prawo, ale ja mam równie duże prawo być wkurzony na te podwójne standardy. Dlaczego tobie wolno, James, a mnie nie? To się niczym nie różni.

 

— Właśnie, że się różni! — protestuje James. — Różni się tym, że ja nigdy nie zrobiłem tego, żeby cię, kurwa, zranić! Zrobiłem to, żeby cię ocalić!

 

— Co do cholery myślisz, że robię?! — Regulus rozkłada ramiona, a jego oczy niemal wychodzą z orbit. — Myślisz, że wybrałem to, żeby cię zranić? O to chodzi? Jesteś, kurwa, nienormalny? Naprawdę wierzysz, że zniszczyłem to, co między nami było, z jakiegokolwiek innego powodu niż ten, że chciałem mieć pewność, że będziesz bezpieczny?!

 

— Nie prosiłem cię o to!

 

— Ja też nie!

 

— Ale moje powody nie były samolubne! — ryczy James. — Nigdy nie zrobiłem tego z myślą, że cię to zrani, nie rozumiesz?! Myślałem, że mnie, kurwa, nienawidzisz, a ty? Ty wiedziałeś, co do ciebie czuję, kiedy to zrobiłeś! Podjąłeś świadomą decyzję...

 

— Och, odpierdol się — syczy Regulus. — Moje powody niczym nie różniły się od twoich, i nie możesz tego, kurwa, znieść, prawda? Nie możesz znieść, że sprawiłem, że czujesz się tak, jak ty sprawiłeś, że ja się czułem, tak samo jak ja nie mogę znieść, że sprawiasz, że czuję się tak, jak ja sprawiłem, że ty się czułeś. Tak właśnie się czujesz, kiedy robisz takie gówno dla ludzi i ludziom, i po co? Żebyśmy odwracali to przeciwko sobie, jakby któryś z nas miał rację, kiedy tak nie jest? Obaj mamy swoje powody, James! Co sprawia, że twoje są szlachetniejsze od moich?

 

James wydaje z siebie ostry dźwięk gdzieś z głębi gardła, jego serce czuje się zmiażdżone, a czysta wściekłość przepływa przez jego żyły.

 

— Ty pieprzony dupku, wszystko, co robię, robię dlatego, że cię kocham!

 

— Ja też! — warczy Regulus, podnosząc głos, drżący z wściekłości i tej okropnej, nieuniknionej desperacji, która odbija się echem między nimi, tępa i ostra jak rana kłuta. James natychmiast zamyka usta, a jego poobijane serce wydaje dziwny puls, cały świat wokół niego przybiera nowy kształt. Teraz inny. Natychmiast inny. Inny, bo on nie wiedział.

 

Cisza jest ciężka.

 

Miłość. Regulus nigdy wcześniej tego nie powiedział, że kocha Jamesa. Nie wprost, nie w tak oczywisty sposób. Owszem, krążył wokół tematu, mówił różne rzeczy do mieszkańców Hallow, ale to nie to samo; to nie było prawdziwe tak jak to.

 

Nie wypowiedział tych dwóch słów, ale powiedział dwa słowa, które równie dobrze mogłyby znaczyć to samo cholerstwo. James nie zdawał sobie sprawy, że wyznania miłości mogą przybierać inną formę, ale "ja też" postanowiło udowodnić mu, że się myli.

 

Nie da się nie zauważyć, jakie to ma znaczenie - sposób, w jaki wszystko po prostu zamiera, gdy żaden z nich się nie porusza ani nie odwraca wzroku. Regulus stoi jak skamieniały, a James wstrzymuje oddech. Widać to wyraźnie na ich twarzach: och, to coś znaczy.

 

— Ja też — powtarza Regulus słabszym głosem, przełykając ciężko ślinę. — Moje powody są równie szlachetne jak twoje.

 

— Nie możesz po prostu... nie możesz powiedzieć czegoś takiego i... i oczekiwać, że to cokolwiek naprawi — wykrztusza James, czując pieczenie w oczach, podczas gdy coś w nim błaga i prosi, by pozwolił tym słowom stać się balsamem na ranę, jakaś część jego wie, że to wystarczy.

 

— James — mówi Regulus, a jego głos brzmi błagalnie, z rosnącą paniką w oczach, z takim żalem i skruchą wypisanymi na twarzy, których James nigdy wcześniej nie dostrzegł - choć zawsze ich wypatrywał, czekał na nie, potrzebował ich.

 

James chce odpuścić, zostawić to i nie drążyć dalej, po prostu trwać w tej zmieniającej świat chwili, gdy miłość jest mu oferowana niczym dar pokoju. Pragnie ją przyjąć; chce się jej uchwycić jak liny ratunkowej i nigdy nie puścić. Już czuje, jak go to osłabia, jak kruszy jego opór. To uczucie jest tak cholernie dobre; to właśnie tego pragnął tak długo. A jednak musi z tym walczyć, bo to nie może być takie proste.

 

— Ja nie złożyłem obietnicy, wiedząc, że ją złamię. Stałem na tej scenie i niemal umarłem w chwili, gdy usłyszałem twoje imię po raz trzeci, dokładnie tak samo jak za poprzednimi razami, i kosztowało mnie to wszystko, całą miłość i szacunek, jaki do ciebie czuję, żeby nie skrzywdzić cię, zgłaszając się na ochotnika za ciebie. To mnie kurewsko zabijało, a mimo to nie zrobiłem ci tego. To właśnie dlatego, że cię kocham, nigdy nie zrobiłbym ci czegoś takiego.

 

— To właśnie dlatego, że cię kocham, musiałem to zrobić — szepcze Regulus. Kręci głową. — Nie rozumiesz? Bo to prawda. O cholera, nie masz nawet pojęcia, jak bardzo to prawda. Kocham cię. Tak bardzo cię kocham, James. Kochałem cię, odkąd cię poznałem, i kochałem cię przez cały ten czas. Nadal kocham. Ja…

 

— Przestań. Przestań, Regulus, po prostu... — James urywa, czując, jak te słowa wkradają się w niego i przenikają każdą komórkę jego ciała. To pierwszy raz, gdy James wypowiada jego imię od momentu, gdy powiedział mu, że go nienawidzi. Imię łamie się w jego ustach, dokładnie tak samo jak Regulus złamał swoją obietnicę - równie potępiająco, równie wymownie.

 

— Ja... ja cię kocham, rozumiesz? Co... co miałem zrobić? Co mogłem zrobić inaczej niż ty dla mnie z miłości? Oczywiście, że to była miłość, James. Czym innym mogło to być? Czym innym to jest? — wyrzuca z siebie Regulus i kurwamać, znowu nadchodzą łzy. Wyraźnie próbuje z tym walczyć, ale nie może mówić bez wyrzucania z siebie wszystkiego naraz, rozdarty od gardła po pępek, kompletny bałagan krwi, łez i miłości; desperackiej, okropnej, potrzebującej miłości. — Nie rozumiesz, jak bardzo cię kocham. Ja... ja zrobiłbym dla ciebie wszystko, wszystko, absolutnie wszystko, czego byś potrzebował. A ty potrzebowałeś swojej mamy. Potrzebowałeś... ty... nie, dobra, ja potrzebowałem, żebyś był bezpieczny, i jeśli... jeśli straciłbym cię, by to zapewnić, to... to byłoby w porządku, to jest w porządku, bo jesteś bezpieczny, żyjesz, i kocham to, że żyjesz, kocham cię, kocham cię nieustannie, przez cały czas, i wiem... wiem, że nie robię tego dobrze, wiem, że nie jestem...

 

— Regulus — chrypi James.

 

— Kocham cię i przepraszam. Tak bardzo przepraszam, że cię kocham, bo nigdy nie robię tego właściwie, ale nadal kocham. Nadal cię kocham — kontynuuje Regulus, a jego słowa przechodzą w szloch. — Nie żałuję, że zrobiłem to, co musiałem, żebyś miał wszystko, czego potrzebujesz, ale przepraszam, że musiałem kłamać, by to osiągnąć. Przepraszam, że musiałem cię zranić, by to zrobić. Przepraszam, że w ogóle tu teraz jesteśmy. Powinniśmy tańczyć przy kominku.

 

James wydaje z siebie stłumiony dźwięk, a jego wzrok zamazuje się do tego stopnia, że noszenie okularów i tak mu nie pomaga, bo jego oczy są zbyt pełne łez, by cokolwiek dostrzec. Nie jest pewien, który z nich poruszył się pierwszy, ale to nie ma znaczenia, gdy wydaje się, że mrugnięcie okiem i cała dekada mija, zanim wpadają na siebie, obejmując się nawzajem. Trzymają się mocno, kurczowo, obaj będąc mieszaniną łez i prostej potrzeby bycia w ramionach drugiego, próbując rozpaść się na kawałki w tym samym momencie, w którym starają się nawzajem utrzymać w całości.

 

— Nie to — wyrzuca z siebie Regulus zdławionym głosem. — Nie zasłużyliśmy na to.

 

I nagle, ujęte w ten sposób, nic się nie zmieniło. Bo Syriusz miał rację; nie było takiej możliwości, by to wszystko nie skończyło się katastrofą. Bo Regulus miał rację; bez względu na to, co ktokolwiek zrobił, wszyscy i tak skończyliby dokładnie tutaj, uwięzieni w tym, zniewoleni przez tragiczne okoliczności, na które żadne z nich nie zasłużyło. Bo ponad wszystkimi obietnicami, kłamstwami i różnymi formami, jakie może przybrać miłość, żadne z nich tak naprawdę nie ponosi winy za to wszystko, a każde z nich cierpi przez to razem, równie zniszczone przez okrutne ręce losu, jak domino, które przewraca się i rozprasza, pozostawiając ich zagubionych pośród zgliszczy kroków, które podjęli po upadku pierwszej kostki. Ale żadne z nich tego nie wybrało.

 

Nigdy tego nie chcieli.

 

Nagle Jamesa uderza z narastającym przerażeniem, że właśnie tego chciał Riddle. Dokładnie tego. Żeby jeszcze bardziej ich wszystkich złamać, poróżnić ludzi, wyrwać nadzieję i szanse prosto z ich palców, aż zostaną z pustymi rękami, jedynie z niespełnionymi marzeniami o przyszłości, której nigdy nie będą mogli mieć.

 

Niemal dokładnie rok temu Regulus powiedział mu coś. Zostało to wypowiedziane w zupełnie innym kontekście, a jednak odnosi się do każdego aspektu ich relacji, od samego początku aż do teraz. Puste ręce i niespełnione fantazje; to wszystko bardzo tragiczne, nieprawdaż? - powiedział wtedy.

 

To był pierwszy raz, kiedy nazwał ich jedną wielką tragedią. Wiedział już wtedy, w sposób, którego James nie mógł naprawdę pojąć. Zawsze wiedział. I to nie jest sprawiedliwe. Nigdy nie było. Byli tragedią w trakcie tworzenia od momentu, gdy Regulus po raz pierwszy spojrzał na niego i zarumienił się, gdy się uśmiechnął, gdy Regulus rzucił w niego śnieżką w jego piętnaste urodziny, przed ostatnią areną i po niej, stojąc w kuchni i mając odwagę spróbować, i tutaj, teraz, załamując się w swoich ramionach z dystansem wciśniętym między nich, którego żaden z nich nie chciał.

 

Nie chciał tego, myśli James, drżąc tak, jakby szwy jego istnienia rozrywały się, przepełnione i wylewające się na zewnątrz. Nie chciał tego, nie bardziej niż ja.

 

Z mdlącym skurczem żołądka James uświadamia sobie, że marnował czas. I tak, Syriusz mu to mówił. Syriusz próbował go ostrzec. Ale tak trudno było przebić się przez ból i gniew, by dostrzec okrutną rzeczywistość, przed którą tak desperacko pragnął uciec. Nie ma ucieczki, nie może przed tym uciec. Wszyscy popełnili błędy i ranili się nawzajem; wszyscy robią, co mogą z tym, co mają, z tym, co zostało im narzucone, z wymaganiami miłości, którym muszą sprostać. Straszna, brzydka prawda jest taka, że żadne z nich - włącznie z Regulusem - nigdy nie chciało ani nie zasługiwało na to, by znaleźć się w takiej sytuacji.

 

Powinni tańczyć przy kominku, a jednak są tutaj, próbując znaleźć sposób, by żyć z miłością, która ich tu przywiodła, choć to nie wina miłości. Regulus zareagował. Nie inaczej niż James za pierwszym razem, gdy razem weszli na arenę - zareagował na zagrożenie kierowany miłością, haczykiem, który go ciągnął, haczykiem, który przebija ich obu. Razem krwawią. Żaden z nich tego nie chce.

 

Cały ten czas, który James mógł poświęcić na próby naprawienia ich relacji i zatamowania krwawienia, spędził na szukaniu nowych miejsc do rozdarcia. Mógł go trzymać w ramionach. Mógł go pocieszać, bo bez względu na to, co zrobią, Regulus i tak wróci na tę arenę, a on musi się bać. James mógł spędzić ten czas, kochając go.

 

Tak właśnie zrobił, o to chodzi. Naprawdę to zrobił. James odkrywa, że jego nienawiść nigdy tak naprawdę nienawiścią nie była. Nawet to, nawet w takiej formie, to wciąż miłość. Nie wiedział, że miłość może ranić, ale może, i raniła, i on też jest tego świadomy. Łatwo jest nazwać miłość nienawiścią, gdy pragnie się, by miłość była wyłącznie łagodna i bezbolesna, ale okrutna rzeczywistość jest taka, że James, jak każdy inny, jest tylko człowiekiem. Jest człowiekiem, a jego miłość może zadawać ból tak samo, jak miłość Regulusa.

 

Bo to też jest miłość. Zawsze nią była, prawda? Regulus to powiedział, ale James uświadamia to sobie dopiero teraz, rozumie to, będąc po drugiej stronie. Regulus nienawidził go, a jednocześnie nigdy naprawdę go nie nienawidził. Regulus zawsze go kochał. Regulus wciąż go kocha.

 

— O nie, nie, nie, nie — powtarza James jak mantrę, łamiącym się, rozpaczliwym głosem, przytłoczony ciężarem własnych żalów. Odsuwa się od Regulusa i cofa się nieustannie, jakby mógł fizycznie cofnąć się przez cały ten zmarnowany czas i dostać drugą szansę. Czas - ma z nim taki problem. Już go właściwie nie rozumie. Patrząc teraz na Regulusa, jest przekonany, że to pierwsza minuta ich spotkania, a jednocześnie ma pewność, że kochają się od sześćdziesięciu lat. — Ja... o cholera, przepraszam. Tak bardzo... kurwa, kurwa, po prostu... zmarnowałem tyle czasu...

 

— Nie rób tego — przerywa natychmiast Regulus, jego spojrzenie łagodnieje, a rysy twarzy miękną. — Proszę, nie rób tego, James. Nie obwiniaj się za to, co czujesz.

 

— Reg — szepcze James — przepraszam.

 

— Nie jestem zły — mruczy Regulus. — Tak naprawdę nigdy nie byłem. Masz pełne prawo być na mnie wściekłym za to, że cię okłamałem. To było niewłaściwe - i za to przepraszam.

 

— Dziękuję — chrypi James. — Przepraszam, że znalazłeś się w sytuacji, w której czułeś się zmuszony, by mnie okłamać. Przepraszam, że ktokolwiek z nas jest w ogóle zmuszany do czegokolwiek takiego.

 

— To nie twoja wina. To wina Riddle'a — stwierdza Regulus bez ogródek, a jego oczy błyskają, rozpalając się prawdziwym gniewem. To nic podobnego do złości, która była między nimi; ta jest zimna i wyrachowana, coś, co nie przeminie, coś, czego nie da się zmienić. — Czy teraz rozumiesz, dlaczego... zrobiłem to, co zrobiłem podczas wywiadu? Jemu? Nie tobie, ale żeby jeszcze bardziej zniszczyć jego. Bo to on nam to zrobił.

 

— Rozumiem. Naprawdę rozumiem — przyznaje James, bo faktycznie pojmuje. W obliczu swojej wściekłości i po właściwym wyjaśnieniu, uważa to nawet za cholernie pociągające. Pomaga mu - choć jednocześnie boli - świadomość, że Regulus tak naprawdę nie kłamał. Poślubiłby Jamesa, gdyby mógł. Chce tego. Nie kłamał w tej kwestii, a to liczy się dla Jamesa bardziej niż cokolwiek innego.

 

— Nadal uważasz, że mnie nienawidzisz? — pyta Regulus.

 

James mógłby się roześmiać, naprawdę. Właściwie to nawet trochę się śmieje, bo oczywiście Regulus - ten wybredny, uparty mały drań - będzie upierał się, że James tylko myślał, że to nienawiść, podczas gdy tak naprawdę nią nie była, i cóż, on by wiedział, prawda? Sam przez to przeszedł jako pierwszy. A prawda jest taka, że James już tak nie myśli. Teraz wie, czym było to uczucie, to co wziął za nienawiść było po prostu zdesperowaną, bolesną miłością, bo kocha Regulusa tak bardzo, tak cholernie mocno, i nie chce, żeby to przytrafiło się któremukolwiek z nich, żadnemu z nich.

 

— Nie, nie sądzę, żebym cię już nienawidził — szepcze James.

 

— Nadal się na mnie gniewasz? — szepcze Regulus.

 

— Nie wiem — wyznaje James. To nie jest takie proste. Za każdym razem, gdy patrzy na Regulusa, czuje w środku piersi coś, co warczy i szarpie, i nie wie, czy to głęboko zakorzeniona potrzeba ochrony, która żąda od niego, by chronił Regulusa przed dalszym bólem, czy może gniew, że Regulus go okłamał - bez względu na powody - i przyczynił się do sytuacji, w której James straci jedną, jeśli nie dwie osoby, które kocha najbardziej na świecie. Może to jedno i drugie. Prawdopodobnie jedno i drugie.

 

Regulus przygląda mu się przez dłuższą chwilę, po czym wypuszcza głęboki oddech, a jego ramiona opadają, jakby cała waleczność nagle go opuściła. Podchodzi bliżej i wyciąga ręce, by ująć twarz Jamesa, przyciągając go nieco w dół i wspinając się na palce, by przycisnąć swoje czoło do jego skroni, zahaczając o jego okulary i trącając nosem jego policzek. Oczy Jamesa mimowolnie się zamykają, gdy warczenie w jego piersi cichnie, a on sam obejmuje Regulusa ramionami, przyciągając go bliżej.

 

— W porządku — wydusza z siebie Regulus, jego głos lekko drży, słowa wychodzą z niego niepewne i przestraszone. — Nie musisz wiedzieć. Nie musisz być nikim innym niż sobą.

 

— Muszę to odpuścić — mamrocze James. — To wszystko tylko przeszkadza.

 

— James — odzywa się cicho Regulus.

 

— Nie czuję się już dobrą osobą — wyznaje mu James, a jego głos się załamuje. — Ja nie... ja nie jestem…

 

Jesteś — przerywa mu gwałtownie Regulus, odsuwając się, by spojrzeć mu prosto w oczy. — Jesteś dobrym człowiekiem. Jesteś najlepszym człowiekiem, jakiego ten świat kiedykolwiek pozna, a to nie znaczy, że nie możesz się złościć, popełniać błędów czy się mylić. Możesz, i to nie umniejsza tego, jaki dobry jesteś. Jesteś taki dobry, kochanie.

 

James nie jest przygotowany na to, jak mocno te słowa w niego uderzają, jak głęboko sięgają, jak dobrze mogą sprawić, że się czuje, gdy nic innego nie przynosi mu ulgi. Nie jest do końca pewien, czym jest dźwięk, który wydobywa się z jego ust, ale i tak go tłumi, gwałtownie pochylając się, by pocałować Regulusa.

 

Naturalnie, jak można było przewidzieć, Regulus dosłownie się rozpływa.

 

— Kocham cię. Tak bardzo cię kocham — wyrzuca z siebie James, unosząc dłoń, by objąć policzek Regulusa i obsypać ten drugi żarliwymi, rozpaczliwymi pocałunkami. — Tak mi przykro, kochanie. Przepraszam, że to się dzieje. Przepraszam. Kocham cię, kurwa, tak bardzo.

 

— Ciii, możesz mi wybaczyć jutro, zanim wyjdę — mówi mu Regulus, ciągnąc go w stronę łóżka.

 

— Wybaczam ci już teraz. Wybaczam ci, Reg.

 

— Wybacz więc również sobie.

 

— Najpierw potrzebuję twojego wybaczenia za to — oznajmia James bez ogródek.

 

Twarz Regulusa znów łagodnieje.

 

— Masz je. Zawsze je miałeś.

 

— Dobrze. Dobrze, to jest... dobrze — wydycha James, wchodząc na łóżko i przywołując gestem Regulusa, który podąża za nim. James czuje się lepiej, niż się spodziewał, bo nie tylko odmawia pozwolenia Riddle'owi na zwycięstwo w sprawach, które naprawdę się liczą, ale także gniew w nim łagodnieje na tyle, że znów może oddychać. Wciąż jest zły, ale już tylko na te rzeczy, na które powinien być zły. Złość na Regulusa boli. Rani ich obu i James nie chce już tego robić; nie robi tego więcej.

 

— James — szepcze Regulus, gdy już leżą zwinięci na łóżku, twarzami do siebie, z dłońmi luźno splecionymi między nimi — jest coś, o czym musisz wiedzieć.

 

— Co? — pyta cicho James.

 

— Wszystko, co zrobię na tej arenie — szepcze Regulus, nie odrywając od niego wzroku — zrobię dla ciebie.

 

— Nie będę cię oceniał za to, jak tam przetrwasz, kochanie — zapewnia go James. Regulus przełyka ślinę i zaciska powieki. — Ty... wiem, że nie chcesz tego słyszeć, ale musisz pogodzić się z Syriuszem. Musisz…

 

— Cii, nie, nie mówmy o tym wszystkim. — Regulus gwałtownie otwiera oczy i dosłownie kładzie palec na ustach Jamesa, by go uciszyć. James ledwo powstrzymuje się, żeby go nie polizać. — Nie teraz, nie dziś wieczorem, nie tutaj. Możemy... wyjaśnię ci więcej jutro, dobrze? Ale czy na razie możemy być po prostu my? Proszę?

 

— Tak, dobrze — zgadza się James łagodnym tonem.

 

— James?

 

— Hmm?

 

— Czy wyszedłbyś za mnie? — pyta cicho Regulus, po prostu wpatrując się w niego, z włosami rozlanymi wokół głowy i twarzy niczym fale, ze wzrokiem utkwionym prosto w nim. Nie wygląda jak ktoś, kto właśnie zadał to pytanie; nie ma żadnego ostrzeżenia, tylko prosta chęć uzyskania odpowiedzi. Nie czy wyjdziesz za mnie, bo James nie może, ale czy wyszedłbyś za mnie, gdybyś mógł? Wtedy i teraz, przed wszystkim i po wszystkim, w trakcie i zawsze - czy by to zrobił?

 

— Tak — szepcze James.

 

Usta Regulusa unoszą się lekko, potem coraz bardziej, aż w końcu wymykają się spod kontroli, a na jego twarzy rozkwita szeroki, promienny uśmiech - najpiękniejszy widok, jaki James kiedykolwiek oglądał. On się szczerzy. To nieporadny uśmiech, pełen zachwytu i najsłodszej radości, jaka kiedykolwiek uderzyła Jamesa. Twarz Regulusa oblewa się rumieńcem, zadowolona i speszona, jakby wciąż był młodym chłopcem z zauroczeniem, a jego oczy błyszczą, gdy wciąga głęboki oddech i wstrzymuje go. Wygląda, jakby chciał krzyczeć, ale w ten dobry sposób; wygląda dokładnie tak, jak James się czuje, patrząc na niego - tak zakochany, że aż promienieje od wewnątrz.

 

James wypuszcza bezradny, oszołomiony śmiech pełen czystego zdumienia, a fala radości ogarnia również jego, mimo że to ostatnia noc i wszystko rozpadnie się jutro. A jednak, w jakiś sposób, teraz to nie ma znaczenia, nie w tej chwili, gdy szczęście może rozkwitać nawet w najsurowszych warunkach, gdy istnieje między nimi tak wyraźnie dzięki czemuś tak prostemu jak możliwość, której być może nigdy nie będzie im dane doświadczyć.

 

Namacalna radość i podekscytowanie Regulusa wcale nie słabną. Wręcz przeciwnie, tylko narastają, aż w końcu niemal gorączkowo pokonuje dzielącą ich przestrzeń, by pocałować Jamesa - żarliwie, szczerze, zupełnie bez tchu i szczęśliwie. Tak bardzo szczęśliwie.

 

W tej chwili nie ma między nimi miejsca na tragedię.

Chapter 47: Labirynt

Chapter Text

Przybywają w najwcześniejszych godzinach poranka, zanim ktokolwiek się obudzi, zanim służba zostanie zwolniona do swoich obowiązków, zanim nawet słońce wzejdzie.

 

Nie ma żadnego ostrzeżenia. Nikt nie postępuje delikatnie. Drzwi otwierają się z hukiem i grupa Aurorów wpada do środka, przeszukując pomieszczenia i wyprowadzając Syriusza i Regulusa z broniami wycelowanymi w ich plecy. James i Pandora reagują gwałtownie, ale bronie są wymierzone również w nich, zmuszając ich do pozostania na miejscu, uniemożliwiając podążenie za nimi.

 

To istny chaos krzyków i rozpaczliwych prób, by trzymać się nawzajem, błagań i walki, a potem... nic. Po prostu nic, bo drzwi się zamykają, Syriusz i Regulus zostają zabrani, a James i Pandora pozostają sami.

 

Nikt nawet nie zdążył się pożegnać.

 

~•~

 

Gdy Remus wchodzi do apartamentu i ostrożnie zdejmuje maskę, od razu wie, że coś jest nie tak. Pandora siedzi w głównym pokoju obok Jamesa, jej twarz jest opuchnięta od płaczu. James trzyma głowę w dłoniach, ale podnosi ją i patrzy na Remusa, a jego wyraz twarzy załamuje się. I właśnie wtedy Remus już wie.

 

— Odszedł, prawda? — szepcze Remus.

 

— Przepraszam, Remus — chrypi James, ściskając laskę i podnosząc się na nogi. Powoli, z bardziej widocznym utykaniem niż zwykle, podchodzi do Remusa, aż zatrzymuje się przed nim i utrzymuje jego spojrzenie. Przełykając ślinę, wyciąga wolne ramię, by przyciągnąć Remusa do siebie - niższego od niego, ale nieznacznie. Remusowi łatwo wtulić twarz w ramię Jamesa i ukryć, jak się krzywi, gdy oczy go pieką, a żal ściska gardło. — Tak bardzo mi przykro.

 

Remus stoi nieruchomo, dopóki nie jest pewien, że zdoła oddychać bez płaczu, a potem obejmuje Jamesa ramionami w geście... solidarności, być może? Przyjaźni? Pocieszenia, które daje i otrzymuje? Prawdopodobnie wszystkiego naraz.

 

— Oboje, jak przypuszczam.

 

— Tak — mamrocze James, odchrząkując, gdy się od siebie odsuwają. Ściska ramię Remusa. — Po prostu... Aurorzy wpadli tu około godzinę temu, wywlekli ich i zabrali. Walczyliśmy i... próbowaliśmy, ale…

 

— Nawet tobie nie pozwalają się pożegnać? — syczy Remus, wściekły do granic możliwości. — Przecież jesteś ich mentorem!

 

James mruga gwałtownie, przełykając ślinę.

 

— Wiem, ale... powiedzieli, że tym razem nie. Nawet nie... Regulus i ja nawet nie byliśmy obudzeni, kiedy weszli. Nie było żadnego ostrzeżenia. Po prostu...

 

— Co oni zamierzają z nimi zrobić? — warczy Remus. — Przetrzymywać ich cały dzień, aż do rozpoczęcia igrzysk? W samotności?

 

— Tak — mówi Pandora, po czym natychmiast wybucha płaczem.

 

— Myślimy, że to przez te wywiady — mówi James, spoglądając ze zmęczeniem na Pandorę, a jego ramiona opadają bezwładnie. — Zjechałem windą, żeby sprawdzić, czy u Franka jest tak samo, i było. Wszyscy trybuci zniknęli, Remus. To... kara.

 

— Czy... czy on coś powiedział? Mam na myśli Syriusza? — pyta Remus.

 

— Cóż, był trochę zajęty wrzeszczeniem, że go obudzili. Napluł na jednego z Aurorów — przyznaje James z zakłopotaniem, a Remus wypuszcza słaby chichot. — Ale, um... nie, tak naprawdę nie było czasu na żadne słowa. Ani od Syriusza, ani od Regulusa.

 

— Ja zaraz... — Remus przerywa, wdycha powietrze, wydycha. Daje sobie chwilę, spogląda na Jamesa i Pandorę, po czym zmusza się do rozluźnienia. — Dobrze, oto co zrobimy. Pierwszego dnia igrzysk wszyscy oglądają bez wychodzenia gdziekolwiek, więc będziemy tu razem. Jutro, James, będziesz musiał zająć się obowiązkami mentora i tym podobnymi. Ale dzisiaj wszyscy pójdziemy do kuchni i coś zjemy, zanim będziemy musieli oglądać.

 

— Tak — zgadza się stanowczo James, chwytając Remusa za ramię i opierając się na nim dla wsparcia, gdy idą w kierunku kuchni. — Zrobię ci herbatę. Syriusz powiedział mi, jak ją lubisz. Chyba że wolisz kawę? Możemy napić się kawy, jeśli chcesz. Pandora, chodź, jemy śniadanie. Wstawaj.

 

Pandora nieszczęśliwie podnosi się na nogi, pociągając nosem, ale posłusznie podąża za nimi. Remus dostosowuje się do tempa Jamesa, stawiając każdy odmierzony krok z tym samym uporem i odpornością, z jakimi przeżywa każdy kolejny dzień. Syriusza i Regulusa nie ma tutaj, nikt nie mógł się z nimi porządnie pożegnać, ale załamanie się pod ciężarem tej świadomości nikomu z nich nie pomoże.

 

— Herbata wystarczy — mówi cicho Remus, więc właśnie to dostają.

 

~•~

 

Czas płynie powoli.

 

To ironiczne, myśli Regulus, bo ostatnim razem tak nie było. Jeszcze w zeszłym roku, tuż przed wejściem na arenę, wszystko po początkowym oczekiwaniu zlało się w jedno wielkie rozmazane wspomnienie. Od chwili opuszczenia apartamentu, czas przyspieszył; i nagle był tam, przytulając brata, nie chcąc go puścić; i był tam, przepychany przez cały proces bez pojęcia o tym, co go czeka; i był tam, patrząc, jak Gideon zostaje zamordowany na jego oczach - pierwsze morderstwo, którego był świadkiem na żywo - tego samego dnia, który zakończy, popełniając swoje pierwsze zabójstwo; a potem był tam, unosząc się na platformie na arenę, mrużąc oczy w słońcu, wsłuchując się w odliczanie do pierwszego wystrzału armaty, który miał zwiastować zmianę wszystkiego.

 

Tym razem zostaje z nadajnikiem w ramieniu i w cichym, zimnym pokoju. Nie jest czysty po porannej kąpieli, która miałaby go przygotować na brud, jaki z pewnością go czeka. Jest głodny z powodu braku śniadania, które powinno mu przysługiwać jako gest ostatniego posiłku. Tylko nieustanna obecność dyskomfortu, czekanie, czas, który się wlecze.

 

Z ubioru, w który musiał się przebrać, nie da się wiele wywnioskować. Cóż, nie, jednak coś można. Brak kurtki przynajmniej sugeruje, że prawdopodobnie nie będzie zimno, ale to niewiele go pociesza. Ma na sobie tylko czarną koszulkę i czarne spodnie, specjalnie zaprojektowane do aktywności fizycznej - łatwe w ruchu, lekkie i wytrzymałe. Jego ramiona pozostają odkryte, odsłaniając blizny, co... z jednej strony sprawia, że czuje się nieswojo, bo zawsze nosi ubrania z długimi rękawami, ale z drugiej strony, intryguje go myśl, że widok jego blizn jeszcze bardziej rozwścieczy Hallow, ponieważ gdy są one tak wyeksponowane, nie sposób zignorować przypomnienia o tym, jak je zdobył i jak niesprawiedliwe jest to, że może zyskać ich więcej.

 

Regulus uświadamia to sobie, siedząc tam, nie poruszając się ani nie robiąc zupełnie nic, po prostu oddychając; tym razem się nie boi.

 

Ani trochę.

 

Wpatruje się w zamkniętą tubę otaczającą platformę i czeka na niewygodnym siedzeniu, splatając dłonie, gotowy. Och, jest tak bardzo gotowy. Prawdopodobnie bardziej gotowy na to niż na cokolwiek innego w całym swoim życiu.

 

Nie może być żadnego wahania, żadnego potknięcia, żadnej troski. Nie może być niczego poza wejściem na arenę i zrobieniem tego, co konieczne. Nie może być ani jednej chwili, w której spojrzy na Syriusza i…

 

Regulus zamyka oczy, powoli wypuszczając powietrze, próbując uwolnić się od fali emocji, której nie pozwolił się wyrwać od czasu dożynek, od kiedy Syriusz znowu się zgłosił na ochotnika. Tłumi to wszystko i zamiast tego myśli o delikatności, z jaką James dotykał jego skóry zeszłej nocy. O tym, jak James odgarnął włosy z czoła Regulusa i powoli, uważnie przyglądał się jego twarzy, chłonąc go wzrokiem, jakby miał cały czas świata i chciał go spędzić właśnie w ten sposób.

 

Po całej tej walce, po całym bólu, żalu i strachu, dotykali się nawzajem z takim uwielbieniem i miłością, uśmiechając się podczas pocałunków i szepcząc czułe słowa w skórę drugiej osoby, pozwalając, by czas wymykał się im jak żarzące się o północy węgielki papierosa. Popiół, popiół, popiół. Płonęli, potem ostygali, a następnie trwali tam razem, czekając, aż wiatr nadejdzie i ich rozwieje.

 

Tak się stało.

 

~•~

 

Syriusz, choć trudno w to uwierzyć, jest potwornie znudzony.

 

Z czasem gniew wywołany tym, że został wyciągnięty zbyt wcześnie pod groźbą broni, oraz frustracja spowodowana brakiem możliwości należytego pożegnania się z Remusem, przygasły. Zamieniły się w smutek, niepokój i bezsilne poczucie porażki. Planował po raz ostatni pocałować maskę Remusa, a także samego Remusa. Wszystko, czego pragnął, to pocałować Remusa choć jeszcze jeden raz. To właściwie jedyne, czego zawsze pragnie.

 

Krążył w kółko, rozmyślając o tym, co nadchodzi i co będzie musiał zrobić - dosłownie spędzając godziny na niespokojnym przemierzaniu pokoju tam i z powrotem.

 

Traci poczucie czasu, myśląc tak intensywnie i tak dużo, że doprowadza się do stanu skrajnego napięcia, a potem mruga i odkrywa, że siedzi na krześle, nie pamiętając nawet, kiedy usiadł. Szczerze mówiąc, to go niepokoi. To coś, co nie zdarza mu się już zbyt często, chyba że w bardzo stresujących sytuacjach, których jego umysł po prostu nie jest w stanie udźwignąć, a arena z pewnością stworzy wiele takich momentów. Nie może sobie jednak pozwolić na odpłynięcie. Musi być obecny; musi pozostać tutaj, dla Regulusa, po prostu musi.

 

Na szczęście Syriusz nigdy nie zatracił się podczas walki. Kiedy James go zaatakował albo gdy Regulus zrobił to samo we wczesnym okresie tuż po swoich igrzyskach, Syriusz pozostawał mocno zakotwiczony w sobie, być może nawet bardziej przywiązany do rzeczywistości przez przypływ adrenaliny i instynkt przetrwania, które odpychały wszelką możliwość ucieczki umysłu. Zostaje tutaj, gdy nie ma dokąd pójść, a na arenie jest tylko arena. To nic innego jak adrenalina i instynkt przetrwania. Zrobi to, co będzie musiał. Zrobi. Tak samo jak podczas dożynek, odruchowo.

 

Ostatecznie to nuda dopada Syriusza. Został sam w pomieszczeniu, dosłownie z niczym poza sobą, nieotwartą tubą otaczającą platformę i zimnym, stalowym krzesłem. W pewnym momencie po prostu siedzi, kręcąc młynka kciukami i niespokojnie podrygując nogą, przepełniony nagromadzonym oczekiwaniem, które sprawia, że czuje się fundamentalnie uwięziony, bez niczego ani nikogo, na kim mógłby skupić swoją energię. Spędza co najmniej godzinę na pielęgnacji skórek wokół paznokci i wielokrotnym poprawianiu fryzury, do tego stopnia, że jego gumka do włosów prawdopodobnie ma go już dość.

 

Dlatego nie można go winić, gdy w końcu jego imię zostaje wyczytane, a tuba się otwiera, a pierwszą rzeczą, jaką robi, jest zerwanie się na nogi z głębokim westchnieniem ulgi. Może to wydawać się okropne, ale szczerze mówiąc? To napięcie dosłownie go zabijało; nie był to ten dobry rodzaj napięcia, który Syriusz kojarzy z delikatnymi pieszczotami Remusa, lecz raczej ciężkie poczucie grozy osiadające w jego kościach. Po prostu chce mieć to już za sobą. Chce, żeby to się wreszcie skończyło.

 

Chciałby, żeby to wszystko nigdy się nie wydarzyło.

 

Dopiero gdy Syriusz wchodzi na platformę, rzeczywistość zaczyna do niego w pełni docierać. Myśli o tym, jak to jest czuć palce Remusa we włosach, usta Remusa muskające linię jego szyi, ramiona Remusa oplatające go; myśli o wszystkim, co ich łączy - o krętych schodach i huśtawce na werandzie pod księżycem i gwiazdami.

 

Przez chwilę Syriusz zamyka oczy i pozwala sobie stworzyć tęskną fantazję, w której ma to wszystko zamiast tego, co go teraz otacza, gdy nagle rzeczywistość uderza w niego z pełną siłą - odległy, stłumiony huk wystrzału dobiegający skądś z budynku, a zaraz po nim kolejny.

 

Oczy Syriusza gwałtownie się otwierają.

 

Rozlega się syk i trzask zamykającej się tuby, po czym platforma zaczyna się unosić. Syriusz odchyla głowę do tyłu, obserwując, jak okrągły otwór ustępuje miejsca, gdy wznosi się coraz wyżej, powoli mrugając, gdy nie dostrzega słonecznego światła po drugiej stronie. Początkowo jedynym wskaźnikiem, że przemieszcza się do zupełnie innego środowiska, jest nagła zmiana powietrza - z zimnego i niemal metalicznego na dole, na ciepłe i nieco stęchłe u góry. Gdy platforma unosi go wyżej, czuje, jak duszno i wilgotno jest wokół, a mimo że platforma zatrzymuje się, wciąż panuje półmrok.

 

Z walącym sercem Syriusz automatycznie odwraca głowę, szukając Regulusa, tylko po to, by zobaczyć otaczające go z obu stron ściany przerośniętych, gęstych żywopłotów. Odchyla głowę do tyłu, mrużąc oczy. Szczyt jest nieprzyzwoicie wysoki, do tego stopnia, że nie może go stąd dokładnie dostrzec, choć ma ogólne pojęcie o jego położeniu.

 

To warczący kłąb zieleni i brązu; gęsta plątanina korzeni i liści; gałęzie i listowie tak zwarte i nieprzeniknione, że nie sposób przez nie cokolwiek dostrzec. Oznacza to, że Syriusz nie widzi, kto znajduje się po drugiej stronie, jeśli w ogóle ktokolwiek tam jest. Oznacza to, że Syriusz nie ma, do cholery, pojęcia, jaka jest pozycja startowa Regulusa ani kogokolwiek innego. Wspaniale. Po prostu wspaniale.

 

Niebo jest widoczne, ale wydaje się czymś z innego świata, czymś całkowicie poza zasięgiem. To wielka, błękitna płachta z jasną poświatą słoneczną, na której wyświetlają się duże cyfry odliczające czas, wraz z głosem rozbrzmiewającym w tym samym rytmie.

 

26, 25, 24…

 

Promienie słońca nie docierają do nich tutaj, na dole, gdzie kryją się w wielkich cieniach żywopłotowych ścian, pozostawieni w mętnym mroku, który wydaje się w jakiś sposób odpowiedni - jak brzydkie podziemie, gdzie gnije zgnilizna i mieszkają stworzenia. Oto oni, nie więcej niż potwory, w które ich zamieniono, i wreszcie, po tym całym czasie, jest miejsce, które to odzwierciedla. Jest w tym jakaś okrutna ironia, że znalazłby je właśnie na arenie. Oczywiście. Gdzie indziej? Gdzie indziej, jeśli nie w miejscu, w którym zostali stworzeni?

 

17, 16, 15…

 

Przed sobą Syriusz widzi długi, mroczny korytarz ciągnący się prosto przed nim. Gdy mrużąc oczy wytęża wzrok, dostrzega otwór na jego końcu, jakby ten zielony tunel miał go gdzieś wyprowadzić. Postawiłby wiele na to, że prowadzi do broni i zapasów, zależnie od układu areny. Jeśli to jest to, co myśli, że to jest...

 

9, 8, 7…

 

Labirynt. Plątanina korytarzy. Syriusz wybuchnąłby śmiechem, gdyby tylko miał na to dość powietrza w płucach. Och, Minerwa McGonagall. Ta kobieta. Niezła z niej komiczka, myśli. Naprawdę w punkt, wrzucić ich do labiryntu jak stado szczurów laboratoryjnych, które próbują znaleźć wyjście; jest cholernie przezabawna. Nawet jeśli nie zdaje sobie z tego sprawy, nawet jeśli robi to podświadomie, nie da się zaprzeczyć, że dokładnie tym są trybuci każdego roku - głupimi pieprzonymi szczurami laboratoryjnymi Hallow, którymi bawią się dla swojej chorej rozrywki, prowadząc ich na smyczy i doprowadzając do desperackich czynów obietnicą sera.

 

3, 2, 1…

 

Gdy tylko rozbrzmiewa wystrzał armaty, Syriusz zeskakuje z platformy i przysuwa się do żywopłotu po swojej lewej stronie, zamykając oczy i wytężając słuch. Słyszy to, choć niewyraźnie - odgłos stóp uderzających o ziemię.

 

Cholera.

 

Bez chwili wahania Syriusz obraca się na pięcie i pędzi korytarzem przed sobą, bo jeśli jest czegoś pewien, to tego, że po drugiej stronie tego otworu na końcu czeka pieprzona walka - w którą zostanie wciągnięty również Regulus.

 

Na samym końcu korytarza leży torba, którą Syriusz chwyta w biegu, nawet się nie zatrzymując, by zastanowić się, dlaczego tam jest ani co to oznacza. Wybiega na otwartą przestrzeń, gdzie zewsząd wylewają się ludzie z własnych przejść, po czym natychmiast wpada na kogoś z taką siłą, że zarówno on, jak i ta osoba lądują na ziemi.

 

Syriusz płynnie przetacza się, zwinny i sprawny, upuszczając torbę i przygotowując się, gdy unosi głowę, by zobaczyć, na kogo wpadł. Mruga ze zdziwienia, widząc Narcyzę, która przyjęła dokładnie taką samą pozycję jak on, choć nie ma przy sobie torby. Przez długą, napiętą chwilę żadne z nich się nie porusza ani nic nie robi, a potem, powoli i bardzo ostrożnie, podnoszą się na nogi, nie spuszczając z siebie wzroku.

 

— Cissa — odzywa się Syriusz oschłym tonem.

 

— Syriusz — mruczy Narcyza, prześlizgując po nim wzrokiem, oceniając go. Po chwili opuszcza dłoń na swój brzuch i unosi brew. — No już, przecież nie skrzywdziłbyś mnie i małego Draco, prawda?

 

— Dam ci jedną szansę, żebyś uciekła — mówi Syriusz, stojąc nieruchomo — i zabrała małego Draco ze sobą.

 

Narcyza uśmiecha się szeroko, parska śmiechem, po czym bez chwili wahania odwraca się na pięcie i po prostu ucieka. Syriusz obserwuje jej odejście przez jakieś pięć sekund, a następnie kręci głową, chwyta swoją torbę i rozgląda się po otoczeniu.

 

— Andy, tak swoją drogą, to było dla ciebie — mruczy Syriusz pod nosem, błądząc spojrzeniem dookoła, gdy obserwuje chaos rozprzestrzeniający się po całym terenie.

 

To przypomina otwartą część labiryntu, duży kwadrat z bronią porozrzucaną wszędzie dookoła. Jest tu znacznie mniej toreb, może pięć, które może dostrzec, co sugeruje, że to głównie miejsce składowania broni. Syriusz widzi co najmniej dwie lub trzy różne włócznie wbite w ziemię, które są bardzo kuszące, ale nie tak kuszące jak odnalezienie brata. Wokół znajdują się niezliczone wejścia, którymi można pobiec, by zagłębić się dalej w labirynt. Kiedy Syriusz zerka za siebie, przejście, z którego właśnie wybiegł, już zamyka się, tworząc ścianę ciemnej zieleni.

 

Gdziekolwiek Syriusz spojrzy, ludzie biegną sprintem - niektórych rozpoznaje, gdy przemykają obok, innych nie jest w stanie dokładnie dostrzec w przyćmionym świetle. Wszyscy próbują pochwycić broń, zanim ktoś inny zdąży ją zdobyć i zaatakować, wykorzystując te kilka sekund potrzebnych na przygotowanie się.

 

Dźwięk jednego wystrzału armatniego, a zaraz po nim drugiego, zdaje się zatrzymywać wszystkich w miejscu. Wszystko po prostu... zamiera. Dwie śmierci, tak szybko, i wszyscy wydają się nieco oszołomieni, gdy złowroga cisza spowija każdego i wszystko wokół. Syriusz to rozumie. Między wszystkimi panowało dotąd coś w rodzaju koleżeństwa, nikt jeszcze nie zwrócił się przeciwko drugiemu, a nie minęły nawet dwie minuty. Myśl, że już doszło do morderstwa jest po prostu... przygnębiająca, naprawdę.

 

Jednak gdy źródło śmierci zostaje zlokalizowane, Syriusza ogarnia przytłaczające poczucie powagi. To Mavis i Velvet; zrobili dokładnie to, co obiecali. Znaleźli broń, odnaleźli siebie nawzajem i umarli razem. Ich ciała leżą rozpostarte na ziemi tuż obok siebie, przytulone w śmierci tak, jak byli kochankami za życia.

 

Przez długą chwilę, może z pół minuty, nikt się nie rusza. Nikt nie odzywa. Nikt nie robi nic poza wpatrywaniem się. Żaden ze śmierciożerców nie wykorzystuje okazji, by kogokolwiek zaatakować, i panuje po prostu ta cicha, chwilowa żałoba i szacunek dla dwojga ludzi, którzy kochali się nawzajem i wspólnie zdecydowali, że nie będą uczestniczyć w grze tak okrutnej i sadystycznej jak ta. Odeszli razem, mając pełną kontrolę nad własnym losem, a nie zasługiwali na nic innego jak na długie życie pełne miłości.

 

A potem, bez żadnej zapowiedzi, głos Regulusa rozbrzmiewa w powietrzu, niemal jak warknięcie. Zwraca się do nieba, do widzów, do Hallow, sycząc z pogardą:

 

— Kiedy ich zabierzecie, zabierzcie ich razem, i wiedzcie, że to wasza wina.

 

W chwili gdy Syriusz dostrzega Regulusa po drugiej stronie otwartej przestrzeni, rusza pędem prosto w jego kierunku, co wprawia wszystkich z powrotem w ruch. Syriusz wpada na kogoś, zahaczając o tę osobę w biegu - Emmeline, jak mu się wydaje - ale nikt go nie zatrzymuje, więc biegnie dalej. Pierwsze początkowe śmierci już nastąpiły i tama została przerwana. Niektórzy wybierają drogi ucieczki prowadzące do labiryntu, nie chcąc tak szybko rozpoczynać walki, ale nie dotyczy to wszystkich.

 

Z jednej strony Syriusz widzi Coena uciekającego przed Camillą, która goni go z cholernym kijem w dłoni - oboje wbiegają do labiryntu, wykrzykując do siebie gniewne słowa. Z drugiej strony, Regulus właśnie rzuca się po sztylet leżący najbliżej niego, gdy Henri powala go na ziemię, mierząc dokładnie w to samo.

 

Syriusz, biegnąc, zdążył chwycić swoją torbę, którą teraz z taką siłą wymierza prosto w głowę Henriego, że ten odlatuje na bok, oderwany od miejsca, gdzie przed chwilą dusił Regulusa.

 

Wszystko trwa mniej niż dziesięć sekund. Syriusz upuszcza torbę, odciąga Henriego i bezlitośnie przyciska but do jego szyi, jednocześnie chwytając brutalnie jego ramię, by szarpnąć i zmiażdżyć mu gardło. Rozlega się obrzydliwe chrupnięcie, a zdławiony odgłos Henriego zamiera w ciszy, gdy jego głowa zwisa nienaturalnie na złamanym, zmiażdżonym karku.

 

Rozlega się wystrzał armaty.

 

— Hej, hej, wszystko w porządku? — wypala Syriusz, beztrosko puszczając ramię Henriego, gdy przechodzi na stronę Regulusa. Pochyla się, by pomóc bratu usiąść, podczas gdy ten kaszle i delikatnie dotyka swojego gardła. — Reggie? Spójrz na mnie. Pozwól mi sprawdzić, czy…

 

Regulus odtrąca jego rękę z prychnięciem i marszczy brwi, odsuwając się dalej i podnosząc na nogi. Syriusz podąża za nim, omijając ciało Henriego, by chwycić swoją torbę, cały czas obserwując brata i szukając oznak dalszych obrażeń. Wygląda na całego, tylko jest jakby wkurzony, co… cóż, trudno się dziwić.

 

— Właśnie uratowałem ci życie. Znowu — mówi Syriusz z naciskiem, unosząc wymownie brew, bo z pewnością teraz Regulus dostrzeże, że ciche dni i chłodne traktowanie są po prostu niedojrzałe i nie służą żadnemu z nich, zwłaszcza w cholernej arenie ze wszystkich możliwych miejsc. — Nie ma za co, tak przy okazji.

 

Regulus wpatruje się w niego przez chwilę z zaciśniętą szczęką, po czym mówi bezbarwnym głosem:

 

— Dzięki — i natychmiast uderza Syriusza prosto w twarz.

 

Syriusz zatacza się od siły ciosu, którego zupełnie się nie spodziewał, i cofa się chwiejnie z ostrym przekleństwem pełnym niedowierzania, a jego twarz już pulsuje bólem. Ledwie ma szansę odzyskać równowagę, gdy widzi, jak Regulus rozluźnia pięść i rzuca się do przodu, uderzając ramieniem w jego klatkę piersiową, jednocześnie wyrywając mu torbę z rąk. Syriusz sapie, pozbawiony tchu, gdy upada na ziemię, patrząc bratu w oczy z ustami otwartymi w szoku.

 

Bez słowa Regulus zaczyna się cofać, zarzucając na ramiona torbę, którą ten mały gnojek właśnie ukradł, i zatrzymując się na tyle długo, by podnieść sztylet, o który walczył od samego początku. A potem, tak po prostu, odwraca się i zrywa do biegu, nie oglądając się za siebie, znikając w labiryncie i zwyczajnie... zostawiając Syriusza samego.

 

Syriusz wpatruje się w miejsce, gdzie zniknął jego brat, tak kompletnie zaskoczony, że nie potrafi nawet zebrać myśli, by pojąć, co do cholery właśnie się stało i dlaczego. Nie rozumie... po prostu nie jest w stanie zrozumieć. Dlaczego…

 

— Wstawaj, do cholery, idioto!

 

Na ostry, znajomy syk przy uchu, Syriusz gwałtownie mruga i zrywa się na nogi, wciąż zdezorientowany i zagubiony, ale absolutnie pewien, że teraz nie jest czas, by się nad tym zastanawiać. Odwraca się i staje twarzą w twarz z Marlene, najpierw dostrzegając jej opuchnięte oczy i policzki mokre od łez, a także zacięty błysk w spojrzeniu mimo to, a dopiero potem jej nową fryzurę.

 

Syriusz spogląda w dół i dostrzega, że Marlene już trzyma miecz, po czym rozgląda się i zauważa, że chaos ustąpił. Większość uczestników już odeszła, zostało tylko czworo innych - ci, którzy są już sojusznikami. Augusta, podobnie jak Marlene, ma w dłoni miecz. Emmeline ma kuszę i kołczan z bełtami już przewieszone na plecach. Alice najwyraźniej zdołała chwycić torbę z zapasami i trzyma maczetę w jednej ręce, podczas gdy drugą przeszukuje zawartość torby. Augusta zagląda jej przez ramię, co wydaje się Alice irytować, ale nie mówi nic ani nie odwraca się do niej z tego powodu.

 

Syriusz jako jedyny stoi z pustymi rękami. Cudownie.

 

— No, to mamy przesrane — oznajmia Emmeline, obracając się powoli w miejscu i lustrując okolicę. Teren jest całkowicie opustoszały, nic nie zostało; żadnych zapasów ani innej broni.

 

To nie jest miejsce na zapasy ani nic innego. Szczerze mówiąc, nie jest to nawet miejsce, które warto zająć, ponieważ z każdej strony otaczają je wejścia do labiryntu. Teraz to tylko pole, które nie daje żadnej obrony, schronienia ani ochrony. Nic dziwnego, że wszyscy odeszli.

 

Zazwyczaj tuż na początku znajduje się miejsce obfitujące w broń i zapasy, a także dające schronienie, które zwykle zajmują śmierciożercy. Tutaj były tylko jakieś bronie, i to nie wystarczająco dużo dla wszystkich, a zapasów było bardzo mało. Syriusz zdaje sobie sprawę, jak niesamowicie miał szczęście, że natknął się wcześniej na tę torbę, zanim jego podstępny brat gnojek po prostu powalił go i mu ją zabrał.

 

— Cóż — mówi Augusta sucho — mogło być znacznie gorzej. Tylko troje martwych, a dwoje z nich nawet nie zostało tak naprawdę zabitych.

 

Jak jeden mąż, wszyscy odwracają głowy, by spojrzeć na Syriusza, który jest odpowiedzialny za pierwsze prawdziwe zabójstwo na arenie. Syriusz prycha i unosi ręce w geście bezradności, bo szczerze, czego się po nim spodziewali w takiej sytuacji? Henri dusił Regulusa. Oczywiście, że Syriusz skręcił mu ten cholerny kark.

 

— Nie możemy tu zostać — mówi stanowczo Alice, zapinając torbę i wstając, podczas gdy jej oczy nerwowo skanują otoczenie. Widać po niej wyraźne napięcie.

 

— Śmierciożercy już uciekli — zauważa Emmeline. — Jak myślicie, jaki mają plan?

 

— Nie wiem, może zapytajmy Regulusa? — warczy Marlene.

 

Głowa Syriusza natychmiast odwraca się w jej stronę.

 

— Co to niby ma znaczyć? Regulus nie jest pieprzonym śmierciożercą.

 

— Nie? Bo wydawał się czuć wystarczająco bezpiecznie, biegnąc w tym samym kierunku co oni wszyscy — odpowiada mu Marlene, jej głos jest ostry, a oczy zimne. — Masz już rozkwitający siniak, który świadczy o tym, że nie jest twoim sojusznikiem - ani naszym, w konsekwencji.

 

— Słuchajcie, on po prostu... urządza sobie w zasadzie dziecięcy napad złości — mruczy Syriusz, krzywiąc się, gdy dotyka swojej szczęki, i posyłając Marlene gniewne spojrzenie, gdy ta prycha z niedowierzaniem. — Ma problem ze mną, nie z kimkolwiek innym, więc nie stanowi zagrożenia. Przejdzie mu to.

 

— Przykro mi to mówić, chłopcze — Augusta zwraca się do niego — ale z tego, co widzę, nie jest on pewnym sojusznikiem. Rozumiem, że to twój brat…

 

— Tak, dokładnie, to mój brat — wtrąca ostro Syriusz. — Może być zły na... nie, dobra, jest zły na mnie, ale to sprawa między nami. On nie jest śmierciożercą. Po prostu nie jest.

 

— A co, jeśli jest? — prowokuje Marlene. — Co wtedy, Syriusz? Bo jeśli oczekujesz, że będę się powstrzymywać, gdy próbuje mnie zaatakować, tylko dlatego, że to twój młodszy braciszek…

 

— Uważaj na słowa, McKinnon — ucina Syriusz.

 

— Niby dlaczego? — warczy Marlene. — Co? Dlaczego miałabym? Bo to twoja rodzina? Wiesz co? Rodziny umierają. Umierają. To właśnie robią. One... one... właśnie to one...

 

— Marlene — szepcze łagodnie Syriusz, bo nagle dostrzega, że drży, jej oddech więźnie w piersi, a w oczach zbierają się łzy.

 

Marlene wykrztusza:

 

— Moich rodziców, Syriusz. Oni ich zabili. Zabili moich…

 

— Jasna cholera — szepcze Syriusz, podchodząc, by złapać ją w momencie, gdy upuszcza miecz i załamuje się, chowając twarz w jego piersi i drżąc w jego ramionach. Obejmuje dłonią tył jej głowy, instynktownie chcąc zasłonić ją przed wzrokiem innych, po czym podnosi wzrok i widzi pozostałą trójkę przyglądającą się z wyrazami obrzydzenia i bólu na twarzach.

 

Marlene zaczyna wyjaśniać przez łzy, jej słowa są przytłumione i urywane, ale mimo wszystko słyszalne. Te dwa strzały, które usłyszał - które wszyscy usłyszeli - tuż przed przeniesieniem na arenę. To byli rodzice Marlene, zamordowani na jej oczach, gdy nie mogła nic zrobić, by ich ocalić, gdy mogła jedynie bezsilnie patrzeć.

 

To okropne. To pojebane. Czy oni wszyscy nie przeszli już wystarczająco dużo? Czy arena nie jest wystarczającą karą? Owszem, Marlene nawoływała do zamieszek i buntu, i robiła to bardziej otwarcie niż ktokolwiek inny, ale to już za wiele. To jest... cóż, dokładnie to, co zrobiłby człowiek taki jak Riddle.

 

Pewnego dnia Riddle zadrze z niewłaściwą osobą, która go zniszczy, a wtedy cały świat stanie się odrobinę jaśniejszy.

 

— Dobrze, Marlene, spójrz na mnie — nakazuje stanowczo Syriusz, odsuwając ją za ramiona, po czym ujmuje jej twarz w dłonie i delikatnie ociera łzy. — Bardzo mi przykro. Nie zasłużyli na to, ty też nie. Ale teraz musisz się trzymać. Oni chcą, żebyś się załamała, rozumiesz? Dokładnie tego chcą. Nie daj im tej satysfakcji.

 

Marlene przełyka ślinę, mrugając szybko i intensywnie. Jest taka silna w tym, jak sobie z tym radzi, jak dostosowuje się do ciężaru tej sytuacji, prostuje ramiona, staje pewniej i zaciska szczękę. Wtedy Syriusza uderza przypomnienie, dlaczego statki morskie często nazywane są w rodzaju żeńskim - bo nikt nie znosi ciężaru sztormu tak jak kobieta. Najgorsze jest to, że Marlene nie powinna musieć tego znosić. Nikt nie powinien, a jednak ona to robi. Wdycha i wydycha powietrze, cofa się o krok i podnosi swój miecz. Oto ona, gotowa, by przetrwać.

 

— Przepraszam, naprawdę, ale nie możemy tu zostać — powtarza Alice.

 

— Potrzebujemy więcej zapasów. Źródła wody. Najlepiej jakiegoś schronienia. I nie możemy po prostu zostać tutaj, gdzie każdy może nas łatwo znaleźć — wylicza Emmeline, ładując bełt do kuszy i marszcząc brwi, gdy rozgląda się po wszystkich możliwych drogach, które mogą obrać. Śmierciożercy - i Regulus - wszyscy poszli w prawo.

 

— Cóż, nie wiem jak wy, ale ja idę w tamtą stronę — oświadcza Syriusz, wskazując na prawo. — Muszę znaleźć…

 

— Daj spokój, Syriusz — warczy Marlene. — Dobrze wiesz, że jak tylko wszyscy śmierciożercy się zbiorą, ruszą prosto na ciebie. Pójście w tamtą stronę jest niebezpieczne.

 

— Regulus poszedł tamtędy.

 

— A skąd wiesz, że on nie jest z nimi?

 

— On by tego nie zrobił. Bez względu na to, jak bardzo jest wściekły, nigdy by mi czegoś takiego nie zrobił. Nigdy by nie… — Syriusz urywa, sama myśl o tym sprawia, że czuje ból w piersi. Kręci głową, patrząc na Marlene. — On by mnie nigdy nie skrzywdził, Marlene. A już na pewno nie próbowałby mnie zabić.

 

— Już cię uderzył — zauważa Augusta.

 

— Tak, cóż, bracia czasem tak robią. Oddam mu za to, gdy znowu zobaczę tego małego gnojka — mruczy Syriusz.

 

— Ale na arenie? — Marlene nie odpuszcza, wyraźnie nie zamierzając dać za wygraną. — To wygląda jak deklaracja, której nie da się przeoczyć. Znaczy, czy on kiedykolwiek powiedział, że faktycznie jest naszym sojusznikiem, czy to po prostu coś, co automatycznie założyłeś?

 

Syriusz zaciska szczękę.

 

Nie, Regulus nigdy tego nie powiedział, ale... to przecież Regulus. On by tego nie zrobił. On po prostu... nie zrobiłby tego. Za nic w świecie.

 

— No cóż, to zmienia postać rzeczy — stwierdza stanowczo Augusta. — Jeśli ten chłopak nie ma zamiaru być naszym sojusznikiem, to nie będziemy go tak traktować, i może ci się to nie podobać…

 

— Słuchajcie, czy ktokolwiek z was ma rodzeństwo? — wtrąca Syriusz ostrym tonem. Rozgląda się po wszystkich. — No, macie? Nie? No właśnie, więc nie wiecie, jak to jest znać kogoś na wylot tak, jak ja znam swojego brata. Cokolwiek myślicie, że on robi, gwarantuję wam, że jesteście w cholernym błędzie. Ja go znam. Może was wszystkich zwodzić, ale mnie nie oszuka.

 

— Myślę, że właśnie dlatego, że jest twoim bratem, ciebie najłatwiej jest mu oszukać — argumentuje Marlene, mrużąc oczy.

 

— Okej, jesteś bardzo cyniczna w kwestiach rodzinnych z powodu żałoby i masz do tego prawo — mruczy Syriusz — więc puszczę to mimo uszu i nie będę traktować cię jako wiarygodnego źródła. Po prostu... Słuchajcie, ja jestem waszym sojusznikiem, prawda? Musicie mi w tej sprawie zaufać.

 

— A jeśli się mylisz? — pyta bez ogródek Augusta.

 

— Nie mylę się — oświadcza Syriusz stanowczo, niewzruszony.

 

Usta Marlene zaciskają się w wąską linię.

 

— Dobrze, w porządku, uwierzymy ci na słowo. Ale jeśli - i mówię to całkiem poważnie - jeśli zaatakuje kogokolwiek z nas, zabiję go, Syriusz.

 

Syriusz posyła jej smutny uśmiech.

 

— Możesz próbować.

 

— Myślisz, że cię nie zabiję? — pyta Marlene.

 

— Poczuję się urażony, jeśli w pewnym momencie nie będziesz miała choć trochę pokusy — mówi Syriusz z krzywym uśmiechem, a ona parska słabo i odwraca wzrok. — Dobra, wracając do mojego pierwotnego punktu. Idę szukać Regulusa. Kto dołącza?

 

— Pójście w tamtym kierunku to jak proszenie się o kłopoty — mówi Emmeline, unosząc brew.

 

— No wiecie, jeden za wszystkich, wszyscy za jednego? — próbuje słabo Syriusz. Nikt nie wygląda na rozbawionego. Wzdycha. — Dobra, to zostawcie to mnie. Nie będę prosił was wszystkich o podejmowanie takiego ryzyka. Wezmę to na siebie, a wy możecie iść, gdzie chcecie. Nikt nie powiedział, że sojusznicy muszą trzymać się razem.

 

— Byłoby jednak znacznie rozsądniej, gdybyśmy trzymali się razem — informuje go Augusta, prychnąwszy i kręcąc głową.

 

— Więc chodźcie ze mną. To wasza jedyna opcja. Albo wszyscy trzymamy się razem, wszyscy bez wyjątku, albo zostawiacie mnie, żebym poszedł sam — oznajmia Syriusz po prostu. — Bo nic ani nikt nie powstrzyma mnie przed odnalezieniem mojego brata. Naprawdę, wybór należy do was.

 

Alice cmoka z irytacją.

 

— Na litość boską. Czy to naprawdę ma jakiekolwiek znaczenie? Postawiłabym swoje życie, że wszystkie te przejścia i tak łączą się w jakiś sposób, więc wątpię, żebyśmy nie wpadli na siebie po drodze tak czy inaczej. Wiecie przecież, że organizatorzy igrzysk znajdą sposób, żeby zapędzić nas dokładnie tam, gdzie chcą. Głosuję za tym, żebyśmy trzymali się razem. W grupie bezpieczniej i tak dalej. Byłoby gorzej, gdybyśmy natknęli się na śmierciożerców bez wszystkich dostępnych rąk do pomocy, prawda?

 

— Masz rację — przyznaje Emmeline.

 

— Tak, niestety masz rację — przyznaje Augusta z niechęcią.

 

Marlene prycha i zerka spode łba na Syriusza.

 

— Uparty drań.

 

Syriusz tylko mruczy z zadowoleniem i posyła im wszystkim szeroki uśmiech. Ponownie, żadne z nich nie wygląda na choćby odrobinę pod wrażeniem. W rzeczywistości, wszystkie przyglądają mu się tak, jakby rozważały zabicie go tu i teraz, by nie musieć znosić bólu głowy, którym - jak są pewne - wkrótce się stanie. Jest tak absurdalnie przywiązany do każdej z nich, naprawdę.

 

Dźwięk szeleszczenia i ciężkich kroków natychmiast ściera uśmiech z jego twarzy, a wszyscy momentalnie stają się czujni, odwracając się w stronę odgłosów, które wyraźnie świadczą o czyimś niepewnym zbliżaniu się. Marlene i Augusta w ciągu kilku sekund unoszą miecze, Emmeline podnosi kuszę, a Alice mocno ściska maczetę. Syriusz nie ma broni, ale też jej nie potrzebuje do walki, więc po prostu czeka z przymrużonymi oczami, z napiętym ciałem gotowym do działania.

 

W chwili gdy jakaś postać potyka się i wychodzi z otworu na polanę, Emmeline strzela, a jedynym powodem, dla którego chybia, jest to, że owa postać potyka się i ląduje twarzą w dół.

 

— Cholera — wydusza z siebie Marlene.

 

Jęcząc, Eli podnosi się i niezdarnie staje na nogi, podpierając się włócznią, którą upuścił podczas upadku. Czka, patrzy na nich zamglonym wzrokiem, po czym unosi włócznię niczym trofeum, niebezpiecznie zbliżając jej grot do własnej twarzy.

 

— Patrzcie, co znalazłem — bełkocze Eli, kołysząc się w miejscu.

 

— Cholera — powtarza Marlene, tym razem z ciężkim westchnieniem.

 

— Syriusz, idź i zabierz mu to, zanim się na to przewróci i zginie — rozkazuje Augusta, kręcąc głową. — I tak przyda ci się bardziej niż jemu. Na litość boską, czy on nadal jest pijany?

 

— Będzie miał przechlapane, próbując wytrzeźwieć w ciągu najbliższych kilku dni — mruczy Marlene z grymasem.

 

— Jeśli w ogóle przeżyje tak długo — stwierdza Emmeline bez ogródek.

 

Syriusz podchodzi ostrożnie z niezadowolonym wyrazem twarzy, obserwując, jak Eli dźga palcem ostry koniec włóczni z bezmyślną miną.

 

— Hej, Eli, nie miałbyś nic przeciwko, gdybym to zabrał, prawda?

 

— Nie. — Eli cmoka ustami i wymachuje włócznią tak szeroko, że Syriusz musi odskoczyć, sycząc z przerażeniem, gdy jego oczy wychodzą z orbit. Eli mruży oczy, patrząc na niego. — Tylko zawadza, tak mi się wydaje. No co? Weźmiesz to czy nie?

 

— Jasne. — Syriusz odkasłuje i zwinnie wyrywa włócznię z rąk Eliego, obracając ją zręcznie w dłoni tak, że trzonek zatacza krąg wokół jego ręki i wraca do równowagi. Przesuwa rękojeść między palcami, przyzwyczajając się do jej ciężaru, po czym znów kieruje wzrok na Eliego. — Byłeś na swojej platformie przez cały ten czas, Eli? I co właściwie... robiłeś?

 

— Mmm, był taki huk; dawno nie słyszałem czegoś takiego — mamrocze Eli, drapiąc się po głowie. — Trochę mnie przestraszył, więc upadłem na ziemię, może zdrzemnąłem się na chwilę. Kiedy wstałem, znalazłem to. — Wskazuje na włócznię, po czym opuszcza rękę i uśmiecha się do Syriusza. — Słuchaj, nie miałbyś przy sobie czegoś do picia? Naprawdę by mi się przydało. Cały dzień nic nie piłem.

 

— Zdrzemnąłeś się — mówi Syriusz, odwracając się do pozostałych, którzy teraz wyglądają na rozbawionych. — On się zdrzemnął.

 

— Eli Zatish, nigdy nie przestajesz mnie zadziwiać — mówi Marlene z czułym śmiechem. — Chodź, staruszku, musimy ruszać, a przed tobą naprawdę ciężka noc.

 

Eli marszczy brwi ze smutkiem.

 

— Och. Nie podoba mi się to.

 

— Witaj w klubie — odpowiada Syriusz z przekąsem, klepiąc go po ramieniu i podtrzymując, gdy wszyscy razem odwracają się i kierują w stronę labiryntu. Marlene podchodzi, by również pomóc Eliemu, a Syriusz zerka na nią. — Hej, McKinnon?

 

— Tak, Black? — odpowiada Marlene, zwracając ku niemu zmęczone oczy.

 

— Tak swoją drogą, podoba mi się twoja fryzura — mówi Syriusz, obserwując, jak jej oczy rozjaśniają się lekko z zadowolenia, i uśmiecha się. — Pasuje do ciebie.

 

Marlene odwraca wzrok, ale nie zanim Syriusz zauważa, jak kąciki jej ust unoszą się lekko. Nie odpowiada, ale Syriusz wcale tego nie potrzebuje. Wspólnie, całą grupą, ruszają dalej.

 

Znalezienie jedzenia, zapasów, wody i schronienia - to wszystko jest niezbędne do ich przetrwania i dobrego samopoczucia, ale szczerze mówiąc, Syriusza martwi tylko jedna rzecz.

 

Odnalezienie Regulusa.

 

~•~

 

Regulus jest zagubiony.

 

Naprawdę, naprawdę nie znosi tego. Labiryntu, znaczy się. Cóż, oczywiste, że nie podoba mu się żaden element tej sytuacji, ale labirynt kompletnie miesza mu w głowie, a minęło dopiero dwadzieścia minut. Idzie jednym przejściem i skręca, by pójść w przeciwnym kierunku, tylko po to, by poczuć, że porusza się tą samą ścieżką, a kiedy próbuje zawrócić, odkrywa, że nie ma dokąd wracać. Gdziekolwiek się nie obróci, wszystko wygląda tak samo - jeden wysoki żywopłot za drugim, żaden niczym się nie wyróżnia.

 

Nie ma tu żadnego poczucia kierunku, co kompletnie dezorientuje. Lewo jest prawem, przód tyłem, a prosta droga zakrętem, który prowadzi z powrotem do punktu wyjścia. Kręci mu się w głowie, serce wali, gdy nieustannie obraca głowę, sprawdzając na przemian to, co przed nim, to, co za nim, zupełnie nie doceniając faktu, że tak naprawdę nie ma się tu gdzie, kurwa, ukryć.

 

Nie jest cicho. Z żywopłotów nieustannie dobiega przytłumiony szelest, jakby coś miało zaraz wyskoczyć i go złapać. Nie potrafi stwierdzić, czy ktoś skrada się za nim, czy ktoś wyskoczy zza zakrętu przed nim, czy może gdzieś z przodu jest przejście, z którego ktoś może wypaść. Utrzymuje go to w ciągłym napięciu, wywołuje paranoję, sprawia, że jest zbyt zestresowany, by myśleć jasno.

 

Przez chwilę, dosłownie jedną sekundę, Regulus żałuje, że nie wykorzystał okazji, by zostać z Syriuszem.

 

To tylko ten głupi instynkt, z którym zmaga się od dni - ten, który sprawia, że gdy się boi, coś w Regulusie po prostu pragnie obecności brata. Nie może nic na to poradzić, nie może tego powstrzymać, bez względu na to, jak bardzo z tym walczył i nadal walczy.

 

Jednak w tej chwili, gdyby Syriusz pojawił się przed nim, Regulus wie, że nie byłby w stanie powstrzymać się od natychmiastowego pójścia do niego, bo czułby się bezpieczniej, jakkolwiek absurdalne by to nie było.

 

Regulus zatrzymuje się gwałtownie, bierze głęboki wdech, a potem powoli wypuszcza powietrze. Bo nie, nie, nic z tych rzeczy. To, że Syriusz tu jest, wcale nie oznacza, że Regulus potrzebuje pieszczot. To przecież pieprzone głodowe igrzyska; oczywiście, że są przerażające. Po prostu będzie musiał to przezwyciężyć, poradzić sobie samemu i przestać polegać na bracie, który walczyłby za niego. Przez całe życie Syriusz właściwie tylko to robił, a teraz są na tym samym polu bitwy; tyle że po przeciwnych stronach.

 

Powoli Regulus kuca i ostrożnie zdejmuje plecak, by szybko go otworzyć i sprawdzić, co dokładnie udało mu się ukraść Syriuszowi. Jego spojrzenie biega na boki, lustrując otoczenie, i to wciąż głos Syriusza w jego głowie przypomina mu, by był ostrożny, by nie zatrzymywał się zbyt długo, by szedł dalej, dopóki nie znajdzie przynajmniej jakiegoś źródła wody.

 

Wewnątrz plecaka Regulus znajduje pierwszy w swoim życiu przejaw potencjalnego szczęścia, a ironia polega na tym, że to nawet nie jego szczęście, tylko Syriusza, które po prostu udało mu się ukraść. Jest tam latarka, zapalniczka i dziwny pojemnik, który Regulus jest niemal pewien, że widział w sali treningowej - służący do zbierania deszczówki. Na jego widok w żołądku Regulusa pojawia się supeł, gdy odchyla głowę, by spojrzeć w niebo.

 

Och.

 

Niedobrze.

 

Bardzo niedobrze.

 

Regulus tak naprawdę nie przepada za deszczem. Kiedy pada, po prostu nie wychodzi z domu. Nie pokazuje się na zewnątrz. Jedyny raz, kiedy złapał go deszcz, gdy akurat przebywał przy drzewie w dystrykcie szóstym, dosłownie włamał się do kostnicy i przeczekał tam pięć godzin, aż przestało padać.

 

Jeśli tutaj zacznie padać, Regulus jest skończony. Nie ma dokąd pójść. Nad nim tylko otwarte niebo, nic, pod czym mógłby się schować; nawet żywopłoty są zbyt gęste, by się w nie wczołgać, choć dosłownie zniósłby ból ostrych liści, pnączy i czegokolwiek jeszcze, z czego składa się żywopłot, gdyby tylko oznaczało to, że może schronić się przed deszczem. Ale nie może. Będzie uwięziony.

 

Przełykając ciężko ślinę, Regulus spogląda z powrotem w dół i kontynuuje przeszukiwanie plecaka. Na razie nie pada, i to musi wystarczyć. Da sobie radę. Będzie... będzie dobrze. Prawdopodobnie.

 

Przez chwilę, samolubnie, Regulus życzy sobie, żeby James tu był.

 

Ironia tego pragnienia nie umyka jego uwadze. Tak naprawdę nie chce, żeby James był w niebezpieczeństwie, tylko... tutaj. Tuż obok niego, na wyciągnięcie ręki, żeby móc z nim porozmawiać, oprzeć się o niego. James podniósłby swoją koszulkę i pozwolił Regulusowi schować się pod nią przed deszczem. James rozchyliłby nawet swoją klatkę piersiową i ukrył Regulusa w środku, gdyby musiał. Ten rodzaj oddania, ten rodzaj miłości, płynie w ich krwi, w szpiku ich kości. Regulus czuje, jak rezonuje to aż tutaj, wiedząc, że James go obserwuje, wiedząc, że James... prawdopodobnie znowu jest na niego wściekły.

 

Cóż, przynajmniej tym razem Regulus o tym nie wie. Nie musi tego oglądać. Nie musi z tym żyć. Prawdopodobnie nigdy nie wybaczy Regulusowi tego, co zrobił, ale może pewnego dnia zrozumie, że to wszystko jest zarówno dla niego, jak i dla Regulusa. To dla ich wspólnego dobra.

 

Na dnie plecaka znajduje się pełna butelka wody, dwa batoniki granola oraz opakowanie suszonego mięsa i jagód. W osobnej przegródce jest mała apteczka pierwszej pomocy, wyposażona w bandaże, środek antyseptyczny, maść na oparzenia oraz igłę już nawleczoną na małą szpulkę nici. Szczerze mówiąc, to zadziwiająco pomocne wyposażenie, do tego stopnia, że brwi Regulusa uniosły się tak wysoko z niedowierzania, że niemal zostały przyszyte do jego linii włosów.

 

Będzie częściej podkradał szczęście Syriusza. Do cholery, to, jak Syriuszowi udało się znaleźć plecak zawierający zapasy jedzenia i wody wystarczające na co najmniej dzień przetrwania - co w arenie znaczy naprawdę wiele - a także niesamowicie przydatne rzeczy, nawet te medyczne, całkowicie go przerasta.

 

W powietrzu za nim coś się porusza, zmienia, pojawia się jakaś obecność, która wywołuje dreszcz wzdłuż kręgosłupa Regulusa i sprawia, że działa czysto instynktownie. Obraca się na czubkach stóp i szybko podrywa, ostrze wiruje w jego dłoni i zatrzymuje się dokładnie na gardle Thornfinna, który momentalnie zastyga w miejscu, trzymając wysoko uniesiony toporek, podobny do tego, którego kiedyś używał James, jakby szykował się do zadania ciosu.

 

— Rowle — mruczy Regulus.

 

— Black — odpowiada Thorfinn, zastygając w bezruchu.

 

Regulus przenosi spojrzenie na toporek, po czym unosi brew, patrząc na Thorfinna.

 

— Co ty sobie wyobrażasz?

 

— Zobaczyłem twój plecak — mruczy Thorfinn. — Zamierzasz się podzielić?

 

— Nie.

 

— No cóż, to niezbyt sojusznicze z twojej strony.

 

— Podobnie jak planowanie odcięcia komuś głowy toporkiem nie jest zbyt sojusznicze. Cholera jasna, czy ty przypadkiem nie miałeś być inteligentny?

 

Thorfinn rzuca mu gniewne spojrzenie.

 

— Słuchaj, nie możesz mnie winić za próbę. Nikt tak naprawdę nie wie, po której stoisz stronie, bez względu na to, co myślą twoje popierdolone kuzynki. Więc, no wiesz, jeśli faktycznie jesteś sojusznikiem, teraz masz szansę, żeby to udowodnić.

 

— To, co moje, jest moje — informuje go ostro Regulus, choć jednocześnie cofa sztylet. — Spróbuj mi to zabrać, a wbiję ci ten sztylet prosto w twarz. Dotyczy to zarówno tej torby, jak i prób zabicia mojego brata.

 

— Widzisz, gadasz takie bzdury, a potem się dziwisz, że nikt ci nie ufa — warczy Thorfinn. — Kogo obchodzi, kto tak naprawdę zabije Syriusza, jeśli i tak będzie martwy, co?

 

— Nie za bardzo umiesz słuchać, co?

 

— Może to ty powinieneś zacząć słuchać, Black. Mówię ci teraz, że w sekundzie, gdy zobaczę twojego brata, zabiję go, bez względu na to, jak bardzo chciałbyś zrobić to sam. Odetnę mu ten pieprzony łeb i nic nie możesz z tym zrobić.

 

— Dosłownie przed chwilą powiedziałem ci, co z tym zrobię. Jeśli mi nie wierzysz, to twój błąd.

 

— Tak? Cóż, jeśli chcesz mnie powstrzymać, równie dobrze możesz mnie zabić już teraz, bo…

 

— Dobra — mówi Regulus, po czym błyskawicznie wyciąga rękę i wbija sztylet od dołu w miękką część podbródka Thorfinna, za kością szczęki, z taką siłą, że widzi, jak czubek ostrza przebija język Thorfinna i lśni krwią w jego otwartych ustach.

 

Oczy Thorfinna wychodzą z orbit, a z jego gardła wydobywa się groteskowy, dławiący odgłos. Regulus przez chwilę utrzymuje z nim kontakt wzrokowy, trzyma go w miejscu, po czym gwałtownie wyrywa sztylet. Topór Thorfinna upada na ziemię, gdy ten unosi ręce do szyi, otwierając i zamykając usta, a krew leje się z jego warg i między palcami. Cofa się chwiejnie o krok, potem o drugi, aż w końcu pada. Regulus obserwuje, jak wykrwawia się na śmierć, i nawet nie drga, gdy kilka minut później rozlega się huk armaty.

 

Regulus naprawdę przez chwilę myśli, że jest w porządku, absolutnie niewzruszony po tym wszystkim. Nie czuł nic do Thorfinna, a przecież ostrzegał go, co się stanie. To Głodowe Igrzyska. Śmierć się zdarza. Morderstwa się zdarzają. To nawet nie pierwsze zabójstwo Regulusa.

 

Jednak w chwili, gdy dostrzega krew na swojej dłoni, odwraca się i natychmiast wymiotuje na ziemię tak gwałtownie, że chwieje się i upada na kolana, podpierając się wolną ręką, która na szczęście jest całkiem czysta. Drugą ręką wypuszcza zakrwawiony sztylet i odczołguje się od niego, dławiąc się spazmatycznie i próbując złapać oddech.

 

— O kurwa, kurwa, kurwa — dławi się Regulus, zaciskając powieki, gdy gorączkowo wyciera śliską dłoń o ziemię, próbując rozpaczliwie pozbyć się krwi. Jej zapach wciąż unosi się w jego nozdrzach, rdzawy i metaliczny. Może... może ją posmakować. Pamięta ten smak i przełyka, dławi się nim, próbując złapać oddech, znów się dusi.

 

Złudne uczucie dłoni na skórze wywołuje u niego panikę. Kopie gwałtownie, wycofując się jeszcze dalej, ociera drżącą rękę o koszulę i chowa głowę między ugiętymi kolanami. Oddycha. Próbuje oddychać.

 

Regulus nie ma pojęcia, jak długo pozostaje skulony, wynurzając się z tego stanu dopiero wtedy, gdy z zapaści wyrywa go dźwięk kolejnego wystrzału armaty, oznaczający, że ktoś inny właśnie zginął. Cholera. Gwałtownie unosi głowę, słysząc nagły podmuch wiatru i widząc wyraźne kołysanie żywopłotów po obu stronach, gdy helikopter zawisa w powietrzu, przybywając po ciało Thorfinna.

 

Cholera.

 

Cholera, cholera, cholera.

 

Nie ma czasu na pieprzony kryzys, nie wtedy, gdy wie, że śmierć przyciągnie innych, a ostatnią rzeczą, której potrzebuje, jest bycie przyłapanym na miejscu zbrodni przez tę samą grupę ludzi, której próbuje udowodnić swoją lojalność. Czuje, że Bellatriks by zrozumiała, gdyby wyjaśnił, że Thorfinn... sprowokował go, a Narcyza mogłaby to nawet puścić płazem, ale wszyscy inni po prostu... och, w mgnieniu oka uznaliby, że sprawia więcej kłopotów, niż jest wart.

 

Regulus nie może na to pozwolić. To kluczowe, by pozostał sojusznikiem śmierciożerców. Więc zrywa się na nogi i rusza biegiem, chwytając po drodze swój sztylet i torbę, nawet na nie nie patrząc. Musi po prostu zwiększyć dystans między sobą a... a tym tak bardzo, jak to tylko możliwe.

 

Więc Regulus biegnie, i biegnie dalej, i nie przestaje biec. Jego płuca protestują, a w ustach czuje kwaśny smak, i nie może... wciąż czuje krew na swoim ostrzu, i może jeśli będzie biegł w nieskończoność, nigdy nie będzie musiał się zatrzymać i stawić czoła…

 

Za następnym zakrętem Regulus wpada prosto na Bellatriks, dosłownie potykając się o nią. Łapie go, gdy się chwieje, jej dłonie błyskawicznie chwytają jego ramiona, stabilizując go. Zatrzymuje się, obserwując, jak jej wzrok powoli przesuwa się po nim, a potem przenosi spojrzenie, by dostrzec resztę śmierciożerców stojących razem. Wszystkich. Co do jednego.

 

Regulus stoi przed nimi z zakrwawionym sztyletem w dłoni, z zaczerwienioną twarzą i rozwianymi przez wiatr włosami, łapiąc z trudem oddech.

 

Znowu - cholera, cholera, cholera.

 

— No proszę, wygląda na to, że ktoś bawił się bez reszty z nas — mówi Bellatriks, sięgając po jego sztylet. Regulus pozwala jej go zabrać, czując się słabo i niemal mdlejąc. Obraca ostrze, przyglądając się krwi z ciekawością, po czym przechyla głowę. — Kogo właśnie zabiłeś, kruszynko?

 

Dobra, zatrzymajmy się na chwilę.

 

Są w życiu chwile, gdy człowiek doskonale zdaje sobie sprawę z wagi swoich następnych słów. Dla Regulusa to właśnie taka chwila. Jeśli powie "Thorfinn", istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że przynajmniej połowa tej grupy - Yaxley, Alecto, Dixon, a być może nawet Rabastan - natychmiast zwróci się przeciwko niemu. Bellatriks prawdopodobnie nie; czuje, że ona przynajmniej wysłuchałaby jego wyjaśnień, ze względu na to, że jest jej ulubionym kuzynem. Ale jeśli nie uzna jego powodu za wystarczająco dobry, to koniec, a ona jest tak cholernie szalona, że Regulus nawet nie próbuje zgadywać, co według niej byłoby wystarczająco dobrym powodem.

 

Jest jednak pewien problem. Dowiedzą się, że Thorfinn nie żyje w ciągu kilku godzin, gdy na niebie pojawią się chorągwie z wizerunkami zmarłych. Nie może powiedzieć, że zabił Henriego, bo istnieje szansa, że ktoś widział, jak to Syriusz zabił Henriego, a jeśli nikt więcej nie zginie przed pojawieniem się chorągwi lub Regulus poda imię, które nie będzie się zgadzać, to jest skończony. Była jeszcze jedna osoba zabita mniej więcej w tym samym czasie co Thorfinn i jeśli uda mu się zgadnąć kto, będzie bezpieczny.

 

Tak więc, w ułamku sekundy, Regulus zastanawia się, kto jest jedną z najbystrzejszych osób, jakie zna, a choć lista genialnych ludzi, z którymi się zetknął, jest bardzo długa, z jakiegoś powodu to właśnie Remus przychodzi mu do głowy. Myśl o Remusie prowadzi go w głąb króliczej nory przemyśleń, które kłębią się w jego głowie, aż w końcu, zanim się zorientuje, już mówi.

 

— Coen — wypala Regulus, a imię wyrywa mu się szorstko i nagle, ale nie waha się, gdy wszyscy się w niego wpatrują. To jego najlepsza próba, bo Camilla jest wystarczająco bezwzględna, by mordować ludzi - co udowodniła w poprzednich igrzyskach - i pragnie krwi Coena. Wydaje mu się, że widział, jak go ścigała. Może faktycznie go dopadła. — Zabiłem Coena. Z dwunastki.

 

— Co się stało? — pyta Narcyza.

 

Regulus odchrząkuje.

 

— Po prostu... wpadliśmy na siebie. Doszło do walki. Wygrałem.

 

— Hmm. — Bellatriks obraca sztyletem, po czym od niechcenia wyciera go o swoją koszulę i podaje mu, rękojeścią do przodu. Ma już jeden sztylet zatknięty za pasem spodni. — No, brawo. To już pięć osób.

 

Regulus wyciąga rękę i odbiera swój sztylet, w duchu wdzięczny, że Bellatriks wytarła z niego krew. Przesuwa wzrokiem po reszcie grupy. Wszyscy są uzbrojeni; Narcyza wyposażona w łuk i kołczan strzał, Dixon i Alecto opierający się o swoje miecze, Yaxley ściskający krótką włócznię, Rabastan od niechcenia trzymający kolczasty łańcuch, podczas gdy Bellatriks i Regulus mają po jednym sztylecie. Rabastan i Narcyza, podobnie jak Regulus, noszą na plecach torby z zapasami.

 

Gdy wzrok Regulusa wraca do Bellatriks, widzi jej szeroki uśmiech. Wyciąga rękę, ściska jego ramię, a jej oczy błyszczą, gdy mówi:

 

— A teraz chodźmy zrobić z tego sześć.

 

Nie musi nawet mówić kto. On wie.

 

Syriusz. Oczywiście, że chodzi jej o Syriusza.

 

Regulus od niechcenia obraca sztyletem i bez słowa robi krok naprzód. Kiedy ruszają, gotowi i chętni, by zapolować na Syriusza, dołącza do nich.

Chapter 48: Sznurki

Chapter Text

Wszystko, co zrobię na tej arenie, zrobię dla ciebie.

 

James obraca te słowa w myślach, wpatrując się w ekran, na którym Regulus kroczy pośród grupy sześciu innych śmierciożerców. Innych. Bo w sumie jest ich siedmiu.

 

Ponieważ Regulus jest jednym z nich.

 

Wszystko, co zrobię na tej arenie, zrobię dla ciebie.

 

Szybkość, z jaką Syriusz i Regulus zabijali, nie zaskoczyła Jamesa. Właściwie nie zastanawiał się nad tym, co zrobią na arenie, bo był zbyt zajęty robieniem wszystkiego, by o tym nie myśleć, by skupić się na gniewie zamiast strachu, ponieważ wiedział, nawet wtedy, że tylko jedno z nich może wrócić. W głębi duszy James wiedział, że bez względu na to, jakich zabójstw dokonają Syriusz i Regulus, nie będzie ich za to winił ani osądzał. W końcu nie zrobił tego za pierwszym razem.

 

Tak naprawdę nie zszokowało Jamesa to, że Syriusz skręcił kark mężczyzny niemal bez wysiłku, pomijając początkowe zaskoczenie, że zrobił to po jedenastu latach z dala od przemocy, którą arena wydobywa z człowieka. Szczerze mówiąc, własne dłonie Jamesa drżały z pragnienia, by rozszarpać Henriego za to, że ośmielił się dusić Regulusa; był to jeden z najbardziej przerażających momentów w życiu Jamesa, widzieć Regulusa w niebezpieczeństwie i nie móc nic z tym zrobić. Podczas gdy Remus wciągnął gwałtownie powietrze w momencie, gdy Syriusz zabił Henriego, James wypuścił je z odruchową, samolubną ulgą, bo Regulus był bezpieczny.

 

Tym, co naprawdę zszokowało Jamesa, było patrzenie, jak Regulus znienacka uderza Syriusza, kradnie jego zapasy, a następnie zostawia go na pastwę losu.

 

Wszystko, co zrobię na tej arenie, zrobię dla ciebie.

 

James nie był na to przygotowany. Podobnie jak Syriusz, po prostu patrzył z rozdziawionymi ustami, całkowicie niedowierzając. Pandora zakryła usta dłonią, a Remus - cóż, zacisnął wargi w wąską linię i zmrużył oczy.

 

Nawet tutaj, z dala od siebie, James jest tak zestrojony z Syriuszem, że jego pierwszym odruchem było zbuntowanie się przeciwko myśli, że Regulus mógłby być śmierciożercą, dokładnie jak Syriusz, gdy Marlene to zasugerowała. Marlene, która paraduje z nową fryzurą, która świetnie na niej wygląda. Marlene, która załamała się w ramionach Syriusza i wyjaśniła całemu światu, że jej rodzice zostali zabici na jej oczach. Kamera nie odwróciła się; zatrzymała się, pozwalając wszystkim to zobaczyć.

 

Groźba tego, co Riddle mógłby zrobić? Możliwe. James uważa jednak, że to miecz obosieczny. Ludzie, którzy się boją, znacznie chętniej skupiają się na swoim gniewie. On sam dobrze o tym wie.

 

Tak więc James nie wierzył, podobnie jak Syriusz, że Regulus jest śmierciożercą. Szczerze mówiąc, samo obserwowanie Regulusa i Syriusza z powrotem na arenie było trudne dla jego nadwyrężonych nerwów. Syriusz miał przynajmniej grupę ludzi, z którymi mógł zostać.

 

Regulus, na początku, nie miał takiego szczęścia.

 

A przynajmniej tak się wydawało.

 

Wszystko, co zrobię na tej arenie, zrobię dla ciebie.

 

Wbiegł do labiryntu, więc był sam. James miał ochotę jęknąć i walić głową w ścianę z powodu tego, jaki uparty jest Regulus. James kocha go tak cholernie mocno, ale on naprawdę jest takim przekornym draniem. Zazwyczaj James uważa to za urocze. Ale kiedy Regulus pędzi sam do labiryntu, z dala od swojego brata?

 

Już nie za bardzo.

 

Sprawy przybrały zły obrót, bo oczywiście tak musiało się stać. Thorfinn Rowle. Śmierciożerca. Ktoś, kto sugerował, że Regulus jest jakimś sprzymierzeńcem, co James natychmiast odrzucił, mimo poufałości, z jaką ze sobą rozmawiali.

 

I tak to nie miało znaczenia, bo ostatecznie Regulus go zabił. Szybko. Po prostu uderzył jak cholerny wąż, bez chwili zawahania, a James wiedział - myślał - cóż, wydawało się, że Regulus zrobił to dla Syriusza, bo to właśnie grożąc Syriuszowi Thorfinn popełnił błąd.

 

Regulus nie rzuca ostrzeżeń na wiatr. Kiedy mówi komuś, że go skrzywdzi, jeśli coś zrobi, naprawdę to ma na myśli. Powiedział, że dźgnie Thorfinna w twarz, a potem dokładnie to zrobił.

 

Wszystko, co zrobię na tej arenie, zrobię dla ciebie.

 

Dla Jamesa zabicie Thorfinna przez Regulusa wyglądało jak kolejny dowód na to, że Marlene się myliła, podczas gdy James i Syriusz - którzy znają Regulusa lepiej niż ktokolwiek inny - mieli rację. Bo oczywiście, że mieli. Musieli mieć. To przecież Regulus. Należy do nich i znają go. Naprawdę go znają.

 

Dlaczego śmierciożerca miałby zabić innego śmierciożercę? To przecież mija się z celem, prawda? Tak właśnie myślał James i uznał wtedy, że sprawa jest zamknięta. Załatwiona. Podpisana, zapieczętowana i ostemplowana. Bez dalszych pytań. Marlene i Augusta mogły wziąć swoje wątpliwości i wyrzucić je do kosza.

 

James był nawet dumny z siebie, że nie miał żadnych wątpliwości. Po wszystkim, co wydarzyło się w ciągu ostatnich dni, po wszystkich ich problemach i kłótniach, James nie zwątpił w Regulusa. Ani na sekundę.

 

Wszystko, co zrobię na tej arenie, zrobię dla ciebie.

 

Pozostało tylko mdlące uczucie w żołądku i fala smutku, gdy patrzył, jak Regulus załamuje się po swoim pierwszym zabójstwie na arenie. James czuł, jakby jego klatka piersiowa pękała, i po prostu... tak rozpaczliwie pragnął tam być. Chciał objąć Regulusa ramionami i przytulić go. Chciał zetrzeć krew z jego dłoni i ucałować każdy palec, by przypomnieć mu, by obiecać mu, że wszystko jest w porządku. Że to nie czyni go złym człowiekiem. Że bez względu na wszystko, robi, co w jego mocy, a James nadal go kocha.

 

Chciał po prostu tam pójść i powiedzieć mu to wszystko, żeby Regulus wiedział, żeby mógł znaleźć w tym pocieszenie. Widok Regulusa pogrążającego się w rozpaczy po zabójstwie sprawił, że James czuł się zagubiony, uwięziony i całkowicie nieszczęśliwy z powodu niemożności bycia przy nim. Ale nie mógł. Nie może.

 

Potem Regulus podniósł się i zaczął biec. Szybko i w panice, biegł. Rozpaczliwie, biegł, jakby uciekał przed czymś - być może przed tym, co właśnie zrobił, albo przed konsekwencjami, które z pewnością by go dopadły, gdyby został. Biegł.

 

Wszystko, co zrobię na tej arenie, zrobię dla ciebie.

 

James prawdopodobnie nigdy więcej nie poczuje tego, co czuł, gdy zobaczył Regulusa biegnącego prosto na śmierciożerców. Z jego ust wyrwał się stłumiony okrzyk czystej paniki, a ktoś trzymał go za rękę - Pandora, jak sądzi - więc jest pewien, że w tamtym momencie niemal zmiażdżył wszystkie kości w jej dłoni. Nie mógł nic na to poradzić. Regulus właśnie wpadł prosto w grupę ludzi, którzy według Jamesa chcieli jego śmierci, i zrobił to w stanie, który nie wróżył zbyt dobrze jego szansom na przeżycie.

 

James jest niemal pewien, że jego serce nigdy wcześniej nie zamarło tak gwałtownie. Po prostu... poczuł, jak zimne palce strachu wędrują wzdłuż jego kręgosłupa, odbierając mu oddech, gdy krew w jego żyłach zamieniała się w lód.

 

Tyle że.

 

Nic.

 

Się nie stało.

 

Wszystko, co zrobię na tej arenie, zrobię dla ciebie.

 

Regulus skłamał. James był zdezorientowany, dlaczego Bellatriks w ogóle zatrzymała się, by wypytywać go o to, kogo zabił, ale rozumiał, dlaczego Regulus postanowił skłamać. To nawet dobre kłamstwo, bo Camilla rzeczywiście dogoniła i zabiła Coena, zaledwie dziesięć minut po tym, jak Regulus zabił Thorfinna. To było dobre kłamstwo.

 

Regulus dobrze kłamie.

 

Wszystko, co zrobię na tej arenie, zrobię dla ciebie.

 

Jest takim dobrym kłamcą.

 

Wszystko, co zrobię na tej arenie, zrobię dla ciebie.

 

Kłamie tak często.

 

Wszystko, co zrobię na tej arenie, zrobię dla ciebie.

 

James nie wierzył w to, nawet wtedy. Nawet gdy śmierciożercy nie zaatakowali. Nawet gdy się zatrzymali, gdy go wypytywali i gdy słuchali.

 

Myślał, że może, choć tylko może, to kwestia rodzinnej lojalności, przez którą Bellatriks i Narcyza przymykają oko, bo jest ich kuzynem. Sądził, że być może Regulus zdoła wybrnąć z tej sytuacji i uciec.

 

James wciąż czekał, aż Regulus ucieknie.

 

Wszystko, co zrobię na tej arenie, zrobię dla ciebie.

 

Regulus nie uciekł. Pozwolił Bellatriks zabrać swój sztylet, a potem przyjął go z powrotem, gdy mu go oddała. Uśmiechnęła się do niego, dotknęła jego ramienia i zasugerowała, że dołączy do nich wszystkich w mordowaniu kolejnych osób - z Syriuszem jako ich pierwszym celem. I Regulus to zrobił.

 

Dołączył do nich.

 

Wszystko, co zrobię na tej arenie, zrobię dla ciebie.

 

Jest z nimi.

 

Wszystko, co zrobię na tej arenie, zrobię dla ciebie.

 

Regulus jest śmierciożercą.

 

Wszystko, co zrobię na tej arenie, zrobię dla ciebie.

 

Jak, Reg? - myśli James, wpatrując się w ekran z gulą w gardle. Jak to niby dla mnie? Wytłumacz mi, jak.

 

Regulus nie może jednak tego zrobić. Nie może wyjaśnić. Być może planował, ale nigdy nie dostał szansy, a James nie rozumie. Nie pojmuje, jak w jakimkolwiek świecie, Regulus będący śmierciożercą mógłby kiedykolwiek, cokolwiek robić dla niego. Bo śmierciożercy nie tylko rozkoszują się mordowaniem - nawet poza kwestią przetrwania - ale wszyscy są też zawzięci, by znaleźć Syriusza i zabić go jak najszybciej. Więc jak? Jak to mogłoby w jakikolwiek sposób być dla Jamesa?

 

James nie wie, a Regulus nie może odpowiedzieć, więc pozostaje tylko zaufanie. Wszystkim, co może istnieć, jest... zaufanie. Jednocześnie uczucie i wybór. Po tym, jak Regulus okłamał go, po tym, jak złamał swoją obietnicę, James znów stoi na ostrzu noża zaufania, niebezpiecznie przechylając się to w jedną, to w drugą stronę.

 

Wszystko, co zrobię na tej arenie, zrobię dla ciebie.

 

A rzecz w tym, że jakimś cudem, wbrew wszelkiej logice, James nie potrzebuje odpowiedzi, by wiedzieć, że wierzy w Regulusa. Nie wie, co się wydarzy ani co Regulus zamierza, ale James zna inne rzeczy. Ważniejsze rzeczy. Wie, że go kocha. Wybiera, tu i teraz, by mu zaufać.

 

Bez wahania.

 

Wszystko, co zrobię na tej arenie, zrobię dla ciebie.

 

Właśnie tego James się obawia.

 

~•~

 

Syriusz uparcie odgania od siebie myśli o Henrim. Za każdym razem, gdy jego umysł zaczyna krążyć wokół tego tematu, wokół tego, co się wydarzyło, Syriusz zmusza się do gwałtownej zmiany kierunku myślenia i skupienia się na czymś zupełnie innym.

 

Zabijanie nie jest mu obce. Zabił dwanaście... nie, trzynaście, teraz to już trzynaście osób. Zabił trzynaście osób, więc to nie jest... to nie jest niemożliwa koncepcja, której nie potrafi pojąć. W rzeczywistości najłatwiej radzi sobie z tym na arenie. Nie różni się teraz od tego, kim był za pierwszym razem, ponieważ po swoim pierwszym zabójstwie, po Guntherze, Syriusz nigdy nie powstrzymywał się przed bólem - ani przed jego zadawaniem, ani przed jego znoszeniem. Nie zostawił miejsca na wstyd ani na dziecinne fantazje, w których nigdy nie musiało do tego dojść. To się wydarzyło. I dzieje się znowu.

 

I to wszystko.

 

Więc tak naprawdę tego nie czuje. Nie musi i nie będzie musiał, bo nie wróci do domu, gdzie by to poczuł. Gdzie by go to dopadło. Gdzie zostałby wciągnięty we wszystkie te rzeczy, które musiał zrobić na arenie, żeby przeżyć.

 

W pewien sposób to niemal ulga, móc skupić się na innych rzeczach. Na przykład na Elim, który powoli wypaca cały alkohol w wilgotnym gorącu labiryntu. Na Marlenie, która zamilkła, a w jej oczach czai się cień - ten okropny żal, który podąża za nią, gdziekolwiek się nie uda. Na Alice, która wydaje się nieustannie zirytowana obecnością Augusty i praktycznie nie chce mieć z nią nic wspólnego. Na Auguście, która zdaje się nie przejmować tym, czego chce Alice, i ciągle trzyma się blisko niej. Na Emmeline, która... Cóż, właściwie Emmeline jest opanowana. W tym całym chaosie Emmeline zachowuje spokój i Syriusz naprawdę docenia ją teraz bardziej, niż mogłaby sobie wyobrazić.

 

Idą już od dłuższego czasu, ale labirynt zdaje się donikąd nie prowadzić. To jedno mylące zielone przejście za drugim, a jedynym dźwiękiem jest nieustanne szelestanie żywopłotów, co napawa niepokojem. Nie słyszą żadnego źródła wody, żadnego odległego szemrania czy czegokolwiek podobnego, nie natknęli się też na nic takiego. Nie ma śladów dzikiej zwierzyny, która mogłaby być źródłem pożywienia, ani owoców na żywopłotach, ani żadnych innych zapasów, na które by się natknęli.

 

Mogliby rozpalić ognisko, ale szczerze mówiąc, nie ma takiej potrzeby. Jest tak gorąco, że wszyscy się pocą, a w tym momencie są już cholernie spragnieni. Nie mają nic do ugotowania, a żadne miejsce nie wydaje się odpowiednie do postoju, bo w labiryncie nie ma ani schronienia, ani możliwości obrony.

 

Przez wiele godzin nikt się nie odzywa. Wszyscy tylko nasłuchują, poruszają się cicho i pozostają gotowi na... cokolwiek. Syriusz jest spięty, wypatrując jakiegokolwiek śladu Regulusa, a nawet śmierciożerców, ale nic się nie pojawia. Są tylko oni, ta grupa, i ciemność, która powoli gęstnieje wraz z zachodzącym słońcem, choć tak naprawdę nie mogą go zobaczyć. Niebo nad nimi stopniowo ciemnieje, a wraz z nim wnętrze labiryntu pogrąża się w mroku.

 

Po pierwszych trzech rozległy się jeszcze dwa dodatkowe wystrzały z armaty, a serce Syriusza na moment zamarło ze strachu, że może to był Regulus. Natychmiast odrzucił tę myśl, bo nie. Syriusz nie uwierzy w to, dopóki nie będzie miał dowodu, więc gdziekolwiek jest Regulus, ma się całkiem dobrze - przynajmniej według Syriusza.

 

A jednak, gdy rozbrzmiewa kolejny wystrzał armaty, fala strachu uderza w niego po raz trzeci, dławiąc go, dopóki nie odpycha jej siłą. Dobrze, więc sześć osób nie żyje. Tylko sześć. Trzy z nich Syriusz już zna - Velvet, Mavis i Henri. Są jeszcze trzy inne ofiary, a skoro szóstka z jego grupy żyje, to zostaje piętnaście osób. To czternaście osób innych niż Regulus, które mogły zginąć. Regulus ma się dobrze. To nie on. Wszystko z nim w porządku.

 

Wszyscy lepiej niech mają nadzieję, że z Regulusem wszystko w porządku, bo jeśli nie, jeśli nie żyje, Syriusz zamorduje każdą cholerną osobę w tym labiryncie za to, że ośmieliła się żyć, gdy jego młodszy brat nie.

 

Wystrzał armaty zatrzymuje wszystkich w miejscu. Nawet Eliego, który chwieje się na nogach i cicho jęczy, jakby z bólu. Wszyscy rozglądają się po sobie, przez dłuższą chwilę nikt się nie odzywa.

 

— Morderstwo czy labirynt, jak myślicie? — pyta Emmeline.

 

— Pewnie morderstwo — odpowiada Alice. — Labirynt na razie nie wydaje się kryć w sobie niczego niepokojącego, i choć nie wątpię, że to się zmieni, z pewnością nie nastąpi to już pierwszej nocy. Słońce zachodzi. Niedługo wszyscy wyłączą swoje ekrany.

 

— Nie bądź niemądra — ucina Augusta. — W igrzyskach ludzie umierają w nocy przez cały czas, Alice. Po prostu pokażą najważniejsze momenty następnego ranka.

 

Alice krzywi się i cedzi przez zaciśnięte zęby:

 

— Tak, dziękuję, Augusta, za twój wkład, którego ani nie potrzebowałam, ani o niego nie prosiłam.

 

— No cóż, jeśli koniecznie chcesz paść ofiarą idealistycznych nadziei na…

 

— Ja tylko snułam teorię, ty cholerna...

 

Nie przerywaj mi ani nie przeklinaj — wtrąca ostro Augusta, a Syriusz lekko się wzdryga, bo zbyt mocno przypomina mu to jego własną matkę. — Dzieciaku, jeśli myślisz choć przez sekundę...

 

— Nie nazywaj mnie dzieciakiem — przerywa odważnie Alice, mrużąc oczy i nie odwracając wzroku od Augusty. — Nie jestem dzieckiem.

 

— Jesteś dzieckiem…

 

— Jestem dorosła, nie dzieckiem. Nie jesteś moją cholerną matką, więc nie traktuj mnie tak, jakbyś nią była. Bo to, co Frank zniesie od ciebie, ja nie zniosę.

 

Augusta rozdyma nozdrza.

 

— A co to, dokładnie, ma niby znaczyć?

 

— Dobrze wiesz, co to znaczy — odpowiada Alice. — Myślę, że do tej pory wyraziłam się dość jasno, ale pozwól, że powiem to jeszcze wyraźniej. Nie lubię cię. Uważam, że jesteś beznadziejną matką. Wykorzystujesz wymówkę bycia matką Franka, żeby go kontrolować, nie szanując jego granic ani nie rozumiejąc podstawowej koncepcji, że jego życie należy do niego i może z nim robić, co chce, bez względu na twoje oczekiwania czy żądania. I wiem - och, jak dobrze wiem - że po prostu go kochasz, i że zniszczyło cię patrzenie, jak idzie na swoje igrzyska, gdy byłaś jego mentorką, i że nigdy nie byłaś już taka sama. Uwierz mi, rozumiem, że jesteś taka, jaka jesteś, z powodu czegoś strasznego, czego żadna matka nie powinna doświadczyć, i Frank daje ci za to wiele swobody, ale ja? Ja nie. Ty go dusisz, Augusta. Pomogłaś uratować życie swojego syna tylko po to, by zaraz potem ledwo pozwolić mu je przeżyć.

 

Policzek Augusty drga, podobnie jak jej dłoń zaciśnięta na rękojeści miecza. Przez dłuższą chwilę nikt się nie porusza ani nie odzywa, a napięcie gęstnieje między dwiema osobami, które łączy tylko jedna rzecz - jak bardzo zależy im na Franku Longbottomie.

 

Syriusz powstrzymuje chęć odchrząknięcia. To jest... bardzo niezręczne. Absolutnie, stanowczo nie zamierza się w to mieszać, dziękuję bardzo. Ma wystarczająco dużo własnych problemów związanych z matką, więc nie zaprasza kolejnych do swojego życia. Współczuje jednak Frankowi. Biedny człowiek.

 

— Hej, um, hej... czy wy też to widzicie? — mamrocze nagle Eli, mrużąc oczy i unosząc dłoń do linii włosów, wpatrując się w ciemność za nimi.

 

Cała grupa jak jeden mąż odwraca się, by zobaczyć, o czym mówi, i Syriusz faktycznie też to widzi. W ciemności poruszają się jakieś postaci, zmierzając prosto na nich, i poruszają się szybko.

 

W następnej sekundzie Asher i Warwick pędzą w ich kierunku, a Asher krzyczy:

 

Uciekajcie!

 

To naprawdę wszystko, co trzeba wiedzieć, bo gdy słyszy się uciekajcie wewnątrz areny, po prostu nie można tego zignorować. W ciągu kilku sekund Syriusz, razem z pozostałymi, odwraca się i pędzi korytarzem, nie mając absolutnie żadnego pojęcia, przed czym właściwie ucieka.

 

Odgłos ciężkich kroków za nimi wstrząsa Syriuszem, są tak potężne, że ziemia drży pod ich stopami. Wie, że to nie może być człowiek, ani nawet grupa ludzi. To coś innego, najprawdopodobniej coś stworzonego przez Hallow.

 

— Daj mi to! — krzyczy Warwick, wpadając na Emmeline i próbując wyrwać jej kuszę. — Strzelaj! Strzelaj!

 

— Odczep się — warczy Emmeline, odpychając Warwicka i gwałtownie odwracając się. Warwick upada na ziemię, natychmiast stratowany przez Asher i Eliego, którzy rozpaczliwie starają się nie przestawać biec. I tak po prostu zostaje w tyle.

 

Warwick wydaje z siebie przerażający, mrożący krew w żyłach krzyk, który sprawia, że Syriusz nie może powstrzymać się od spojrzenia w jego stronę, niemal potykając się, gdy widzi dlaczego. Stoi tam ogromny posąg w kształcie człowieka, wysoki na co najmniej cztery metry, jeśli nie więcej, którego kamienne dłonie oplatają klatkę piersiową Warwicka, miażdżąc ją. Posąg nie ma twarzy ani żadnych rysów, co czyni go jeszcze bardziej złowrogim, gdy kruszy ciało Warwicka, by następnie bezlitośnie rozerwać je na pół.

 

Rozbrzmiewa wystrzał z armaty.

 

Syriusz nie przestaje biec, serce wali mu w piersi, gdy wraz z resztą grupy skręca za róg, niemal się poślizgując z powodu prędkości, z jaką się porusza w desperackiej potrzebie, by zwiększyć dystans między sobą a tym posągiem.

 

Odgłosy kroków znów się nasilają, krótka przerwa na zabicie Warwicka dobiegła końca, a tempo pościgu nie przynosi Syriuszowi żadnej ulgi. Posąg nie jest tak szybki jak oni, ale ze względu na swój rozmiar pokonuje spory dystans przy każdym ruchu. Jeśli zdołają go zmylić, być może uda im się go zgubić - wszyscy wydają się podzielać tę myśl, bo skręcają przy każdym napotkanym zakręcie.

 

Syriusz słyszy, jak Eli dyszy ciężko. Jest starszy i schorowany, przechodzi detoksykację bez wody, jedzenia czy leków, które mogłyby mu pomóc. Nie jest zaskoczeniem, gdy zaczyna zostawać w tyle, gdy zwalnia, ani gdy w końcu całkiem upada i uderza o ziemię.

 

Cholera! — wybucha Syriusz, bo wszystko, o czym może teraz myśleć, to jego wuj Alphard i fakt, że Eli był najwyraźniej jego ukochanym. Powinien zostawić Eliego tam, gdzie upadł, ale nie chce być człowiekiem, który tak postępuje. Ciążyłoby to na nim bardziej niż zabicie Henriego, i dobrze o tym wie.

 

Klnąc ponownie, Syriusz obraca się w miejscu i biegnie z powrotem po Eliego. Dociera do jego boku, by pomóc mu stanąć na nogi, podczas gdy odgłosy zbliżającego się posągu stają się coraz głośniejsze. Nie jest sam. Marlene również zawróciła. Jest tuż obok niego, bezlitośnie podciągając Eliego na nogi i popychając go do biegu, jednocześnie na niego krzycząc.

 

— Syriusz, Marlene, ruszajcie się! — ryczy Emmeline, unosząc kuszę i zatrzymując się gwałtownie. — To jest tuż t...

 

Syriusz i Eli potykają się, gdy wsparcie z drugiej strony zostaje im gwałtownie odebrane. Marlene wydaje z siebie głośny krzyk bólu, gdy posąg chwyta ją za ramię i szarpie. Syriusz słyszy, jak jej kość się łamie - okropny trzask odbija się echem w jego uszach, gdy Marlene jest wleczona po ziemi.

 

Nie.

 

Nie, nie, nie.

 

Nie to. Syriusz nie może. Po prostu nie może.

 

Zbiorowy okrzyk: „Marlene!" odbija się echem, gdy zostaje uniesiona w powietrze za nienaturalnie wykręcone ramię. Jej miecz upada na ziemię, podczas gdy ona sama wierzga i wymachuje kończynami, próbując nie dopuścić, by posąg całkowicie ją schwytał i rozszarpał.

 

Syriusz wbija pięty w ziemię i unosi włócznię, wyrzucając ją do przodu z taką siłą, że potyka się z jękiem, który pozwala mu przejść w bieg. Włócznia trafia posąg prosto w twarz, ale jedynie brzęczy o kamień i ześlizguje się, spadając na ziemię. Jednak siła uderzenia sprawia, że pozbawiona twarzy głowa odchyla się do tyłu, jakby odganiała natrętnego komara. To co najwyżej irytująca przeszkoda, ale taka, która powstrzymuje posąg przed zabiciem Marlene, więc…

 

— Strzelaj! Emmeline, strzelaj mu prosto w twarz! — krzyczy Syriusz.

 

— To nie ma twarzy! — odkrzykuje Emmeline, mimo to wypuszcza bełt prosto w głowę posągu.

 

Siła naciągu kuszy w porównaniu z siłą rzutu włócznią Syriusza to dwie zupełnie różne rzeczy. Różnica jest wręcz ogromna. Bełt wystrzelony z kuszy osiąga prędkość i moc, której Syriusz nie byłby w stanie uzyskać samym rzutem włóczni. Dlatego gdy pocisk trafia w cel, faktycznie przebija kamień, tworząc wokół miejsca uderzenia sieć drobnych pęknięć.

 

Posąg zatacza się do tyłu, ale nie wypuszcza Marlene.

 

Cholera.

 

Dobra, dobra, myśl. Cholera. Myśl, Syriusz, myśl. Co może zrobić?

 

Nic.

 

On nie może nic zrobić.

 

— Marlene! — woła Syriusz, zatrzymując się gwałtownie tuż pod nią. Dziewczyna wisi w powietrzu dokładnie nad nim, wciąż się szamocząc, podczas gdy posąg bezskutecznie próbuje chwycić bełt i go wyrwać, ale jego dłonie są zbyt duże, by sobie z tym poradzić. Stopy Marlene znajdują się tuż nad głową Syriusza, właśnie poza jego zasięgiem. Dziewczyna wygina szyję, by na niego spojrzeć, a on podnosi jej miecz. — Łap!

 

Tyle wystarczy jako ostrzeżenie, a ona reaguje natychmiast - jej wolna ręka opada, by złapać miecz w momencie, gdy Syriusz podrzuca go w górę. Marlene krzyczy, prawdopodobnie z bólu przeszywającego ramię, gdy zamachuje się, by wbić ostrze w pęknięcia, które utworzyły się na twarzy posągu wokół tkwiącego w nim bełtu.

 

Pęknięcia rozszczepiają się, poszerzają i rozchodzą niczym linie uskoków na szkle. Marlene wyrywa miecz, zaciskając zęby, by stłumić kolejny krzyk bólu, po czym znów wbija ostrze. Głowa posągu zaczyna kruszyć się do wewnątrz od przodu, a kamienny strażnik nagle puszcza Marlene, odchylając się do tyłu.

 

Marlene upada na ziemię, gdy posąg zaczyna się przewracać, a Syriusz chwyta swoją włócznię, obracając ją w dłoniach, po czym rzuca się naprzód, by wbić ją w głowę posągu. Kamień pęka i rozpada się, a głowa zamienia się w pokruszone, pyliste kawałki, gdy posąg zatrzymuje się i nieruchomieje.

 

Natychmiast zaczyna zamieniać się w pył.

 

Syriusz obraca się w miejscu, dysząc ciężko, i rzuca się w stronę Marlene w tym samym momencie co Emmeline. Eli klęczy na czworakach, wymiotując w żywopłot.

 

— Wszystko w porządku? — wypala Syriusz bezmyślnie, padając na kolana obok Marlene, która jest blada i przyciska ramię do piersi, zaciskając zęby z widocznego bólu.

 

— Przeżyję — cedzi przez zęby Marlene, po czym zaczyna się śmiać. Śmiech jest suchy i ostry w jej gardle, gdy odchyla głowę do tyłu, szczerząc zęby w uśmiechu skierowanym ku niebu. — Słyszycie to, sukinsyny? Przeżyję. Wciąż żyję. Wciąż tu jestem i nadal daję radę! Jak wam się to podoba? No dalej, co jeszcze macie w zanadrzu?!

 

— Dobra, zamknij się — oznajmia stanowczo Emmeline, dosłownie wyciągając rękę, by zakryć usta Marlene. — To nie jest odpowiedni moment, żeby kogokolwiek prowokować, Marlene. Jak tam twoje ramię?

 

Marlene krzywi się, gdy Emmeline zasłania jej usta, a kiedy ta w końcu opuszcza dłoń, niechętnie mamrocze:

 

— Jest złamane.

 

— Tak, oczywiście, ale gdzie dokładnie? — dopytuje Syriusz. Marlene prycha i zamyka oczy, po czym wyciąga do niego ramię. On i Emmeline natychmiast zaczynają je badać, a potem wymieniają spojrzenia. Syriusz odchrząkuje. — Dobra, um. Nie... nieciekawie. Będziesz potrzebować szyny. Czy Alice ma... — Przerywa i rozgląda się, mrugając. — Gdzie są Alice i Augusta?

 

Emmeline krzywi się.

 

— Biegły przed nami i skręciły za róg z Asher, zanim Marlene została złapana. Nie widziały, co się stało, a ja... nie wiem, czy będą w stanie znaleźć drogę powrotną do nas. Może im się uda, ale dopóki na nie nie wpadniemy, nie mamy żadnych zapasów.

 

— Świetnie — mruczy Syriusz, po czym ciężko wzdycha. Minutę później warczy: — Eli, znajdź mi jakieś pieprzone patyki.

 

— Ergh — wzdycha Eli.

 

Jakimś sposobem Syriusz wie, co ma na myśli.

 

— Weź je z żywopłotu, jeśli musisz. Nie obchodzi mnie to. Po prostu znajdź mi jakieś cholerne patyki, których mogę użyć jako szyny!

 

— Masz — mruczy Emmeline, sięgając po leżącą na ziemi włócznię Syriusza i odcinając paski materiału ze swojej koszulki.

 

— Dzięki — odpowiada Syriusz, słuchając, jak Eli kaszle i potyka się, mamrocząc coś pod nosem. Szelest żywopłotu staje się coraz głośniejszy, aż w końcu Eli wydaje z siebie okrzyk. Wszyscy go ignorują, pozostawiając go samemu sobie.

 

— Wciąż mam jedno sprawne ramię — mówi Marlene, gdy jej oczy otwierają się, by spojrzeć na złamaną rękę, która już puchnie i miejscami sinieje. — Dam sobie radę. Nadal mogę walczyć.

 

— Nikt nie mówi, że nie możesz — zapewnia ją Syriusz. — Może nawet dostaniesz jakieś lekarstwo od sponsora.

 

Marlene jedynie parska z powątpiewaniem.

 

— Co to, do cholery, było? — mamrocze Emmeline, marszcząc brwi i spoglądając na stertę białego pyłu, który pozostał po posągu. — Było ogromne. Czubek tej rzeczy prawie sięgał szczytu labiryntu.

 

— Cokolwiek to było, było cholernie przerażające — przyznaje Syriusz, marszcząc nos. — Przynajmniej wiemy już, jak to zabić. Emmeline, byłaś wspaniała. Ty też, Marlene.

 

— Wiemy — odpowiada Emmeline z przekornym uśmiechem, a on cicho się śmieje.

 

Eli nagle przytacza się do nich, cuchnąc okropnie, ale niosąc ze sobą patyki, o które go poproszono. Mruga i przysiada obok Emmeline, by przyjrzeć się Marlene z błyskiem autentycznego niepokoju w oczach.

 

— Wszystko w porządku, dziewczyno?

 

Syriusz podejrzewa, że Eli kompletnie nie pamięta żadnego z ich imion, co jest obiektywnie przezabawne, a mimo to wydaje się znać Marlene na tyle dobrze, by się o nią troszczyć. Był jej mentorem, i to niezbyt dobrym - już wtedy alkoholikiem. Prawie wcale nie rozmawiał ze sponsorami w jej imieniu, a upijał się do tego stopnia, że płakał za każdym razem, gdy coś szło nie tak podczas jej igrzysk. Płakał również, gdy wygrała. To nie były łzy szczęścia. Powtarzał tylko, że tak naprawdę wcale nie wygrała.

 

Syriusz wie o tym, ponieważ był jednym z nielicznych, którzy zostali do końca, by oglądać, gdyż jego trybut z tamtego roku dotarł aż do finałowej dwójki. Wtedy chciał, żeby Marlene zginęła, a teraz jest tak wdzięczny, że przeżyła. Marlene zabiła jego trybuta, a potem została jego przyjaciółką, i oto są - postawieni w sytuacji, w której być może będą musieli się nawzajem zabić, a mimo to walczą tak zaciekle, by utrzymać się nawzajem przy życiu.

 

Spojrzenie Marlene łagodnieje nieco, gdy posyła Eliemu drobny, wyczerpany uśmiech.

 

— Tak, wszystko w porządku, staruszku. A ty?

 

— Przydałby się drink, ale mam patyki — oznajmia Eli, unosząc je z wyszczerbionym uśmiechem, któremu brakuje kilku zębów za spierzchniętymi, pomarszczonymi wargami. — Żywopłot próbował mnie złapać i zatrzymać patyki, ale zdobyłem je specjalnie dla ciebie.

 

— Bardzo to doceniam — mówi Marlene ze zmęczonym śmiechem — nawet jeśli będzie boleć jak cholera. Po prostu... po prostu miejmy to już za sobą.

 

— Chcesz sprawdzić, czy uda ci się połamać mi palce? — droczy się Emmeline, wyciągając dłoń w jej stronę.

 

— Ostrożnie, Vance, jestem naprawdę silna — odpowiada Marlene, rzeczywiście wyciągając rękę, by chwycić dłoń Emmeline.

 

— Tak, jesteś — przyznaje cicho Syriusz ze smutkiem, a jego serce ściska się boleśnie, bo rzeczywiście jest silna, wszyscy są, choć nikt nie powinien musieć być, nie w taki sposób. — Dobra, przygotuj się, McKinnon.

 

Marlene wypuszcza powietrze i zamyka oczy.

 

— Zrób, co musisz, Black.

 

Niestety, Syriusz nie ma innego wyboru, jak tylko zadać jej ból w próbie pomocy, więc właśnie to robi. Marlene nie krzyczy, nie płacze, właściwie prawie nie reaguje. Przygryza wargę i tłumi jęk bólu, ale jej próg wytrzymałości jest już bardzo wysoki, więc znosi wszystko, trzymając się jedynie dłoni Emmeline. Emmeline krzywi się razem z nią, zaciskając wargi i dzielnie znosząc fakt, że Marlene praktycznie miażdży jej rękę.

 

Syriusz działa tak szybko, jak to możliwe, zachowując przy tym skuteczność - używa materiału i patyków, by utworzyć prowizoryczną szynę, a następnie przywiązuje jej rękę do klatki piersiowej i boku, unieruchamiając ją, by zapobiec dalszym obrażeniom.

 

Gdy wszystko się kończy, wszyscy z ulgą wypuszczają wstrzymywane powietrze.

 

— No dobra, co teraz? — pyta Emmeline, gdy razem z Syriuszem pomagają Marlene wstać, która wciąż trzyma miecz w dłoni.

 

— No cóż, zgubiliśmy Alice i Augustę, ale nie było wystrzału z armaty, więc są całe. Asher najwyraźniej też — Syriusz powoli rozgląda się dookoła. Ciemność jest teraz tak gęsta, że nie widzi żadnego końca korytarza i może dostrzec tylko tych, którzy są blisko niego. Gdy spogląda w niebo, instynktownie szuka księżyca, ale jeśli nawet jest on na niebie, jeśli w ogóle tam jest, nie może go stąd zobaczyć. — Nie ma sensu iść dalej. Wszyscy musimy odpocząć, a Alice i Auguście będzie łatwiej nas znaleźć, jeśli w ogóle będą mogły.

 

— Nadal nie ma źródła wody ani jedzenia, ani żadnego schronienia — stwierdza Marlene.

 

Syriusz wzdycha.

 

— Nie, ale możemy szukać dalej jutro. Jest zbyt ciemno, żebyśmy teraz cokolwiek znaleźli. Jest też za gorąco na rozpalanie ognia, a może to i lepiej, że jesteśmy w ciemności - nie przyciągniemy nikogo ani niczego. Powinniśmy spać na zmiany. Mogę wziąć pierwszą wartę.

 

— Dołączę do ciebie — mruczy Marlene. — I tak nie zasnę, choćbym próbowała. Pasuje ci to, Em?

 

— Tak, jestem już cholernie zmęczona — przyznaje Emmeline, osuwając się na ziemię z westchnieniem. — Poczekam na ogłoszenie poległych, a potem zasnę jak kamień.

 

— Sam też jestem wykończony — mamrocze Eli i nawet gdy to mówi, osuwa się na bok, zwijając się na ziemi z powiekami opadającymi ze zmęczenia. — To był długi dzień. Naprawdę bardzo, bardzo długi dzień.

 

I cóż, nikt nie może temu zaprzeczyć.

 

Wszyscy milkną i układają się razem po tym wyjątkowo długim dniu, przygotowując się na długą, bardzo długą noc.

 

~•~

 

Regulus chciałby zaznaczyć, że nie przepada za tymi ludźmi. Niekoniecznie dlatego, że są śmierciożercami, co samo w sobie jest złożonym tematem, szczególnie w tym kontekście.

 

Dixon, na przykład. Był śmierciożercą w swoich igrzyskach, ale nigdy nie wydawał się lubić całego tego aspektu mordowania. Robił to, by przetrwać, a w arenie - czy to czyni go złym człowiekiem? Regulus nie sądzi, nie bardziej niż uważał Petera za złego człowieka. Różnica polega na tym, że Dixon nie wahał się zabić pod koniec swoich igrzysk, a Peter tak. Różnica polega na tym, że Dixon mógł wrócić do domu, a Peter nie.

 

Ale potem są ludzie tacy jak Bellatriks, Alecto, a nawet Thorfinn - który teraz już nie żyje. Oni wszyscy rozkoszowali się aspektem mordowania podczas swoich pierwszych igrzysk, i choć żadne z nich nie kryje rozgoryczenia z powodu powrotu tutaj, wydają się równie skłonni do zabijania jak wtedy, tylko że teraz są jakby bardziej... znieczuleni? Jakby zostali stworzeni tylko do tego. Jakby to było jedyne, co potrafią robić, nawet po latach od zakończenia ich igrzysk. Trauma przybiera różne formy, a ta - cóż, ta akurat wyrządza szkody nie tylko im samym.

 

Nawet Thorfinn nie ukrywał swojej żądzy krwi. Był żądny zabicia Syriusza, jakby to była jakaś nagroda. Zabiję go, powiedział, jakby to naprawdę była tylko gra, w której mógłby zdobyć najwyższy wynik. Czy to sposób na radzenie sobie? Jeśli tak, Regulus nie znajduje w sobie prawie żadnego współczucia dla Thorfinna.

 

Potem są Narcyza i Rabastan. Byli czarującymi, pięknymi istotami, których nikt nie potrafił się zmusić, by złamać podczas ich igrzysk. Niezliczeni sponsorzy ich uwielbiali, do tego stopnia, że wsparcie sponsorów i tych na arenie wraz z nimi doprowadziło ich do końca. Zabijali, oczywiście, że tak, ale tylko wtedy, gdy musieli. Mimo to sprawiało to wrażenie zdrady, gdy przedstawiali się tak, jakby nie stanowili zagrożenia. Narcyza ukrywała się za pozorami delikatności; Rabastan krył się za ciepłem i spokojem, które wykorzystywał jako broń, by odwrócić uwagę od tego, do czego był zdolny. Oboje są kameleonami, zmieniającymi odcienie swojej osobowości w zależności od tego, co najlepiej służy ich przetrwaniu.

 

Yaxley... Corban Yaxley, błazen wśród śmierciożerców. Nigdy najlepszy. Nigdy uwielbiany. Żart. Jest pieprzonym żartem, same gadanie bez pokrycia, co jest jednym z głównych powodów, dla których Regulus nie ma do niego absolutnie żadnego szacunku. W swoich igrzyskach zadawał tanie ciosy, ale tak naprawdę nie zrobił zbyt wiele. Zabijanie nie jest czymś, z czego należy być dumnym; Regulus nie jest dumny z bycia zabójcą. Yaxley zabił jedną osobę pod koniec swoich igrzysk - taką, która już się wykrwawiała i ledwo mogła walczyć, a i tak prawie z nim wygrała, trzeba dodać - ale zachowuje się, jakby to czyniło go lepszym, silniejszym czy groźniejszym. Jest dumny z zabijania, a to nawet nie jest powód do dumy, a już na pewno nie dla niego, który tak naprawdę niewiele zabijał. To wszystko jest sztuczne. Regulus nie lubi sztucznych rzeczy i naprawdę nie lubi Yaxleya.

 

Mimo to, pozostaje tu ze wszystkimi.

 

Labirynt wciąż jest dezorientujący i pozbawiony kierunku. Bez względu na to, dokąd idą, nigdy nie wydają się docierać do żadnego konkretnego miejsca. Próbują odnaleźć Syriusza, a także mówi się o próbie zlokalizowania Thorfinna, na co Regulus bardzo niewinnie nie komentuje w żaden sposób. Od śmierci Thorfinna rozległy się trzy wystrzały armatnie. Regulus postanawia wierzyć, że jeden z nich oznacza Coena.

 

Regulus postanawia również wierzyć, że żaden z tych wystrzałów nie oznacza Syriusza. Ta myśl nawet nie chce się uformować w głowie Regulusa. Syriusz jest tutaj, gdzieś, żywy. Wciąż tu jest. Po prostu jest.

 

Teraz jest już ciemno, a upał jest... szczerze mówiąc, cholernie irytujący, ale mimo to nie przestają iść. Regulus i Rabastan mają torby, w których znalazły się latarki, których używają do oświetlania drogi. Poza zasięgiem promieni światła przebijających mrok panuje nieprzenikniona ciemność.

 

To sprawia, że natychmiast łatwo dostrzec transparenty, gdy pojawiają się na niebie, jeszcze zanim rozbrzmiewają pierwsze dźwięki trąb sygnalizujące ich nadejście. Cała grupa śmierciożerców zatrzymuje się jak jeden organizm, zadzierając głowy, by wpatrywać się w niebo.

 

Jak zawsze, wyświetla się w odpowiedniej kolejności.

 

Transparenty Mavisa i Velvet są wyświetlane razem, co może oznaczać, że zginęli w tym samym czasie, albo że organizatorzy igrzysk chcieli jeszcze bardziej podkreślić tragizm ich śmierci. Szczerze mówiąc, to może być zarówno jedno, jak i drugie, a z jakiegoś powodu ich śmierć mocno dotknęła Regulusa. Być może dlatego, że w pewien sposób przypominają mu jego pierwsze igrzyska z Jamesem; po prostu dwoje ludzi głęboko w sobie zakochanych, którzy nie chcieli żyć bez siebie nawzajem, którzy nie mieli ochoty być uwięzieni razem w podróży pełnej cierpienia. Regulus myśli, że gdyby on i James wrócili na arenę tym razem, ich los byłby podobny. Żaden z nich nie opuściłby areny bez drugiego. Mavis i Velvet jeszcze dobitniej pokazują, jak bardzo popierdolone jest to wszystko.

 

Po nich pojawia się Henri. Regulus zaciska usta w wąską linię, gdy widzi jego twarz. Nienawidzi się do tego przyznawać, ale zamarł na moment, kiedy Henri go zaatakował. Głupio, jedyne, o czym mógł wtedy myśleć, to Bernice, a potem jej dziecko i mąż, i jak desperacko chciała żyć, i jak to Peter go uratował, gdy go dusiła, wspomnienie tak żywe, że niemal spodziewał się, że to znowu będzie on.

 

Ale to nie był on. To był Syriusz, który skręcił kark Henriemu w niecałe trzydzieści sekund, mordując w imieniu Regulusa mniej niż pięć minut po wystrzale startowym. To doprowadza Regulusa do wściekłości, bo znowu to samo - Syriusz zabijający w jego imieniu, nawet nie mrugając okiem, jakby to nie miało dla niego żadnego znaczenia. Ale będzie miało znaczenie. Będzie, bo takie rzeczy zawsze mają. Bo są tymi, kim są, a Regulusa wciąż nawiedzają koszmary o Averym, Quinn i Irene. Teraz, z powodu Regulusa, Henri jest po prostu kolejną osobą, która będzie prześladować Syriusza.

 

Po Henrim pojawia się Thorfinn, a Regulus czuje, jak serce podchodzi mu do gardła, gdy nagle uświadamia sobie, że następną osobą musi być Coen, bo inaczej wszyscy dowiedzą się, że skłamał. Znajduje się na końcu grupy, oświetlając ścieżkę, którą wszyscy idą, podczas gdy Rabastan jest z przodu, rozświetlając drogę przed nimi. Regulus zaciska dłoń na sztylecie, czując napięcie mięśni, a palce drugiej ręki kurczowo obejmują latarkę. Kilka osób zerka w jego stronę, ale on pozostaje niewzruszony, z kamienną twarzą, jakby nie miał się czym martwić.

 

— Ciekawe, co mu się stało — mruczy Alecto, i nie brzmi... dokładnie na zadowoloną. W końcu pochodzili z tego samego dystryktu. Może byli przyjaciółmi. Ale też nie wydaje się specjalnie zasmucona. Jest raczej... pogodzona z losem. Może trochę zdystansowana, jakby już wcześniej pogodziła się z tym, co się stało.

 

Transparent Thorfinna znika, a Regulus czuje, jak serce ciężko wali mu w piersi, a mięśnie napinają się, gotowe do ucieczki. Dopiero gdy transparent Coena zastępuje wizerunek Thorfinna, czuje, jak jego mięśnie się rozluźniają, a szalejące serce powoli się uspokaja. Napięcie przenikające grupę, skierowane prosto na niego, rozpływa się w jednej chwili.

 

Regulus czuje, że zasługuje na jakiś medal czy coś w tym rodzaju za to, że jest tak dobrym kłamcą. Wie, że odziedziczył to po matce, ale w tej sytuacji jest za to niezmiernie wdzięczny. No proszę, jego matka jednak zrobiła dla niego coś wartościowego.

 

Alowyn z dystryktu ósmego pojawia się po Coenie, a na końcu Warwick, również z ósemki. Zatem jeden z dwunastki, oboje z dziesiątki, oboje z ósemki, jeden z siódemki i jeden z trójki. W sumie siedmioro zabitych, tylko podczas pierwszej nocy.

 

Cholera.

 

Regulus wiedział, że będzie brutalnie, naprawdę wiedział, ale nie przypomina sobie żadnej areny, na której pierwszej nocy zginęłoby więcej niż pięć osób. Owszem, dwie z tutejszych śmierci to samobójstwa, ale mimo wszystko. To wciąż siedem osób. Zostało siedemnaście.

 

Robi szybkie podsumowanie. Bellatriks i Narcyza z jedynki. Yaxley i Rabastan z dwójki. Alecto z trójki. Asher i Majesty z czwórki. Alice i Augusta z piątki. Syriusz i on sam z szóstki. Lester z siódemki. Emmeline i Dixon z dziewiątki. Marlene i Eli z jedenastki. Camilla z dwunastki.

 

Spośród tych wszystkich osób tylko czworo nie należy do żadnego sojuszu. Asher, Majesty, Lester i Camilla. Jeśli Regulus miałby zgadywać, wszyscy oni działają samodzielnie i zrobią wszystko, by pozostać samotnymi graczami, prawdopodobnie licząc na to, że dwie większe grupy wzajemnie się wyeliminują. Szczerze mówiąc, to sprytny plan. Jest też niebezpieczny, bo samotność oznacza, że łatwiej cię zabić.

 

Jeśli chodzi o grupy - cóż, są dość wyrównane. Sojusznicy Syriusza mają dla Regulusa niewielkie znaczenie; przybył tu tylko po jedno, i wyłącznie po to jedno.

 

Przez myśl przebiega mu Emmeline - ta, którą lubi najbardziej, z którą czuje nikłą więź poprzez Evana. Nie... to pewnie głupie, ale na myśl o jej śmierci robi mu się niedobrze, zwłaszcza gdyby miał w tym swój udział. Evan szanował Emmeline. To wydaje się kolejną zdradą wobec niego. Regulus już przyczynił się do śmierci swojego najlepszego przyjaciela, a teraz jeszcze to?

 

Regulus tęskni za koszmarami, w których odwiedzał go Evan. Samolubnie pragnie kolejnego. Chce przeprosić. Nigdy tak naprawdę nie miał okazji przeprosić, nie jak należy.

 

Jest tak wiele rzeczy, za które teraz żałuje.

 

— Myślę, że powinniśmy na dziś skończyć — oznajmia Narcyza, gdy transparenty znikają. — Marnujemy baterie w latarkach, błąkając się bez celu, a potrzebujemy odpoczynku. Przestańmy już, Bella.

 

— Nie jesteś zabawna, Cissy, wcale a wcale — narzeka Bellatriks, ale i tak wzdycha ciężko i kiwa głową. — W porządku, rozbijemy tu obóz i będziemy spać na zmiany. Jedna grupa trzyosobowa, reszta w parach. Wybierzcie sobie partnerów. Ja biorę Alecto.

 

— Absolutnie nie — protestuje natychmiast Narcyza. — Ona jest moja.

 

— Chcesz ją tylko dlatego, że ja pierwsza ją wybrałam — mówi Bella.

 

— Nie, chcę ją, bo jest cholernym koszmarem z mieczem — poprawia Narcyza.

 

Alecto wygląda na całkiem zadowoloną, że się o nią kłócą, i unosi ręce z drgającymi ustami.

 

— Panie, panie, proszę, nie ma potrzeby się sprzeczać. Wystarczy mnie dla wszystkich. Po prostu będziemy drużyną trzyosobową, co?

 

Regulus uważa, że Alecto musi być niespełna rozumu, skoro dobrowolnie skazuje się na zmianę z dwiema siostrami Black, które potrafią być równie dramatyczne i niedorzeczne jak bracia Black, gdy tylko mają na to ochotę. W duchu jest wdzięczny, że nie poczuły potrzeby, by upomnieć się o niego, co z pewnością skończyłoby się bólem głowy, choć prawdopodobnie nie zrobiły tego po prostu dlatego, że zaniepokoiłoby to resztę grupy. Jawna demonstracja rodzinnej lojalności albo znak, że stanowią trio, które mogłoby planować zabicie pozostałych we śnie - Regulus może przyznać przed samym sobą, że ta myśl jest dla niego przynajmniej odrobinę kusząca.

 

— Dobra, ja biorę Regulusa — oznajmia Rabastan.

 

Regulus drga nerwowo. Właściwie jest mu wszystko jedno, byle tylko nie trafił na Yaxleya - szczerze wątpi, czy zdołałby powstrzymać się od zabicia go, gdyby tamten posunął się za daleko. Dixon nie stanowiłby problemu, tak przynajmniej sądzi. Wolałby właściwie Dixona, bo to starszy, szorstki mężczyzna, który nie ma zbyt wiele do powiedzenia, podczas gdy Rabastan jest... Cóż, jest w pewien sposób przyjacielski.

 

I nie, nie, Regulus nie zamierza znowu przez to przechodzić. Po prostu nie. Czuje, że mógłby przypadkiem w jakiś sposób polubić Rabastana, a to po prostu... nie może się wydarzyć. Nie jest tu, by zawierać przyjaźnie. Ostatnim razem nie skończyło się to dla niego dobrze, dosłownie tylko w zeszłym roku, dokładnie tego samego dnia. Dokładnie rok temu Regulus spędził dzień z Evanem Rosierem, wspinając się na drzewo po broń, ucząc się ufać, nie wiedząc, że odlicza czas, który się kończy, w którym najlepszy przyjaciel, o którego istnieniu nawet nie wiedział, miał go opuścić, zanim zdążył go nawet porządnie poznać i zrozumieć.

 

— Nie — mówi chłodno Regulus. — Będę z Dixonem.

 

— Pasuje mi to — zgadza się Dixon z pomrukiem.

 

Rabastan cmoka ustami.

 

— No, cholera, powiedz mi, co naprawdę czujesz. To, że jestem z tego samego dystryktu co Corban, nie znaczy, że musimy tworzyć parę. Wcale nie chcę utknąć z tym mokrym ręcznikiem papierowym zamiast faceta...

 

— Hej! — wypala Yaxley, urażony.

 

— Przełknij to, kwiatuszku — mówi Bellatriks do Rabastana, któremu zdaje się nie przeszkadzać, że Yaxley wwierca się w niego wzrokiem. — Panie wezmą pierwszą wartę, podczas gdy wy będziecie spać, potem zmienimy się na Dixona i Regulusa, a następnie na ciebie i Corbana. Brzmi dobrze?

 

Ciche pomruki zgody rozchodzą się wokół, i wszyscy zaczynają się rozkładać. Regulus za nic w świecie by się do tego nie przyznał, ale naprawdę czuje się bezpieczniej przy swoich kuzynkach i Alecto, więc to właśnie obok nich siada. Właściwie to siada za nimi, na zewnątrz grupowego kręgu, jakby używał ich jako tarczy. Nie może nic na to poradzić. Jego paranoja nie pozwala mu postąpić inaczej.

 

Nie ma też ochoty uczestniczyć w przyciszonych rozmowach, które toczą się między nimi, gdy podają sobie wodę i jedzenie z trzech toreb z zapasami. Regulus niechętnie dokłada się do wspólnych zasobów, bo wyglądałoby źle, gdyby tego nie zrobił, ale nie jest z tego zadowolony. W milczeniu przysłuchuje się ich teoriom na temat tego, co tak naprawdę przydarzyło się Thorfinnowi, planom na następny dzień oraz komentarzom o tym, jaka beznadziejna jest w tym roku arena. Sam je i popija wodę, nie odzywając się ani słowem.

 

— Hej, daj mi więcej tego — żąda Narcyza, wyciągając dłoń w stronę Bellatriks, która właśnie miała podać małą paczkę suszonych owoców z powrotem Regulusowi. Delikatny uśmiech wykrzywia jej usta. — W końcu jem za dwoje.

 

Bellatriks cmoka językiem i pochyla się, by wysypać jej trochę więcej, zastanawiając się:

 

— Jak się miewa mały Draco?

 

— Och, na razie wszystko w porządku — odpowiada Narcyza, a jej oczy błyszczą tym bardzo charakterystycznym dla ich rodziny blaskiem; oznaką knucia, oznaką niebezpieczeństwa, oznaką, którą Regulus wychwytuje tu i teraz, bo widział ją wystarczająco często, by wiedzieć, czym jest i co oznacza. Tak jak on, Bellatriks, Syriusz, Andromeda i cała ich rodzina - Narcyza również ma skłonność do dramatyzowania. Regulus wie, że nie jest w ciąży.

 

Szanuje ją ogromnie za to udawanie. Właściwie uważa, że to dość zabawne z jej strony. Nie ma wątpliwości, że nikt poza ich rodziną tak naprawdę nie wie, że ona po prostu kłamie. Andromeda z pewnością też o tym wie. Regulus zastanawia się, co ona myśli o tym wszystkim. Czy siedzi w domu z Tedem, oglądając to wszystko i jednocześnie wysyłając Dorę do zabawy w innym pokoju, żeby nie musiała tego widzieć? Czy cierpi, patrząc na swoje siostry, kuzynów, swoją rodzinę znowu na arenie, wszystkich naraz?

 

Regulus zmusza się, by przestać o tym myśleć.

 

— Dobra, kolacja skończona, gasimy światła — rozkazuje Bellatriks, a Regulus wyłącza swoją latarkę dokładnie w tym samym momencie co Rabastan.

 

Ciemność natychmiast ich ogarnia, gęsta i dusząca, do tego stopnia, że Regulus nie widzi nikogo innego. Jego oczy próbują się przyzwyczaić, co tylko bardziej go denerwuje. Nie kładzie się jeszcze spać, jest zbyt spięty, by w ogóle dać radę zasnąć.

 

Słyszy, jak inni układają się do snu. Dixon zaczyna chrapać w mniej niż pięć minut. Rabastan bardzo uprzejmie prosi Alecto, czy może użyć jej kolan jako poduszki, a ona się zgadza. Yaxley mamrocze i narzeka na chrapanie Dixona, potem w końcu milknie, a po chwili sam również zaczyna chrapać.

 

— Widzę, jak tam siedzisz, kruszynko — mruczy Bellatriks, bo jej oczy przyzwyczaiły się do ciemności tak samo jak jego, wystarczająco, by rozróżniać sylwetki w mroku. — Idź spać.

 

Regulus nie odpowiada, ale sztywno kładzie się, wpatrując się szeroko otwartymi oczami w pustkę. Nie sądzi, że uda mu się zmrużyć oka, ale wtedy Narcyza zaczyna cicho nucić łagodną melodię, którą nuciła, gdy był mały, jeszcze zanim to wszystko się zaczęło, zanim ktokolwiek z nich poznał okropieństwa areny, gdy byli tylko nim i jego bratem pod opieką starszych kuzynek w pustym domu i pustej rodzinie, wciąż próbującej poskładać swoje połamane części, zanim igrzyska wkroczyły i rozerwały ich wszystkich na dobre.

 

Bezwiednie powieki Regulusa opadają. Dzięki kołysance Narcyzy i wyobrażonej obecności Jamesa, którą jego umysł przywołuje tuż obok, Regulus zapada w sen.

 

~•~

 

Remus zjeżdża windą na poziom piwnicy, a jego umysł wciąż wypełniają wspomnienia pierwszego dnia igrzysk, pełne Syriusza i wszystkiego, co go spotkało.

 

Jest genialny. Syriusz jest absolutnie, bezsprzecznie genialny i tak bardzo odważny. Zabił kogoś tak szybko, a serce Remusa ścisnęło się boleśnie, bo zna Syriusza. On wie, że Syriusz pozostanie skupiony i po prostu… nie będzie się przejmował tym, jak to na niego wpływa, ponieważ jego głównym celem jest uratowanie Regulusa i dla niego nic innego się nie liczy poza tym.

 

Ale Remus wie, że gdzieś głęboko w duszy to jednak ma dla Syriusza znaczenie, albo będzie miało. Syriusz tak bardzo zmaga się z poczuciem, że Hallow ukształtowało go w coś, czym nigdy nie chciał się stać, a to z pewnością tylko pogłębi te odczucia. Na razie może używać wymówki, że robi to dla swojego brata, jak tarczy.

 

Rzecz w tym, że to nie jest piękne, patrzeć jak Syriusz morduje. On jest piękny, nawet pośród zabijania, ale nie ma żadnego piękna w fakcie, że został postawiony w sytuacji, w której musi to robić. Syriusz nie zasługuje na to. Zasługuje na życie w blasku gwiazd, z błyszczącymi oczami, z twarzą zarumienioną z przyjemności, bo Remus go dotyka, a jego rodzina jest blisko. To wszystko, czego Syriusz naprawdę pragnie. Być z ludźmi, których kocha najbardziej, bezpieczny i spokojny, obecny wśród wspomnień, które z radością zachowa. Remus teraz już go całkowicie rozgryzł.

 

To proste. Syriusz pragnie prostego życia. Chce mieć przy sobie Remusa, a gdzieś niedaleko Jamesa i Regulusa, oraz rodziców, do których może się z dumą przyznać. Chce budować, kochać i zostawić za sobą krew, ból i śmierć.

 

Remus pragnie tego samego. Może właśnie dlatego tak dobrze się dogadują. Bo obaj pragną mieć przy sobie ukochaną osobę, rodzinę i najlepszych przyjaciół. Bo obaj pragną wolności.

 

Bo pragną wszystkiego.

 

W tej chwili jednak, być może samolubnie, Remus pragnie przede wszystkim, by Syriusz przeżył.

 

Po prostu przeżyj.

 

Proszę, przeżyj.

 

Wróć, myśli Remus niespokojnie, bezradnie, rozpaczliwie. Wróć do mnie, skarbie, proszę.

 

Winda dzwoni, a Remus podnosi głowę, wychodząc z niej i poruszając się z nawykiem ciszy wzdłuż korytarza w kierunku cel, do których musi wracać każdej nocy. Większość pozostałych służących prawdopodobnie już tam jest, zwolniona po kolacji i niepotrzebna, jeśli nie mają innych obowiązków czy wymagań do spełnienia. Remus, oczywiście, zostaje do ostatniej możliwej chwili.

 

Jego obecność była niezbędna. Nie był przygotowany na to, jak wiele znaczyło dla Jamesa i Pandory, że był tam z nimi, ani na to, jak pocieszające było dla niego samego ich towarzystwo. Siedzieli blisko siebie, obserwując i wyciągając ręce, by się dotknąć, szepcząc słowa otuchy i po prostu próbując przetrwać to wszystko razem, jako jedność.

 

Wszyscy mają mieszane uczucia wobec wszystkiego, co wydarzyło się do tej pory, szczególnie w związku z Regulusem. James był opanowany, Remus to widział - mruczał tylko, że Regulus to dobry kłamca i nieprzewidywalny człowiek, i że to nie może być tak proste, jak się wydaje. Pandora - biedna Pandora była tak niewinnie zdezorientowana, jakby przytłoczona całą sytuacją, i wciąż powtarzała jąkając się, że to nie ma sensu. A Remus?

 

Och, Remus jest wściekły.

 

Sprawię, że będzie tego żałował. Tym razem pożałuje, Remus. Naprawdę pożałuje, powiedział Regulus.

 

Remus widzi teraz, że Regulus mówił poważnie. Ani przez sekundę nie pomyślał, że Regulus miał na myśli coś takiego, i naprawdę go wkurza, że to właśnie zdecydował się zrobić. Rozumie, że Regulus ma bardzo złożone problemy związane z Syriuszem, zwłaszcza odkąd Syriusz zgłosił się na ochotnika zamiast niego, ale żeby go tak zdradzić?

 

To złamie Syriuszowi serce.

 

I tak oto Remus jest wściekły. Chciałby wskoczyć na arenę wyłącznie po to, by przyłożyć Regulusowi w twarz, a potem złapać go za ramiona i potrząsnąć nim. Żałuje - och, naprawdę żałuje, że nie próbował sprawić, by Regulus lepiej to zrozumiał, pojął jaśniej; że Syriusz robi to wszystko dla niego; że Syriusz też się boi; że Syriusz chce żyć jak każdy inny, ale jest gotów oddać życie za kogoś, kto z powodu złości, gniewu i bólu postanowił go zranić.

 

Regulus jest niewdzięczny. To jedyna myśl, która krąży w głowie Remusa. Być może wynika to z gniewu, nie jest tego pewien. Może po prostu chwyta się każdej wymówki, by złagodzić to małe poczucie winy, że pragnie powrotu Syriusza, nawet jeśli oznaczałoby to śmierć Regulusa. Może Remus po prostu kocha Syriusza tak bardzo, że automatycznie chce spuścić łomot wszystkiemu i wszystkim, którzy go ranią, nawet jeśli to jest jego uparty, straumatyzowany młodszy brat, nawet jeśli to jest ktoś, kogo Remus uważa za przyjaciela, mimo wszystko.

 

Remus wie, racjonalnie rzecz biorąc, że robienie tego, co konieczne, by przetrwać na arenie, nie czyni automatycznie z kogoś złej osoby. Wie nawet, racjonalnie, że tak naprawdę nie wie, co Regulus zamierza zrobić ani jaki ma plan. Wie również, racjonalnie, że Regulus jak dotąd kiepsko radzi sobie w roli śmierciożercy, przynajmniej z tego, co Remus widział, skoro już zabił kogoś, kto zagroził Syriuszowi.

 

Wie o tym wszystkim, racjonalnie rzecz biorąc, ale okazuje się, że Remus jest bardziej niż trochę irracjonalny, gdy chodzi o bezpieczeństwo i dobro Syriusza. Jest zakochany. Niech go pozwą.

 

Gdy Remus skręca w korytarz prowadzący do oczekujących celi, słyszy za sobą ponowne dzwonienie windy. Początkowo zakłada, że to po prostu kolejny sługa schodzący za nim, przynajmniej do momentu, gdy docierają do niego przytłumione głosy.

 

Remus zatrzymuje się gwałtownie, po czym natychmiast przyciska się plecami do ściany i wytęża słuch, bo jest ciekawski i chłonie plotki jak gąbka.

 

— ...nie rozumiesz, jaka surowa jest pani McGonagall. Naprawdę trzyma wszystko żelazną ręką — mówi cichy głos, którego słowa ledwo docierają do Remusa z końca korytarza.

 

— Masz dostęp do paneli kontrolnych, tak jak niektórzy inni organizatorzy igrzysk. Z pewnością możesz... sprawić, by coś się wydarzyło, prawda? — brzmi cicha, jedwabista odpowiedź.

 

Remus mruży oczy. Zna te głosy. Pierwszy należy do organizatorki igrzysk niższego szczebla o imieniu Verna. Drugi to nikt inny jak Lucjusz Malfoy, mentor dystryktu pierwszego. Remus wie o tym, ponieważ obsługiwał przyjęcia, na których byli obecni, nawet tak niedawno jak w zeszłym roku.

 

— Pani McGonagall nadzoruje wszystko — nalega Verna ściszonym, syczącym głosem. — Nic jej nie umknie, mówię ci.

 

— Wątpię jednak, czy miałaby coś przeciwko temu, prawda?

 

— Mówi, że ma już plany wobec Syriusza Blacka. Obserwuje go szczególnie uważnie. Dostałam polecenie, żeby dać Eli Zatishowi włócznię tylko po to, by trafiła do niego. Cokolwiek planuje, myślę... cóż, myślę, że będzie to brutalne samo w sobie. Szczerze mówiąc, powinieneś zobaczyć niektóre z nadchodzących rozkazów. Nie mówię tego często, ale to jest... to jest chore.

 

Następuje chwila ciszy, po czym Lucjusz wzdycha i mruczy:

 

— A co z Regulusem Blackiem? Czy jego też tak uważnie obserwuje?

 

— Ona obserwuje ich wszystkich — wyjaśnia Verna. — Jak pieprzony kot, który nigdy nie mruga. To straszne. Ale... ja... to znaczy, prawdopodobnie mogłabym się upewnić, że przynajmniej jeden z jej planów będzie skierowany przeciwko Regulusowi. Może. Albo przynajmniej mogę spróbować.

 

— Ach, wspaniale — mówi Lucjusz z pomrukiem zadowolenia. — Dokładnie to chciałem usłyszeć. Chodź, Verna, przejdźmy przez garaż i napijmy się czegoś w pubie. Omówimy szczegóły naszej... umowy.

 

Remus odrywa się od ściany i szybko przemieszcza się wzdłuż korytarza, wchodząc do swojej otwartej celi dokładnie w momencie, gdy Lucjusz i Verna przemykają obok wyjścia na końcu korytarza. Gdy przekracza próg, czujnik wydaje cichy sygnał, a czerwone światło nad drzwiami zmienia się na zielone, kiedy drzwi celi zamykają się z głuchym brzękiem.

 

Przez chwilę Remus po prostu tam stoi, z sercem walącym jak szalone, próbując złapać oddech pod maską. Strach przeszywa go, gdy opada na swoje wąskie łóżko, z drżącymi dłońmi i łzami napływającymi do oczu. Czysta panika przepływa przez niego, aż jest niemal pewien, że jego serce wyskoczy z piersi.

 

Cholera.

 

Cholera.

 

Nagle Remus nie ma już w sobie miejsca na gniew wobec Regulusa, tylko strach o przyjaciela. Nie, cała jego złość zmienia kierunek i zwraca się ku nowym celom - ku Lucjuszowi Malfoyowi, ku organizatorom igrzysk, ku Riddle'owi.

 

Właśnie tak Remusowi przypomina się o całej tej rzeczywistości. Jak policzek wymierzony prosto w twarz, uderza go świadomość, że ci na arenie nie są tak naprawdę winni wszystkiemu, co się tam dzieje.

 

Za kulisami zawsze ktoś pociąga za sznurki.

Chapter 49: Lekcja

Chapter Text

James uśmiecha się do niego łagodnie, a Regulus nie potrafi powstrzymać się od odwzajemnienia uśmiechu. To odruch. Czuje to samo trzepotanie serca, które zawsze towarzyszy mu, gdy James na niego patrzy, zwłaszcza gdy James patrzy na niego w ten sposób.

 

— Czy mielibyśmy przysięgi? — szepcze James.

 

— Napisałbym dla ciebie wiersz — mówi Regulus. — Mógłbyś go przeczytać, ale nie na głos. Tylko ty miałbyś prawo go poznać.

 

— Och? Smutny chłopięcy wiersz tylko dla mnie? — James trzepocze rzęsami, a jego uśmiech się poszerza. — Reg, czuję się zaszczycony.

 

Regulus prycha cichym śmiechem.

 

— Smutny? W dniu naszego ślubu? Nie, nie byłby smutny. Ani trochę.

 

— Byłbyś więc szczęśliwy?

 

— Tak. Czemu miałbym nie być?

 

— Uszczęśliwiam cię? — pyta James.

 

— Przypominasz mi, że szczęście istnieje — przyznaje Regulus.

 

Uśmiech Jamesa powoli gaśnie.

 

— Więc dlaczego to robisz?

 

— Co robię?

 

— Sam wiesz co.

 

— Przestań, James — szepcze Regulus, przełykając ciężko ślinę, gdy przesuwa wzrokiem po twarzy Jamesa, przepełnionej żalem i bólem. — Wiesz, dlaczego to robię. Muszę. To... to dla ciebie, tak samo jak dla mnie. Proszę, powiedz, że rozumiesz.

 

— Nie rozumiem — szepcze James i unosi się na łokciu, a w jego oczach pojawiają się łzy, gdy spogląda na Regulusa. — Nie rozumiem, Regulus. Dlaczego? Wcale nie musi tak być.

 

— Tak, musi — wydusza z siebie Regulus.

 

— To nie jest to, czego chcę — upiera się James. — Proszę, kochanie.

 

Regulus wzdryga się, gdy łza spada na jego policzek, mokra i zimna na jego skórze.

 

— Nie mówisz tego poważnie. Nigdy byś mi czegoś takiego nie powiedział, James. Nie wierzę ci.

 

— To prawda — wydusza z siebie James, wyciągając rękę, by dotknąć policzka Regulusa, jednak ciężar jego dłoni przypomina jedynie szept wiatru. — Przepraszam, ale to prawda. Proszę, nie rób tego. Błagam cię, Reg.

 

— James — chrypi Regulus, po czym znów się wzdryga, gdy kolejna łza spada na jego twarz, a potem następna, i jeszcze jedna, cięższa. Jego oddech więźnie w gardle. — J-James? James, nie... proszę, przestań płakać. To... ja... nie mogę…

 

— To twoja wina — mówi mu James, a z jego oczu płyną kolejne łzy, spadając na twarz Regulusa, jego odsłonięte ramiona, jego skórę. Są mokre i zimne, sprawiając, że drży i próbuje się od nich odwrócić. — To właśnie robisz. To wszystko, co potrafisz robić.

 

— James…

 

Regulus znów gwałtownie się wzdryga, gdy łza trafia w kącik jego ust, choć nie smakuje solą. Strużka wody spływająca z policzka do ust sprawia, że gwałtownie wciąga powietrze, krztusząc się, gdy więcej kropli przeciska się przez jego wargi. Nagle otwiera szeroko oczy, wyrwany ze snu, i odkrywa, że pada deszcz.

 

Teraz pada już mocno, deszcz przybiera na sile, niewidoczny w ciemności. Wciąż jest noc, nadal ta pierwsza noc, a on przespał może kilka godzin, co najwyżej. Obudził go deszcz i pierwszą rzeczą, jaką robi, jest gwałtowne odrzucenie się do tyłu, jakby mógł przed nim uciec, ale nie ma dokąd uciekać.

 

Z oddali Regulus słyszy śmiech Bellatriks, która z zachwytem wiruje w deszczu z rozłożonymi ramionami, podczas gdy Narcyza chichocze przytakująco, gdy tamta syczy, jak przyjemnie czuć deszcz w ten upał.

 

Szczęściary.

 

Dla Regulusa jest inaczej. Żadna część tego nie jest przyjemna. Nie lubi wody, szczególnie takiej, którą czuje spływającą po skórze, a zwłaszcza po twarzy. Kąpiel w wannie jest już wystarczająco zła, choć opanował ją do perfekcji, znajdując komfort w rutynie, znając swoje granice i przystosowując się do radzenia sobie z traumą związaną z wodą. Wie dokładnie, jak myć włosy i ciało, nie wpadając przy tym w panikę; wie dokładnie, jak prowadzić pełne, czyste życie bez wywoływania u siebie traumatycznych reakcji.

 

Deszcz nie jest częścią jego rutyny, z oczywistych powodów. To sposób, w jaki jego włosy opadają na czoło i boki twarzy, ciężar nieustannie poddawany naporowi spływającej wody, niczym nie różniący się od momentu, gdy wynurzał się ze szkarłatnej rzeki z włosami przyklejonymi do skóry, ciężkimi. To woda przemaczająca jego ubrania, obciążająca je, ciągnąca go w dół nie inaczej niż w rzece, gdy tak desperacko walczył, by się uwolnić, by uciec przed rękami i nurtem rzeki wciągającym go na dno. To płyn w jego ustach, mącący umysł, gdy z trudem próbuje przez niego oddychać, rozpaczliwie przełykając, by przeżyć, czując smak krwi i łapiąc powietrze. To całkowity brak kontroli, brak drogi ucieczki i on znowu umiera. Znowu umiera.

 

Regulus wciska się głębiej w ciemność, jak najdalej od wszystkich, a jego dłoń błyskawicznie zaciska się na ustach tak mocno, że aż ściska szczękę, byle tylko nikt nie usłyszał jego płaczu. Nie mogą się dowiedzieć. Nie mogą tego zobaczyć, nie mogą widzieć go słabego, bezbronnego i łatwego do pokonania.

 

Wolną ręką podciąga swoją torbę i kładzie ją na sobie, osłaniając się najlepiej jak potrafi, gdy pochyla się do przodu i chowa głowę między torbą a kolanami. Podkurcza łokcie i kurczy się maksymalnie, zwijając się w ciasną, zwartą kulkę. Wciąż czuje deszcz uderzający w jego ramiona, tył szyi, boki rąk i przód nóg. Chroniona jest tylko głowa, klatka piersiowa i uda, w większości osłonięte przez torbę i sposób, w jaki się skulił. Woda ścieka z jego włosów i czubka nosa prosto na kolana, mieszając się ze łzami.

 

Jedna dłoń przyciśnięta do ust, by stłumić dźwięk szlochania i nierównego oddechu, druga zaciskająca się na sztylecie niczym na ostatniej desce ratunku - Regulus siedzi tak i znosi to wszystko.

 

Bellatriks nadal bawi się w deszczu.

 

~•~

 

Syriusz gwałtownie się budzi, gdy tylko zdaje sobie sprawę, że pada deszcz. Na zewnątrz jest gorąco, parno i duszno, więc deszcz jest właściwie przyjemny. Ale nie dla wszystkich. Myśli Syriusza natychmiast kierują się ku Regulusowi i w ciągu kilku sekund jest już na nogach.

 

Emmeline i Eli teoretycznie pełnią teraz wartę, choć to ewidentnie Emmeline wykonuje lwią część pracy. Eli jest zbyt zajęty drżeniem i poceniem się, jęcząc z bólu, gdy jego organizm pozbywa się skutków najprawdopodobniej kilkudziesięciu lat regularnego spożywania alkoholu. Nie radzi sobie z tym najlepiej.

 

— Syriusz? — mruczy Emmeline.

 

— M-muszę iść — wypala Syriusz, chwytając swoją włócznię i bezradnie mrużąc oczy w ciemności.

 

— Co? Iść? Syriusz, niby dokąd? Co ty w ogóle…

 

— To... Muszę znaleźć Regulusa.

 

Emmeline wzdycha.

 

— Rozumiem, ale nie zdołasz go teraz znaleźć.

 

— Nie, ty nie rozumiesz — syczy Syriusz, będąc już na granicy paniki, czując jak deszcz spływa po jego włosach. O, leje naprawdę mocno. Cholera. — Muszę go znaleźć, Em, teraz. On... on mnie potrzebuje. Potrzebuje mnie właśnie teraz.

 

— Syriusz, stój — mówi ostro Emmeline, gdy Syriusz odwraca się gwałtownie, w pełni gotowy, by zacząć biec.

 

Syriusz gwałtownie odwraca się i warczy:

 

— To nie jest żart. Nie rozumiesz. On... on nie znosi deszczu, jasne? Ma akwafobię, co oznacza, że prawdopodobnie jest teraz w rozsypce, więc muszę go znaleźć, muszę do niego dotrzeć i...

 

— Jeśli pójdziesz, i tak go nie znajdziesz — informuje go bezwzględnie Emmeline, brutalnie szczera. — Po pierwsze, jest zbyt ciemno, a po drugie, nie znajdziesz go, zanim oni sami tego nie zechcą. Syriusz, nic nie możesz dla niego zrobić.

 

Najgorsze jest to, że Syriusz wie, że ona ma rację. Wie o tym, a mimo to jedyne, czego pragnie, to przeszukać każdy centymetr tego labiryntu, by jak najszybciej odnaleźć Regulusa. Nie jest nawet pewien, co by zrobił, gdyby mu się to udało. To nie tak, że może, do cholery, powstrzymać deszcz. Ale mógłby go trochę osłonić, prawda? Jakkolwiek by musiał, zrobiłby to. Gdyby jedyne, co mógłby zrobić, to siedzieć tam i przeprowadzić Regulusa przez to wszystko, właśnie tak by postąpił. Przynajmniej robiłby cokolwiek.

 

— Syriusz — mówi łagodnie Emmeline — nie możesz chronić go przed wszystkim. Możesz próbować, ale nie zawsze będziesz w stanie.

 

Coś w Syriuszu wręcz warczy na te słowa. Tak, mogę i będę go chronić, myśli instynktownie, z furią.

 

Ale nie, nie, on nie może.

 

Nie zawsze był w stanie to robić.

 

I tym razem też nie będzie w stanie.

 

Syriusz nie może powstrzymać deszczu ani dotrzeć do Regulusa, i ma przez to ochotę rozerwać świat na strzępy. Chciałby wyrwać z korzeniami cały ten labirynt, by utorować sobie drogę do brata. Jest bezradny, sfrustrowany i uwięziony.

 

Jedyne, o czym może myśleć, to Regulus gdzieś tam, drżący i trzęsący się, nawet w tym upale. Płaczący. Przemoczony. Cierpiący. Równie uwięziony i bezradny, jak czuje się Syriusz, poddawany torturom, które z kolei dla Syriusza są istną męczarnią.

 

— Usiądź — nakazuje Emmeline, więc Syriusz siada. — Łap, ile możesz deszczu i pij. Nawodnij się. Gdziekolwiek jest Regulus, żyje. Nie było wystrzału armaty, pamiętasz?

 

Syriusz robi, jak mu każe, składając dłonie razem, by złapać garście deszczu i powoli je sączyć. Powtarza sobie przy tym, że być może Regulus po prostu przesypia tę ulewę. Albo może znalazł w labiryncie jakieś schronienie, a Syriusz martwi się na darmo. Może, może, może.

 

Czy Regulus jest może, prawdopodobnie, miejmy nadzieję, cały i zdrowy, czy też nie, wciąż żyje, a to w tej chwili liczy się najbardziej.

 

Deszcz nie ustaje aż do rana, ale armata nigdy nie wystrzela, a pierś Syriusza pulsuje jednocześnie bólem i dumą na myśl, że mimo wszystko Regulus przetrwał.

 

~•~

 

Dorcas siedzi na samym brzegu krzesła i wpatruje się w ekran szeroko otwartymi oczami, wstrzymując oddech, gdy ogląda Ritę podsumowującą poprzednią noc i pokazującą kilka najważniejszych momentów, których nie transmitowano na żywo. Musi się dowiedzieć, czy Marlene przetrwała noc. Nie zacznie oddychać, dopóki się tego nie dowie.

 

Marlene, która prawie zginęła. Marlene, która ma teraz złamaną rękę. Marlene, która na szczęście wciąż ma pierścionek na drugiej dłoni. Marlene, której rodzice zostali zabici dokładnie w ten sam sposób co Fabian i Gideon.

 

Dorcas nieustannie odczuwa mdłości od momentu rozpoczęcia igrzysk, a z każdą kolejną rzeczą, która poszła nie tak - jedna za drugą - jest tylko gorzej, a to był dopiero pierwszy, cholerny dzień. Nie wygląda na to, by drugi miał być lepszy.

 

Ale oto jest. Krótkie ujęcie Marlene w cieniu, w bladozielonym świetle noktowizora kamer, z oczami błyszczącymi jak nieprzejrzyste kule, nieziemskimi i monstrualnymi. Pięknymi. Na nagraniu pije wodę, która spływa do jej wolnej dłoni, podczas gdy druga ręka wciąż jest unieruchomiona w temblaku przy ciele. Doczekała do rana.

 

Dorcas wypuszcza wstrzymywane powietrze.

 

Nagranie zmienia się, pokazując Regulusa, który najwyraźniej miał bardzo ciężką noc. Serce Dorcas ściska się na jego widok - takiego małego i przestraszonego. Pamięta, jak po poprzednich igrzyskach Syriusz przyszedł do niej i z nadzieją w głosie zapytał, czy byłaby w stanie uwzględnić akwafobię Regulusa, pozwalając mu kąpać się w bardzo małej ilości wody, tylko tyle, ile niezbędne do umycia się, i czy mogłaby zostać i rozmawiać z nim przez ten czas. Zgodziła się. Oczywiście, że się zgodziła.

 

Siedziała tam z nim w pokoju, odwrócona plecami, i mówiła, opowiadając o swoich ulubionych tkaninach, z którymi pracuje, o tym, jak krój ubrań może wpływać na odbiór stroju, rozwodząc się nad swoim osobistym przekonaniem, że dodatki czasem potrafią scalić całość, albo kompletnie ją zburzyć. Mówiła i mówiła, wiedząc, że prawie nie słyszy jej słów, gdy kąpał się za jej plecami, płacząc najciszej jak potrafił przez cały ten czas.

 

Złamało jej to serce.

 

Widok Regulusa w takim stanie również łamie jej serce.

 

Ale żyje. Przetrwał noc, tak jak Marlene, tak jak Syriusz. Wszyscy żyją, o jeden dzień bliżej wolności, jeśli tylko dalej przetrwają. Są tutaj, bez względu na to, jak noc ich potraktowała - a nie potraktowała ich dobrze, wcale.

 

Szczerze mówiąc, noc nie potraktowała dobrze żadnego z pozostałych trybutów. Nagrania pokazują praktycznie wszystkich budzących się w pewnym momencie z koszmarów lub po prostu z paranoi. Stan Eliego tylko się pogorszył w ciągu nocy, do tego stopnia, że przez chwilę balansował na granicy, z realnym zagrożeniem śmierci na horyzoncie. Przetrwał, ale Dorcas nie ma pojęcia, czy jest dziś rano w stanie funkcjonować, czy nie. Jest też dyskomfort Marlene związany z jej ramieniem, Majesty śpiąca w odstępach jedno- lub dwugodzinnych, zanim najwyraźniej czuła się zmuszona wstać i przenieść w nowe miejsce, a także wielu innych gwałtownie wybudzających się ze snu z powodu koszmarów, niektórzy nawet z atakami paniki.

 

Dotyczy to również śmierciożerców, co prawdopodobnie nie powinno dziwić Dorcas tak bardzo, jak ją dziwi. Nawet oni nie są wolni od wpływu, jaki wywiera na nich powrót na arenę. Alecto prawie odcięła Dixonowi głowę swoim mieczem, gdy ten obudził ją, potrząsając nią, bo jęczała i krzyczała przez sen. Rabastan obudził się z łzami lśniącymi na policzkach.

 

A potem jest jeszcze Syriusz, którego Marlene szturchnęła kijem z daleka podczas jego koszmaru, co okazało się dobrym posunięciem, gdy zerwał się, wymachując rękami i rzucając niejasne, agresywne groźby w kierunku kogoś o imieniu Gunther. Kiedy się uspokoił, było to dziwne, jakby po prostu... odłączył się. Wpatrywał się w przestrzeń przez dłuższą chwilę, nie robiąc właściwie nic ani nie reagując na nikogo, aż w końcu zamrugał, rozejrzał się i westchnął ciężko, chwytając się za kark i opuszczając głowę.

 

Rita z pewnością ma wiele do powiedzenia, ale ani razu nie wspomina o wyraźnych oznakach traumy widocznych u każdego z trybutów na arenie. To sprawia, że Dorcas zgrzyta zębami.

 

Dzień drugi jest... Cóż, nadszedł, czy im się to podoba, czy nie, a Dorcas jest absolutnie przerażona do szpiku kości. Nie obchodzi jej, co którykolwiek z tych ludzi robi na arenie; nie obchodzi jej, że Regulus jest śmierciożercą najwyraźniej planującym zabić swojego brata; nie obchodzi jej, że między Augustą a Alice nie ma żadnych ciepłych uczuć. Nic z tego nie ma dla niej znaczenia.

 

Liczy się tylko to, by wydostać stamtąd każdego, kogo się da, w momencie, gdy będzie to możliwe, bez względu na to, co dzieje się wewnątrz areny. Przerażające jest to, że ten moment jeszcze nie nadszedł, a ona nie może nic zrobić, tylko patrzeć, jak kobieta, którą kocha, i jej przyjaciele, do cholery, cierpią. Potrzebuje tylko, żeby przetrwali jeszcze trochę dłużej. Żeby po prostu przetrwali. Błagam, przetrwajcie.

 

Dźwięk dzwoniącego telefonu sprawia, że gwałtownie podnosi głowę, zrywa się na równe nogi i natychmiast rzuca się, by go odebrać.

 

— Patronus? — pyta Lily zamiast powitania.

 

— Rozgwiazda — odpowiada szybko Dorcas. — Co się dzieje? Co masz? Proszę, powiedz mi…

 

— Trzecia noc — przerywa Lily rzeczowym tonem, a Dorcas wstrzymuje oddech. — Więc jutrzejsza noc. Będziesz gotowa? Dasz radę to zorganizować?

 

Dorcas wydaje z siebie westchnienie ulgi i chrypi:

 

— Tak, absolutnie dam radę to zorganizować. Kurwa mać, Evans, działasz błyskawicznie. To znaczy, planowaliśmy na dzień piąty, potem mówiłaś, że może czwartej nocy, a teraz to będzie już jutro? Jak ty...?

 

— Meadowes, wiesz równie dobrze jak wielu innych, do czego zdolne są moje usta. Dosłownie.

 

— Lily, czy ty używasz seksu, żeby uzyskać przysługi?

 

— Nie. — Lily milknie na chwilę, po czym parska śmiechem. — No dobra, to działa tak: już uprawiam seks, a potem mówię coś w stylu: spójrz na siebie, leżysz tu cała rozpalona i zdesperowana, żeby dać mi to, czego chcę; czy nie zechciałabyś zrobić dla mnie tej małej, prostej przysługi? I wtedy prawie zawsze się zgadzają, dostają to, czego oni chcą, podczas gdy ja świetnie się bawię i też dostaję to, czego ja chcę. Widzisz? Wszyscy wygrywają. Oczywiście nie mogłam tego zrobić ze wszystkimi, bo nie spałam z każdym, z kim rozmawiałam, ale i tak wiele osób jest mi coś winnych. Sześć lat zbierania sekretów i plotek potrafi zdziałać cuda, wiesz?

 

— Nie mogę uwierzyć, że ta rewolucja częściowo opiera się na twoich umiejętnościach w łóżku.

 

— Och, gdyby tylko całkowicie mogła się na tym opierać. Wszystko poszłoby jak z płatka. Cholera, wygralibyśmy tę wojnę w jakiś tydzień.

 

— Pewnego dnia ktoś cię upokorzy — oznajmia Dorcas z ledwo skrywanym rozbawieniem. — Chcę, żebyś wiedziała, że gdy ten dzień nadejdzie, będę się śmiać.

 

Lily tylko parska z niedowierzaniem, a potem jej głos wyraźnie łagodnieje, gdy mruczy:

 

— Jak sobie radzisz? Molly informuje mnie na bieżąco o igrzyskach. Słyszałam, że jest do bani, a Marlene... niezbyt dobrze zaczęła?

 

— Wciąż żyje — odpowiada Dorcas, a jej głos staje się cichszy, łagodniejszy; musi przełknąć gulę, która formuje się w jej gardle. — Jakoś sobie radzi.

 

— Cóż, pomyślałam, że chciałabyś wiedzieć, że ta misja w jedenastym dystrykcie przyprowadziła do nas więcej ludzi - a wśród nich była mała rodzina blisko spokrewniona z McKinnonami. Małżeństwo z niemowlęciem. Żona kiedyś miała na nazwisko McKinnon, zanim przyjęła nazwisko męża.

 

— Kuzynka Marlene. Dziecko - chłopiec, prawda? Maximus?

 

— Mhm, właśnie o nich chodzi — potwierdza Lily, a ramiona Dorcas opadają z ulgi, jej oczy na moment się zamykają. — Podobno w dystrykcie wybuchły potężne zamieszki po wywiadzie Marlene, a nie pomogło to, że burmistrzyni opuściła swoje stanowisko i dołączyła do mieszkańców przeciwko Aurorom. Zakon interweniował i wydostał kilka osób, zwłaszcza burmistrzynię, a z tego, co słyszałam, dystrykt jest teraz objęty całkowitą blokadą. Ludzie są przetrzymywani w domach, nie mogą wychodzić, Aurorzy patrolują ulice. Krążą spekulacje, że jedenasty spotka ten sam los co szósty, ale na szczęście jeszcze do tego nie doszło.

 

Dorcas zaciska usta w wąską linię.

 

— Nie, nie sądzę, żeby Riddle posunął się aż tak daleko. Wciąż trzyma w tajemnicy to, co stało się z szóstym dystryktem. Żadnego oficjalnego ogłoszenia, nawet w formie ledwo zawoalowanej groźby. Po prostu… nic. To mądre z jego strony, bo tutaj... sytuacja znacznie się pogarsza. Protesty stają się coraz śmielsze. Ludzie zaczęli gromadzić się pod jego zamkiem, żądając zakończenia igrzysk. Wielu odmawia oglądania, a inni są tak przerażeni tym, co widzą, że tylko jeszcze bardziej ich to wścieka.

 

— Tak, mogę sobie wyobrazić, że jeśli ludzie dowiedzą się, iż Riddle może z taką łatwością unicestwić niemal cały dystrykt, nie przyjmą tego dobrze — mruczy Lily. — Inne dystrykty pewnie też nie, jeśli miałabym zgadywać. Rebelia rozprzestrzenia się w tempie, za którym nawet Zakon ledwo nadąża, więc wiem na pewno, że Riddle sobie z tym nie poradzi. Powinnaś zobaczyć Dumbledore'a. Nie ma go tu zbyt często, ale kiedy go widuję, jego oczy zawsze błyszczą. Choć z drugiej strony, może to mieć coś wspólnego z faktem, że jego brat tu jest.

 

— Jego... — Dorcas mruga ze zdziwieniem. — Czekaj, co? On ma brata?

 

Lily wzdycha.

 

— Jak się okazuje, ma. Aberforth Dumbledore, burmistrz szóstego dystryktu, z którego podobno obaj pochodzą. Mówi się o cholernej ironii, co nie?

 

— Intryga się zagęszcza — mruczy Dorcas, z niedowierzaniem kręcąc głową, gdy zerka na ekran, widzi Camillę przemierzającą labirynt, po czym znów odwraca wzrok. — Dobra, to... to nie jest teraz ważne. Co z Potterami?

 

— Och, mają się dobrze. Euphemia... przepraszam, Effie, kazała mi tak na siebie mówić. W każdym razie, wyzdrowiała i już chodzi, choć trochę wolno i z bólem. Ciągle jej powtarzam, że wiem dokładnie, jak sprawić, by poczuła się lepiej, ale ona upiera się, że jest mężatką, a poza tym zdecydowanie za stara dla mnie. Naprawdę rozczarowujące.

 

— Och, nie, rozumiem cię. Ona jest naprawdę wyjątkowa, prawda?

 

— Naprawdę wyjątkowa — przytakuje Lily. — W każdym razie, ona i Monty skupiają się głównie na igrzyskach, obserwując Syriusza i Regulusa, martwiąc się o Jamesa. Wiesz, typowe rodzicielskie sprawy. Ale, no wiesz, próbują też opiekować się ludźmi ze swojego dystryktu. Trwa tu teraz wielka żałoba. Żal jest przytłaczający, Dorcas. Cholernie przytłaczający.

 

— Tak — mruczy Dorcas — tego należało się spodziewać. Myślę, że jutro podniesiemy na duchu wielu ludzi, na całym świecie. W końcu nikt nigdy wcześniej nie przerwał igrzysk. To doda otuchy wielu osobom, Lily.

 

— Potem będzie wojna — mówi cicho Lily. — Zdajesz sobie z tego sprawę, prawda? Gdy to się stanie, nie będzie już odwrotu.

 

Dorcas bierze głęboki wdech, po czym powoli wypuszcza powietrze i skupia wzrok na ekranie.

 

— Wiem.

 

~•~

 

James kieruje się prosto do Lucjusza, gdy tylko wchodzi na przyjęcie, stawiając kroki pełne determinacji. Dziś nie korzysta z laski, bo jego noga czuje się akurat całkiem dobrze.

 

Nie potrzebuje laski, by napędzić strachu Lucjuszowi Malfoyowi.

 

Gdy tylko Lucjusz dostrzega go nadchodzącego, napina się, mimo że stoi obok Lestrange'a i Dołohowa. W pobliżu kręci się grupa sponsorów, a ich przyciszone szepty stają się głośniejsze w momencie, gdy zauważają zbliżającego się Jamesa, zaciekawieni możliwością nadchodzącego dramatu.

 

— Potter — wita go Lucjusz sztywno.

 

— James, James, nie rób tego — Frank nagle pojawia się tuż obok, łapiąc go za ramię i próbując odciągnąć.

 

James strząsa jego rękę.

 

— Słuchaj mnie bardzo uważnie, Malfoy. Jeśli dowiem się, że znowu próbowałeś przekupić organizatorów, to następnym razem, gdy cię uderzę, nie przestanę, dopóki nie będziesz cholernie martwy, rozumiesz?

 

— Nic takiego nie zrobiłem — odparowuje ostro Lucjusz. — Nie podoba mi się sugestia, że…

 

— Nie? A więc nie zabrałeś Verny - jednej z organizatorek igrzysk - wczoraj wieczorem do pubu, żeby ją przekupić? Żeby upewnić się, że Regulus będzie bardziej cierpiał na arenie albo szybciej zginie? Syriusz też? — wyzywająco syczy James ściszonym głosem, tak by nikt poza nimi nie usłyszał.

 

— Oczywiście, że tego nie zrobiłem — warczy Lucjusz. — Jesteś nowy jako mentor, więc pozwól, że wyjaśnię ci, jak to działa. Organizatorów igrzysk nie da się przekupić, Potter.

 

— Och, wiem, że teoretycznie nie powinni być przekupni, ale wszyscy wiemy, że to się zdarza i już się zdarzało — argumentuje James. — Zabawne, naprawdę, bo mam świadka, który widział cię wczoraj w pubie z Verną, gdzie omawialiście pewne porozumienie. — To technicznie prawda, bo tym świadkiem jest Remus, który dziś rano przy śniadaniu opowiedział Jamesowi wszystko, co podsłuchał. — To oznacza, że celowo robisz, co możesz, by wpłynąć na igrzyska. Dziś to Regulus. Kto wie, czy jutro nie będzie to Rabastan? Albo Alecto? Albo Alice? Wszystko, żeby wygrać, prawda, Malfoy? Wszystko, byś to ty zwyciężył.

 

Frank opuszcza ręce, przestając przytrzymywać Jamesa, i teraz stoi tuż obok niego, mierząc Lucjusza nieustępliwym spojrzeniem.

 

Lucjusz rozgląda się i dostrzega, że wszystkie oczy są zwrócone na niego. Siniak na jego policzku zniknął, prawdopodobnie dzięki medykamentom z Hallow, pozostawiając jedynie puste miejsce, w które James niemal drży z chęci, by uderzyć ponownie. Dołohow zdecydowanie odsuwa się od Lucjusza, a jego twarz wykrzywia się w grymasie, podczas gdy oczy Lestrange'a powoli się zwężają.

 

Zapada długa, napięta cisza.

 

Ile razy Lucjusz przekupywał różnych organizatorów igrzysk i sponsorów, by jego trybuci zaszli dalej? Ile lat sprowadzał do domu Zwycięzców tylko dlatego, że uciekał się do łapówek i manipulacji? Istnieje cienka granica między byciem mentorem, który robi wszystko, co może w ramach narzuconych ograniczeń, a byciem mentorem, który za kulisami wpływa na same igrzyska.

 

Syriusz, na przykład. Jedyny raz, kiedy wpłynął na igrzyska, to była sprawa ze Slughornem, i zrobił to, by wydostać zarówno Jamesa, jak i Regulusa. Być może w pewien sposób nie różni się to od tego, co robił Lucjusz, by sprowadzać trybutów do domu; jednak motywacja i intencje były zupełnie inne. Syriusz działał z miłości i desperacji. Lucjusz - dla chwały.

 

A to jest ostatecznie gorsze, ponieważ aktywnie działa, by upewnić się, że Regulus, co najmniej, cierpi. Z tego, co powiedział Remus, chciałby, żeby Syriusz również, ale najwyraźniej McGonagall ma go pod czujną obserwacją.

 

To nie jest dobry wizerunek dla Lucjusza, wcale a wcale. Jakikolwiek szacunek, jaki mogli mieć dla niego inni mentorzy, zostaje natychmiast podważony. Ich trybuci również są na arenie. To bardzo, bardzo głupie posunięcie, by podejmować tego rodzaju działania, ponieważ po wykryciu zawsze następują konsekwencje.

 

Już teraz, natychmiast, widać konsekwencje. Ludzie ich obserwują, choć nie mają pojęcia, co się dzieje. Jedynymi osobami, które są wystarczająco blisko, by słyszeć, są Frank, Dołohow i Lestrange. Tak łatwo, po tym jawnym oskarżeniu, wszyscy zwrócili ku Lucjuszowi zimne spojrzenia.

 

— Och, widzę, co próbujesz zrobić — Lucjusz śmieje się gładko i unosi dłoń. — Nie słuchajcie tych bzdur. On próbuje wyeliminować konkurencję, i któż może go za to winić? Moi trybuci rzeczywiście stanowią zagrożenie, o które warto się martwić. Solidna próba, Potter, ale widzisz - to moje słowo przeciwko twojemu.

 

— Nie obchodzi mnie słowo przeciwko słowu, Lucjusz — informuje go James, mówiąc cicho i stanowczo, ani na moment nie przerywając kontaktu wzrokowego. — Następnym razem, gdy staniesz mi na drodze, nie będzie już żadnych słów. Po prostu będziesz martwy.

 

Po tych słowach James odwraca się i odchodzi, pozwalając, by ta prawda osiadła za nim, ponieważ to nie było kłamstwo. James nie jest dobrym kłamcą. Nigdy nie był.

 

Jeśli nie było to oczywiste, James zdecydowanie nie jest w dobrym nastroju. Istnieje wiele, wiele powodów tego stanu rzeczy. Po pierwsze, ogólny brak snu, ponieważ spędził poprzednią noc, martwiąc się o Syriusza i Regulusa. Po drugie, wewnętrzne rozdarcie związane z wahaniem, co do tego, co, do cholery, Regulus w ogóle robi ze śmierciożercami, przy jednoczesnym zaufaniu mu, mimo własnego zagubienia. Po trzecie, obudzenie się i zobaczenie, że Regulus musiał spędzić noc w deszczu, jawnie przez niego dręczony, a James nie mógł do niego dotrzeć ani mu pomóc. A potem, na koniec, gdy Remus wpadł, by pospiesznie opowiedzieć o tym, co podsłuchał poprzedniej nocy, było to już tylko wisienką na tym gównianym torcie.

 

Tak więc, istotnie, James nie jest w nastroju do rzucania pustych gróźb. Powiedział to, co powiedział, i miał to na myśli. Przyszedł, by przekazać to, co musiał, i zrobił to. A teraz ma robotę do wykonania.

 

— Wiesz, gdyby do tego doszło, pomogę ci — oznajmia Frank, dostosowując krok do Jamesa. — Z Malfoyem, mam na myśli.

 

— Przyjąłem — mówi James, wzdychając ciężko, gdy nagle się zatrzymuje i odchrząkuje. — Ale teraz, czy mógłbyś mi wyjaśnić, jak, um, wykorzystać darowiznę?

 

Frank mruga ze zdziwieniem.

 

— Już teraz?

 

James kiwa głową i mamrocze:

 

— Tak, ja... um, muszę przekazać wiadomość Regulusowi.

 

— Dobrze, tylko uważaj, żeby nie zmarnować darowizn zbyt wcześnie, James — ostrzega Frank, ale mimo to wskazuje ręką ponad ramieniem Jamesa. — Jeśli to takie ważne, chodź za mną…

 

James podąża za Frankiem, bo to faktycznie jest aż tak ważne.

 

~•~

 

Regulus ma ból głowy.

 

Spędzenie całej nocy w niewygodnej pozycji, ciche łkanie i popadanie w kolejne ataki paniki jeden po drugim mogą tak na człowieka wpłynąć - tak przynajmniej przypuszcza. Na szczęście deszcz ustał, gdy niebo zaczęło jaśnieć, a ciemność powoli zanikała. Regulus od razu poczuł ulgę, uspokoił się, jego umysł stał się bardziej przejrzysty. Kiedy nastał dzień i wszyscy mogli go wreszcie zobaczyć, zachowywał się tak, jakby poprzednia noc w ogóle nie miała miejsca. Nikt nic nie wiedział.

 

Cóż, nie wątpi, że niezliczona liczba obserwujących wiedziała. James wiedział. James prawdopodobnie widział najważniejsze momenty, ale Regulus ma nadzieję, że James dostrzega, iż teraz wszystko z nim w porządku.

 

"W porządku" to pojęcie względne, naprawdę. Powiedzmy, że jest w porządku porównawczo, co? Jest na nogach, w ruchu, skupiony, ma jasny wzrok, bez łez, które by go zaćmiewały. Wciąż tu jest i nadal idzie naprzód.

 

Jest to dziwnie... pocieszające, że przetrwał. Jakaś jego część nie sądziła, że zdoła to zrobić, zwłaszcza nie samemu, ale jednak dał radę. Zupełnie sam, przebrnął przez to wszystko. Bez Barty'ego, bez Syriusza, bez Jamesa. Czy powinien być z tego dumny? Czy nie może być z tego dumny?

 

Jest z tego dumny. Czy chce, żeby to się powtórzyło? Nie, absolutnie nie. Czy jest pewien, że przetrwa, jeśli znów się to zdarzy? Tak, jest pewien, i ta świadomość działa na niego kojąco.

 

Nastał drugi dzień i grupa znów jest w ruchu, wyruszając z nadzieją, że natrafią na Syriusza. Regulus idzie wraz z nimi w milczeniu, czekając na to, co przyniesie mu dzień.

 

Delikatny dźwięk pudełka od sponsora sprawia, że wszyscy powoli zatrzymują się, unosząc głowy, by obserwować, jak pudełko unosi się na spadochronie ponad żywopłotem. Opada łagodnie, kołysząc się i lawirując w powietrzu, by ostatecznie znaleźć się dokładnie nad Regulusem. Przełyka on ślinę i wyciąga dłonie, a pudełko miękko opada na jego ręce.

 

— Och, twój chłopak przysłał ci prezent — żartuje Rabastan tonem lekkim i dobrodusznym.

 

— Narzeczony — poprawia ostro Regulus, marszcząc brwi, gdy wpatruje się w pudełko. Żołądek podchodzi mu do gardła i jest tak cholernie zdenerwowany, że prawie nie może się zmusić, by je otworzyć.

 

— Och? — mówi Rabastan z rozbawieniem. — Cóż, wspominałeś, że planujecie się pobrać, ale nie sądziłem, że to coś oficjalnego. Gratuluję, stary.

 

— Kruszynka całkiem dorosła — wykrztusza Bellatriks z udawanym pociągnięciem nosem. — Słyszysz, Cissy? Jest zaręczonym mężczyzną.

 

— Witaj w rodzinie, James — oznajmia Narcyza beztroskim tonem, a jej usta drgają lekko, gdy Regulus rzuca jej gniewne spojrzenie.

 

— Zamierzasz to otworzyć czy nie? — mruczy Dixon.

 

Regulus marszczy brwi, wcale nie ciesząc się z tego, że ma widownię obserwującą go niczym sępy. Szczególnie nie podoba mu się obecność Yaxleya, który już co najmniej dwa razy przewrócił oczami. Wzdychając, Regulus otwiera pudełko i przechyla je ku sobie, by zobaczyć, co jest w środku.

 

Natychmiast, wbrew własnej woli, jego twarz płonie gorącem, oblewając się rumieńcem z jakiejś niedorzecznej wewnętrznej radości na widok bajgla leżącego obok odrobiny serka śmietankowego w najmniejszym pojemniku, jaki kiedykolwiek widział w życiu, uformowanego w kształt kwiata. Nie może powstrzymać tego, jak jego twarz mimowolnie łagodnieje, bo oczywiście James przysłał mu bajgla i oczywiście James znalazł sposób, by przesłać mu kwiat, nawet tutaj. Po wczorajszej nocy jest to stałe źródło pocieszenia, które rozlewa ciepło w samym centrum jego piersi. James musiał wiedzieć, że to poprawi mu nastrój. Regulus mógłby się rozpłakać.

 

Zamiast tego czuje, jak kąciki jego ust unoszą się, a twarz wciąż płonie i serce trzepocze. Znowu żałuje, że Jamesa tu nie ma - nie po to, by narażał się na niebezpieczeństwo, ale wyłącznie po to, by Regulus mógł go pocałować. Och, tak bardzo za nim tęskni.

 

— Ja pierdolę, czy on się uśmiecha? — pyta Rabastan. — Nie wiedziałem, że potrafi to robić. James Potter, masz talent.

 

— Spójrzcie na niego — grucha Alecto szyderczo. — On się rumieni.

 

Yaxley wydaje z siebie odgłos obrzydzenia.

 

— Dobra, dobra, odwalcie się — mruczy Regulus, a jego uśmiech znika, gdy posyła im wszystkim gniewne spojrzenie. Prycha, widząc, że nadal wyglądają na rozbawionych, z wyjątkiem Yaxleya. Nawet Dixon wydaje się lekko ubawiony całą tą sytuacją.

 

— Co ci przysłał? — pyta z ciekawością Bellatriks, podchodząc energicznie i zaglądając do pudełka, zanim Regulus zdąży je całkowicie ukryć. Spogląda na zawartość, po czym unosi głowę i patrzy na niego beznamiętnie. — To bajgiel.

 

— Posłuchaj...

 

— Robisz maślane oczy na widok bajgla?

 

— Wcale nie... zamknijcie się, odpierdolcie się — warczy Regulus, gdy Narcyza zaczyna się śmiać, a Rabastan musi się pochylić i oprzeć dłonie na kolanach, wybuchając chichotem. — Żadne z was nie zna kontekstu, więc pilnujcie swojego pieprzonego nosa.

 

Śmiech nie ustaje.

 

Regulus ignoruje to wszystko, sięgając poza bajgla i kwiata z serka śmietankowego po małą białą karteczkę. Gdy ją odwraca, nie znajduje na niej żadnych słów. Na kartce widnieje tylko: ???

 

To jest, obiektywnie rzecz biorąc, dość zabawne. Po prostu: ??? Tylko tyle, co James celowo postanowił wysłać, najprawdopodobniej dlatego, że właściwie podsumowuje jego stan emocjonalny w tej chwili, przynajmniej w odniesieniu do towarzystwa, które Regulus postanowił utrzymywać.

 

Krzywiąc się lekko, Regulus spogląda znużonym wzrokiem w górę i milczy, po czym zgniata karteczkę w pięści. Mimo wszystko, delektuje się swoim bajglem, podczas gdy grupa kontynuuje rozmowę.

 

Mądrze postępując, nikt nie prosi go, by się podzielił.

 

~•~

 

Syriusz obserwuje, jak Marlene krąży niespokojnie tam i z powrotem, obracając miecz w dłoni. W świetle dnia jej drugie ramię wygląda gorzej. Jest co prawda zabezpieczone, ale nie da się ukryć, że jest kontuzjowane. W walce, jeśli jej przeciwnik okaże się choć trochę bystry, od razu zaatakuje właśnie to ramię.

 

Powoli Syriusz wymienia spojrzenie z Emmeline. Ona unosi brwi, patrząc na niego. On odpowiada wzruszeniem ramion. Oboje wzdychają.

 

Co? — warczy Marlene, rzucając im obojgu gniewne spojrzenie.

 

— Przestań tak krążyć — mówi Emmeline. — To mnie denerwuje.

 

Marlene prycha pogardliwie.

 

— Ty nie znasz nerwów.

 

— No, lepiej tak powiedzieć, niż że działa mi to na nerwy. Wkurzasz mnie, McKinnon. Odpuść sobie trochę, co?

 

— Powinniśmy już ruszać.

 

Syriusz spogląda w niebo, błagając o cierpliwość.

 

— Ustaliliśmy, że poczekamy tak długo, jak się da, żeby sprawdzić, czy Alice i Augusta zdołają do nas wrócić, Marlene.

 

— Tak, cóż, najwyraźniej nie wrócą. Gdyby mogły, już by tu były — cedzi przez zęby Marlene. — Natkniemy się na nie, jeśli wreszcie ruszymy tyłki. Możemy już iść?

 

— Daj spokój — upomina Emmeline. — Eli miał naprawdę ciężką noc i wciąż odpoczywa.

 

To prawda. Syriusz rzuca szybkie spojrzenie na Eliego, który spędził większość nocy jęcząc z bólu między kolejnymi wymiotami, aż w końcu jego organizm nie miał już nic do oddania. Zmieniali się przy nim, upewniając się, że ma deszczówkę do picia, co nie pomagało zbyt wiele, ale przynajmniej dbali, by był nawodniony w tym całym bałaganie. Biedak pocił się, miał halucynacje i błagał o coś do picia za każdym razem, gdy był na tyle przytomny, by formułować pełne zdania.

 

W końcu, kilka godzin temu, zapadł w prawdziwy odpoczynek, co było dobrym znakiem. Syriusz naprawdę trochę się martwił, że Eli dostanie udaru albo zawału i po prostu nie przetrwa nocy.

 

Rzecz w tym, że Syriusz jest równie zniecierpliwiony, by ruszyć w drogę jak Marlene, choć prawdopodobnie z zupełnie innych powodów. Wątpi, by szczególnie zależało jej na odnalezieniu Regulusa, ale jest oczywiste, że kompletnie nie znosi pozostawania zbyt długo w jednym miejscu.

 

— No to cholernie przykro — oznajmia ostro Marlene, maszerując w stronę Eliego i kucając przy nim, opierając miecz o bok uda. — Jeśli będziemy się dalej ociągać, znajdą jakiś sposób, żeby zmusić nas do ruszenia się z miejsca, a nie mam ochoty czekać, by przekonać się, co jeszcze mają w zanadrzu. — Wyciąga wolną rękę i klepie Eliego w twarz, niezbyt mocno, ale wystarczająco, by wyrwać go ze snu. — Hej, staruszku, czas wstawać i ruszać. No dalej, zbieraj się.

 

— Bleee — bełkocze Eli.

 

Marlene łagodnieje, choć tylko odrobinę.

 

— Tak, wiem. Wiem, że jest ci ciężko, ale musimy ruszać. Pomogę ci wstać, no dalej.

 

Mamrocząc pod nosem, Emmeline rzuca się naprzód, by pomóc Marlene podnieść Eliego. Wygląda cholernie źle, ledwo trzyma się na nogach, ręce mu drżą i wciąż się poci. Syriusz ściska swoją włócznię i obserwuje otoczenie, podczas gdy Emmeline i Marlene upewniają się, że Eli jest w stanie chodzić. Mówi, ale jego głos jest ochrypły i się zacina. Porusza się, ale powoli i nienaturalnie sztywno.

 

Zajmuje to kilka minut, ale w końcu ruszają, a Eli ciągle odpędza od siebie ludzi. Nie chce, by go dotykano, i warczy za każdym razem, gdy ktoś podchodzi zbyt blisko. Prawdopodobnie z powodu bólu i objawów odstawiennych jest marudny i bardziej opryskliwy. W większości zostawiają go w spokoju. Emmeline idzie obok niego, ponieważ z jakiegoś powodu jest jedyną osobą, której obecności w pobliżu nie ma nic przeciwko. Może dlatego, że w ogóle jej nie rozpoznaje. Marlene była jego trybutką. Syriusz... Cóż, ma te same rodzinne geny co jego wujek Alphard, więc Syriusz prawdopodobnie jest dla Eliego dezorientujący, zwłaszcza biorąc pod uwagę piekło, przez które przechodzi jego umysł i ciało.

 

Syriusz zrównuje krok z Marlene i spogląda na nią, czując, jak serce opada mu do stóp.

 

— Marlene?

 

— Tak?

 

— Powiedziałaś, że wiedziałaś. Skąd...?

 

Marlene po prostu patrzy na niego, a Syriusz czuje, jak żołądek zapada mu się razem z sercem. W gardle formuje mu się gula i ogromnie pragnie zatrzymać się i przytulić ją, ale wie, że ona na to nie pozwoli. Nie tutaj. Nie w ten sposób. Nie po tym wszystkim, przez co ostatnio przeszła.

 

Syriusz też to wie. Może nie zdaje sobie sprawy z tego, jak głęboko w tym wszystkim tkwi Eli, ale sam przechodził detoks i cierpiał z powodu objawów odstawiennych. Wiele, wiele razy. Nigdy nie chciał, żeby Marlene wpadła w to tak głęboko, a teraz może myśleć tylko o tych wszystkich razach, kiedy pozwalał jej pić, bo wiedział, jak trudno jest być mentorem, albo o tych wszystkich sytuacjach, gdy dostrzegał oznaki, że Marlene zaczyna traktować alkohol jak kulę, na której się wspiera, i bagatelizował je, bo przecież wszyscy piją, gdy robi się ciężko, wszyscy sobie z tym radzą i wcale nie musiało to oznaczać, że Marlene staje się od tego zależna.

 

Ale ona patrzy na niego i on wie, że tak właśnie było. Patrzy na niego, a jego pierś boli, bo próbował - zawsze tak cholernie się starał - chronić ją, pomagać jej, a zawiódł. Spieprzył sprawę. Nawet nie zauważył.

 

— O cholera, Marlene — chrypi Syriusz. — Przepraszam. Cholera, ja…

 

— Syriusz — przerywa mu Marlene — nie przejmuj się tym. Czy było do dupy? Tak. Ale czy przez to przeszłam? Tak. Cholera, przetrwałam to i wciąż tu jestem. Jesteś jednym z powodów, dla których tu jestem, czy zdajesz sobie z tego sprawę, czy nie. Zostawmy to tak, dobrze?

 

— Mogłaś mi powiedzieć — szepcze Syriusz. — Pomógłbym ci, Marlene.

 

— Byłeś jedną z osób, przed którymi nie chciałam się przyznać. — Marlene odchrząkuje i odwraca wzrok. — Chyba nie chciałam cię zawieść. Nie wiem. Po prostu... Ty zawsze się tak starałeś, dla mnie, a potem ja... — Potrząsa głową, przełykając ślinę. — Ale dostałam pomoc. Ktoś bardzo dla mnie ważny zachęcił mnie do tego, a ja byłam wystarczająco odważna, żeby faktycznie to zrobić. Teraz jest dobrze, tak? Nie... nie chcę, żebyś traktował mnie inaczej.

 

Syriusz patrzy na nią, porażony.

 

— Nie traktowałbym. Nigdy. Przysięgam. Ja... cóż, niewiele osób o tym wie, ale ja też wiem, jak to jest. Też potrzebowałem pomocy i nie ma w tym nic wstydliwego. Nigdy nie byłbym tobą rozczarowany, rozumiesz? Jestem z ciebie dumny.

 

— Nie wiedziałam, że ty... — Marlene urywa i patrzy na niego, jej usta lekko opadają. Syriusz wzrusza nieznacznie ramionami i posyła jej mały, smutny uśmiech. Jest wiele rzeczy, których ludzie o nim nie wiedzą, spraw, których nigdy nie mógł ujawnić, odgrywając swoją rolę w Hallow. Jej spojrzenie łagodnieje. — Cóż, ja też jestem z ciebie dumna.

 

To wszystko, co zostało powiedziane. To wszystko, co musiało być powiedziane między nimi. Pochyla się i delikatnie trąca swoim ramieniem jej ramię, to niezranione, po czym oboje idą dalej.

 

~•~

 

— Hej, czy wszyscy to słyszycie?

 

Regulus niestety to słyszy. A przez to ma na myśli nasilający się szelest żywopłotów przed grupą, tak głośny, że wszyscy nagle się zatrzymali. Ściana zieleni po obu stronach drogi przed nimi trzęsie się.

 

— No cóż — odzywa się Rabastan — to nie wróży nic dobrego.

 

— Dziękuję, Kapitanie Oczywisty, jakby to nie stawało się coraz bardziej cholernie jasne — syczy Alecto, już się cofając, podczas gdy wszyscy dołączają do niej, robiąc to samo.

 

W momencie - dosłownie w tym samym momencie - gdy Regulus dostrzega bladą, uzbrojoną w szpony dłoń wyłaniającą się z żywopłotu, odwraca się i zaczyna biec, nie oglądając się za siebie. Pieprzyć resztę, on wie, co to, do cholery, jest.

 

— Uciekajcie, uciekajcie, uciekajcie! — ryczy Dixon.

 

Regulus nie potrzebuje, by mu to mówiono. Jest już daleko. Biegnie prawdopodobnie najszybciej, jak kiedykolwiek biegł, nie czekając na nikogo ani nie przejmując się, dokąd inni się udają. Nie żeby mieli jakikolwiek wybór, bo wszyscy są uwięzieni razem w długim przejściu. Gdzieś wcześniej było inne odgałęzienie, w które można było skręcić, ale wygląda na to, że zniknęło podczas drogi powrotnej.

 

Szelest żywopłotów staje się coraz wyraźniejszy, trzęsąc się gwałtownie po obu jego stronach, a następnie tuż przed nim. Nagle z każdej strony wyłaniają się dłonie, wysypując się od samej góry aż do ziemi, szponiaste palce desperacko próbujące coś pochwycić. Regulus wydaje z siebie zduszony oddech i rzuca się naprzód, przedzierając się przez to wszystko.

 

Miecz tnie powietrze tuż obok niego, posyłając na ziemię kilka dłoni, z których tryska krew, a jej zapach gęstnieje w jego nozdrzach. Strząsa z siebie brutalny uścisk jednej uzbrojonej w szpony dłoni, która wbija paznokcie w jego ramię. Obraca sztylet i wbija go w nadgarstek, wyrywając się z warknięciem.

 

Potyka się i ślizga na ziemi, rozpaczliwie próbując wypchnąć się do przodu, by skręcić za róg, który nagle otwiera się przed nim, gdy żywopłot drży i rozstępuje się.

 

Regulus przedostaje się na drugą stronę, wciąż biegnąc sprintem, wciąż uciekając przed dłońmi, które nieustannie wyłaniają się po obu jego stronach. Nie ogląda się za siebie, ale słyszy za sobą odgłos biegnących stóp, tylko jednej pary, jednej dyszącej osoby.

 

Regulus nie dba o to, kto to jest, ani o to, że grupa właśnie się rozdzieliła. Po prostu biegnie dalej i nie zatrzymuje się.

 

~•~

 

— Co to, do cholery, jest? — wykrztusza Marlene.

 

Syriusz już się cofa, a jego serce przyspiesza, gdy obserwuje mgłę wylewającą się zza rogu przed nimi - obłok jaskrawej zieleni rozlewający się wzdłuż korytarza. Nie ma pojęcia, co to jest, ale nie wątpi, że to nic dobrego.

 

Uciekajcie! — rozkazuje ostro Syriusz, po czym sam rzuca się do biegu, obracając się w miejscu i ruszając przed siebie. Słyszy, jak pozostali podążają za nim, nawet Eli, który biegnie ze świszczącym oddechem.

 

Syriusz rzuca się za pierwszy róg, który napotyka, i biegnie dalej, wciągnięty w pułapkę instynktu przetrwania, gdzie ucieczka jest jedynym, co zna. W uszach mu dzwoni. Czuje bicie serca aż w zębach i ma ochotę gryźć, żuć i smakować, jak bardzo pragnie przeżyć. Zapomniał o tym; zapomniał, jak to się czuje, balansować na ostrzu noża między najgorszym doświadczeniem w życiu a najsilniejszą ekscytacją, jakiej kiedykolwiek doznał.

 

Nigdy nie czujesz się tak bardzo żywy, jak wtedy, gdy śmierć dyszy ci prosto w kark.

 

Syriusz odwraca się i biegnie. Odwraca się, biegnie, znów skręca i pędzi dalej. Przemierza korytarze bez końca, czując, jakby tkwił w miejscu, przekonany, że coś depcze mu po piętach, sięga ku jego kostkom, i że jedno potknięcie zakończy się upadkiem na ziemię, a potem pod nią - w grobie.

 

Świat zniknął, a wszystko inne przepadło. Nie wie, gdzie jest, gdzie są jego sojusznicy ani przed czym właściwie ucieka. Po prostu czuje, instynktownie, że nie może poddać się czekającemu nań uściskowi śmierci, która próbuje szarpnąć go za kołnierz, szepcząc jak wiatr tuż przy jego uchu.

 

I tak cię dopadnę, prędzej czy później, mówi. Dopadam wszystkich, prędzej czy później.

 

Jeszcze nie. Jeszcze nie. Jeszcze nie, jeszcze nie, jeszcze nie.

 

I tak oto Syriusz biegnie, nie przestaje biec, dopóki nie skręca za róg i nie wpada prosto na kogoś innego, zataczając się od siły uderzenia, niemal tracąc równowagę. To zderzenie przywraca świat do ostrej wyrazistości, a pierwszym, co słyszy, jest płacz.

 

Syriusz gwałtownie wciąga powietrze, gdy odzyskuje równowagę na tyle, by dostrzec stojącą tuż przed nim Camillę z wydrapanym okiem i krwią spływającą po policzku. Głębokie rany pokrywają całą jej twarz i szyję, a także ramiona i nogi. Żołądek Syriusza podchodzi mu do gardła, gdy rozpoznaje te obrażenia.

 

— Były... wszystkie te ręce, tak wiele rąk — wykrztusza Camilla. — One... one wciąż mnie szarpały. One...

 

— Dobra, hej, spokojnie — wypala Syriusz, gdy Camilla porusza się, jakby chciała go wyminąć. — Nie, nie możesz iść w tamtą stronę. Uwierz mi, to nie jest dobry pomysł. Jest tam jakaś zielona mgła i postawiłbym życie, że jest śmiertelna, więc nie idź tamtędy, dobrze?

 

— Nie możemy wrócić tamtędy — szlocha Camilla, wskazując drżącą ręką za siebie. — Te ręce. Jest ich tak cholernie dużo…

 

Syriusz wyciąga rękę, by chwycić jej dłoń, przełykając ciężko ślinę, gdy na nią patrzy. Jedno oko jest całe, drugie to krwawa miazga.

 

— Widzę miejsce, gdzie można skręcić, tam dalej. Chodźmy.

 

— Te ręce...

 

— Obiecuję, jeśli będą tam ręce, nie pójdziemy w tamtą stronę.

 

Ramiona Camilli drgają spazmatycznie.

 

— Nie ma dokąd iść.

 

Widząc, że Camilla nie jest obecnie w najlepszym stanie - co jest zrozumiałe - Syriusz mocno ściska jej dłoń i pociąga ją do biegu. Stracił z oczu wszystkich pozostałych, nie ma pojęcia, gdzie się znajdują, ale wie, że nikt nie zginął. Nie było żadnego wystrzału armaty. Wygląda na to, że labirynt jest w tej chwili po prostu pieprzonym polem minowym pełnym koszmarów. Camilla ma jednak rację. Naprawdę nie ma dokąd iść; wszyscy są jak szczury w labiryncie bez wyjścia, prowadzeni od jednego koszmaru do następnego.

 

Bieg zostaje wznowiony, tym razem z osobą, z którą Syriusz nigdy nie spodziewał się znaleźć w pierwszej kolejności. Camilla wciąż płacze, potykając się za nim.

 

Pędzą wzdłuż jednego korytarza, po czym skręcają, by pobiec następnym. W połowie drogi znajduje się przejście, w które Syriusz ich wciąga, tylko po to, by gwałtownie się zatrzymać, gdy z żywopłotu przed nimi zaczynają wyłaniać się ręce. Camilla wpada na jego plecy, po czym krzyczy.

 

Przez chwilę Syriusz wpatruje się w te ręce i nie może się ruszyć, myśląc o Regulusie, rzece i bliznach, które do dziś ma na skórze. Camilla szarpie go za koszulę, ciągnąc za sobą, a Syriusz mruga, gdy świat wokół niego wiruje. Jest tam, a potem…

 

Syriusz mruga ponownie i orientuje się, że biegnie, a krzyk Camilli wciąż dzwoni mu w uszach. Poruszają się w przeciwnym kierunku, znów zawracając. Oni właśnie…

 

Syriusz mruga, gdy zatrzymują się i cofają chwiejnie, obserwując zieloną mgłę wylewającą się zza rogu przed nimi, i…

 

Syriusz mruga…

 

Syriusz mruga…

 

Syriusz…

 

~•~

 

— O nie — szepcze Remus. — Nie, nie, nie.

 

Remus czuje, jak serce podchodzi mu do gardła, gdy jego wzrok przykuty jest do ekranu. Obserwuje, jak w oczach Syriusza zapada kurtyna. Światło migocze, po czym gaśnie, a on znika. Pustka. Jest tam, ale jakby go nie było.

 

— Co? — jęczy Pandora. — Co się stało? Remus, co…

 

Rzecz w tym, że Remus to rozpoznaje. Tę mgłę. Jej odcień. Pamięta ją, nawet przez pryzmat swoich tortur, jak wyglądała, gdy wydobywała się z pojemnika. Niemal go zabiła, i czy o to właśnie chodziło? Czy był tylko ciałem w eksperymencie na potrzeby igrzysk? Zaledwie etapem w sekwencji zdarzeń, które doprowadziły do tej chwili, gdzie... co właściwie? Inni słudzy od tego zginęli. Czy próbowali znaleźć odpowiednią formułę, która wywoływałaby ból, ale nie zabijała? Czy Remus był tym sukcesem, który doprowadził do tego?

 

— Syriusz jest... on ma... zdarzają się chwile, kiedy on... kiedy on po prostu jakby... — Remus przełyka ślinę, słowa więzną mu w gardle, a on bezradnie obserwuje, jak Camilla szarpie rozpaczliwie ramię Syriusza, próbując zmusić go do ruchu. Syriusz pozostaje nieruchomy.

 

— Dlaczego on nie ucieka? — pyta rozpaczliwie Pandora, nerwowo, z oczami błyszczącymi od łez. Trzyma dłonie mocno splecione, a jej nogi podskakują w górę i w dół z czystego niepokoju.

 

— Nie ma go tam — chrypi Remus. Wróć, myśli, wpatrując się w Syriusza szeroko otwartymi oczami. Wróć. Musisz wrócić teraz, natychmiast, skarbie, albo inaczej ty...

 

Żywopłot tuż obok Syriusza nagle się rozstępuje, otwierając nowe przejście. Camilla wpycha go do środka i sama nurkuje za nim, dokładnie w chwili, gdy mgła rozlewa się bliżej, a ręce wyłaniają się po drugiej stronie miejsca, w którym przed chwilą stali.

 

Remus wypuszcza powietrze z płuc.

 

Syriusz wciąż nie jest tam naprawdę, ale zaczyna biec, gdy już jest w ruchu, najwyraźniej tylko dlatego, że Camilla go ciągnie. Jest coś niepokojącego w obserwowaniu Syriusza wykonującego te mechaniczne ruchy, biegnącego bez żadnego wyrazu twarzy. Nie zapamięta tego, nie tej części, a Remus zastanawia się, czy to nie jest swoistą łaską.

 

— Och, to jest straszne. Robi mi się niedobrze — wyrzuca z siebie Pandora, obejmując się ramieniem w okolicy żołądka. — To jest chore, Remus. Zawsze było chore, ale to...

 

— Rozumiem to — chrypi Remus, bo naprawdę rozumie.

 

Nikt wewnątrz tego labiryntu nie przechodzi przez to obojętnie. Wszyscy uciekają, walcząc o życie. Każda grupa jest rozbita do tego stopnia, że albo ludzie biegną parami, albo w pojedynkę. Śmierć otacza ich ze wszystkich stron, każdego z osobna. Wszyscy pragną tylko przetrwać.

 

To wszystko, czego próbują dokonać.

 

Przetrwać.

 

Remus nie przestaje obserwować Syriusza, czekając rozpaczliwie, aż ten wróci do siebie, potrzebując to zobaczyć, upewnić się. To nie pierwszy raz, kiedy Syriusz odpłynął. Remus widział, jak to się stało na krótko podczas streszczenia wydarzeń z poprzedniej nocy, po tym jak Marlene obudziła go, szturchając kijem, a on zerwał się gwałtownie. Nie trwało to wtedy zbyt długo i nie znajdował się w bezpośrednim niebezpieczeństwie, więc nie było to tak niepokojące jak teraz.

 

Na szczęście i tym razem nie trwa długo, zanim Syriusz wraca do siebie. Remus obserwuje, jak to się dzieje, widzi, jak Syriusz gwałtownie mruga i potyka się lekko, zaskoczony tym, że biegnie, jak w zasadzie otrząsa się z tego z grymasem na twarzy i po prostu... biegnie dalej. Oczywiście, że tak robi.

 

Nie żeby mógł zrobić cokolwiek innego.

 

Pandora wydaje z siebie stłumiony odgłos strachu.

 

— Remus, oni nie mogą wiecznie uciekać, ale... ale nie sądzę, żeby ktokolwiek z nich mógł z tym naprawdę walczyć. Nie mają żadnych szans, to niesprawiedliwe. To... to jest po prostu złe.

 

— Wiem — mówi cicho Remus. — Może właśnie o to chodzi.

 

~•~

 

W pomieszczeniu panuje głucha cisza, napięcie jest tak gęste, że nikt nawet nie wydaje się oddychać. James stoi obok Franka, z szeroko otwartymi oczami przenosi spojrzenie między ekranem a mapą pokazującą pozycje wszystkich trybutów.

 

— Zaraz zrobi się nieciekawie — szepcze Frank.

 

— Już jest nieciekawie — chrypi James.

 

Tak jest. W arenie panuje teraz kompletny, pieprzony chaos, praktycznie dla wszystkich. Majesty jest sama, ucieka przed rękami. Lester jest sam, ucieka przed mgłą. Bellatriks i Narcyza zostały rozdzielone, uciekając przed jednym i drugim. Marlene jest sama ze złamanym ramieniem, ucieka, walcząc o życie. Augusta i Alice biegną razem, podczas gdy Alecto jest sama, podobnie jak Dixon. Eli i Emmeline trzymają się razem, tworząc równie nieprawdopodobną parę jak Syriusz i Camilla, Rabastan i Asher oraz Regulus i Yaxley - choć Regulus zdaje się nawet nie zauważać, że Yaxley biegnie za nim, a ponieważ to właśnie przed tymi pieprzonymi rękami uciekają, James wcale nie jest tym zaskoczony.

 

Wszyscy są tak pochłonięci ucieczką przed zewnętrznymi zagrożeniami, że nikt nawet nie myśli o zwróceniu się przeciwko sobie. To przypomina Jamesowi do bólu moment, gdy razem z Regulusem połączyli siły z Axus, Bernice i Peterem, by pokonać stworzonego przez Hallow pająka noszącego twarz i tułów Irene. Przetrwanie jest silnym motywatorem; potrafi ludzi rozdzielić, ale też połączyć. James dobrze to wie. Doświadczył obu tych sytuacji.

 

Ponownie wzrok Jamesa przesuwa się na mapę.

 

Układ labiryntu jest skomplikowany. To bardzo duży kwadrat z jedną otwartą przestrzenią pośrodku, gdzie wszyscy zaczynali i gdzie znajdowała się broń oraz kilka toreb z zapasami. Są jeszcze trzy inne miejsca zawierające żywność i dodatkowe zaopatrzenie, ale nikt ich jeszcze nie odnalazł. W jednym z nich znajduje się schronienie z dwiema skrzyniami zawierającymi jedzenie i różne zapasy, choć ogólnie jest ich niewiele. W pozostałych dwóch są tylko torby i dwie małe platformy z absolutnym minimum, jeśli chodzi o pożywienie. I to wszystko. Żadnych zwierząt do upolowania i ugotowania, żadnych strumieni, na które można by przypadkiem natrafić, żadnych jaskiń czy drzew, w których można by się ukryć.

 

To jak najgorszy koszmar każdego trybuta, szczerze mówiąc. James nienawidzi areny, wyłącznie dlatego, że jest takim pieprzonym zagraniem psychologicznym. Tylko jeszcze bardziej odbiera jakiekolwiek poczucie bezpieczeństwa tym, którzy są w środku; wszystko, na co liczyli, po prostu… znika. Otoczenie nie sprzyja nikomu w żadnym stopniu.

 

To nawet nie uwzględnia faktu, że pieprzone ściany labiryntu się poruszają. Przesuwają się i zmieniają, kiedy i gdzie tylko zechcą. Otwierają się w pewnych miejscach, po czym zamykają w innych. Jedno przejście zamienia się w pętlę bez wyjścia. James obserwował, jak Majesty chodziła w kółko przez całą godzinę.

 

James pamięta, jak jego matka powiedziała kiedyś, że igrzyska były kiedyś po prostu ludźmi wrzuconymi na pole i poinstruowanymi, by się nawzajem zabijali, i że nikt nie mógł tego naprawdę upiększyć. Teraz dochodzi do wniosku, że ta arena wywołuje podobne uczucia, tylko gorsze, bo ludzie w środku zostali tam wrzuceni, by ich dręczyć i bawić się nimi przez cały czas. Patrzenie na to przyprawia o mdłości.

 

Najgorsze jest to, że James wie, iż są ludzie, którzy faktycznie czerpią z tego przyjemność. Ludzie, którzy lekceważąco machają ręką na koszmary trybutów; ludzie, którzy ekscytują się walkami i żywią się przemocą; ludzie, którzy zawsze żyli i nadal żyją tym, co reprezentują Głodowe Igrzyska, bez względu na arenę - i dla nich, im gorzej dla tych w środku, tym lepiej dla oglądających.

 

Widzą tych prawdziwych ludzi i nie czują żadnej empatii, zupełnie żadnej. James mógłby to zrozumieć, gdyby to było udawane, gdyby byli to opłaceni aktorzy i nikt naprawdę nie miał zostać skrzywdzony, bo to nie byłaby rzeczywistość. To nie byłoby prawdziwe. To byłyby tylko postacie, które tak naprawdę nie istnieją, i nikt faktycznie nie doznałby krzywdy. Ale to? To jest prawdziwe. To są prawdziwi ludzie, którzy umierają; to są prawdziwi ludzie, którzy cierpią. Jak ktokolwiek może na to patrzeć i czerpać z tego przyjemność?

 

To jak różnica między skrytą fantazją a tym, co ktoś jest faktycznie gotów zrobić. Weźmy na przykład Jamesa. Miał sny o tym, jak Regulus używa swojego sztyletu podczas... intymnych chwil, ale czy to coś, co naprawdę chciałby zrobić?

 

Cóż…

 

Dobra, zły przykład.

 

Może to nie wymaga porównania. Może powinno być wystarczająco proste do zrozumienia samo w sobie. Może fakt, że ludzie - prawdziwi, żywi ludzie - są dręczeni i zabijani, albo zmuszani do zabijania, jest sam w sobie wystarczająco niepokojący. A przynajmniej powinien być. James jest dość pewien, że normalne jest uznawanie tego za przygnębiające, co oznacza, że wszyscy inni powinni się, do cholery, ogarnąć.

 

Liczba osób w Hallow, które uważają to za niepokojące, stale rośnie, i James chyba rozumie dlaczego. To tak, jakby trybuci nie byli dla nich prawdziwymi ludźmi i mogli zasłużyć na miano człowieka dopiero stając się Zwycięzcą, wnosząc poczucie realizmu do ich życia tylko przez to, że przeżyli, i nagle stają się dla tych ludzi prawdziwi.

 

Teraz więc, w oczach wielu mieszkańców Hallow, oglądają prawdziwych ludzi, bo są to Zwycięzcy - już osiągnęli status człowieczeństwa. Trudniej im to oglądać i czerpać z tego przyjemność, gdy nadali temu poczucie realności.

 

Patrzysz na ciało i widzisz tylko ciało, i tak naprawdę nie ma znaczenia, co się z nim stanie, bo nie jest twoje ani kogoś, kogo kochasz. Ale... kiedy patrzysz na ciało i dostrzegasz również duszę w nim zawartą, nie możesz już tego odpozorować.

 

James pamięta, jak rok temu przyjechał pociągiem, machając do rozpromienioych twarzy, posyłając uśmiechy tym, którzy krzyczeli i wiwatowali na jego cześć w czystym zachwycie.

 

Jak możesz z sobą wytrzymać, robiąc coś takiego? — zapytał Regulus.

 

Oni nie wiedzą — odpowiedział James, wciąż się uśmiechając. — Tak jak my zostaliśmy uwarunkowani, tak i oni, Regulus. To tak naprawdę nie ich wina, jeśli się nad tym zastanowić. To nie oni stworzyli igrzyska.

 

Oglądają je. Kochają je.

 

Tak, dokładnie tak, jak ich nauczono. Tak samo jak my je oglądamy. Tak samo jak nas nauczono się ich bać.

 

James pamięta to, jakby to było wczoraj, a jakaś część jego umysłu, która tak bardzo zmaga się z poczuciem czasu, nie jest do końca pewna, czy faktycznie tak nie było. Marszczy brwi, wpatrując się w ekran. Powoli przechyla głowę.

 

Hmm.

 

Czuje, jak ta myśl kształtuje się w jego umyśle, choć wydaje się tak niedorzeczna i wykraczająca poza wszelkie granice, ale... pasuje. Minerwa McGonagall okazuje się być surową nauczycielką i najwyraźniej uczy wszystkich, których uwarunkowano, by kochali igrzyska, by zamiast tego się ich obawiali. Nikt nie będzie już mógł oglądać i dalej nie wiedzieć, już nie. Teraz, dlaczego miałaby to robić?

 

Czy ona robi to celowo?

 

James rozważa to przez chwilę w myślach, po czym ostatecznie odpuszcza, bo bez względu na to, jakiej lekcji ci ludzie potrzebują, wcale nie podoba mu się, że jego najlepszy przyjaciel i mężczyzna, którego kocha, są wykorzystywani w tej demonstracji.

 

~•~

 

Regulus skręca za róg i natychmiast odczuwa ulgę, widząc całkowity brak rąk. Zwalnia nieco, zagłębiając się dalej i odkrywając, że żywopłoty są spokojne. Jego klatka piersiowa unosi się gwałtownie, płuca palą żywym ogniem, a on po prostu... potrzebuje chwili. Tylko jednej chwili.

 

Cholera.

 

Ostrożnie Regulus zatrzymuje się i unosi obie ręce, by podeprzeć głowę, walcząc o uregulowanie oddechu. Cały czas czujnie obserwuje żywopłoty, ale żadne ręce się z nich nie wyłaniają. Powoli odwraca się i widzi, jak Yaxley podbiega i zatrzymuje się za nim. Ten idiota pochyla się, opierając dłonie na kolanach, wciąż ściskając swoją krótką włócznię i łapiąc z trudem powietrze.

 

— Co — sapie Yaxley — do cholery?

 

W sumie to trafna ocena sytuacji, ale Regulus na tyle nie znosi Yaxleya, że nawet nie zadaje sobie trudu, by się z nim zgodzić czy mu odpowiedzieć. Po prostu stoi w miejscu i czuje, jak jego galopujące serce powoli zaczyna się uspokajać.

 

Po chwili Yaxley prostuje się i odchyla głowę do tyłu, wydychając głęboko powietrze. Regulus wpatruje się w niego, opuszczając ręce, ze sztyletem zaciśniętym w jednej dłoni. Yaxley opuszcza głowę i spogląda na niego. Obaj nagle zastygają w bezruchu.

 

Palce Regulusa drżą na rękojeści sztyletu. Mógłby…

 

Byłoby to naprawdę proste. Jedno machnięcie i ostrze zagłębiłoby się w pieprzonej czaszce Yaxleya. Regulus mógłby znowu skłamać, tym razem pozostałym, powiedzieć, że Yaxleya rozszarpały te ręce. Mógłby opisać to ze szczegółami, bo wie, jak to wygląda. Mógłby sprawić, że zabrzmiałoby to wiarygodnie.

 

To byłaby jedna osoba mniej do pokonania, a i tak wszyscy będą musieli zginąć. Regulus nie broniłby się jednak w ten sposób. Zabijałby tylko dla samego zabijania, a nigdy wcześniej... Nigdy tak naprawdę tego nie robił. Kiedy odbierał życie, nigdy nie chodziło o samo odebranie komuś życia. Najbliżej tego był przypadek Irene, ale to było z litości. Akt miłosierdzia, jak niektórzy by powiedzieli. Mimo to, wciąż go to prześladuje.

 

Ale Thorfinn... Jego zabił nie w samoobronie, nie z litości, ani nawet nie przez przypadek.

 

Morderstwo to morderstwo i Regulus nie czuje się z tym dobrze, z żadnym z nich, ale jego odczucia związane z zabiciem Thorfinna są bardzo podobne do tych, które towarzyszyły mu przy zabiciu Quinn. Nie to, że szczególnie chciał ich zabić; po prostu... zrobił to w odpowiedzi, bez większego namysłu. To był właściwie instynkt. Quinn rzuciła swoją włócznią w Evana, więc Regulus rzucił w nią sztyletem. Thorfinn powiedział, że trzeba go będzie zabić, żeby powstrzymać go przed pójściem za Syriuszem, mimo że Regulus wyraźnie mu powiedział, co zrobi w takiej sytuacji, więc Regulus go zabił. Trzecie prawo Newtona: każdemu działaniu towarzyszy równe co do wartości i przeciwnie skierowane przeciwdziałanie.

 

Jednak zabicie Yaxleya teraz byłoby morderstwem dla samego mordu. Cóż, zasady dotyczące tego są tu, na arenie, skomplikowane, gdy ludzie są zmuszani do zabijania. Mimo to Regulus mógłby po prostu nie zabijać Yaxleya w tej chwili, ponieważ Yaxley nie zrobił nic, co by to uzasadniało, poza tym, że jest kimś, kogo Regulus nie lubi. Nie groził otwarcie Syriuszowi; nie próbował zaatakować Regulusa; właściwie nie zrobił nic konkretnego.

 

Zanim Regulus zdąży podjąć jakąkolwiek decyzję - bo w głębi duszy naprawdę rozważa obie możliwości - odgłos zbliżających się kroków za ich plecami przyciąga jego uwagę, a także uwagę Yaxleya. Mają może pięć sekund, by się przygotować, a potem dwie osoby wypadają zza rogu i wpadają na nich z takim impetem, że wszyscy lądują na ziemi.

 

Regulus poddaje się impetowi, kaszląc ostro, gdy odsuwa się do tyłu i opiera jedno kolano o ziemię. Gdy podnosi głowę, pierwszą osobą, którą widzi, jest jego brat.

 

Drugą rzeczą, którą widzi, jest pięść Syriusza - zaledwie jej błysk, na sekundę przed tym, jak zderza się z boczną częścią jego twarzy.

 

Cóż, tak, w porządku.

 

Sprawiedliwość musi być.