Chapter Text
Każdy wiedźmin - czy to wywodzący się ze szkoły wilka, niedźwiedzia, gryfa, czy kota - od pierwszych chwil formowania, miał świadomość, że alchemia i rozpoznawanie ziół były równie istotne jak nauka poprawnego chwytu miecza czy wprawne formowanie znaków. Ich zapach, faktura liści, smak rozgryzanego wargami korzenia, to wszystko miało wagę życia i śmierci, nieraz większą niż klinga, która błyszczała w słońcu. Wiedza o tym, co rośnie w cieniu lasu, na wilgotnym brzegu rzeki czy w zakurzonym, kamienistym rowie przy trakcie, mogła uchronić przed zgonem lub - odwrotnie - stać się narzędziem zadawania cierpienia. Z prostych mieszanek powstawały eliksiry uzdrawiające, pozwalające tkankom scalić się wbrew prawom natury, inne zaś, zamieniały się w truciznę, którą powleczony miecz zadawał ból głębszy niż stal, przeżerając ciało od środka i paląc duszę wroga.
Vesemir zawsze przykładał wielką uwagę do tego, by każdy młodociany wiedźmin potrafił odróżniać poszczególne typy roślin. W Kaer Morhen nie było miejsca na pobłażanie. Dziurawiec wyczajny pomylony ze Starcem Jakubkiem mógł oznaczać różnicę między oddechem a śmiercią w męczarniach. Ten, kto popełnił taką pomyłkę, musiał za to zapłacić - zwykle długim, wyczerpującym biegiem wokół zamku, aż do świtu, gdy powietrze ciążyło w płucach jak kamień, a nogi odmawiały posłuszeństwa.
Geralt miał do tej dziedziny pewien naturalny dar. Nie zachwycało go przyrządzanie eliksirów; wolał stal i bezpośrednie starcie, lecz cierpliwość i wewnętrzny spokój, który zawsze w nim drzemał, okazywały się nieocenione przy mieszaniu składników. Jego dłonie, które potrafiły w mgnieniu oka ułożyć zabójczy znak, równie pewnie odmierzały sproszkowane korzenie i ostrożnie zanurzały w cieczy metalową łyżeczkę. Czego nie można było powiedzieć o Lambercie, którego niecierpliwość i porywczość sprowadzały nań wieczne kary. Ileż to razy Geralt słyszał, jak młodszy, wilczy brat klął pod nosem, przemierzając dziesiątki okrążeń wokół twierdzy, przeklinając Vesemira, Kaer Morhen i całe ich okropne rzemiosło.
Z czasem, gdy opuścił mury zamku i wszedł na Ścieżkę, odkrył coś jeszcze; rośliny, choć w swej istocie niezmienne, w różnych zakątkach świata przybierały inne nazwy w ludzkich ustach. To, co w Redanii było pospolitym ziołem na gorączkę, w Toussaint mogło brzmieć jak zaklęcie, które chłopi wypowiadali z nabożną czcią. Zielarze i kupcy oferowali zwykle podstawowe składniki; wystarczające do uwarzenia Jaskółki, Gromu czy kilku olejów przydatnych przeciw trupojadom, bądź upiorom. Ale rzadkie ingrediencje, te, które decydowały o przewadze nad potworem wymagały samotnych wypraw w głąb kniei, nocnych poszukiwań, lub… łutu szczęścia, gdy na drodze stawała mu czarodziejka, przy której jednak temat roślin często obumierał, zastąpiony przez bardziej niecierpiące zwłoki czynności. Zdarzało się też spotkać cyrulika, który lubował się w alchemii i ziołolecznictwie i to spotkanie Geralt cenił najwyżej.
Bo znał jednego - szpakowatego i pogodnego, który był mu czymś więcej niż sojusznikiem.
Był serdecznym, aktualnie nieobecnym, przyjacielem.
Minął miesiąc od dnia, gdy widział Regisa po raz ostatni. Miesiąc od chwili, gdy został przez niego i Jaskra uwolniony z więziennego mroku. Miesiąc od momentu, gdy postanowił odejść z Toussaint, by szukać swego brata krwi, Dettlaffa, Bestii z Beauclair. Poszedł, by zapobiec kolejnym tragediom, naprawić i uspokoić zszargane, zniszczone serce młodszego wampira. Zadanie iście szlachetne, nie pozostające złudzeń co do długoterminowości jego wykonania. Geralt wiedział, że minie wiele czasu, nim Dettlaff odnajdzie równowagę, o ile kiedykolwiek miał ją znaleźć i pozwoli Regisowi odejść.
Wiedźmin nigdy nie wypowiedział tego głośno, ani przed sobą, ani przed Regisem, ale prawda była prosta: kilka dni, które spędzili razem - pełnych napięcia, obawy i ciągłego oczekiwania na atak - nie były jego wymarzonym wspomnieniem. A jednak ich rozmowy, półuśmiechy wymieniane na szybko, porozumienie, które rodziło się bez słów - to wszystko było czymś, czego brakowało mu zupełnie jak świeżego powietrza w zatęchłej, winnicznej dziurze, z której właśnie wychodził, niosąc w dłoniach kolejne w tym miesiącu trofeum z szarleja, przerażonemu właścicielowi winnicy.
Nie potworów, nie zleceń, nie pieniędzy.
Brakowało mu Regisa.
Obiecywał sobie odpoczynek. Chciał skupić się na Corvo Bianco, zaprosić przyjaciół, świętować winobranie. Marzył, choć nie dopuszczał się do tego głośno, o wieczorach na werandzie, przy lampce własnego wina, o kartach rozłożonych na stole, o spokoju. Ale wiedźmińska krew nie pozwalała mu zastygnąć. Nie pasował do roli człowieka osiadłego, który mierzy dni w urodzaju winorośli i partiach gwinta z majordomusem.
On, wiedźmin, miał majordomusa
Gdyby Vesemir żył, śmiałby się z niego głośniej niż kiedykolwiek.
- Wracamy do domu - powiedział półgłosem, zwracając się do Płotki, skubiącej spokojnie trawę w cieniu drzewa.
Zapłata od właściciela winnicy była wystarczająca, by pokryć koszty rozbudowy stajni. Drewno, kamień, dachówki - wszystko to kosztowało więcej, niż mogłoby się wydawać, a kupcy w Beauclair, pilnowani czujnym okiem księżnej Annarietty, zbytnio nie ukrywali, że dla wiedźmina ceny zawsze były podwójne. Geralt nie przejmował się tym jednak zanadto. Pogardliwe spojrzenia mieszkańców Toussaint, które czasami ślizgały się po nim jak ostrze, również nie robiły na nim większego wrażenia. Wiedział, że postąpił słusznie i ta pewność, choć krucha, wystarczała.
Bo Regis wciąż żył.
I nie został wyklęty przez własny gatunek. To było wszystko, czego naprawdę potrzebował.
Nie chciał nawet wyobrażać sobie, co by się stało, gdyby musiał zmusić cyrulika do walki z Dettlaffem. Jak głęboki byłby ból, który przetoczyłby się przez wnętrze tego spokojnego, dobrodusznego mężczyzny, gdyby musiał podnieść rękę na własnego brata krwi. Geralt wiedział, że nie zrobiłby mu tego nigdy. Choćby sam miał gnić w więzieniu, aż reszta świata o nim zapomni - nie skazałby Regisa na taki los.
A jednak, nie spodziewał się, że wampir tak szybko zniknie z jego życia. W ciszy przyznawał się do jednego pragnienia; gdyby miał prawo czegokolwiek żądać od Regisa, żądałby czasu. Czasu, by porozmawiać tak jak dawniej. By rozwiązać kilka zleceń wspólnie, dzieląc się słowem i śmiechem. By wspomnieć minione lata, poległych towarzyszy, wypić wino, może nawet rozegrać partyjkę gwinta, w której Regis, z właściwą sobie cierpliwością, analizowałby każdą kartę.
Myśl ta, dziwnie lekka, rozciągnęła się w nim jak ulga. Geralt uśmiechnął się do siebie, wsiadając na Płotkę i poganiając ją ostrożnie ku galopowi.
Żałował, że wampiry były tak ulotne i skryte. Nie miał nawet możliwości wysłania listu, nie wiedział, czy Regis żyje, czy znalazł Dettlaffa, czy dba o siebie. A nade wszystko… czy choć raz pomyślał o nim. Słowo tęsknota uporczywie nie chciało wypłynąć na powierzchnię jego myśli, a jednak gdzieś, na dnie, łączyło się zawsze z imieniem cyrulika.
Geralt próbując odgonić natrętne obrazy i myśli, skupił się na drodze do posiadłości. Płotka pamiętała trasę, sunąc pewnie w stronę Corvo Bianco, jakby sama tęskniła za stajnią. Po niecałym kwadransie wiedźmin dostrzegł znajome dachy, otulone słońcem, okalające ziemie należące do niego. Uśmiechnął się bezwiednie i odetchnął głębiej.
Powrót do domu brzmiał jak coś obcego, ale zaczynającego być potrzebnego jego starym już kościom.
Zsiadł ostrożnie z konia, prowadząc Płotkę ku stajni. Napełnił poidło świeżą wodą, sięgnął po szczotkę i powoli, metodycznie zaczął wyczesywać jej sierść. W rytmie tych prostych, powtarzalnych ruchów czuł dziwny rodzaj ukojenia, jakby czynność, tak banalna i codzienna, przypominała mu, że istnienie może toczyć się bez krwi i stali.
Wtem obok niego pojawiła się znajoma sylwetka.
- Paniczu Geralcie, jak dobrze, że już pan wrócił - odezwał się BB, jego majordomus, głosem nieco zbyt gorączkowym, jak na zwykłe powitanie. - Mam nadzieję, że zlecenie przebiegło pomyślnie?
- Jak zawsze, BB - Geralt uśmiechnął się krzywo. - Kłopoty z szarlejami to już moja specjalność - zatrzymał się na chwilę, spoglądając na twarz służącego. - Coś się stało podczas mojej nieobecności?
BB skinął głową, a jego wzrok powędrował ku elewacji domu, oświetlonej zachodzącym słońcem.
- Może zabrzmi to przyziemnie, panie, ale od rana krąży po posiadłości pewien kruk. Usilnie dobija się do pańskiej sypialni. Odganiałem go kilkukrotnie, lecz zawsze wraca.
- Kruk? - powtórzył Geralt, czując, jak w jego piersi budzi się coś na kształt nadziei. Drobnej, niepewnej, lecz wystarczająco silnej, by w jednej chwili obudzić w nim czujność. - Dziękuję, BB. Zaraz się tym zajmę.
Majordomus skłonił się nisko i odszedł, znikając w ogrodzie.
Geralt pospiesznie odłożył szczotki na swoje miejsce i wyszedł ze stajni, kierując się do swojej sypialni. Powoli otworzył drzwi. Jego oczom ukazał się machający skrzydłami za oknem kruk, który gdy tylko go zobaczył, rozdarł swój dziób w karzącym oczekiwaniu na otwarcie.
Wiedźmin podszedł do okna i odsunął okiennice. Ptak wpadł do środka, zakreślając dwukrotnie krąg pod sufitem i osiadł na stoliku nocnym. Geralt podszedł bliżej, ilustrując go wzrokiem. Kruk nie miał listu przywiązanego do nóg. Żadnego pergaminu, żadnej wiadomości.
- O co chodzi? - zapytał na głos, zapominając, że nie mógł oczekiwać odpowiedzi.
Kruk popatrzył na niego swoimi przenikliwymi, czarnymi oczami, tak podobnymi do pewnego cyrulika, za którymi spojrzeniami Geralt uzmysławiał sobie, że coraz częściej tęsknił i obrócił łebek, chowając swój dziób w piórach.
Wiedźmin westchnął z rezygnacją, podchodząc na powrót do okna. Wychylił się przez nie, szukając na ziemi jakiś znaków, ukazujących zabranie upuszczonego przez ptaka listu, przez jednego z jego pracowników, ale nic nie wskazywało na obecność kogoś obcego. Ptak nagle zakrakał potężnie, co sprawiło, że Geralt przeniósł na niego na nowo swoje spojrzenie. Ku jego zdziwieniu, ten trzymał w dziobie pojedynczy, różowy kwiat.
Wiedźmin podszedł bliżej, ostrożnie wyjmując roślinę.
- Kamelia… - wymruczał zdziwiony, dotykając błyszczących liści. Znał jej właściwości; pomagała przywrócić gardło do normalności, po wypiciu zbyt wielkiej ilości żrących eliksirów, zaś olej przygotowany na jej bazie nawilżał i pomagał w szybszej regeneracji skóry, szczególnie po uszkodzeniu jej przez zakażone pazury trupojada.
Czemu jednak go otrzymał?
Spojrzał pytająco na kruka, który wyglądał jakby tylko na to czekał. Zakrakał podwójnie, potwierdzając dostarczenie przesyłki i wzbił się niespodziewanie w powietrze, okrążając pokój i wylatując przez okno, znikając w blasku wieczornego nieba.
Geralt w pierwszej sekundzie chciał wybiec z sypialni i ruszyć za nim, jednak równie szybko porzucił ten pomysł. Nie miał pewności, że ptak należał do Regisa. Nie wiedział nawet, czy mógłby go zaprowadzić do cyrulika. Został więc, z kwiatem w dłoni.
Westchnął z rezygnacji i opadł na łóżko, w dłoni wciąż trzymając roślinę. Obejrzał ją dokładnie, badając strukturę płatków.
Kto mógłby chcieć wysłać mu akurat taką przesyłkę?
Przez myśl przemknęło mu, że to może Yennefer próbuje w ten osobliwy sposób nawiązać kontakt. Natychmiast jednak odrzucił tę możliwość. Znał ją aż za dobrze - jeśli ktokolwiek miałby wysyłać kwiaty, to raczej ona oczekiwałaby tego od niego, a nie na odwrót. Może więc Triss? Delikatność i ulotne piękno rośliny pasowały do niej, lecz brakowało choćby krótkiej notki, drobnego liściku przywiązanego do ptasiej nóżki. A może wiadomość rzeczywiście była, tylko zginęła gdzieś w drodze? Ptak wydawał się jednak dokładny, skoro w jakiś sposób w swoich piórach schował roślinę.
A może to tylko żart?
Żadna z myśli nie dawała mu spokoju.
Geralt westchnął ponownie, wstając z łóżka. Położył roślinę na komodzie, nie kłopocząc się z wsadzeniem jej w jakikolwiek wazon z wodą. Postanowił zignorować sytuację, wracając myślami do przyziemnych spraw.
Nie spodziewał się bowiem by sytuacja mogła się powtórzyć
***
Nie przypuszczał, że mógłby się pomylić, a jednak, kiedy patrzył na roślinę, którą przyszło mu tym razem trzymać w dłoni, coraz silniej narastało w nim przekonanie, że cała ta sytuacja nie jest przypadkiem.
Pojawienie się kruka nastąpiło niespodziewanie. Geralt siedział na werandzie, zapatrzony w wijące się leniwie po drewnianych belkach winorośle, pozwalając powiekom opaść na moment pod naporem zmęczenia i zachodzącego słońca. Jeden z ostatnich promieni dnia ośmielił się błysnąć mu w twarz, rozlewając się po jej ostrych rysach ciepłem, które było bardziej wspomnieniem lata niż rzeczywistością. W tej krótkiej chwili senności, usłyszał najpierw nagły trzepot skrzydeł, potem pojedyncze, gwałtowne uderzenie powietrza, by na koniec poczuć, jak coś uderza go w głowę. Otworzył oczy, marszcząc brwi i sięgnął dłonią do włosów, w które zaplątał się kolejny dostarczony mu kwiat.
Ptak, jakby zupełnie nieświadomy zamieszania, które wywołał, zleciał ciężko na stolik, gdzie wciąż leżała niedokończona partia w gwinta. Rozsypane karty, w połowie porzucone znużeniem, stały się teraz tronem dla czarnego posłańca, który usadowił się bezceremonialnie na jednej z talii, kracząc w tonie, który Geralt mógłby niemal uznać za przywitanie. Tym razem jednak, podobnie jak poprzednio, milczał w sprawie listu. Przy jego nóżkach nie było żadnej przywiązanej karteczki ani wiadomości.
Geralt, z wyraźnym powątpiewaniem, próbował rozchylić skrzydła ptaka, by upewnić się, że nie zgubił przypadkiem jakiegoś pergaminu, lecz gwałtowne, pełne sprzeciwu trzepotanie skrzydeł i ostre, obrażone krakanie szybko odwiodły go od tego pomysłu. Zrezygnował, wzdychając ciężko i sięgnął do kieszeni spodni, po kilka ziaren słonecznika. Wysypał je na blat stołu, a ptak natychmiast pochwycił je dziobem, jakby czekał właśnie na tę formę zapłaty.
Dopiero wówczas Geralt przyjrzał się roślinie, która zaplątała się w jego włosy. Jej fioletowe kwiaty zwisały w długich, motylkowatych gronach, jakby ktoś zawiesił na cienkiej gałązce rząd delikatnych, miniaturowych lampionów. Każdy miał wąski, rurkowaty kielich, z którego wysuwały się pręciki przypominające czułki jakiegoś egzotycznego owada. Zapach był intensywny, słodki w sposób trudny do zdefiniowania, obcy i niepodobny do żadnego z aromatów, które zwykł napotykać na szlaku.
- Glicynia - wymruczał do siebie półgłosem, przenosząc spojrzenie gdzieś ku horyzontowi. Wiedział, że ta roślina nie rosła ani w Toussaint, ani w żadnym z pobliskich regionów. Była rzadkością, ozdobą pałacowych ogrodów, odległą od tutejszych pól i lasów. Myśl, jak daleką drogę musiał przebyć ptak, by ją tutaj dostarczyć, rozrosła się w nim jak cień. Czy to możliwe, że odległość, z jakiej kwiaty przylatywały, mogła być tropem prowadzącym do Regisa?
Ale czy mógł w ogóle zakładać, że to właśnie on stoi za tym dziwnym prezentem?
Geralt pokręcił przecząco głową do własnych myśli. Regis uwielbiał się dzielić nowymi informacjami i swoją wiedzą, zawsze gdy miał ku temu okazje. Przesyłanie samych kruków, bez żadnych wiadomości nie leżało w jego naturze.
Może nie miał możliwości przesłania listu? Może właśnie same kwiaty miały być zakodowaną wiadomością?
Wiedźmin ponownie skrzywił się do własnych myśli. To nie miało sensu. Gdyby Regis znalazł się w niebezpieczeństwie, czy naprawdę marnowałby czas na zbieranie roślin? Czy zamiast jednego słowa ostrzeżenia, zdecydowałby się posyłać mu pęki ozdobnych kwiatów, których znaczenia nie mógł być pewien? Logika podpowiadała, że nie. A jednak… a jednak nie potrafił odgonić uczucia, że coś w tym musi być.
Zerknął znów na kruka, który właśnie dziobał ostatnie ziarnko, po czym uniósł łebek i zakrakał w jego stronę z takim impetem, że aż odbiło się to echem po pustym ogrodzie. Geralt zmrużył oczy. Nigdy nie był dobry w odróżnianiu kruków od siebie - każdy czarny ptak wydawał mu się podobny do drugiego - ale coś w ruchach tego osobnika i w jego spojrzeniu, podpowiadało mu, że nie był to ten sam, który pojawił się po raz pierwszy, ponad miesiąc temu w oknie jego sypialni.
Westchnął przeciągle i wyciągnął rękę ku jego głowie. Ptak odsunął się z początku nieufnie, jakby wyczuwał w gestach wiedźmina podstęp, lecz po chwili podskoczył bliżej i dziobnął go lekko w palce, jak gdyby sprawdzał, z kim naprawdę ma do czynienia. Geralt pozwolił sobie na cień uśmiechu.
Czy to możliwe by kruki same z siebie postanowiły przynosić mu kwiaty? A może to jednak któraś z czarodziejek? A co jeśli Regis zawczasu, gdy jeszcze był na ziemiach Tosuaint, poprosił by kruki co jakiś czas sprawdzały co u niego i przynosiły mu coś na pocieszenie?
Nie wiedział, co o tym wszystkim sądzić. Myśli plątały się w nim coraz ciaśniej, niepokój narastał, a wraz z nim rosnące poczucie, że w tej pozornie błahej sytuacji kryje się jakaś ukryta prawda, której jeszcze nie potrafił nazwać. Wstał więc z krzesła, ignorując oburzone krakanie ptaka i skierował się do sypialni.
Na komodzie wciąż leżały zasuszone resztki Kamelii, które jakiś czas temu przyniósł mu inny ptak. Nie potrafił jej wyrzucić, jakby ten suchy, kruchy kwiat był jedyną nicią łączącą go z kimś, kogo brak odczuwał coraz boleśniej. Obok niego położył Glicynię i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w nią z namysłem.
Zbyt trudna do zdobycia, zbyt kapryśna i kosztowna, by pojawiła się tutaj przypadkiem.
Czy to był znak?
Przycisnął palce do skroni i roześmiał się gorzko.
- Jeżeli okaże się, że jakiś kruk się we mnie zauroczył, to przysięgam, że rezygnuję z bycia wiedźminem - mruknął z frustracją i wyszedł z sypialni, pozostawiając za sobą kwiaty i pytania, które zaczynały przygniatać go coraz bardziej.
***
Przyzwyczajanie się do nowego, powolnego i zaskakująco uregulowanego rytmu, przypominało dla niego mozolne uczenie się od nowa najprostszych czynności. Każdego dnia musiał walczyć z nawykami wyrobionymi przez dekady - tymi, które kazały mu podrywać się z łoża na pierwszy szmer, na skrzypnięcie drewna czy daleki odgłos kroków. Wciąż zdarzały się ranki, gdy budząc się wraz ze wschodem słońca, wyciągał rękę, by dotknąć surowej ziemi czy chłodnego kamienia, a zamiast tego trafiał na miękkość poduszki i ciepło pościeli. Dopiero wtedy, niemal zawstydzony własnym odruchem, uświadamiał sobie, że nie leży w lesie, na wilgotnym posłaniu rozścielonym naprędce, lecz we własnym domu, w łóżku, które należało do niego, naprawdę do niego, nie zaś na wypożyczonym z karczmy czy zdobytym na chwilę w jakiejś obcej gospodzie.
Było to nie tylko dobrodziejstwo, ale i przywilej, którego wiedźmini, z zasady, nie powinni zaznać. Jego bracia, gdziekolwiek teraz byli, wciąż przemierzali kontynent, spali z jednym okiem otwartym i ręką spoczywającą na rękojeści miecza. On natomiast, paradoksalnie, miał tu coś na kształt azylu. Coś, co przypominało życie, o którym nigdy nie marzył, bo nigdy nie wierzył, że mógłby je wieść.
A jednak to właśnie ono najbardziej go przygniatało.
Siedząc przy jadalnianym stole i czekając, aż kucharka - niegdyś wicht plamisty - teraz kobieta, która wciąż jeszcze nosiła na twarzy ślady dawnego życia, postawi przed nim miskę gorącej strawy, czuł się niezręcznie, wręcz nieswojo. Każdy taki moment, w którym pozwalał się obsługiwać, wywoływał w nim dysonans, jakby wbrew własnej naturze odgrywał cudzą rolę.
Nie przywykł także do towarzystwa ludzi, którzy nie tylko nie bali się jego żółtych oczu, ale wręcz traktowali go jak swojego. BB, Marlena, pracownicy winnicy - ci wszyscy zwyczajni, krusi, śmiertelni ludzie zdawali się darzyć go zaufaniem, a nawet pewnym rodzajem sympatii. Szacunek, ciepło, życzliwość - słowa, które dla wiedźmina były niemal abstrakcyjne, nagle stały się częścią codzienności.
I choć Geralt nie odrzucał tego daru, w głębi duszy czuł, że to nie jest jego świat. Zdarzały się bowiem momenty, gdy naprawiając płot okalający jego ziemie czy nosząc beczki z winem do piwnicy, zatrzymywał się na chwilę, czując powiew samotności na karku, a jego myśli galopowały wówczas automatycznie, niczym niestrudzone konie, w kierunku pewnego cyrulika, który do tej pory nie dał znaku życia.
Geralt nie rozumiał tego uczucia. Nie był przyzwyczajony do tęsknoty, a już na pewno nie do tęsknoty tego rodzaju. Zawsze miał świadomość, że ludzie i przyjaciele odchodzą, czasem w swoją stronę, a czasem na zawsze. Godził się z tym szybciej niż inni, uznając, że tak po prostu wygląda życie. Tym razem jednak coś się wymykało spod tej chłodnej, pragmatycznej definicji.
Bo tęsknił.
Kurwa, naprawdę tęsknił.
I choć wiedział, że Regis nie porzucił go z kaprysu, lecz poszedł własną, trudną drogą - śladem Dettlaffa, by mieć pewność, że ten nigdy więcej nikogo nie skrzywdzi - to nie potrafił pozbyć się ukłucia żalu. Wiedział, że Regis był lekarzem, uzdrowicielem, istotą szlachetną i odpowiedzialną. Naturalne, że wybrał tego, kto bardziej potrzebował opieki. Geralt nie potrzebował albo raczej przekonywał samego siebie, że nie jej potrzebuje.
Nie zmieniało to jednak faktu, że wieczorami zastanawiał się, co u niego. Czy nadal wędrował? Czy los podsunął mu coś, co uznałby za warte opowieści, coś, co przy ognisku wypowiedziałby półgłosem, jak dawniej? A może podczas tej podróży… znalazł kogoś? Kogoś, kto w jego oczach okazał się ważniejszy, bliższy, istotniejszy niż Geralt?
Ta ostatnia myśl paliła go niczym żelazo przytknięte do skóry.
Czas dla wampira płynął inaczej. Trzy miesiące milczenia mogły być dla Regisa niczym zaledwie jedna chwila nieuwagi. Dla Geralta były jednak ciężarem nie do uniesienia.
- Ech, zachowuję się jak zakochany gówniarz… - mruknął pod nosem, nie zdając sobie do końca sprawy z ciężaru własnych słów.
Ocknął się dopiero, gdy ze stajni dobiegło głośne, oburzone rżenie Płotki.
Odstawił beczkę, otarł spocone czoło i skierował się do środka, by sprawdzić, co tym razem sprowokowało jego klacz. To, co zobaczył, wprawiło go w zdumienie. Płotka wierzgała łbem, usiłując strącić z grzywy kruka, który uporczywie czepiał się jej uszu.
- Ej, zostaw ją w spokoju! - warknął, lecz ptak w odpowiedzi jedynie rozłożył skrzydła i zakrakał zuchwale, jakby wyzywając wiedźmina na pojedynek.
Płotka wykorzystała moment i trzepnęła ptaka pyskiem, zmuszając go do odlotu. Kruk wzbił się w górę i przysiadł na belce pod sufitem, machając skrzydłami. Geralt podszedł do konia, starając się ją uspokoić. Gładził ją po grzywie, aż nagle jego wzrok przyciągnął blady odcień błękitu.
Pośród siana, tuż obok zagrody, leżał kwiat. Pojedynczy, jasnoniebieski, z lekko pochylonym kwiatostanem, układającym się w kształt dzwonka.
Geralt zamarł.
- Niemożliwe… - szepnął, podnosząc spojrzenie ku krukowi.
Ptak zakrakał donośnie i jakby w odpowiedzi, wzbił się w powietrze, kierując ku otwartym drzwiom stajni.
- Nie ma, kurwa, mowy… - warknął.
Nie wahał się ani chwili. Jednym ruchem otworzył zagrodę, niemal siłą zaganiając Płotkę na środek stajni. Klacz prychnęła niezadowolona, tupiąc kopytem, lecz wiedźmin nie zważał na jej opór. Wskoczył na siodło w pośpiechu, niemal niedbale i szarpnął wodze. Zaskoczona, ruszyła gwałtownie naprzód, a on skierował ją ku otwartym drzwiom.
Winnica zadrżała od huku kopyt. Pracownicy unieśli głowy znad swoich zajęć, a na ich twarzach pojawiły się zdziwienie i konsternacja. Geralt nie oglądał się za siebie. Mijał ich niczym burza, niewidomy na wszystkie spojrzenia. Kiedy Płotka zbliżyła się do świeżo naprawionego płotu, pociągnął mocno wodze, by zmusić ją do skoku. Drewno zaskrzypiało, a potem poddało się pod ciężarem sprężystych mięśni zwierzęcia. Znaleźli się po drugiej stronie, a przed nimi rozciągało się pole tonące w popołudniowym świetle.
Kruk, widząc pogoń, zakrakał gniewnie i trzepocząc skrzydłami pomknął dalej, ku skraju lasu.
- Nie uciekniesz, nawet nie próbuj! - krzyknął za nim Geralt, pędząc na złamanie karku.
Adrenalina dudniła mu w skroniach. Każdy kolejny ruch konia zdawał się rozdzierać powietrze, a on sam czuł się, jakby gonił nie ptaka, lecz cień, jakby ścigał coś, co od miesięcy wymykało się jego dłoniom. Czy to mógł być znak? Celowy gest?
Zacisnął szczęki, czując znajomy smak goryczy. Nie mógł już tego zostawić - trzy razy pod rząd nie mogło być przypadkiem. Ktoś lub coś wysyłało mu te kwiaty, bez żadnych listów czy ukrytych notatek. A on, zamiast zbywać sprawę obojętnością, karmił nimi tęsknotę.
Dlaczego jego poharatane serce, miało cichą nadzieję, że to Regis?
Płotka wciągnęła powietrze przez chrapy, zbliżając się do krawędzi lasu. Tam Geralt szarpnął wodze, zmuszając ją do nagłego zatrzymania. Zeskoczył ciężko na ziemię, nie bacząc na błoto, które rozprysło się spod butów i ruszył pieszo, wciąż śledząc sylwetkę ptaka niknącą między konarami.
Ścieżka wiła się, wiodąc przez powalone pnie i mokre liście. Wiedźmin przeciskał się uparcie, czując, jak serce wali mu w piersi, nie z wysiłku, lecz z napięcia. Kruk wreszcie przysiadł na jednej z niskich gałęzi. Z nastroszonymi piórami obserwował go uważnie, a gdy Geralt zbliżył się, przeskoczył głębiej w gąszcz. Wiedźmin zaklął pod nosem, odgarniając gałęzie.
Znajdowało się tam małe gniazdo, w którym siedziały dwa kruki. Jeden z nich, ten sam, którego ścigał, stanął dumnie przed towarzyszką. Pod skrzydłami, chronione ciepłem, leżały dwa maleńkie jajka.
Geralt zamarł. Zrozumienie przyszło nagle, jak uderzenie zimnej wody.
- Rozumiem… - wyszeptał, a w jego głosie zabrzmiała nuta wstydu i żalu. - Bronisz rodziny.
Kruk odpowiedział ostrym krakaniem, gotów w każdej chwili rzucić się w obronie gniazda. Geralt uniósł dłonie w uspokajającym geście, cofając się powoli.
- Goniłem cię, bo myślałem… - urwał, nie kończąc. Otarł pot z czoła i westchnął z rezygnacją, czując się jak skończony dureń.
Nie wiedział co myśleć.
Ptak najwidoczniej po wypełnieniu obowiązków wracał do swojego życia, nie ruszając w drogę powrotną do nadawcy. Zapewne każdy z poprzednich ptaków robił to samo. Geralt zacisnął ze złości szczękę.
Nadal był w punkcie wyjścia.
- Jeśli kiedykolwiek spotkasz Regisa - zwrócił się po chwili do kruka, który bacznie obserwował go z góry. - to powiedz mu, że ja... - przełknął ślinę i odetchnął. - …tęsknię za nim. I chciałbym go zobaczyć.
Kruk wpatrywał się w niego przez kilka długich sekund, po czym odparł krótkim, ostrym krakaniem, chowając się na powrót w gnieździe.
Wiedźmin westchnął głęboko, kierując się w stronę pozostawionej w oddali Płotki. Jego kroki brzmiały ciężko, jakby ciągnął za sobą cały balast minionych miesięcy. Samotność, która kiedyś była jego naturalnym środowiskiem, teraz zdawała się go dusić, a jedyny lek na to, jaki przychodził mu do głowy, był prawdopodobnie tysiące kilometrów dalej, leczący swoją obecnością kogoś innego.
***
Huk otwieranego portalu rozbrzmiał echem po całej posiadłości tak nagle, że Geralt niemal podskoczył na krześle. Siedział w jadalni, czyszcząc zbroję, pozwalając dłoniom wykonywać znaną, mechaniczną czynność, która na moment koiła gonitwę myśli. Ostatnie tygodnie - miesiące właściwie - były napięte od niewypowiedzianych pytań. A teraz, w samym środku tej ciszy, powietrze rozdarł trzask magii.
Pomarańczowy krąg rozjarzył się przed nim ostrym, migoczącym blaskiem. Z rozświetlonej krawędzi wysunęła się sylwetka kobiety, krocząca z gracją, a zarazem otoczona aurą, która niosła ze sobą coś z burzowej chmury.
Yennefer.
- Mogłaś chociaż wybrać inne miejsce - rzucił z przekąsem, odstawiając na bok naramienniki. - BB nie będzie zachwycony, jak zdemolujesz naszą jadalnię.
- Wiesz, że portale są kapryśne i niestabilne - odparła, stając przed nim i zakładając ręce na piersi. - Powinieneś się cieszyć, że nie otworzył się na tobie.
Jej głos niósł w sobie tę samą ostrość, co zawsze; ostrze, które jednych kaleczyło do żywego, a innych niepokojąco przyciągało. Geralt nabrał powietrza głębiej, niż wymagała tego sytuacja, próbując ukryć zdenerwowanie pod maską obojętności. Niespodzianki nigdy nie należały do rzeczy, które witał z otwartymi ramionami; w jego świecie wszystko, co przychodziło nagle i bez zapowiedzi, budziło czujność.
- No dalej - dodała, unosząc brew. - Gdzie powitalny orszak? Uczta na moją cześć?
- Zapewne byłaby, gdybym otrzymał od ciebie jakąś wiadomość, że przybędziesz - odpowiedział, powoli wstając. - Czyżby twoje kruki gubiły listy po drodze?
Rzucił to mimochodem, lecz w istocie chciał sprawdzić jej reakcję. Sam nie wiedział, jakiej odpowiedzi pragnęło jego serce bardziej - że to ona, z kaprysu, posyłała mu kruki z darami w postaci kwiatów… czy, że krył się za tym ktoś inny, ktoś odległy, nieobecny, a przez to jeszcze bardziej zagadkowy.
Podszedł bliżej i objął ją krótko, gestem bardziej mechanicznym niż ciepłym. Ten uścisk pachniał starymi przyzwyczajeniami, a w nozdrza uderzył mu znajomy aromat bzu i agrestu - zapach, który kiedyś był obietnicą, a dziś brzmiał jak echo dawnych lat.
Nie czuł tęsknoty.
Nie takiej.
Nie tej, która od tygodni rozdzierała go od środka, gdy myślami powracał do Regisa.
A fakt, że wciąż nie potrafił pojąć, dlaczego to właśnie wspomnienie wampira bolało go i ciągnęło jednocześnie, nie dawał mu wcale ukojenia. Wręcz przeciwnie - niósł niepokój, jak cierń, którego nie potrafił wyciągnąć.
- Moi posłańcy niczego nie gubią, tego możesz być pewien. Wolałam zrobić ci niespodziankę - oddała uścisk, a jej dłoń spoczęła lekko na jego policzku. - Widać, że brakuje ci kogoś, kto nad tobą popracuje. Widziałeś się ostatnio w lustrze?
Geralt przewrócił oczami i odsunął się, czując, jak w jego wnętrzu rozszczepia się coś trudnego do nazwania; mieszanina ulgi i gorzkiego zawodu. Przez ułamek chwili łudził się, że to właśnie Yen stoi za tą dziwną, cichą grą symboli; że może właśnie w taki sposób, kręty i przewrotny, postanowiła utorować im drogę z powrotem ku sobie.
Skoro jednak to nie ona… to kto w takim razie? I dlaczego?
- Nie potrzebuję dobrze wyglądać. Nie jest to warunek konieczny do przeżycia, zwłaszcza dla wiedźmina.
- Ale już od gospodarza winnicy chyba wymaga się pewnej ogłady, prawda? - skwitowała lekko, wskazując dłonią swoje bagaże. - Zostanę na kilka dni. Powietrze w Toussaint dobrze mi zrobi. Gdzie masz sypialnię?
Geralt zmarszczył brwi, podchodząc do walizek, po czym spojrzał na czarodziejkę uważnie, jakby chciał upewnić się, czy dobrze słyszy.
- Yen, my przecież już…
- Oh, wiem - machnęła ręką niedbale. - Domyślam się jednak, że twoja sypialnia ma dużo wygodniejsze łóżko niż pokój gościnny. Nie sądzisz chyba, że zadowolę się byle czym?
Westchnął ciężko. W tej jednej chwili powróciły do niego wszystkie wspomnienia: wspólne lata, kłótnie, pojednania, wieczne próby ułożenia czegoś, co zawsze rozsypywało się w dłoniach jak suchy piasek. Uświadomił sobie, że nie tęsknił za tym - za tą mieszanką humoru, ironii i roszczeniowości, która potrafiła być równie urokliwa, co męcząca. Schylił się po walizkę, dźwigając ją bez wysiłku.
- Tam, po lewej. Możesz zająć cały pokój. Ja przeniosę się na górę.
Yennefer uśmiechnęła się z wyższością, idąc w stronę sypialni.
- No, no, Geralt. Myślałam, że będzie dużo gorzej - jej głos dobiegał już zza drzwi. - Całkiem ładnie się urządziłeś… a to co?
Usłyszał w jej tonie ten charakterystyczny, przeciągły akcent, zwiastujący, że dostrzegła coś wartego zaczepki.
Geralt poczuł, jak wszystkie mięśnie napinają mu się pod skórą, zanim jeszcze podszedł do drzwi.
Doskonale wiedział, co tam zobaczy.
Yennefer stała już przy komodzie, trzymając w palcach nowy kwiat, który kilka dni temu zostawił kruk.
- Wybiłeś w Toussaint już wszystkie potwory, że teraz nawet rośliny muszą się ciebie obawiać? - spytała z udawaną lekkością, odwracając się w jego stronę.
Geralt oparł się ramieniem o framugę drzwi, kładąc wcześniej bagaże na ziemi. W jego wnętrzu kotłowało się tyle myśli, że nie wiedział, którą z nich uchwycić.
- Miałem nadzieję… że to od ciebie - wyrwało mu się, zanim zdołał ugryźć się w język.
Czarodziejka uniosła brew i parsknęła krótkim, melodyjnym śmiechem, w którym pobrzmiewała nuta wyższości.
- Oh, Geralt… - jej głos zabrzmiał miękko, ale ironia była wyczuwalna. - Skądże. Nie mam w zwyczaju bawić się w takie… ckliwe gesty. Nie wysyłam kwiatów.
Odłożyła łodyżkę na komodę, gdzie leżało pięć pozostałych kwiatów i odwróciła się do niego, mierząc go spojrzeniem, w którym błyszczała dociekliwość.
- Chcesz mi powiedzieć, że nie wiesz kto przesyła ci te dary natury? - dodała, przechylając lekko głowę.
Geralt westchnął, wzruszając ramionami.
- Naprawdę? - uniosła brew. - A próbowałeś się tego w ogóle dowiedzieć? Przyjrzeć się krukom, użyć wiedźmińskich rytuałów śledzących, wykorzystać chociażby proste zaklęcia rozpoznania?
- Kruki są zwyczajne. Zachowują się jak posłańcy, nic ponad to - przejechał dłonią po karku, czując rosnący ciężar tej rozmowy. - Nie zostawiają śladu. Ani listów. Tylko kwiaty.
Yennefer spojrzała na niego przenikliwie, jakby czytała w jego myślach. Oparła biodro o komodę, a jej dłoń przesunęła się po blacie, muskając kolejną zasuszoną łodyżkę, jakby z ciekawością dotykała fragmentu jego prywatności, którego wcale nie chciał odkrywać przed nikim, nawet przed nią.
- Cóż, skoro to teraz moja sypialnia… - odezwała się w końcu, po krótkiej przerwie - … to niech to chociaż jakoś wygląda.
Nim Geralt zdążył zareagować, uniosła dłoń. Powietrze w sypialni zadrżało, a tuż obok komody, na której spoczywały zasuszone rośliny, pojawił się przejrzysty, smukły wazon. Jego kształt przypominał zwężającą się ku górze kroplę wody, a ścianki mieniły się delikatnym blaskiem, jakby utkane były z samego światła księżyca.
- Wsyp zasuszone płatki do środka - poleciła tonem, który nie znosił sprzeciwu.
Geralt zmarszczył brwi.
- Yen, to tylko…
- Nie dyskutuj - skierowała na niego te spojrzenie, które od zawsze oznaczało, że i tak zrobi po swojemu.
Wiedźmin westchnął ciężko, ale zebrał kwiaty i wsunął je do środka. Gdy ostatnia łodyga spoczęła w wazonie, magia Yennefer zaczęła pulsować. Przezroczysta tafla naczynia rozbłysła pomarańczowym światłem, a kwiaty drgnęły, jakby obudziły się z długiego snu. Zasuszone płatki rozprostowały się, łodygi uniosły, a barwy rozkwitły na nowo. Zapach wonnych roślin wypełnił sypialnię, przywodząc na myśl królewskie oranżerie i ogrody pałacowe.
- O, teraz wygląda to znacznie lepiej - mruknęła z samozadowoleniem, przysuwając wazon do siebie i pochylając się nad nim. Jej czarne włosy opadły kaskadą na ramiona, a fiolet oczu błysnął z zaciekawieniem. - Ciekawe… niektóre z nich są naprawdę trudne do zdobycia - dotknęła opuszką palca drobnego, srebrzystego kwiatostanu, tego który otrzymał zaledwie kilka dni temu. - To rośliny z dalekich krain. Albo przynajmniej takie, które wymagają cierpliwości i wysiłku w hodowli.
Zerknęła na niego z błyskiem figlarności w oczach.
- Twój adorator musi być kimś wpływowym… albo szaleńczo w tobie zakochanym.
- Adorator… - Geralt prychnął z niedowierzaniem, ale w jego głosie zabrzmiała nuta niepewności. - To równie dobrze może być… przypadek.
Yennefer roześmiała się cicho, melodyjnie, z tym charakterystycznym chłodem, który wbijał się w niego ostrzej niż stal.
- Ty naprawdę jesteś czasami niemożliwie głupi - stwierdziła, odchylając się lekko i obserwując kwiaty, które teraz mieniły się delikatnie w magicznej poświacie. - Szkoda byłoby, żeby się zmarnowały. Zostawię ci ten wazon, niech cieszą oczy.
Unosząc wzrok znad barwnych płatków, dodała cicho, niemal mimochodem:
- Zazdroszczę ci. Nie bukietu, rzecz jasna… ale tego rodzaju poświęcenia. Tego, że ktoś tak się o ciebie stara.
Geralt zmarszczył brwi. Nie rozumiał jej tonu, w którym brzmiała teraz nuta, jakiej się nie spodziewał - nie kpina, nie czysta ironia, ale coś bardziej miękkiego, jakby nagle pozwoliła sobie na odrobinę szczerości.
- Nie rozumiem.
Uśmiechnęła się krzywo, a jej spojrzenie zyskało twardość, choć głos pozostał miękki.
- Zawsze chciałam, żebyś był we mnie tak zakochany. Ale nie mogłam cię do tego zmusić. Szkoda… ale było, minęło… nie mam już żalu, wiedźminie.
Odwróciła się, jakby chciała ukryć własne słowa pod maską obojętności, a Geralt stał wciąż nieruchomo, czując jak echo jej wyznania rozbrzmiewa w nim mocniej, niżby chciał. Nie był pewien, czy to wyrzut sumienia, czy po prostu echo dawno sporów.
Spojrzał na bukiet, jakby w nadziei, że same kwiaty podsuną mu odpowiedź. Kto miałby wysyłać mu takie rzeczy? Ktoś z dawnych przyjaciół? Któraś z czarodziejek, której wcześniej nie brał pod uwagę? A może ktoś całkiem inny, ktoś, kogo nie podejrzewał?
Jego myśli krążyły jak uwięzione w sieci ptaki, uderzające o sznurki w desperackiej próbie wyrwania się na wolność.
- Chodź. Pokażę ci winnicę - odezwał się w końcu Geralt, chcąc odwrócić rozmowę od ciężaru, który niebezpiecznie zaczął się między nimi gromadzić.
Czarodziejka odwróciła się w jego stronę, unosząc brew, a w jej spojrzeniu zatańczyła znajoma iskra ironii.
- Mam nadzieję, że do kolacji wypiję dziś najlepsze wino, jakie masz w piwnicy?.
Geralt westchnął z rezygnacją, pozwalając sobie jednak na subtelny uśmiech.
- Nie wyobrażałem sobie innego scenariusza.
Skinęła mu głową, uśmiechając się krótko z satysfakcją, po czym zerkając ostatni raz na bukiet wyszła z sypialni, a jej kroki odbijały się cicho od kamiennej posadzki.
Geralt przez moment stał jeszcze w progu. Zanim zamknął drzwi, spojrzał ponownie na wazon stojący przy komodzie. Barwy kwiatów mieniły się w promieniach słońca wpadającego przez okno, żyjąc własnym światłem - jakby magia nie tylko przywróciła im formę, ale też dodała duszy.
Poczuł naraz ukłucie smutku, cięższe niż wszystkie zbroje, które kiedykolwiek przyszło mu nosić. Chciałby zapytać Regisa o radę w kwestii kwiatów, ich znaczenie, o intencje kryjące się za ich wyborem.
O to czy naprawdę to on mógłby być ich nadawcą…
Ale Regisa tu z nim nie było.
I już nigdy najprawdopodobniej nie będzie.
Myśl o tym osiadła mu w piersi jak największy ciężar, niewidoczny dla nikogo, a jednak przygniatający go bardziej niż stalowa zbroja.
***
Geralt westchnął z frustracją, rzucając karty na stół.
- Pass.
Jaskier aż zakrztusił się winem.
- Co?! Ty… ty pasujesz? Ty, Geralt z Rivii, postrach turniejów w gwinta, posiadacz niejednego trofeum…
- Jaskier - głos wiedźmina był twardy, pozbawiony cierpliwości.
- …który ogrywał wszystkich i wszystko, co żyło i miało talię…
- Jaskier.
- Zoltan, musisz to zapisać! - poeta nie ustępował, jakby naraz odkrył nowy temat godny poematu. - Albo nie, lepiej - ja to wyśpiewam!
Krasnolud parsknął śmiechem, tak głośnym i szczerym, że aż czerwone krople wina spadły między karty z jego kielicha.
- Wspomnij, że miałeś tylko jedną kartę, a i tak go rozłożyłeś.
Geralt uniósł brew, kryjąc niezadowolenie w kubku z winem.
- I ty przeciwko mnie?
- Wybacz, wiedźminie, ale musisz przyznać, dziś karta ci nie sprzyja - Zoltan spojrzał na niego bystro. - Może głowę masz nie przy stole, tylko w cyckach Triss?
Geralt nie odpowiedział. Czarodziejka była ostatnią, o której myślał. I nie miał w sobie siły, by prostować słowa krasnoluda.
- To mi przypomina czasy, gdy uczyłem grać w gwinta Regisa, jak podróżowaliśmy wspólnie do Beauclair, by cię uwolnić z więzienia, Geralt. Analizował wszystkie karty i ich właściwości, a i tak przegrywał jak dziecko - zaśmiał się Jaskier, zbierając karty ze stołu.
- Do dziś nie wierzę w jego powrót zza grobu - wtrącił Zoltan, podając mu talię. - Stary drań i jego mandragora przeżyją nas wszystkich, zobaczysz.
- Trudno się z tym nie zgodzić - wyrwało się Geraltowi, a na jego ustach pojawił się mimowolny uśmiech.
Nic nie mógł na to poradzić. Sam dźwięk tego imienia, rzuconego od niechcenia, niby przypadkiem sprawiał, że jego serce na krótką chwilę przyspieszało, by zaraz znów uderzać w tym swoim ciężkim, zwolnionym rytmie, tak odmiennym od ludzkiego. Ten krótki wyrzut życia, to nerwowe szarpnięcie w piersi, wywoływało w nim jednak wyłącznie cierpienie. Mieszanka niepokoju i tęsknoty, odruch, którego nie potrafił stłumić, jakby jego serce wciąż nie chciało pogodzić się ze stratą, jak gdyby uporczywie odmawiało uznania faktu, że ten, którego wyczekiwało, nie wróci.
Wiedział, że już nie wróci.
Tysiąc razy mógł wysłać do niego kruka. Jeden znak, parę zdań, cokolwiek, nawet suchą wiadomość, że żyje, że gdzieś przebywa z Dettlaffem, że jest bezpieczny. Choćby kilka nic nieznaczących słów: „jestem daleko, ale wrócę, pamiętam o tobie”. Zamiast tego nieustannie panowała cisza. Bywało, że Geralt przyłapywał się na tych żałosnych marzeniach, które same rodziły się w jego głowie nocami, gdy spoczywał w zbyt obszernym, pustym łóżku. Wyobrażał sobie wówczas, że w liście pojawia się jedno, proste, a zarazem tak rozpaczliwie potrzebne pytanie: „czy tęsknisz za mną tak samo, jak ja tęsknię za tobą?”.
Przeanalizował to w głowie niezliczoną ilość razy. W końcu jedyną sensowną odpowiedzią na własne rozdarcie było proste, nieubłagane wyznanie: zakochał się. A może kochał go już wtedy, w czasie wspólnej wędrówki z Hanzą, tylko nie miał odwagi nazwać tego po imieniu. Zrozumienie przyszło później - nie jak uderzenie gromu, ale jak powolne, nieuniknione odkrycie, które osiada na człowieku i nie pozwala się strząsnąć. Pogodził się z tym, bo cóż innego mógł zrobić. A jednak świadomość ta nie dawała żadnego ukojenia, bo cóż znaczy miłość, której nie ma komu ofiarować?
Myślał, już o tym nie raz. Bywały dni, gdy niemal pakował się do drogi. Miał w planach wyjechać poza Toussaint i szukać go - od wioski do wioski, od miasta do miasta. Dopytać kim został; czy nadal kogoś leczy, czy teraz jest już tylko fryzjerem, a może włamywaczem lub profesorem na Oxenfurcie, uczący młodych studentów tajników anatomii? Zakres tych poszukiwań był absurdalnie wielki, a sama idea - beznadziejna. Nie był już młodocianym wiedźminem, który może miesiącami sypiać na gołej ziemi i żywić się samą nadzieją. A nawet jeśli by wyruszył - co by odnalazł? Mężczyznę, który nigdy nie dał mu znaku, który przez osiem długich miesięcy nie napisał choćby słowa?
Gdyby tak było, gdyby mu jakkolwiek na nim zależało, napisałby, prawda?
Jeden pieprzony list.
Jakiś znak.
Że „jestem daleko, ale myślę o tobie, że wrócę, że chciałbym zostać w Toussaint”.
Że „może chciałbym coś z tobą zbudować”.
Te myśli były jak trucizna; zwodnicze, wciąż od nowa oplatały jego umysł nićmi złudzeń, karmiły go mirażem przyszłości, która nigdy nie nadejdzie. Wiedział to, czuł to. Ale nie potrafił odciąć tej nici. Nie potrafił wyrwać jej z serca, które - jak na złość - nadal czekało.
A przecież wiedział, że dopóki Regis sam nie da mu znaku, nic się nie wydarzy.
A tego uparcie nie było.
- …Geralt! Czy ty mnie w ogóle słuchasz? - głos Jaskra rozdarł jego zamyślenie, jak uderzenie kamienia w taflę wody. Trubadur potrząsnął go za ramię. - Serio nie jesteś tego ciekawy?
- Mhm. Słucham - wymamrotał wiedźmin, wracając do rzeczywistości. - Co mówiłeś?
- Eh, jak zawsze za grosz podziwu dla moich wrażliwych strun głosowych. Ja nie mogę ich ciągle nadwyrężać, opowiadając w kółko tą samą historię - rzucił z oburzeniem poeta, jednak po chwili złagodniał. - Mówiłem, że Regis napisał do mnie dwa tygodnie temu, praktycznie tuż przed tym jak z Zoltanem wyruszaliśmy do ciebie. Dasz wiarę?
To, co poczuł Geralt, było jak zanurzenie w lodowatym stawie; nagła utrata oddechu, przeszywający chłód, który paraliżuje aż do kości.
- Napisał… do ciebie… list? - słowa z trudem przebiły się przez ściśnięte gardło.
Zoltan i Jaskier spojrzeli po sobie badawczo, widząc nagłą zmianę w zachowaniu Geralta.
- Napisał - potwierdził Jaskier. - Wiesz, tak ogólnie. Pytał o mnie, o interesy, o to, czy Zoltan nadal ogrywa wszystkich w gwinta. Pytał o Priscille, jak jej zdrowie. Coś pisał, że pewne zioła w połączeniu z jakimś składnikiem dobrze by jej zrobiły na gardło, ale nie zrozumiałem tego za bardzo, wiesz jaki on ma filozoficzny ton czasem - zaśmiał się pogodnie poeta, sięgając po butelkę z winem, by dolać sobie trunku. - Chcecie?
- Polewaj tego Białego Wilka. Naprawdę Geralt, nie masz wstydu co do nazwy - dopowiedział krasnolud, nachylając kubek.
Geralt czuł jak grunt usuwa mu się spod nóg.
Regis napisał list.
Dał znać, że żyje… Jaskrowi.
Nie jemu.
Każdy nerw zdawał się teraz skręcać z bólu, jakby serce w nim samo z siebie rozrywało się na strzępy.
- Czy on… - Geralt wziął powolny oddech, maskując tym rosnące zdenerwowanie. - …czy pytał o mnie?
Trubadur spojrzał na niego, nieco zaskoczony pytaniem. W jego oczach mignęła iskra konsternacji. Pokręcił jednak przecząco głową.
- Nie przypominam sobie. List był raczej krótki, nawet jak na niego. Pognieciony, poszarpany… wyglądał, jakby przeszedł długą drogę. I muszę przyznać, że ten jego kruk już naprawdę ledwo widzi. Prawie pomylił gospody i wlazł do innej, dopiero w ostatniej chwili rozpoznałem go na dachu. On jest już stary, ma takie bielmo na lewym oku. Charakterystyczny staruszek.
- Nie mówiłeś czasem, że znaleźliście go jeszcze w drodze do Toussaint? - wtrącił Zoltan, pociągając łyk wina i wycierając brodę wierzchem dłoni.
- A tak! - Jaskier aż zaklaskał w dłonie, jakby dopiero przypomniał sobie coś, co od dawna wisiało na końcu języka. - Jak mogłem zapomnieć! Regis uratował go wtedy z jakiejś drewnianej pułapki w lesie. W obozie dokarmialiśmy go co jakiś czas, a on zawsze wracał. Zresztą Regis chyba nawet nadał mu imię… ale teraz za nic nie mogę sobie przypomnieć. Coś na literę… nie, uciekło mi - podrapał się po brodzie, marszcząc czoło z wysiłku.
- A czy pisał, co u niego? - dopytał Geralt, przełykając nerwowo ślinę. - Czy… zamierza wrócić? Albo czy… poznał tam kogoś, coś, dla czego warto zostać?
Jaskier i Zoltan spojrzeli na siebie równocześnie, a wymiana tego krótkiego, ukradkowego spojrzenia sprawiła, że Geralt poczuł się jak ktoś wykluczony z rozmowy, której sens znają wszyscy oprócz niego. Po chwili obaj wybuchli głośnym śmiechem.
- Oj, Geralt - Jaskier klepnął wiedźmina po ramieniu. - Regis miałby kogoś poznać? Każdy z nas wie, że to niemożliwe.
- On nie widzi świata poza tymi swoimi roślinami, alchemią czy medycyną. Kiedy miałby mieć czas na kogoś innego? Zwłaszcza, że on już… - Zoltan przerwał w połowie, a na jego twarzy pojawił się grymas bólu.
- Oj, kopnąłem cię - Jaskier rzucił przesłodzonym tonem, spoglądając na krasnoluda z udawaną skruchą. - Zupełnie przez przypadek.
Geralt spojrzał na nich obu, nie rozumiejąc co się dzieje.
- W każdym razie - trubadur przeniósł spojrzenie na wiedźmina. - Nie musisz się obawiać, Geralt. Jestem pewien, że niedługo tu sam wpadnie i wszystko ci opowie, o ile wcześniej nie wyśle tego swojego kruka. Nadal nie pamiętam jak on mógł…
- Dobra, koniec tego gadania - przerwał Zoltan, jakby celowo ucinając wątek i spojrzał z wyzwaniem na wiedźmina. - No dalej, Geralt, chyba nie pozwolisz temu draniowi, ograć się kolejną rundę?
Geralt tylko skinął głową. Oddał swoją talię, pozwalając Jaskrowi tasować karty, choć palce trubadura zdawały się poruszać w dziwnie znajomym, kantującym rytmie. Zoltan oczywiście zaraz to wytknął, przeklinając i głośno protestując, ale Geralt nie słyszał już niczego.
Wszystko wokół rozmyło się w tle.
Osiem miesięcy. Osiem miesięcy czekania - na cokolwiek. Na znak, że żyje. Że wróci. Że wskaże mu miejsce, dokąd mógłby pojechać, gdzie mógłby go odnaleźć. Że da mu choćby namiastkę nadziei.
A zamiast tego dowiedział się, że inni dostają listy. Inni, a nie on.
On, który miał się za jego najlepszego przyjaciela. On, który chciał być dla niego czymś więcej, niż tylko towarzyszem podróży. Który chciał zniszczyć ich przyjaźń na poczet przyszłego, wspólnego życia na szlaku, w cmentarnych kryptach, w Corvo Bianco czy gdzie by sobie tylko Regis zamarzył…
Nie był wart jednego kruka.
Mawiano, że wiedźmini są pozbawieni serca, że stanowią jedynie zimne, zniekształcone twory, uwięzione w żelaznych pancerzach obojętności. A jednak Geralt wiedział lepiej niż ktokolwiek inny, że jest to nieprawda. Czuł bowiem, że jego serce bije teraz silniej niż kiedykolwiek przedtem.
I że rozpada się na kawałki w bólu, który przewyższa każdą ranę zadaną mu przez potwory.
***
Ostrza uderzały o siebie raz po raz, rozcinając powietrze z głośnym świstem. Ogród Corvo Bianco dudnił echem metalu, a wśród winnych krzewów, świeżo przyciętych i pachnących słońcem, rozgrywała się walka, której świadkami były jedynie ptaki, szybujące po nieboskłonie. Geralt odsunął się o krok, parując gwałtowny atak, a potem obrócił się półkolem, by uniknąć cięcia wymierzonego w biodro. Ciri śmiała się głośno, a jej głos niósł się w powietrzu, dudniąc echem po całej posiadłości.
- Starzejesz się, tato! - zawołała, robiąc unik i natychmiast przechodząc do kolejnej kombinacji ciosów.
- Mówisz tak, bo nie czujesz jeszcze stali na gardle - odbił, a zaraz potem błyskawicznym ruchem przyłożył jej klingę do ramienia. - Poza tym nadal odsłaniasz bok.
- Trafiłeś, bo chciałam! - Ciri prychnęła, a potem z całej siły wbiła but w ziemię, odskakując do tyłu. W jej zielonych oczach tliło się coś więcej niż młodzieńcza zawziętość; była w nich pasja, hart i ta sama iskra, którą Geralt dostrzegł dawno temu, gdy po raz pierwszy trzymała miecz w dłoni.
Obserwował ją, nawet gdy musiał odpierać cios za ciosem. Była szybka, może nawet szybsza od niego. Walczyła z lekkością i determinacją, która przywodziła mu na myśl tamte dni w Kaer Morhen, kiedy Lambert, Eskel i Vesemir wspólnie uczyli jej wszystkiego co sami wiedzą. Nagle przez głowę przesunęła mu się nieoczekiwana, ciepła myśl, a jednak uderzająca z siłą ciosu. Była już dorosła. Wiedźminka z własnym mieczem, z własnym losem. Zbudowała swoją drogę, wyrosła na kogoś, kto nie potrzebuje już jego ochrony w każdej chwili. I choć serce gdzieś głęboko ściskało mu się na tę świadomość, czuł dumę, której nie potrafiłby wyrazić żadnymi słowami.
- Zamierzasz wreszcie walczyć na serio? - Ciri rzuciła zadziornie, wykonując piruet i tnąc w bok. - Czy tylko udajesz, że jeszcze pamiętasz, jak się to robi?
- Lepiej uważaj, bo za chwilę cię przewrócę - Geralt uśmiechnął się szczerze. - I wtedy już nie będzie ci tak do śmiechu.
- Spróbuj! - krzyknęła z radością.
Ruszył na nią szybko, wykonując przewrót i tnąc w jej lewe ramię. Ta tylko zaśmiała się w odpowiedzi, markując uderzenie w jego chore kolano. Instynktownie przełożył ciężar ciała na drugie, na co ona tylko czekała. Uśmiechnęła się szeroko, gdy znalazła się tuż za nim, a jej klinga uderzyła w rękojeść miecza, trafiając pod idealnym kątem. Ostrze wypadło mu z dłoni i z łoskotem upadło na kamienne płyty ogrodu. Dziewczyna odskoczyła lekko w bok, triumfalnie unosząc swój miecz nad głową.
- Ha! - zawołała, dysząc ciężko.- Wreszcie! Pokonałam samego Geralta z Rivii!
Geralt uśmiechnął się pod nosem, podnosząc miecz i wsadzając go do pochwy na plecach.
- Pozwoliłem ci wygrać.
- Tak, tak, oczywiście - przewróciła oczami, ocierając pot z czoła. - I tak wygrałam!
- Mhm - mruknął, wciąż się uśmiechając.
Naprawdę robił się już taki stary?
Usiedli po chwili, pod rozłożystym drzewem rosnącym przy płocie. Cień liści dawał chwilę wytchnienia od gorącego słońca, a z ogrodu dolatywał zapach winnych krzewów. Ciri oparła się o pień, wyciągając nogi przed siebie. Przez chwilę siedzieli w ciszy, wsłuchani w cykanie świerszczy, ciesząc się swoim towarzystwem.
- Będzie mi tego brakować - zaczęła cicho. - Naprawdę miło spędziłam tutaj zimowanie. Dziękuję ci za to.
Geralt prychnął rozbawiony.
- Zimowanie? Ciri, tu nie ma zimy. W Toussaint winorośle kwitną nawet wtedy, gdy w Kaer Morhen śnieg sięga kolan.
- No tak - zgodziła się, zerkając na niego rozbawiona. - Eskel i Lambert pewnie teraz narzekają na chłód i odśnieżają dziedziniec, gdy ja siedzę u ciebie w cieple - zamilkła na chwilę, a potem zmieniła ton na poważniejszy. - Czemu nie wróciłeś tam tej zimy?
Geralt zawahał się z odpowiedzią.
- Nie wiem.
Ale w środku wiedział aż za dobrze.
Został, bo czekał. Każdego dnia zerkał w stronę bramy, wypatrując sylwetki, którą poznałby wszędzie. Został, bo wierzył, że pewnego wieczora kruk usiądzie na werandzie, że wiadomość wreszcie przyjdzie. Że będzie jej warty. Że Regis stanie w drzwiach, uśmiechnie się tym swoim łagodnym, subtelnym uśmiechem i powie: „Jestem. Przepraszam, że tak długo”. A tymczasem tygodnie zamieniały się w miesiące, a miesiące w rok, a serce, choć dawno już zmęczone, wciąż czekało. Chciał o tym powiedzieć Ciri, chciał wyrzucić z siebie to imię, które nosił w ciszy.
Ale nie potrafił.
- A jak wyjadę, nie będzie ci smutno? - spytała cicho, zaskakując go.
- Smutno? - Geralt uniósł brew, by zyskać na czasie. - Zawsze jest co robić. Skolopendromorfy się same nie wybiją. Poza tym mam czasem gości. Yen, Jaskier, Zoltan. Teraz ty. Nie jestem samotny - uśmiechnął się lekko. - Jestem… szczęśliwy.
Ciri obserwowała go przez chwilę, jakby próbując wyczytać prawdę z jego twarzy, po czym westchnęła.
- A Regis?
Geralt zesztywniał.
- Co z nim?
- Myślałam, że go spotkam, skoro mieszkał w okolicy - dodała, spuszczając wzrok. - Chciałam go lepiej poznać. To… trochę smutne, że nie pojawił się ani razu.
Wiedźmin spojrzał w dal, na równe rzędy winorośli ginące gdzieś przy linii horyzontu. Jego oblicze pozostawało kamienne, lecz w spojrzeniu zamigotał cień, którego nie zdołał ukryć.
Nie wiedział jak zareagować.
Co właściwie mógłby jej powiedzieć?
Że jest tak samo rozczarowany jak ona? Że tkwi w jednym miejscu, jak zakochany idiota, mając zerową pewność, że osoba, którą pokochał kiedykolwiek wróci? A nawet jeśli to czy odwzajemni te uczucia? Że mimo tego, że ma wszystko o czym tylko mógłby marzyć wiedźmin; przestrzeń, którą może nazwać domem, przyjaciół, szacunek wśród pracowników, córkę z której jest cholernie dumny… to nie ma tej jednej rzeczy, której brak odczuwa w każdej kości?
Odwrócił w jej stronę twarz. Przyglądała mu się uważnie, z tym swoim spojrzeniem, w którym zawsze mieszała się dziecięca ciekawość i kobieca przenikliwość. Milczała długo, jakby wahając się, czy coś powiedzieć. Geralt w końcu podniósł brew.
- O co chodzi? - mruknął.
- Już wiem - odparła powoli, z lekkim uśmiechem. - Rozgryzłam to. Myślałam o tym przez ostatnie tygodnie, odkąd tu jestem. Dlaczego czasami znikasz w myślach, siedzisz przy stole, ale jakby cię tam wcale nie było.
Geralt skrzywił się lekko.
- Ciri…
- To przez niego, prawda? Tęsknisz za nim - przerwała mu spokojnie.
- Nie - odparł od razu, zbyt szybko by można to uznać za szczerą odpowiedź. - To nie tak.
Ciri parsknęła śmiechem, potrząsając głową.
- Oj, tato. Przecież to widać. Nawet ja, która nie spędziła tu z tobą całego roku, widzę - oparła się mocniej o pień i spojrzała na niego spod zmrużonych powiek. - To jego brak nosisz w oczach.
Geralt odwrócił wzrok, zbyt dobrze wiedząc, że nie potrafi udawać przed nią.
- Powiedz mi tylko jedno - ciągnęła. - Te jedenaście kwiatów w wazonie, które stoją na stole w salonie… to od niego?
Geralt westchnął ciężko i odchylił głowę do tyłu, jakby próbował zniknąć w cieniu liści.
- Nie - głos miał cichy, ale przepełniony pewnością. - Sądzę raczej, że jakiś kruczy król się we mnie zakochał i tyle. Nigdy nie dostałem żadnej notatki, żadnego wyjaśnienia. Tylko kwiaty. Każdego miesiąca jeden - na jego twarzy pojawił się gorzki uśmiech. - Ale są nieszkodliwe, nie mają trucizny, a przy tym ładnie zdobią wnętrze. Więc je zatrzymałem.
Ciri przechyliła głowę, przygryzając wargę. W jej oczach czaiło się współczucie, ale też ciekawość.
- I tak po prostu? Zatrzymujesz je?
Geralt skinął głową.
- W przyszłym miesiącu minie równo rok, odkąd je dostaję - zamilkł na moment, a potem dodał cicho: - I równo rok, odkąd nie ma Regisa.
Ciri delikatnie przesunęła dłonią po jego ramieniu, prawie nieśmiałym ruchem.
- Skoro nie odzywa się tyle czasu, to może... miał jakiś ważny powód?
Geralt prychnął. Przestał już się oszukiwać pod tym względem. Pamiętał rozmowę Jaskra z Zoltanem.
- Łatwo tak mówić, Ciri.
- Ja naprawdę tak sądzę. Może coś go zatrzymało. Albo… chciał cię uchronić przed czymś, o czym nie chciał pisać. Wiesz przecież najlepiej, że Regis nie robi niczego pochopnie.
Geralt spuścił wzrok. W dłoniach obracał źdźbło trawy, które zerwał przed chwilą. Miał ochotę powiedzieć: „A może po prostu odszedł, bo miał mnie dość i nigdy nie zamierzał wracać”. Ale słowa nie przeszły mu przez gardło.
- Niezależnie co go zatrzymało... - ciągnęła dalej, opierając głowę na jego ramieniu - Wierzę, że jeszcze go spotkasz. W końcu się zjawi. Pewnie tak niespodziewanie, jak za pierwszym razem, gdy pojawił się w twoim życiu.
Geralt nie odpowiedział. Pozostawił słowa bez odpowiedzi, wsłuchując się jedynie w szelest liści i miarowy, spokojny oddech córki, czując, że choć rana w sercu nie zasklepiła się ani trochę, jej słowa były jak opatrunek. W przypływie czułości objął ją ramieniem i przytulił do siebie, zamykając oczy.
Wiedział, że sobie poradzi. Zawsze tak było. A jednak tym razem czuł coś jeszcze; zmęczenie, które ciężarem osiadało w starych kościach, domagających się wreszcie chwili wytchnienia. Potrzebował kogoś bliskiego, dobrego, przy kim mógłby odpocząć. A jego uparte serce, zawsze działające przeciwko niemu, już dawno dokonało wyboru, wskazując osobę, której nigdy mieć nie zdoła.
***
Był w ogrodzie, gdy to się stało. W białej koszuli, której rękawy miał podwinięte do połowy ramion, z upiętymi na głowie włosami. Pot spływał mu po twarzy. Choć jego ciało przywykło do wysiłku, praca przy ziemi była inna - nie przypominała walki, w której adrenaliną można było zagłuszyć zmęczenie. To była mozolna robota; wyrywanie obumarłych łodyg, rozsadzanie nowych szczepek, doglądanie ziół, które stanowiły podstawę dla jego eliksirów i olejów. Powtarzalny trud, w którym pot mieszał się z zapachem ziemi i kwiatów, a każdy ruch zdawał się bardziej rytuałem niż obowiązkiem.
Otoczony wonią mięty, jaskółczego ziela i dziesiątek innych roślin, nie zwrócił początkowo uwagi na to, że do ogrodu wkradła się jeszcze inna nuta. Nie wyczuł jej od razu, będąc za bardzo pochłonięty własnym oddechem i monotonnym rytmem pracy. Dopiero gdy przystanął, prostując plecy, sięgając dłonią do twarzy, by odgarnąć z niej włosy i krople potu, usłyszał to, czego pragnął od tak długiego czasu.
- Posiadanie własnego ogrodu zielarskiego, musi być spełnieniem wszystkich wiedźmińskich marzeń, czyż nie?
Odwrócił się jak rażony piorunem. Pod winoroślą, oparty swobodnie o drewnianą belkę, stał Regis. Wyprostowany, spokojny, z rękami skrzyżowanymi na piersi, uśmiechał się lekko, jakby rozstali się dopiero wczoraj. Siwe włosy rozwiewał wiatr, ciemna tunika i jeszcze ciemniejsza przeszywanica leżały na nim idealnie, a przez ramię przewieszona była torba na zioła, stanowiąca jego nieodłączny element wystroju. Oczy błyszczały mu szczęściem, odbijając światło zachodzącego słońca. Jak gdyby nic się między nimi nie wydarzyło, a przecież minęło tyle czasu.
Serce wiedźmina uderzyło mocniej. Po krótkim, zamrożonym w bezruchu momencie, ruszył w jego stronę, uśmiechając się szeroko, pierwszy raz od długich miesięcy. Regis spotkał się z nim w połowie drogi.
- Ty draniu! - krzyknął, śmiejąc się beztrosko. Kiedy znaleźli się dostatecznie blisko, objął go gwałtownie i mocno, przyciągając do siebie tak, jakby bał się, że jeśli poluzuje uścisk to wizja się rozpłynie. Regis odwzajemnił uśmiech, zamknął oczy i wtulił się w niego, a jego chłodne dłonie opadły lekko na plecy Geralta. W przypływie czystej, nieskrępowanej radości, Geralt uniósł go z ziemi i zakręcił w powietrzu. Z gardła Regisa wyrwał się okrzyk zdziwienia, przeplatany po chwili z melodyjnym śmiechem, któremu się poddał, pozwalając się obejmować w powietrzu.
- Też się cieszę, że cię widzę - odparł wampir, gdy wreszcie znalazł się znów na ziemi. Jego dłoń powędrowała do twarzy Geralta, by odgarnąć niesforny kosmyk włosów, który wysunął się z kucyka i przykleił do spoconego policzka. Chłodne palce musnęły skórę, a wiedźmin poczuł, jak prąd przebiega mu po kręgosłupie. - Nie wiesz nawet jak bardzo.
Serce Geralta zabiło mocniej na te słowa. Wszystkie jego zmysły działały aktualnie na najwyższych obrotach. Nie mógł oderwać wzroku od jego twarzy, czując jak ten charakterystyczny i kojący zapach, należący do niego, przepływa przez jego ciało. Czuł jego chłodne, długie palce, muskające delikatnie jego policzek, przyprawiające go o dreszcze pełne niewypowiedzianej ulgi.
Nareszcie.
- Zaprosisz mnie do domu? - spytał Regis, z rozbawieniem przyglądając się wciąż oszołomionemu wiedźminowi.
- Tak… oczywiście - odpowiedział Geralt, szybko przełykając ślinę. Gestem wskazał ścieżkę prowadzącą ku posiadłości.
Ruszyli obok siebie, a świat nagle wydał się wiedźminowi jaśniejszy, lżejszy i pełen barw. Każdy krok niósł ze sobą ulgę, że ten, na którego czekał, naprawdę stoi przy nim. Geralt odetchnął głęboko, próbując uspokoić swoje kołaczące serce.
Tak długo czekał na ten moment.
Gdy przekroczyli próg, Geralt z rozbawieniem obserwował, jak Regis przygląda się wnętrzu, chłonąc każdy szczegół. Wampir zatrzymywał wzrok na kolejnych elementach wystroju, a kiedy napotkał rząd zawieszonych zbroi z mieczami, jego twarz rozjaśnił pełen uznania uśmiech. Geralt odwzajemnił spojrzenie, czując, że od dawna nie oddychał tak lekko. Jakby powietrze wróciło do jego płuc dopiero teraz, po roku wstrzymanego oddechu.
Myśli kłębiły mu się w głowie w takim natłoku, że nie wiedział, od czego zacząć. Chciał wiedzieć wszystko: kiedy Regis powrócił, czy przybył sam, jak się czuje… i przede wszystkim… czy tym razem zostanie. Tutaj, w Toussaint. Z nim.
- Muszę przyznać, że twoje wnętrza robią wrażenie - odezwał się Regis z lekkim rozbawieniem, wciąż rozglądając się po korytarzu. - Nigdy bym nie podejrzewał cię o taki gust, mój drogi.
Geralt zamknął za nimi drzwi, chcąc odgrodzić ich od reszty świata, by zostali tylko we dwóch.
Nie zdążył jednak ułożyć w głowie pierwszego pytania.
- Oh… - wymknęło się z ust Regisa cicho, niemal jak westchnienie.
Wiedźmin spojrzał na niego i dostrzegł, że wampir zatrzymał się przed stołem w jadalni. Na jego blacie, w przeszklonym wazonie, tkwił bukiet jedenastu kwiatów, każdy w innym odcieniu, połyskujących niczym fragmenty tęczy. Regis wyciągnął rękę i delikatnie, z nabożną wręcz ostrożnością, musnął palcami płatki jednego z nich.
- Są przepiękne - powiedział cicho, kierując spojrzenie na Geralta.
Serce wiedźmina przyspieszyło, jakby samo chciało wyrwać się z piersi. Regis patrzył na niego z czymś nieokreślonym w oczach. Coś na kształt nadziei odbijało się w tych czarnych tęczówkach, w których Geralt przysiągłby, że już dawno utonął.
- Tak… - wyrwało mu się nagle, zupełnie jakby nie miał kontroli na swoim umysłem. - Też uważam, że są piękne.
Jedynym ostrzeżeniem jakie otrzymał, zanim został dociśnięty plecami do ściany, był rozbłysk szczęścia w oczach Regisa, który naraz rozpłynął się we mgle, by przetransportować się w sekundzie obok niego, obejmując jego twarz dłońmi.
- Nawet nie wiesz, jak się cieszę… - głos wampira drżał od emocji, gdy jego spojrzenie błądziło po twarzy Geralta. - Nie masz pojęcia, mój drogi… ja… - jego dłonie głaskały delikatnie policzki wiedźmina, a twarz zbliżała się coraz bardziej, tak że Geralt czuł jego oddech muskający skórę szyi. - … tak strasznie tęskniłem.
Geralt wstrzymał oddech, czując jak serce jest gotowe wyrwać mu się w tej chwili z piersi.
Czy to możliwe? Czy to naprawdę się działo? Czy spełniały się jego sny? Czy po prostu dostał udaru słonecznego i z powodu swojej tęsknoty za wampirem, ma przed sobą teraz wytwór swojej wyobraźni?
Naraz jednak coś brudnego, ciężkiego i schowanego na dnie jego serca, zaczęło przejmować władze nad wszystkimi pozytywnymi uczuciami.
Geralt zmarszczył brwi.
Tęsknił? Jak mógł mówić, że tęsknił, skoro przez cały ten czas milczał? Gdyby rzeczywiście było tak, jak twierdzi, dlaczego nie wysłał choć jednego znaku?
Geralt ujął dłonie Regisa i powoli odsunął je od swojej twarzy. Na obliczu wampira pojawił się niepokój. Wiedźmin odsunął się od ściany, wymuszając między nimi odrobinę przestrzeni.
- Tęskniłeś? - powtórzył chłodno. - Po roku ciszy? Po roku bez choćby jednego słowa? Ty wiesz w ogóle, co to znaczy?
Regis pobladł, jakby te słowa ugodziły go prosto w serce. Zrobił krok w tył, kurczowo chwytając torbę przewieszoną przez ramię.
- Nie rozumiem… - zaczął cicho.
Ale Geralt nie pozwolił mu dokończyć. Złość, tłumiona przez tyle miesięcy, wypłynęła na powierzchnię.
- Jak możesz mi mówić takie rzeczy? - warknął. - To ja czekałem tutaj na ciebie. Cały rok. Bez jednego słowa. Ani jednej pieprzonej wiadomości. Nawet głupiego listu!
- Jak… bez wiadomości? - powtórzył z niedowierzaniem Regis.
- Śmiesz mówić, że nie mogłeś się mnie doczekać? - Geralt zrobił krok do przodu, a jego palec trącił pierś wampira. - Kiedy listy do innych jakoś potrafiłeś pisać! Myślisz, że nie wiem, że korespondowałeś z Jaskrem? Czemu on zasługiwał na twoje słowa, a ja nie? Myślałem, że jestem dla ciebie ważny. Że ja… - urwał nagle, odwracając wzrok.
Nie chciał tego. Nie chciał wybuchać, kiedy jeszcze przed chwilą trzymał go w ramionach i nie potrafił puścić. Zacisnął powieki i odetchnął głęboko. Spojrzał znowu na twarz Regisa i przeklął samego siebie.
Wampir stał jak sparaliżowany, z wyrazem bólu malującym się na twarzy. Jego oczy pociemniały od smutku, a dłonie, którymi kurczowo obejmował pasek swojej wysłużonej torby, zaczęły drżeć.
- Myślałem, że je czytałeś… bogowie… Geralt… - głos Regisa załamał się w połowie zdania. Cofnął się tak gwałtownie, że biodrem uderzył w stół, który zatrząsł się pod jego ciężarem.. - Ja błędnie założyłem, że czujesz to co ja…
- Co miałem czytać? - wiedźmin zmrużył oczy, marszcząc brwi. - O czym ty mówisz?
- Moje listy… - odparł wampir. Jego głos stawał się coraz słabszy, jakby każda sylaba ciążyła mu na ustach. - Ja… pisałem je przez cały rok. Przygotowywałem siebie i ciebie… byś był gotów, by to nie spadło na ciebie jak grom z jasnego nieba.
Geralt zamarł. Spojrzenie rozszerzyło mu się w czystym szoku.
Listy?
- Jakie listy, Regis? - w dwóch krokach zniwelował dzielącą ich przestrzeń i szarpnął go za pasek torby, brutalnie zmuszając go, by spojrzał mu w oczy. - Jakie listy?!
Regis odwrócił twarz w bok, jakby chciał ukryć się przed tym spojrzeniem. Na jego bladej skórze, zwykle nieporuszonej, pojawił się ledwie dostrzegalny rumieniec. W końcu uniósł wzrok. Jego wielkie, czarne oczy, zalśniły od wilgoci, a Geralt poczuł ucisk w żołądku, jakby wbito w niego nóż.
- Te w których wyznaje ci swą miłość.
Świat na moment zawirował. Geralt miał wrażenie, że w płucach zabrakło mu powietrza, a każdy mięsień w ciele został porażony prądem. Czuł jak dreszcze przebiegają po nim, jak myśli pędzą jedna przez drugą. Zanim jednak zdążył się odezwać, ciszę przerwał trzepot skrzydeł. Oboje odwrócili głowy w stronę kuchni.
Kruk, czarny niczym cień, wyleciał zza framugi, niosąc w dziobie kwiat.
Czerwoną różę.
Opuścił ją na jadalniany stół, zakrakał donośnie i zatoczył krąg w powietrzu, osiadając po chwili na ramieniu Regisa. Wsunął łebek pod jego brodę, czekając na dotyk i pochwałę za dobrze wykonaną pracę.
Geralt puścił pasek torby, wpatrując się w kwiat, jakby dopiero teraz zrozumiał całą sytuację.
Jeden kwiat każdego miesiąca.
Dwanaście miesięcy.
Dwanaście miesięcy bez Regisa.
- To ty… - wyszeptał zachrypniętym głosem. Gardło miał ściśnięte tak mocno, że każde słowo rozrywało go od środka. - To ty je wysyłałeś?
Regis spojrzał na niego z goryczą, delikatnie masując łebek kruka, który zamruczał zadowolony na ten dotyk.
- Oczywiście, że ja - odrzekł cicho. - Każdy kwiat miał znaczenie. Każdy był wspomnieniem, myślą lub symbolem ciebie. Pisałem, co oznaczają. Pisałem, jak… jak bardzo mi ciebie brakowało i…
- Nie otrzymałem… - przerwał mu Geralt, czując, że serce wali mu w piersi jak młot. - …ani jednego listu. Ani jednego, Regis.
Zapadła pomiędzy nimi cisza. Gęsta i dławiąca, odbierająca oddech każdemu z nich.
- Jak to… nie otrzymałeś? - głos Regisa był pusty, jakby z każdą sekundą usuwał mu się grunt spod nóg. - To… niemożliwe.
- Całe dwanaście miesięcy zastanawiałem się kto przesyła mi kwiaty. Bez żadnych notatek, bez żadnych wiadomości. Myślałem, że to żart, pomyłka, ale kruki wciąż przylatywały… ja… - Geralt złapał się za głowę, patrząc na wampira. - Regis… ja nic nie wiedziałem…
Wampir zamilkł, jakby nagle cały świat przestał istnieć, a on sam zmagał się z ciężarem, którego Geralt nie był w stanie pojąć. Jego oczy pociemniały, a twarz zastygła w miejscu. Nagle z jego ust wyrwał się szept; melodyjny, obcy, w języku, którego Geralt nigdy wcześniej nie słyszał. Słowa brzmiały jak echo dawnych pieśni, miękkie i zarazem złowrogie, a ich adresatem był kruk siedzący dotąd spokojnie na ramieniu Regisa.
Ptak zareagował gwałtownie trzepocząc skrzydłami. Po chwili zakrakał przeciągle, jakby skarżył się całemu światu, po czym poderwał się nagle w powietrze. Przeleciał przez kuchenne okno, pozostawiając po sobie tylko świst powietrza i kilka czarnych piór, które powoli opadły na podłogę.
Geralt patrzył na to wszystko oszołomiony. Regis odwrócił się w stronę drzwi wejściowych z twarzą pozbawioną wszelkiego wyrazu, zimną jak maska, która miała ukryć coś zbyt trudnego, by się tym podzielić i ruszył w ich stronę.
Geralt w panice zastąpił mu drogę.
- Nie… błagam - rozpaczliwe słowa wyszły z jego ust szybciej niż zdążył pomyśleć. - Nie zostawiaj mnie. Nie znowu.
Regis zatrzymał się gwałtownie, jakby uderzył w niewidzialną barierę. Przez chwilę patrzył na Geralta z wyrazem, którego ten nie potrafił rozszyfrować - w jego oczach migotała mieszanka czułości, cierpienia i winy. Potem cicho, niemal bezgłośnie, odezwał się:
- Chodźmy na zewnątrz. Muszę ci coś wyjaśnić.
Minął go powoli, nie dotykając, a jednak Geralt poczuł, jakby jego obecność przecięła go na pół. Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem, wpuszczając do środka zapach wieczoru. Wampir wyszedł, a za nim, z sercem bijącym jak oszalałe, ruszył wiedźmin.
Myśli kłębiły się w głowie Geralta, rozdzierając go od środka.
Miłość? Czy on naprawdę mówił o miłości? Do mnie?
Zdawało mu się, że cały świat wokół rozmazuje się w nierealnej mgiełce, że to wszystko może być złudzeniem.
Wyszli w głąb ogrodu, gdzie powietrze było cięższe, nasycone zapachem dojrzewających winogron i ziemi. Regis zatrzymał się na trawie, wpatrując w niebo. Jego twarz, pogrążona w półcieniu, wydawała się nieludzko spokojna, lecz oczy płonęły napięciem.
I nagle niebo poruszyło się. Z daleka nadciągnęła ciemna chmura, szum skrzydeł przybrał na sile, aż wreszcie Geralt uświadomił sobie, że to nie chmura, a stado kruków. Dziesiątki ptaków zakreśliły krąg nad ogrodem, po czym runęły ku ziemi, siadając wokół nich niczym czarne cienie. Każdy z nich wpatrywał się w Regisa błyszczącymi, paciorkowymi oczami, a ich chóralne krakanie zdawało się wibrować w piersi Geralta.
Regis uniósł dłoń, a jego usta znów poruszyły się w obcym języku. Tym razem głos był mocniejszy, stanowczy, brzmiący jak rozkaz. Nagle z szeregu kruków wysunął się jeden, odmienny od reszty. Stary, z wyraźnie osłabionym skrzydłem, kulejący na lewą nogę, z bielmem na lewym oku.
Geralt przypomniał sobie nagle, jak Jaskier opowiadał mu o „kruku Regisa”, o tym którego uratował z pułapki i który dzielnie mu służył. Wyglądało na to, że to ten sam ptak co teraz niepewnie stał przed wampirem.
Kruk zaskrzeczał przeciągle, w tonie, który brzmiał jak lament. Regis klęknął przed nim bez wahania, pochylając głowę tak nisko, jakby bezpośrednio na ucho chciał usłyszeć o czym szepcze ptak. Zmarszczka na czole wampira pogłębiała się z każdą chwilą, a jego oczy nabierały coraz większego napięcia. To, co słyszał, wyraźnie go poruszało, bowiem wyglądał, jakby prowadził walkę z samym sobą. Wtedy z jego ust padło jedno, krótkie i donośne, nacechowane ostrością słowo.
Stado zadrżało. Kruki podniosły się równocześnie, tworząc ciemną spiralę, która buchnęła w górę z taką siłą, że Geralt odruchowo cofnął się o krok, zasłaniając twarz ramieniem przed uderzeniem skrzydeł. Ziemia wokół niego zawirowała od tysięcy piór, a krakanie niosło się jeszcze długo pośród winorośli.
Geralt uniósł wzrok i spotkał spojrzenie Regisa, który właśnie podnosił się z kolan. Ruch ten był powolny, jakby każdy mięsień niósł w sobie ciężar nie tylko ciała, ale i tego, co musiało zostać wypowiedziane. Na twarzy miał wypisane zawstydzenie, żal i niepewność, jak gdyby właśnie przed chwilą rozpadł mu się w dłoniach misternie ułożony plan.
- To wszystko miało wyglądać… inaczej - odezwał się cicho, tonem człowieka, który mówi raczej do samego siebie niż do kogoś obok. - Układałem to w głowie, wyobrażałem sobie… a teraz…
- Regis… - Geralt zrobił krok ku niemu, lecz wampir powstrzymał go lekko uniesioną dłonią.
- Nie, posłuchaj… ty musisz wiedzieć. Ja… nie mogłem znieść myśli, że zostawię cię na tak długo. Nie wiedziałem nawet, na jak długo… Resocjalizacja Dettlaffa była mozolna i żmudna. Bałem się, że potrwa wieczność. Dlatego wpadłem na pomysł, by co miesiąc przesyłać ci listy. Tak bardzo chciałem, byś wiedział, że cię nie opuszczam. Że zależy mi na tobie - wyrzucił w pośpiechu, a w jego oczach zatańczyło coś na kształt desperacji, która nie znosiła dłużej milczenia.
- Siadałem sam, z dala od Dettlaffa i pisałem. Opisywałem ci kwiaty, które spotykałem. Ich znaczenie… ich symbolikę. To wszystko rezonowało z moimi… - zawiesił głos, spuszczając wzrok na dół. -… uczuciami do ciebie.
Geralt przysłuchiwał się temu wszystkiemu z rosnącym napięciem, powoli stawiając ostrożne kroki do przodu.
- Na początku listy były ogólne, opisywałem znaczenie kwiatów, które przesyłałem za pomocą kruków do ciebie, jak mi idzie z Dettlaffem, gdzie jesteśmy. Potem, z czasem gdy miesiące mijały, a ja byłem przytłoczony brakiem ciebie, stawały się bardziej… osobiste. Tak bardzo chciałem za ich pomocą… - Regis odetchnął, jakby przygotowywał się na powiedzenie czegoś ciężkiego. - …wyjaśnić ci, że zależy mi na tobie, Geralt. Że chciałbym być kimś więcej niż przyjacielem dla ciebie, od tak dawna… ja…
Przestał mówić, gdyż Geralt ostrożnie chwycił jego talię, przyciągając go do siebie. Zobaczył, jak wampir zamiera, jak oczy rozszerzają mu się w zdumieniu, a gardło ściska, nie pozwalając przełknąć.
- Mów dalej - mruknął wiedźmin niskim, ochrypłym głosem, zbliżając swoją twarz do jego.
Regis przełknął głośno ślinę, a jego spojrzenie błądziło między ustami Geralta a jego oczami.
- Jeden z moich kruków… ten, którego uratowałem dawno temu, postanowił odwdzięczyć mi się za życie. Chciał nosić moje listy do ciebie. Stary, wierny, lecz już nie tak pewny. Dlatego poprosiłem, by tylko je dostarczał, a inne, szybsze i młodsze, niosły kwiaty. Ale… on się pomylił. Nigdy nie był w tej okolicy. Myślał, że młyn hrabiego de la Croix to twój dom. I tam, miesiąc za miesiącem, odkładał moje słowa i…
- I właśnie poleciłeś mu je stamtąd zabrać? - dokończył za niego Geralt, ostrożnie dotykając policzka Regisa, swoją dłonią.
Regis skinął głową bezgłośnie, a w jego oczach błysnęła ulga, ale i lęk przed odrzuceniem, przed tym, że już jest za późno. Wiedźmin w odpowiedzi uśmiechnął się tylko łagodnie, czując jak napięcie z jego ciała, te ponad roczne, które nosił, ta samotność i żal, ta tęsknota za Regisem, to wszystko teraz mija, kiedy wpatrywał się w jego oczy.
- Nigdy nie musiałeś mnie przygotowywać na swoje uczucia, wampirze - odrzekł miękko Geralt, stykając ich czoła ze sobą. Czuł jak pod jego palcami Regis delikatnie drży. - Od dwunastu miesięcy jestem pewny co do jednego uczucia względem ciebie.
Regis westchnął, krótkim, urywanym oddechem. Jego spojrzenie spoczęło na ustach Geralta, a powieki przymknęły się lekko.
- Tak? - wyszeptał.
- Zdecydowanie - zamruczał Geralt i zamknął resztki dzielącej ich przestrzeni.
Pocałunek smakował jak powrót do domu, w którym wreszcie ktoś czekał; z otwartymi ramionami, z ciepłem i wspólnym dzieleniem łóżka. Smakował winem, latem i obietnicą jutra, które wreszcie mogło należeć do nich. Geralt wsunął dłoń na kark Regisa, przyciągając go jeszcze mocniej, a wampir odwzajemniał pocałunek bez wahania, bez wstydu, jakby całowali się już tysiące razy w snach i dopiero teraz mogli spełnić to w rzeczywistości.
Nagle, ponad ich głowami, rozległo się donośne krakanie. Niebo pociemniało od skrzydeł, a wokół nich zaczęły spadać dziesiątki listów niesionych przez kruki.
Przerwali pocałunek na jedno zaczerpnięcie powietrza, uśmiechając się do siebie wzajemnie.
- Kocham cię bardziej, niż możesz to sobie wyobrazić - mruknął Geralt, na nowo zatapiając w nim swoje usta. Czuł jak przez jego ciało przetacza się urwany, melodyjny śmiech Regisa, przepełniony szczęściem.
Listy, które tyle miesięcy tkwiły w ukryciu, zamiast w jego dłoniach, zsuwały się z nieba jak ciche płatki śniegu. Otoczeni tym niespodziewanym deszczem, trwali w swoim uścisku, jakby chcieli nadrobić każdą chwilę samotności.
Przez rok ich jedynym językiem była mowa kwiatów.
Teraz wreszcie mogły przemówić także ich serca.
Chapter 2
Notes:
Dwanaście listów, które Regis napisał do Geralta, a których ten nie otrzymał.
Chapter Text
1.
Mój najdroższy Gerlacie,
Pragnę Cię uspokoić kilkoma słowami; żyję i mam się względnie dobrze. Poszukiwania Dettlaffa trwają. Droga jest długa, pełna trudów, a jego ślad urywa się równie niespodziewanie, jak się pojawia. Zmieniam miejsca pobytu częściej, niż bym pragnął i choć staram się zachowywać dyskrecję, wymaga to cierpliwości, a także czasu, którego wciąż nie potrafię należycie oszacować.
Mam nadzieję, że u Ciebie wszystko układa się pomyślnie. Niezależnie czy zostałeś w Corvo Bianco czy wyruszyłeś na Ścieżkę, to mam nadzieję, że zdrowie i szczęście Ci dopisują.
Dziś, w jednej z opuszczonych dolin, natrafiłem na kwitnący krzew kamelii. Ich barwa i kształt przykuły moją uwagę do tego stopnia, że nie mogłem przejść obok obojętnie. Zdecydowałem, że wyślę Ci jeden z tych kwiatów; niech stanie się dla Ciebie skromnym znakiem, że o Tobie pamiętam, choć dzielą nas kilometry i obowiązki.
Pozostaję z nadzieją, że kolejny raz będę mógł wysłać Ci wieści jak już znajdę Dettlaffa.
Twój na zawsze oddany przyjaciel, Emiel Regis Rohellec Terzieff-Godefroy
2.
Mój drogi przyjacielu,
Znalazłem go. Dettlaff nie przypomina już istoty, którą znasz z dawnych wydarzeń. Wygląda, jakby czas i samotność wyżłobiły w nim głębokie bruzdy, nie tylko na twarzy, ale i w samej duszy. Unika spojrzeń, jego ruchy są nerwowe, jakby wciąż spodziewał się ciosu w plecy. Mówi niewiele, a milczenie zdaje się być jego najtwardszą zbroją.
Nie będę Cię zwodził, droga do odzyskania w nim spokoju jest długa i pełna przeszkód. Każde moje słowo czy gest spotyka się z podejrzliwością. Jednak staram się. Nie próbuję go zmieniać, tylko pokazać, że świat i ludzie, nie są wyłącznie naszymi wrogami. To mozolna praca, lecz nie mogę i nie chcę się jej wyrzec.
Kruk powinien dostarczyć Ci już kwiat glicynii. Widziałem, jak oplatał mury starych, elfickich ruin, pnąc się ku słońcu mimo popękanych kamieni i braku opieki. Uderzyło mnie, jak wiele w tym obrazie było wytrwałości i siły, która przezwycięża przeszkody, nie poddając się żadnym trudnościom. Pomyślałem, że może to odpowiedni symbol dla nas obydwu: dla mojej pracy z Dettlaffem, ale też… dla przyjaźni, która, mam nadzieję, przetrwa naszą rozłąkę.
Wierzę, że u Ciebie nadal wszystko w porządku. Sam fakt, że mogę pisać te słowa i wyobrażać sobie, że je czytasz, pozwala mi zachować równowagę.
Twój na zawsze oddany przyjaciel, Emiel Regis Rohellec Terzieff-Godefroy
3.
Mój drogi wiedźminie,
Dziś znalazłem chwilę spokoju, by usiąść i napisać do Ciebie. Praca z Dettlaffem postępuje, choć powoli. Każdy dzień przynosi małe zwycięstwa, ale i nieustanny wysiłek, który nie pozwala mi zapomnieć, że wciąż czeka mnie wiele pracy.
Jestem cierpliwy, jak zawsze, ale nie mogę ukryć, że zaczyna mi brakować Ciebie. Twojej obecności, Twojego spojrzenia, zwykłego faktu, że wiesz, co myślę, zanim jeszcze otworzę usta.
Kwiat, który mam nadzieję, że już otrzymałeś to dzwonek, w jasnoniebieskim, rzadko spotykanym odcieniu, który napotkałem przy starym strumieniu. Kojarzył mi się od razu z niezachwianym oddaniem, tym, które trzeba zachować mimo smutku i braku. Tak właśnie się teraz czuję. Oddanie, które próbuję zachować wobec tego, co robię, wobec Dettlaffa… ale jednocześnie smutek, że nie mogę być tam, gdzie Ty jesteś.
Żywię nadzieję, że jesteś zdrów i myślisz czasem o mnie, gdziekolwiek teraz jesteś.
Twój serdeczny przyjaciel, Emiel Regis Rohellec Terzieff-Godefroy
4.
Kochany Geralcie,
Dni mijają powoli. Dettlaff nie rozumie ludzkiego humoru. Każde moje najprostsze żarty spotykają się z milczeniem albo lekkim marszczeniem brwi. Czasem jego spojrzenie przypomina mi, jak trudne jest dla niego pojęcie, że człowiek może znaleźć radość w słowie czy gestach, które nie niosą w sobie zagrożenia.
W tych chwilach najbardziej zaczynam odczuwać brak Twojego poczucia humoru. Twój sposób, w jaki potrafisz rozluźnić nawet najciemniejszą aurę, wydaje mi się teraz czymś niezastąpionym. Zastanawiam się także, czy któraś z czarodziejek odwiedzała Cię w ostatnim czasie… i nie mogę oprzeć się myśli, że ja chciałbym czasem być na ich miejscu, choć wiem, że to niemożliwe.
Dziś dołączam stokrotkę. Jej prostota przypomina mi o niewinności, o tym, co w życiu jest najczystsze i najdelikatniejsze. Jednocześnie, nie mogę zaprzeczyć, symbolizuje również niewypowiedzianą miłość…
Nie przestaję myśleć o tym, że Twoja obecność, nawet w wyobraźni, potrafi mnie podnieść z najciemniejszego cienia, w którym czasem zatapia mnie praca z Dettlaffem. Wysyłanie Ci tych słów, a w myślach wyobrażanie sobie Twojej twarzy, staje się jednym z nielicznych sposobów, by zachować spokój w tym chaosie.
Twój na zawsze, Emiel Regis Rohellec Terzieff-Godefroy
5.
Mój miły,
Przenieśliśmy się z miejsca, w którym dotąd pracowaliśmy, na inne, spokojniejsze, bardziej otwarte. Z tego punktu widokowego rozciąga się polana, na której kwitną róże wszelkich odcieni. Dettlaff powoli przyzwyczaja się do nowego otoczenia. Zmieniona przestrzeń pozwala mu się uspokoić, choć wciąż pozostaje nieufny wobec wszystkiego, co ludzkie. Każdy dzień to powolna próba zbliżenia go do myśli, że nie każdy człowiek jest zagrożeniem, a świat nie składa się wyłącznie z bólu i zdrady.
Wybrałem dla Ciebie żółtą różę. Znaczenie jej koloru jest nieco niepokojące, bowiem symbolizuje zazdrość i niepewność, lecz nie chcę, byś źle odebrał jej obecność. Dla mnie symbolizuje bardziej subtelny smutek, który towarzyszy czasom, gdy nie możemy dzielić tego, co dla nas istotne. Czasem, obserwując Dettlaffa, myślę o tym, jak trudno jest przekonać go do ludzkich zachowań, do zaufania i otwartości i nie mogę powstrzymać myśli, że w tym braku pewności kryje się też… coś, co mogłoby być zazdrością o Ciebie, Geralt.
Nie zmienia to faktu, że mam nadzieję, że u Ciebie wszystko w porządku. Że świat, w którym przebywasz, wypełniają choć drobne momenty spokoju i radości.
Twój ? Emiel Regis…
6.
Mój drogi przyjacielu,
Dziś widziałem coś, co skłoniło mnie do zatrzymania się na chwilę i po prostu patrzenia. Dettlaff zrobił coś… ludzkiego. Byliśmy w niewielkiej wiosce, przechadzając się wśród mieszkańców, gdy nagle Dettlaff dostrzegł upuszczoną zabawkę i podniósł ją, po czym oddał dziewczynce, która ją zgubiła. Jej oczy rozświetliły się w uśmiechu, a on stał tam przez chwilę, jakby nie do końca rozumiał, co zrobił, ale jednak zrobił to dobrze.
Patrzyłem na niego i poczułem coś, co trudno opisać… radość i zachwyt nad tym, jak piękne jest bycie kimś dobrym. Tak samo jak zawsze uważałem za piękne Twoje czyny, Geralt. Niezależnie od tego, co mówi świat, niezależnie od tego, kim są wiedźmini w oczach innych. Twój sposób bycia, nawet w prostych gestach, zawsze wydawał mi się czymś wyjątkowym, rzadkim i wyrafinowanym.
Przy tej okazji pomyślałem, że orchidea, która mam nadzieję, że już zdobi Twój dom, najlepiej oddaje to, co czuję teraz: rzadkie piękno, które trafia w serce i pozostaje tam, choć nie zawsze wszyscy je dostrzegają. Tak jak to piękno, które jest w Tobie i które mam nadzieję, że w przyszłości jeszcze zobaczę.
Oddany całym sercem, Emiel Regis Rohellec Terzieff-Godefroy
7.
Moja biała gwiazdo,
Dziś Dettlaff zapadł w krótki sen regenerujący, przybierając formę dużego nietoperza. Jego oddech wyrównał się, skrzydła drgały powoli, a ja pozostałem w milczeniu, nie chcąc go budzić. W jaskini było cicho, jedynie odgłos kapiącej wody w tle i moje własne myśli wypełniały przestrzeń.
Przez otwór w skale zerkałem w nocne niebo. Gwiazdy błyszczały zimnym światłem, a księżyc rysował srebrną poświatę na skałach. Nie mogłem oderwać wzroku, ale w sercu czułem, że to za mało, że chciałbym Ci to wszystko pokazać, podzielić się tym pięknem z Tobą.
Dołączam różową różę. Jej płatki są delikatne, a zapach słodki i subtelny. Przypomina mi Twój uśmiech, Twoją obecność, Twoją spokojną siłę. Chciałbym, żebyś wiedział, że choć jeszcze nie potrafię w pełni wyrazić tego, co czuję, to podziw i ciepło, które kieruję ku Tobie, są prawdziwe.
Pisząc te słowa, czuję jak rośnie we mnie coś nowego, co trudno mi jeszcze ubrać w słowa…
Mam nadzieję, że u Ciebie wszystko dobrze i że codzienność nie jest zbyt ciężka. Gdybyś mógł choć przez chwilę spojrzeć w gwiazdy, chciałbym, żebyś pomyślał, że patrzymy razem, chociaż na odległość.
Zawsze myślący o Tobie, Emiel Regis
8.
Mój najdroższy Geralcie,
Przeniosłem się z Dettlaffem do niewielkiej chatki niedaleko wioski. Atmosfera jest spokojna; Dettlaff wreszcie wchodzi w stan, w którym potrafi obserwować otoczenie bez agresji, a ja mogę wrócić do dawnej roli cyrulika, zajmując się codziennymi sprawami ludzi. Czasem podaje mi zioła, czasem trzyma narzędzia, gdy wykonuję zabiegi, te małe gesty współpracy dają mi cichą radość.
Ten hiacynt, który Ci wysyłam, symbolizuje stałość i szczerość w miłości. Pomyślałem o Tobie, gdy go znalazłem. Przypomniały mi się dawne czasy, gdy dopiero się poznawaliśmy, gdy wszystko było nowe i niepewne, a jednocześnie pełne nadziei. Mam nadzieję, że przez te wszystkie lata, mimo mojej nieobecności i milczenia, dowiodłem swojej wierności i stałości względem Ciebie.
Życie toczy się tu spokojnie, a ja w każdej chwili czuję Twą obecność, choć nie jesteś tu fizycznie. Niech ten list będzie dowodem, że niezmiennie myślę o Tobie i że moja lojalność wobec Ciebie nie podlega żadnym wątpliwościom.
Lojalny wobec Ciebie na zawsze, Regis.
9.
Kochany Geralcie,
Dziś spędziliśmy dzień w sposób, który jeszcze niedawno wydawałby się niemożliwy. Dettlaff coraz bardziej się otwiera, zaczyna rozmawiać o emocjach, o tym, co w nim budzi niepokój, a co radość. To nowe doświadczenie widzieć, jak ktoś, kto przez tyle czasu był zamknięty w sobie, pozwala w końcu sobie na kontakt z własnym wnętrzem.
Wieczorem zasnęliśmy wtuleni w siebie. Nie planowałem tego ani nie chciałem przyznawać się do tego uczucia. A jednak w chwili, gdy zamknąłem oczy, pomyślałem, że pragnąłbym, aby zamiast Dettlaffa, to Ty leżałbyś tu obok mnie. Że chciałbym poczuć Twój oddech, Twój dotyk, Twą obecność zamiast jego.
Nie chcę już dłużej ukrywać tego, co czuję. Każdego dnia uświadamiam sobie, że ta tęsknota, którą noszę w sercu, nie znika, ani odległością, ani czasem, ani obowiązkami. Chciałbym, byś wiedział, że moje myśli są przy Tobie, nawet gdy ciała dzieli setki kilometrów.
Fiołek, który Ci przesyłam, symbolizuje skromność i ukryte emocje. Niech będzie cichym świadkiem tego, co wciąż trzymam w sobie, choć coraz trudniej jest mi milczeć.
Twój, prawdziwie Twój.
R.
10.
Mój najmilszy,
Piszę do Ciebie siedząc pod ogromnym drzewem magnolii. Jej kwiaty rozkwitają powoli, wytrwale i patrząc na nie, myślę o tym, jak ja sam staram się nie ustawać w swoich staraniach, nie tylko wobec Dettlaffa, ale i wobec siebie samego, wobec uczuć, które noszę od dawna…
Obserwuję Dettlaffa; wydaje się być pogodzony ze zdradą Syanny. Czasem, kiedy myśli, że nie patrzę, uśmiecha się lekko. Ten drobny gest napełnia moje serce nadzieją. Nadzieją, że wkrótce będę mógł odejść od niego.
Chciałem Cię zapytać, Geralt… Czy chciałbyś, żebym wrócił do Toussaint? Czy chciałbyś mnie zobaczyć?
Czy przyjąłbyś mnie w swoim domu, wiedząc jak bardzo mi na Tobie zależy? Tęsknię za Tobą, Tęsknię za Tobą,
Tęsknię za Tobą…
R.
11.
Mój drogi wiedźminie,
Dziś kwiat jaśminu przypomniał mi o Tobie. Jego delikatny zapach wydaje się szeptać o niewinnej miłości, której nie potrafię już dłużej powstrzymywać. Chciałbym, byś wiedział, że każdego dnia myślę o tym, by budzić się obok Ciebie, widzieć Cię szczęśliwego i choć w drobny sposób być powodem Twojego uśmiechu.
Pragnę dbać o Ciebie, chronić Cię, siedzieć obok na werandzie, popijając wino, obserwując świat, który nagle staje się spokojniejszy, gdy jesteś blisko. Chciałbym, byś mógł na mnie liczyć we wszystkim, by każdy Twój dzień choć trochę lśnił dzięki temu, że jestem przy Tobie.
Nie potrafię dłużej ukrywać tych myśli, bo stały się częścią mnie, częścią, której nie chciałbym nigdy oddzielać od Ciebie.
I wiesz, że jestem największym tchórzem i na ten moment nie potrafię Ci powiedzieć wszystkiego twarzą w twarz, ale chcę, byś wiedział Geralt, najdroższy mój, że… że jesteś dla mnie całym światem.
Twój i tylko Twój, Emiel Regis.
12.
Wracam.
Błagam… czekaj na mnie.
Kocham Cię, Regis.

Berkan on Chapter 2 Sat 23 Aug 2025 04:44PM UTC
Comment Actions
morska_owieczka on Chapter 2 Sat 23 Aug 2025 04:59PM UTC
Comment Actions
Justademonenjoyer on Chapter 2 Sun 24 Aug 2025 03:52PM UTC
Comment Actions
morska_owieczka on Chapter 2 Tue 26 Aug 2025 09:03AM UTC
Comment Actions
Artemisia___www on Chapter 2 Sun 24 Aug 2025 08:13PM UTC
Comment Actions
morska_owieczka on Chapter 2 Tue 26 Aug 2025 09:04AM UTC
Comment Actions
non_homo on Chapter 2 Sat 18 Oct 2025 08:01PM UTC
Comment Actions
morska_owieczka on Chapter 2 Sun 19 Oct 2025 07:32AM UTC
Comment Actions