Actions

Work Header

Tytuł W Budowie

Summary:

No więc Winchesterowie uwolnili Ciemność. Tylko czym do cholery to dziadostwo jest? I co ma do tego Mojżesz?

Notes:

Hey, English-speaking friends! This work is basically all the fun I shouldn't be having, given my exams but since I got no fucks left to give not only will I continue writing this but also translate it to English. So... Just wait for it, you'll be able to explore the glory too :)

(See the end of the work for more notes.)

Chapter Text

Wszystko zaczęło się od Ciemności. W zasadzie można by się spodziewać, że i na niej wszystko się zakończy. Taka też myśl powstała w głowach braci Winchesterów w momencie, w którym gęsty czarny dym objął Impalę i przesłonił słońce.
- Cholera. - podsumował Dean, nie widząc nawet czubka własnego nosa.
Sam tylko wymamrotał coś niezrozumiałego, wciskając się głęboko w fotel i w zasadzie akceptując myśl, że tym razem skrewili na skalę kosmiczną i prawdopodobnie nie było nawet już nikogo, kto chciałby ich za to zamordować

A potem oślepił ich blask.

- Co do jasnej...? - Dean zmrużył oczy, usiłując dojrzeć czy świat nie stał się nagle pogorzeliskiem.
I wtedy właśnie rozległ się bardzo dziwny odgłos i coś wylądowało z głuchym łomotem na dachu Impali. Obaj bracia spojrzeli w górę, oczekując przynajmniej jakiś wgnieceń jeśli nie ataku, jednak nic takiego nie nastąpiło. Zamiast tego, jakaś humanoidalna postać zeskoczyła na ziemię i szarpnięciem otworzyła drzwi od strony kierowcy.
- Szybko! Wysiadajcie! - wrzasnął osobnik, który wyglądał dokładnie jak Cas, z tym że był odziany w skórzaną kurtkę i podkoszulek z jakimś dziwacznym małpopodobnym nadrukiem.
Dean otworzył szeroko oczy i zagapił się na owego osobnika z przerażeniem.
- Cas? - zapytał niepewnie.
- Wysiadaj, mówię! - najwyraźniej-nie-Cas zniecierpliwił się i niemal wytargał Deana na zewnątrz. - Ty też! - krzyknął do Sama, który biernie przyglądał się tej niepokojącej scenie.
Sam rzucił się do swoich drzwi i w momencie, w którym dość niezdarnie udało mu się uchwycić klamkę, spory cień przesłonił szybę i zanim młodszy z Winchesterów zdążył choćby zakląć czy sięgnąć po broń, poczuł jak coś mocno obejmuje i ściska całe jego ciało. A potem była już tylko Ciemność i...

wianek z kwiatów?

Sam pomacał czubek swojej głowy, marszcząc czoło i walcząc z wszechogarniającą niechęcią do otwarcia oczu. Przez ledwo rozchylone powieki dostrzegł nad sobą sklepienie wykute w skale, co wydało mu się dość bezsensowne. Podobnie jak delikatny zapach róż, który drażnił jego nos, i chłodne liście szeleszczące pod jego dotykiem. Co tu się w ogóle wyprawiało? Najpierw apokaliptyczny obłok dymu, a potem... To. Cokolwiek by to nie było.

Starając się nie wydawać żadnych odgłosów, Sam podniósł się na łokciach i spojrzał prosto w jasne oczy jakiegoś faceta.
- No nareszcie! - powiedział tamten, uśmiechając się szeroko. - Wszystko już dawno gotowe do ślubu!
Sam zemdlał.

***

- Nie! Cas, proszę, bądź rozsądny, nie rób tego! - Crowley po raz pierwszy od dawna poczuł się naprawdę zagrożony.
Castiel zaszczekał groźnie.
- O ludzie... - król piekła, aż skulił się na myś o tym, że anioł mógłby spróbować najpierw go jednak ugryźć, a dopiero potem dokończyć robotę ostrzem. - Dobry, Castiel, dobry! - mógł mieć tylko nadzieję, że jego twarz wyrażała odpowiednio kretyńskie przekonanie, że wie co robi.

Warkot, który dobywał się z gardła Castiela, gwałtownie ucichł, anioł przekrzywił głowę, niemal widocznie nastawiając uszu. Crowley nieco zbaraniał, zanim jednak zdecydował co dalej robić, szyby w oknach rozprysnęły się na milion kawałków, a do wnętrza wtargnął czarny obłok.

Obaj z Castielem odruchowo zasłonili twarze i zamknęli oczy. Kłąb dymu był gęsty, duszący i pachniał frytkami smażonymi na starym oleju. Zapewne miało to jakiś głębszy filozoficzny sens, ale Crowley nie był przecież Paulo Coelho, żeby się nad tym zastanawiać. Bardziej interesowało go to, że jego nogi zostały nagle uwolnione spod władzy zaklęcia Roweny i że chyba nie za bardzo miał plan działania. W tej wszechogarniającej ciemności nie mógł nawet marzyć o dojrzeniu co się dzieje, a pierwsza myśl jaka przyszła mu do głowy była dość abstrakcyjna, niemniej jednak poprzednia absurdalna myśl okazała się strzałem w dziesiątkę, a w dodatku nie miał przecież nic do stracenia.

Król piekła opadł na kolana i w pozycji na czworaka zaczął obmacywać ziemię w okół siebie. Niemal stracił już całą nadzieję, kiedy nagle wymacał to, czego szukał. Pociągnął za karbowaną rurę i tak! Był tam! Latający odkurzacz nowoczesnej wiedźmy Roweny! Niewiele myśląc, Crowley nacisnął przycisk włączania i przesuwając dźwignię mocy na tryb turbo, uniósł szczotkę do góry. Ciemność zatrzepotała i demon mógłby przysiąc, że usłyszał jakiś przedmutacyjnie brzmiący pisk, kiedy kłęby dymu zaczęły znikać we wnętrzu buczącej cicho maszyny.

Wciągając ostatnie czarne wstążki, odkurzacz zadygotał lekko, Chuck jeden wie, co Rowena wciągnęła nim wcześniej, a po chwili wszystko uspokoiło się. Crowley zamrugał gęsto i rozejrzał się po pomieszczeniu. Castiel leżał na ziemi plackiem i nie wyglądało to zbyt dobrze. Demon porzucił rurę i podczołgał się do niego.
-Ej, żyrafo, żyjesz? - zapytał z... troską?
Castiel jęknął, po czym uniósł lekko głowę.
- Crowley? - zapytał.
- Taa, we własnej osobie. - Crowley westchnął.
- Czyli nie jestem w niebie. - anioł odetchnął z ulgą i zmarszczył czoło, usiłując się podnieść.
- No dzięki. - król piekła mógł tylko wywrócić oczami. - Co to do cholery było?
- Nie mam pojęcia. Byłem zajęty swoją nagłą, niecodzienną potrzebą abyś rzucił jakimś przedmiotem, który mógłbym potem przynieść ci z powrotem. Pamiętam też żal spowodowany wyraźnym brakiem zdolnego do machania ogona. - zmarszczki na jego czole pogłębiły się.

Crowley zagapił się na niego. Zajęło mu chwilę nim otrząsnął się z szoku.
- W każdym razie... - odchrząknął. - Cokolwiek by to nie było, siedzi teraz w odkurzaczu Roweny.
- To dobrze czy źle? - anioł spojrzał na rzeczony obiekt.
- To Electrolux. - Crowley wzruszył ramionami. - Teoretycznie niezniszczalny.
- Dziękuję, uspokoiłeś mnie. - powiedział Castiel z powagą, poklepując go po ramieniu i wstając. - A teraz musimy znaleźć Deana.

I ruszył ku wyjściu jakby przed chwilą wcale nie zdarzyło się nic wielce niepokojącego. Crowley po raz ostatni spojrzał na odkurzacz.
- Siedem lat gwarancji. - mruknął do siebie.

***

- Sam! Sammy! - Dean wydzierał się, jakby zamierzał dostać rolę w operze Pendereckiego.
- Nie ma go tu, błagam, uszanuj moje uszy. - nie-Cas wywrócił oczami, opierając się o Impalę i krzyżując ręce na piersi.
Dean spojrzał na niego oczami, które widziały wszystkie okropieństwa tego świata.
- TAK W OGÓLE TO KIM TY DO CHOLERY JESTEŚ?! - jego wrzask, rozwiałby włosy nie-Casa w iście kreskówkowy sposób, gdyby tylko były one odrobinę dłuższe.
- Jestem Doktorem. - powiedział nie-Cas, krzywiąc się i dłubiąc w uchu. - Ale możesz nazywać mnie Mishą. Tylko ciszej, proszę.
- Mishą? - Dean ogłupiał. - Czekaj, skąd ja znam to... O NIECH CIĘ SZLAG! O NIECH CIĘ JASNY CHUJ STRZELI! CO TU SIĘ, KURWA, WYPRAWIA??? NAJPIERW TA CAŁA CIEMNOŚĆ, POTEM SAM ZNIKA, ZNAJDUJĘ NA DACHU SAMOCHODU PIERDOLONĄ BUDKĘ TELEFONICZNĄ, A TERAZ JESZCZE MIESZA SIĘ W TO TEN POSRANY ŚWIAT, W KTÓRYM JESTEM JAKĄŚ LAMOWATĄ POSTACIĄ Z SERIALU???? NO JA JUŻ, KURWA, WYSIADAM! JA PIERDZIELĘ!!! - kompletnie ogłuszywszy Mishę, Dean klapnął na ziemię i rozpłakał się. - Ciasta! Dajcie mi ciasta! - wyjęczał.

Misha tylko cierpiętniczo przymknął oczy i policzył do dziesięciu.
- Myślałem, że macie rating PG-13... - mruknął.

Minęło dobrych kilka minut zanim Dean wypłakał wszystkie swoje męskie łzy i pociągnął nosem, przybierając dzielną minę.
- No dobra. - odchrząknął. - A teraz do rzeczy. Co ty tutaj tak właściwie robisz?
- Podróżowałem przez czas i przestrzeń by zjawić się tam, gdzie jestem najbardziej potrzebny. - Misha westchnął. - Zazwyczaj to tylko jakieś drobne kłopoty z kosmitami...
- Kosmitami?? - Dean poczuł kolejny atak paniki czyhający tuż za rogiem, zdecydowanie miał za mały poziom ciasta we krwi, żeby to przetrzymać.
- Nie w waszym świecie. - Misha machnął ręką, wyraźnie się niecierpliwiąc. - W każdym razie mamy tutaj piąty stopień apokalipsy. I bardzo mi się to nie podoba. Brakuje jeszcze tylko jeźdźców...
- Właśnie zabiłem Śmierć. - wtrącił Winchester.
- Acha, okej. W takim razie mamy szósty stopień i... chyba będę się wobec tego zwijał. - jednym zręcznym ruchem Doktor-Misha podciągnął się na dach Impali i uchylił drzwi do budki telefonicznej. - Miło było poznać... - uśmiechnął się szeroko.
- Czekaj, sukinsynu! - Dean chwycił go za kostkę. - Nigdzie sobie nie... - popatrzył na jego wyjątkowo oryginalny środek transportu. - zadzwonisz, czy cokolwiek to coś nie robi. O nie! Najpierw znajdziemy mojego brata.

Misha spojrzał na rękę Deana zaciśniętą na jego nodze z taką intensywnością, jakby chciał przepalić ją na wylot. Nie zbiło to jednak łowcy z tropu.
- Czy ty wiesz jak bardzo niezdrowa jest ta relacja? - Dean ścisnął mocniej tak, że aż Misha pisnął z bólu. - Moja i Sama? Cholera, zabiłem dla niego Śmierć, mogę być pewny, że po drugiej stronie nie powitają mnie fanfary i pizza! A skoro już wszcząłem ten, oględnie mówiąc, rozpierdol zwany apokalipsą dla niego, to chociaż chciałbym go mieć przy sobie. W jednym kawałku.

Zmierzyli się wzrokiem, a Dean pomyślał, że mimo iż oczy Mishy były de facto dokładnie kropka w kropkę oczami Casa, to jednak nie było to samo. Zaczerwienił się lekko, ale wytrzymał jego spojrzenie.
- Okej. - powiedział w końcu Misha. - Dobrze, pomogę ci. A teraz puść moją nogę, proszę, bo już czuję tę martwicę w małym palcu.
Dean rozluźnił chwyt, obserwując go nieufnie, a Misha uśmiechnął się szeroko, po czym hyc! wskoczył do budki zatrzaskując za sobą drzwiczki i tyle go widzieli.

Znaczy tyle zapewne by go widzieli, gdyby budka zrobiła to, co miała zrobić, a nie rymsnęła w błoto po drugiej stronie Impali.

Chapter Text

Sam odzyskał przytomność po raz drugi i natychmiast tego pożałował. Najlżejsze skrzypnięcie łóżka sprawiło, że ten facet znowu pojawił się znikąd, rzucił się ku niemu i nachylił się nad nim z pewną dozą troski na twarzy.
- Naprawdę najwyższy czas już wstawać, Persefono. - powiedział przymilnym głosem.
- Że jak mnie nazwałeś? - Sam jeszcze nie do końca ogarniał rzeczywistość.
- No już, już kochanie. - facet, najwyraźniej jakiś zboczuch, poklepał go po nodze. - Jesteś przecież Persefoną, jakże miałbym nazywać cię jakimś innym imieniem?

Sam wybałuszył oczy, a wianek, który wciąż tkwił mu na głowie, przekrzywił się zawadiacko na jedną stronę. Ruchem wyglądającym na wyćwiczony, facet sięgnął ku niemu i poprawił go by przywrócić mu scentralizowaną pozycję.
- Bardzo ci w nim do twarzy. - zagruchał czule.
Sam odzyskał mowę.
- No chyba cię posrało! - wydarł się. - Jaka kuźwa Persefona?! Co to za kwiatowy kit?! - chwycił nieszczęsny wieniec i rzucił nim daleko ponad głową tego dziwaka, który z przerażeniem podążył wzrokiem za latającą ozdobą.
- Persefona, moja żona. - jego spojrzenie wyrażało teraz urażone niedowierzanie; zapewne miał też Sama za wariata, a przecież sam najwyraźniej był jakimś nieudanym poetą. - Wyczułem cię na milę.

Sam Winchester naprawdę nie wiedział co powiedzieć. Najpierw jakaś demoniczna krew, potem anielskie naczynie, a teraz inkarnacja Persefony, czuł się jak jakaś cholerna Atomówka ugotowana z samego związku X (no dobra, dobra, może było też tam odrobinę słodkości, tego nikt nie mógł mu przecież odmówić, ale nie zmieniało to faktu, że składał się głównie z wielopoziomowego nadprzyrodzonego dziadostwa wymieszanego w najdziwniejszy sposób).

- Gościu, ja genetycznie ni cholery żadną Persefoną być nie mogę! - postanowił zachować resztki rozsądku.
- Ależ jesteś! - tamten zaśmiał się, w dodatku jeszcze jakoś tak wkurzająco figlarnie.
- Posłuchaj, kretynie. - Sam nie wytrzymał, złapał faceta za ramiona i potrząsnął nim. - Czy ty wiesz jak działa genetyka, rozmnażanie, te sprawy?
Facet tylko zagapił się na niego lekko cielęcym wzrokiem.
- Kwiatki i pszczółki? - Sam dodał z nadzieją.
- Aaaaa... - olśnienie najwyraźniej spłynęło na tego świra. - Na tym znam się bardzo dobrze, nie musisz się martwić. - poruszył brwiami sugestywnie.
Sam poczerwieniał na twarzy i gwałtownie puścił jego ramiona.
- O Jezusie... - jęknął, starając się sobie tego nie wyobrażać.
- Hadesie, chciałeś powiedzieć. - sugestywność miny faceta przybrała na sile.

I wtedy Sam nagle zrozumiał dlaczego Dean zachowywał się w pewien specyficzny sposób w podobnych sytuacjach.
- Ciasta... - wyszeptał, kiedy zakręciło mu się w głowie. - Dajcie mi ciasta...

***

Dean otworzył szarpnięciem drzwi do budki telefonicznej i zanurkował do środka by po chwili wywlec za kołnierz zdezorientowanego Mishę.
- Chciałeś dać nogę, co leszczu? - zapytał.
- Tylko sprawdzałem czy TARDIS działa! - Misha odruchowo zaczął się bronić. - Odpowiedź brzmi nie, jeśli w ogóle obchodzi cię choć trochę mój los. Pieprzona Ciemność!
- Tar...? - Dean zmarszczył czoło.
- TARDIS, Tłumaczenie A Raczej Długi Instruktaż Skomplikowany. Zbyt skomplikowany bym teraz o tym mówił. - wyjaśnił Misha, delikatnie wymykając się z Deanowego uchwytu by poprawić swoje ubranie. - Powinna była mnie zabrać w jakieś bezpieczne miejsce, niestety Ciemność namieszała w tutejszym czasie i przestrzeni. - westchnął ze znużeniem i potarł oczy.

- Zaraz, to wiesz czym jest ta cała... Ciemność? - łowca zapytał, nagle jakoś dziwnie zaniepokojony, że ten dziwak nie mógł uciec.
- To generalnie wszystko co było na początku. Chaos, brak światłości, Słowo, jakaś boska cząstka i zarazem jej zupełny brak, sprzeczność, paradoks, coś co istniało zanim istniało pojęcie istnienia... Sorry, ale jest trochę za wcześnie na takie rozkminy... - Doktor Misha poklepał się po kieszeniach. - Nie mam przy sobie nawet jednej fajki, a na sucho to nie pójdzie.
Dean wzruszył ramionami. Nie do końca to wszystko rozumiał i chyba... nie do końca chciał zmienić ten stan rzeczy.

- Czyli co, Ciemność zabrała Sama? - zapytał w końcu.
- Myślę, że nie. Ciemność sama w sobie jest za głupia, żeby jednocześnie przyjmować formę dymu i humanoida, a chyba możemy założyć, że to coś miało mniej więcej ludzki kształt. - teraz obaj oparli się o Impalę, jakby wcale przed chwilą nie szarpali się w błocie. - Myślę, że to był ktoś, kto zjawił się dzięki niej. Jak już mówiłem, Ciemność miesza w czasie i przestrzeni.
Winchester zmarszczył czoło, przyglądając się mu uważnie.
- Popraw mnie jeśli się mylę, ale coś zostaje rzucone do naszego wymiaru i pierwsze co robi, to porywa Sama?
- W istocie.
- Chyba nie mam więcej pytań... - Dean pokręcił głową. - Musimy go znaleźć nim to coś zrobi z nim to, co sobie zaplanowało.
- Czy ja wiem... - Doktor zamyślił się

Dean otworzył usta i zaczerwienił się z oburzenia, nie do pomyślenia było przecież zostawić Sama na pastwę... czegoś.

- Po prostu patrząc na twojego brata, tak sobie myślę, że to raczej przyjemne plany. - Misha wyszczerzył zęby.
Tym razem Dean aż się zatchnął, a jego twarz przybrała buraczkowy odcień.
- Widziałeś go przez sekundę. - warknął.
- Szybkie oczy, instynkt łowcy...
Misha wyglądał na bardzo zadowolonego z siebie i Dean postąpił o krok, żeby nałożyć mu po pysku, ale po drodze nadział się na boczne lusterko i mógł tylko głucho jęknąć, kiedy Misha zachichotał.

***

Ach, a więc to tak...

Popatrzył na niepozorny odkurzacz, który zdawał się lekko wibrować. Nie mógł tak tego zostawić. Już dawno temu postanowił się nie mieszać, a jednak, kurka, trudno było zignorować fakt, że świat się po raz kolejny się rozpadał, tym razem całkiem na serio. Ktoś musiał w końcu przynieść taśmę klejącą i tym ktosiem, jak zwykle, był on.

Miał ochotę trochę sobie pomarudzić, ale w chwili obecnej priorytetem było ukrycie gdzieś tego odkurzacza. Nie za bardzo miał pomysł gdzie, dopóki nie przyszło mu do głowy, że przecież pod latarnią zawsze najciemniej. Uśmiechnął się do siebie.

***

Wszystko wyglądałoby całkiem nieźle, Cas i on jako jedna drużyna walcząca ze złem, gdyby tylko nie jeden maleńki problem. Crowley nie miał pojęcia dokąd idą i jaki jest ich plan.
- Cas? - zdecydował się zaryzykować konwersację po chwili.
- Tak? - Castiel nawet na niego nie spojrzał.
- Co właściwie zamierzasz zrobić?

Anioł gwałtownie odwrócił się do niego, przystając i przez krótką chwilę Crowley widział wyraz niepewności goszczący na jego twarzy.
- Improwizuję. - odpowiedział, starając się brzmieć pewnie. - Szukam Deana.
- No dobrze, dobrze, skarbeńku, to tylko powiedz mi jeszcze jak zamierzasz go odnaleźć? - twarz demona wyrażała uprzejme zainteresowanie.
- Wyczuwam tęsknotę.
Castiel przekrzywił głowę, jakby dziwił się, że Crowley sam na to nie wpadł.
- Ach, tęsknotę... - król piekła westchnął. - A nie prościej zainstalować nadajnik?
- Nadajnik? - anioł zmrużył oczy.
Crowley triumfalnie wyciągnął z kieszeni telefon komórkowy.
- Na przykład taki jak ten, który pokazuje mi gdzie aktualnie przebywa nasz drogi Łoś.
- Wiesz gdzie jest Sam? - Cas postąpił krok ku niemu.

Crowley uniósł dłoń, żeby powstrzymać go od dalszego naruszania jego przestrzeni osobistej, po czym odblokował telefon, żeby zerknąć do odpowiedniej aplikacji. Zmełł pod nosem przekleństwo, kiedy wszystko ładowało się zbyt długo, po czym zaklął już całkiem głośno, kiedy komórka objawiła mu lokalizację Sama.
- Coś nie tak? - Castiel zaniepokoił się.
- Zależy jak szeroko definiujesz to pojęcie.

***

- I jak? Wymyśliłeś już coś?
Dean niecierpliwił się, nudziło mu się obserwowanie Mishy. Poza tym było to naprawdę niepokojące, Cas nie będący Casem mimo posiadania definitywnie casowej twarzy (czy jakoś tak).
- No tak, bo tylko ja mam funkcję myślenia w tym towarzystwie... - Misha przewrócił oczami.
- To ty tu jesteś od ratowania świata! - rzucił Dean z wyrzutem, a potem przemyślał to jeszcze raz. - Przynajmniej oficjalnie.
Misha tylko spojrzał na niego z dezaprobatą.

Kolejna minuta upłynęła w ciszy.

- Sądzę, że jednak przyda nam się wsparcie. - w końcu westchnął Doktor Misha.
- Czyje wsparcie? Kosmitów? - Dean zaniepokoił się.
- Niekoniecznie.

Misha zbliżył się do przewróconej TARDIS, pochylił się nad nią, a po chwili trzymał przy uchu słuchawkę telefoniczną.
- Hallo? - jego głos brzmiał słodko i przymilnie. - Jak dobrze cię słyszeć! Z tej strony Doktor, jeśli nie poznałeś. Tak. Tak. No przecież, że nie wątpię. - wyszczerzył się do Deana, co ten skwitował zmarszczeniem czoła. - No jasne. Słuchaj, mam prośbę. No tak, pamiętam. Ile? Dziesięć par, no dobrze, dobrze. No więc są anomalie. A, czyli wiesz? To dobrze. Jeśli możesz przyślij mi tu kogoś. Kogo? Kogokolwiek, kto się nada i znajdzie się w odpowiednim miejscu i czasie. Nie, nie musi być człowiekiem. - Dean zmartwiał na te słowa i Misha zamachał ręką uspokajająco. - Nie, Jack, zapomnij o dinozaurach. Ma za krótkie łapy! Przestań! Tak, wiem, wiem, zawsze w modzie. Ale tym razem humanoid, ja cię proszę. Tak, może być dwoje, byle nie zrośnięci ze sobą. Tak? To super! To czekamy! Jak to jakie my? Dean i ja. Dean Winchester! - Misha poruszył brwiami sugestywnie i Dean zapragnął uderzyć głową w najbliższą płaską powierzchnię. - Nie marudź, kotuś, tylko ciebie kocham, ciebie jednego. No już, no. Nie, nie jestem sam! Już mówiłem... Nie, nie mogę być sam! Nie teraz, błagam. - odwrócił się tyłem do Deana. - Jak skończę z apokalipsą, wytrzymaj. Zadzwonię najszybciej jak się da. Obiecuję. Och. No no no... - zachichotał i zaraz się zreflektował. - Ale nie teraz! Teraz przyślij mi tych ludzi. Dzięki. No dzięki. Przywiozę, będę pamiętał. Tak. Muszę kończyć. Ja ciebie też, paaaa!

Zakończywszy tę dziwaczną, przynajmniej z punktu widzenia Deana, konwersację, pochylił się by odłożyć słuchawkę i ocierając pot z czoła, odwrócił się do Deana.
- No, zaraz ktoś będzie. 
Dean tylko machnął ręką zrezygnowany, a chwilę później coś załomotało wewnątrz niebieskiej budki. Misha rzucił się ku drzwiczkom radosnym, niemal baletowym krokiem.
- Voila! - ogłosił, otwierając TARDIS.
Z wnętrza wychynęła zakrwawiona ręka.

Chapter Text

Sam skrzyżował ręce na piersi i uniósł brodę w wyrazie wzniosłego urażenia godności.
- Nie. - powiedział.
- Ale jak to nie? - Hades rozłożył ręce w geście rozpaczy. - No zobacz, księżniczko, to takie śliczne ciasto!
- Chciałem placka. - odburknął Sam.
- Przecież powiedziałeś ciasto. Wyraźnie. C-i-a-s-t-o. - Grecki bóg zmarszczył czoło.
- Oj no, czepiasz się. - Sam żachnął się. - Dean zawsze tak mówi i jakoś nikt nie ma problemów, żeby go zrozumieć.
- Kto to jest Dean? - w głosie Hadesa zabrzmiała nutka zazdrości.
- Mój brat.
- A. To dobre. - bóg odetchnął z ulgą, a potem zastanowił się głębiej. - Chyba że niedobrze?
- Co chcesz zasugerować? - Winchester spojrzał na niego lodowato.
- Nic, nic, broń Zeusie... - Hades aż skulił się w sobie. - Ale kiedyś to bywało w modzie.
Sam tylko popatrzył nań jeszcze groźniej i mężczyzna całkiem struchlał.
- Może... - w końcu zaproponował cicho w ramach ugody. - Chcesz zaprosić go na ślub, hmmm?
- Jaki znowu ślub?
- No... - Hades zawahał się. - Nasz?

Sam otworzył usta, po czym zamknął je z powrotem. Po chwili machnął ręką zrezygnowany i odwrócił się bokiem do boga, żeby spojrzeć jeszcze raz na to nieszczęsne ciasto, które mu przyniesiono. Wyglądało nie najgorzej, ciekawe czy był smaczne... Nachylił się nad nim i zanurzył palec w śmietankowej polewie, po czym uniósł tenże na wysokość oczu i zlustrował gęstą, białą masę wolno spływającą w kierunku knykcia. Niewiele myśląc, wsunął go do ust, żeby spróbować. Całkiem niezłe. Sam zamruczał z aprobatą, powoli wysuwając czysty już palec z ust.

- Ngggh... - jęknął Hades gdzieś w tle.
- Tak? - Sam spojrzał na niego niewinnymi oczętami godnymi szczeniaczka.
Twarz Hadesa przybrała kolor ceglanego muru.
- Masz coś na wardze. - wymamrotał.
Sam oblizał usta powolnym ruchem. Faktycznie, trochę polewy wyciekło w trakcie degustacji.
- Dzięki. - powiedział, jeszcze raz badając językiem wargi, żeby sprawdzić czy nic nie zostało.
Hades wydał z siebie kolejny zduszony odgłos.

***

Z przerażeniem wyraźnie malującym się na jego twarzy, Dean obserwował jak zakrwawione ramię chwyta się ścianki budki telefonicznej, mięśnie napinają się, a potem ze środka wysuwa się głowa należąca do... Charlie?
- Cholerny ketchup. - wymamrotała Charlie Bradbury, wypełzając z TARDIS.
Usta Deana rozwarły się w niemym 'o', które zrobiło się jeszcze większe w chwili, w której zaraz zza Charlie wychynął Kevin.

Misha uczynnie podał Charlie chusteczkę, którą to ona przyjęła z wdziękiem i uśmiechem.
- Zmieniłeś styl, Cas? - spytała, oceniając jego ubiór.
Kevin zsunął się twarzą w błoto.
- Wy... - Dean wyszeptał, zezując aby patrzeć jednocześnie na nich oboje. - Wy żyjecie?
Wycierając ketchup z przedramienia, Charlie popatrzyła na niego jakby postradał rozum.
- Czemu mielibyśmy nie żyć, hę?

Zanim Dean zdążył zmartwić się, że nie ma dobrego wyjaśnienia, które mogłoby delikatnie przekazać jej, że całkiem niedawno osobiście palił jej ciało na stosie, TARDIS zatrzęsła się znowu.
- Co jest? - Misha zaniepokoił się. - Miało być tylko tych dwoje...
Postąpił o krok w kierunku budki i niemal w tej samej sekundzie został rzucony do tyłu przez gwałtowny podmuch powietrza, a z wnętrza wynurzyło się coś wielkiego i zielonego. Dean wydał z siebie pisk przekraczający bariery słyszalności, Kevin uniósł głowę z bajora, a Charlie tylko z fascynacją obserwowała jak masywne coś wyłania się majestatycznie z pomiędzy niewielkich drzwiczek, a potem zastyga w powietrzu przed nimi.

Na tle rażących promieni słońca ciężko było dostrzec kto powoził tym czymś, wszystko co widzieli, to niezwykle długie, ciemne włosy falujące na wietrze.
- Witaj Europo! - zakrzyknęła postać.
- Erm... - Charlie uniosła dłoń w szkolnym geście wyrażającym chęć zabrania głosu.
- Tak? - zapytała sylwetka z lekkim zdziwieniem.
- Jesteśmy w Stanach.
Zapadła cisza.
- Niemożliwe... - do ich uszu dobiegł szept z wysokości. - To herezja! Nie okłamuj mnie tak okrutnie!
- Ale... - Charlie zająknęła się. - Kiedy to prawda.
- O. Mój. Boże! To chyba koniec świata!
I z tymi słowy wciąż niezidentyfikowana istota omdlała, wdzięcznie zsuwając się z zielonego latadła.

***

Lisa Braeden nienawidziła tego rodzaju załatwień. Jako uduchowiona instruktorka jogi preferowała rozwiązania pokojowe, w tym zaś wypadku nie mogło się to skończyć inaczej jak wojną z co najmniej jednym menadżerem.
- Siedem lat gwarancji, też mi coś! - prychnęła, ładując zepsute urządzenie do pudła, które przezornie zachowała na taką właśnie okazję.
Zapakowała się do swojego SUVa typowej mamuśki i gniewnie ruszyła, potrącając (ale tylko troszeczkę) kosz na śmieci należący do sąsiadki i niemal przejeżdżając socjalnego kota, który dawał głaskać się wszystkim za odpowiednią opłatą. Dlaczego zawsze miała takiego pecha do sprzętu AGD? Już ona pokaże tym oszustom z Media Markt! Nie było mowy, żeby wszyscy pracownicy wyszli dziś z tego żywi.

***

- Tylko raz! Jedna przymiarka! - Hades błagał teraz niemal na kolanach.
- Nie ma mowy!
Udręczony do granic możliwości tematyką ślubną Sam zapierałby się rękami i nogami, gdyby było trzeba. Nie było na niebie i ziemi (a nawet w podziemiach) takiej siły, która sprawiłaby, że włożyłby na siebie... to.

Na pewno fragment materiału musi zakrywać jakiś określony procent skóry, żeby można było go nazwać ubraniem. pomyślał, patrząc na bardzo koronkowe i bardzo przejrzyste artefakty, które Hades usiłował wepchnąć mu do rąk. Te zaś na pewno nie spełniają tych norm.

- No weź, Persi, nie bądź taki! - bóg nalegał uparcie.
- Persi? Persi?! - Sam odepchnął ręce Hadesa. - Jestem Sam, na miłość boską!
- M-miłość? - Hades popatrzył na niego cielęcym wzrokiem.
- O mój Boże...
- O tak! Twój! Tylko twój! - grecki bóg porzucił nieprzyzwoitą bieliznę i rzucił się Samowi na szyję, sprawiając, że ten prawie stracił równowagę.
Winchester mógł niemal dostrzec serduszka fruwające wokół Hadesowej głowy i zrobiło mu się tak jakoś... głupio.

- No już, już... - mruknął, starając się jakoś wyzwolić z tego uścisku.
- Wiedziałem, że tak tylko się ze mną droczysz! - Hades uśmiechał się szeroko, czule spoglądając Samowi w oczy. - Zawsze byłeś kapryśny... albo byłaś, zależnie od inkarnacji. Te półroczne ucieczki, całe te cyrki, że niby twoja matka taka chora... A ja i tak wiem, że w głębi duszy mnie kochasz.
Sam cały aż zmartwiał, nie mając pomysłu jak delikatnie przekazać mu, że ni cholery nie pamięta faktu spotykania go w swoich poprzednich wcieleniach, nawet jeśli założyłby, że takowe rzeczywiście istniały.

- No chodź, długo już tkwimy w tym pokoju, a tyle rzeczy jeszcze nie gotowych! - Hades odsunął się o krok i chwycił nieco sztywną rękę Sama. - No chyba, że wolisz jednak najpierw przymierzyć tę bieliznę, hmmm? - psotne iskierki pojawiły się w jego oczach. - W końcu noc poślubna też jest ważna, a ja bardzo chcę ci przypomnieć jak dobry jestem w spełnianiu wszelkich mężowskich obowiązków.
- Mężowskich...? - Sama gwałtownie oblał pot.
Ten facet nie myślał chyba przecież, że Sam dałby mu się no...
- O tak, mój drogi. - Hades delikatnie położył dłoń na biodrze Sama i spojrzał na niego zalotnie spod rzęs. - Minęło zbyt wiele lat odkąd ostatnio miałem okazję cię tak porządnie... - nachylił się ku uchu sparaliżowanego mężczyzny, żeby wyszeptać ostatnie słowo, kiedy rozległ się nagły łopot.

- Nie będzie żadnego pieprzenia Sama! - zabrzmiał donośny głos, skądinąd dziwnie znajomy.
Obaj gwałtownie odwrócili się ku jego właścicielowi.
- Gabriel? - szepnął Sam z radosnym niedowierzaniem; wiedział, że ten sukinkot musiał tylko udawać martwego.
Gabriel uśmiechnął się tryumfalnie, wyciągając napoczętego lizaka z kieszeni i wpychając go sobie do ust.

Już postąpił krok ku nim, ku Samowi, który wyglądał jakby został wyratowany z piekła, już miał coś powiedzieć, kiedy Hades zabrał rękę z Samowego biodra i odważnie wystąpił między nich.
- A jeśli to Sam będzie stroną pieprzącą? - zapytał wyzywająco.
Wymieniony wyżej lizak wypadł Gabrielowi z ust.

***

Powiększona gromadka zebrała się wokół tajemniczej postaci spoczywającej w błocie.
- To chyba kobieta z brodą... - szepnął Dean.
- Albo mężczyzna przebrany za kobietę. Z brodą. - Misha wyraził swoje przypuszczenie. - Jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać.
- No chyba nie... - twarz Deana zmieniła się w maskę grozy.
Misha tylko popatrzył na niego z politowaniem.
- Ocucić ją lub jego i zapytać, oczywiście. - powiedział.

Dean odetchnął z ulgą, po czym udał się do bagażnika Impali po butelkę z wodą (święconą, innej nie było). Kiedy powrócił z rzeczoną, chlusnął solidnie w  twarz leżącej postaci. Istota zacharczała i gwałtownie otworzyła oczy.
- Kim jesteś?! - huknął Misha groźnie.
Spojrzenie skupiło się na nim, a umalowane usta rozwarły się w oburzeniu.
- Nie poznajesz? - zapytała osoba.
Cała czwórka, w tym wciąż ubłocony na twarzy Kevin, popatrzyła po sobie i pokręciła głowami.
- Jestem Conchitą Wurst, śmiertelnicy!
Wymienili spojrzenia jeszcze raz.
- A to zielone coś? - spytała Charlie.
- Rzecz jasna mój latający ogór, panienko. - Conchita prychnęła, po czym usiadła i wystudiowanym, królewskim gestem odrzuciła do tyłu włosy, które jakimś cudem nie były zabrudzone nawet w najmniejszym stopniu.
Podobnie zresztą jak mieniąca się złociście suknia.

- Ogór... - Dean nie mógł zdecydować się czy powinien krzyczeć, czy raczej zemdleć.
Spojrzał w górę na ten latający cud. Faktycznie przypominał nieco przerośniętego ogórka, miał zdecydowanie... ogórkowy kształt. Misha również przyglądał się zielonemu zjawisku.
- Powiedz mi, Conchito... - zaczął. - Jaką ładowność ma twój ogór?

***

- Czyli Sam jest w podziemnym świecie zmarłych? - Castiel musiał się upewnić.
- Na to wygląda. - Crowley zdusił w sobie chęć rzucenia telefonem o ziemię. - Musimy go stamtąd wyciągnąć.
- Martwisz się o Sama Winchestera? - Castiel uniósł brwi.
Demon mógł tylko zatchnąć się na tak oburzającą sugestię. On? Martwić się o kogokolwiek? Tym bardziej o Winchestera? Też coś... Castiel przyglądał mu się uważnie i Crowley lekko poczerwieniał na twarzy.
- Nie obchodzi mnie... - zaczął i natychmiast urwał, widząc jak Cas zerka ponad jego ramieniem, a oczy powiększają mu się do rozmiarów spodków.

- Co jest? - zapytał król piekła z niepokojem.
Cas uniósł rękę by pokazać na coś w górze i Crowley w końcu niepewnie odwrócił się, aby też popatrzeć.
- Wygląda jak dziwny ptak. - stwierdził.
- Jak dla mnie bardziej jak samolot.
Obaj byli jednak w błędzie. Był to bowiem ogór.

Chapter 4

Notes:

(See the end of the chapter for notes.)

Chapter Text

- Myślę, że nie jest to odpowiedni czas aby dyskutować kto byłby stroną pieprzącą jeśli nawet, a jest to duże jeśli, do czegokolwiek by doszło. - Gabriel podniósł lizaka i zdmuchnął z niego niewidzialny pył; na szczęście nie minęło jeszcze pięć sekund od jego upadku. - Jestem bowiem przekonany, że do niczego nie dojdzie.
Hades wyraźnie się zaperzył.
- Jak śmiesz cokolwiek insynuować! My bierzemy ślub i będziemy się kochać jak króliki w kapuście!
Sam poczerwieniał na twarzy i spuścił wzrok, jakoś nie bardzo chcąc widzieć minę Gabriela.
- Sam, ty tak na serio? - zapytał archanioł dziwnie cicho, jakby dopiero teraz rozważając opcję, że Sam naprawdę mógłby...
- Powiedz mu, Persi! - zażądał Hades.
Obaj wlepili w niego wyczekujące spojrzenia i Sam poczuł, że traci grunt pod nogami. Cholera, dwie godziny temu myślał, że zginie w kłębach jakiegoś podejrzanego dymu, a teraz nagle miał decydować czy chce wyjść za mąż i to za władcę Podziemi, którego dopiero co poznał i nikt nawet nie pomyślał, że być może Sam potrzebował chwili ciszy by rozważyć to, co się stało w swoim sercu, po czym zadzwonić do Deana, który zapewne świrował gdzieś tam na górze i właśnie sprzedawał swoją duszę, o ile ta cała Ciemność go nie pochłonęła. Gwałtownie narosła w nim wściekłość i chęć buntu. Nabrał powietrza i uniósł głowę, żeby spojrzeć na tę dwójkę z całą stanowczością jaką w sobie nosił. Aż się cofnęli; wspaniale.
- Dość tego. - warknął. - Odchodzę, dłużej tak nie wytrzymam.
I jak powiedział, tak zrobił. Drzwi do komnaty zatrzasnęły się za nim złowieszczo.
- Wiedziałem, że to ja powinienem był mierzyć tę bieliznę. - szepnął Hades.

***

Castiel i Crowley z niemą fascynacją obserwowali jak ogór wdzięcznie osiada na ziemi, wydając przy tym odgłos godny helikoptera. Siedząca na dziobie Conchita odrzuciła włosy za ramię i zsunęła stylowe ciemne okulary na czubek nosa, aby ocenić ich surowym spojrzeniem znad oprawek.
- Czy to oni? - spytała.
I wtedy zza jej pleców wychynęła blada i przerażona twarz Deana Winchestera.
- Dean! - Castiel ruszył niemal galopem, żeby pomóc mu zsiąść z nietypowego środka transportu. - Wszystko w porządku? - zapytał z troską obmacując Deanowe ramiona.
- Cas... - Dean uchwycił się anioła, usiłując odzyskać pion, kiedy grunt chwiał się niczym pikle w potrząsanym słoiku. - Znamię zniknęło, jest za to Ciemność. - ich spojrzenia spotkały się.
- Ciemność? - odezwał się Crowley. - Czarny kłąb dymu? Miej więcej tego wzrostu? - machnął ku niebu. - Śmierdzi frytkami?
- Frytkami? - Dean oderwał wzrok od oczu Casa i zamrugał gęsto.
- Starymi. - uzupełnił demon. - Nie musisz się o nią martwić, poradziłem sobie.
- Nie można sobie poradzić z Ciemnością. - Dean zmarszczył czoło.
Crowley tylko wzruszył ramionami, więc Winchester wrócił, że może już bezpiecznie wrócić do gapienia się na Casa, który wciąż trzymał go za ramiona. Odchrząknął, mając zamiar przeprosić za wszystko, co zaszło wcześniej, kiedy rozległ się głośny łomot. No tak, reszta ekipy, zasrani cockblo... drodzy przyjaciele.

Castiel kompletnie zbaraniał na widok Mishy, było to bowiem wielce niepokojące doświadczenie z serii gabinet luster. Misha zaś wyraźnie zachwycił się, widząc wreszcie swój lokalny odpowiednik.
- A więc to jest ten Cas, o którym ciągle jęczałeś! - stwierdził radośnie, kierując swoje słowa do Deana, podczas gdy pozostali zgromadzeni zgłupieli, usiłując sprawdzić czy jednak nie dwoi im się w oczach.
- Jęczałeś? - Castiel przeniósł swoje intensywnie niebieskie spojrzenie z powrotem na Deana, który zaczerwienił się odruchowo.
- O tak! - Misha postanowił nie pomagać. - Ciągle tylko Cas i Cas, a przecież i mnie nie można odmówić seksappealu.
- Dean, czy odmówiłeś mojemu sobowtórowi seksappealu? - zapytał anioł podejrzliwie.
Dean otworzył i zamknął usta kilkukrotnie niczym ryba wyjęta z wody. Spojrzenie Casa było wyczekujące i wwiercało się w niego, jakby mogło dojrzeć całą prawdę o jego duszy. Znikąd pomocy. Zerknął na Mishę spanikowany, Misha wyszczerzył zęby, doskonale świadomy w jakie bagno wpakował Deana.
- Cas... - Dean znów zwrócił się do Casa. - Musimy porozmawiać, ale proszę, nie teraz.
- Dobrze. - Cas spuścił wzrok. - Dobrze, Dean.
Zabrzmiał jakby był jakoś tak zrezygnowany i Dean zawstydził się. Nie traktował Casa zbyt dobrze ostatnimi czasy, anioł na pewno na to nie zasługiwał.
- Hej, hej, obiecuję, że porozmawiamy, dobrze? - zawahał się, ale w końcu pogładził go po ramieniu w absolutnie czysto przyjacielskim, męskim geście. - Dobrze znowu być sobą. - dodał. - Dobrze znowu mieć cię u boku.
I uśmiechnął się, kiedy Castiel popatrzył mu w oczy, tym razem bardziej nieśmiało.

- A ci znowu swoje. - prychnął cicho Crowley, przewracając oczami. - Hej, Romeo i... Romeo, mamy tutaj ważniejsze problemy niż wasze kłótnie małżeńskie!
Dean poczerwieniał na twarzy jeszcze bardziej, a Misha zachichotał, z uznaniem patrząc na Crowleya. W końcu Winchester odchrząknął, unikając wzroku Casa.
- W każdym razie - zaczął. - nasza główna misja to znaleźć Sama. Bo skoro Ciemność została pokonana...
- To Sam zaginął? - Kevin odezwał się po raz pierwszy od swojego pojawienia się; zmartwychwstanie i lot na ogórze nie pomagały mu zorientować się w sytuacji.
- A widzisz go gdzieś tutaj? - Dean zapytał z lekką urazą.
- Kevin? Charlie? - Castiel nagle zorientował się, że przy tej scenie obecnych jest jeszcze kilka innych osób. - Wy żyjecie? - zostawił Deana, przyprawiając go o szok, i rzucił się aby objąć Charlie w niedźwiedzim uścisku.
- Ugh. - jęknęła w odpowiedzi na żelazny przytulas. - Nie wiem czemu ciągle zadajecie to pytanie... Czemu miałabym nie żyć? - zirytowała się.
- No właśnie! - Kevin przyłączył się do niej.
- To nie jest czas na takie dyskusje. - Dean westchnął ciężko. - Jeszcze nic dzisiaj nie piłem. I cierpię na hipociastemię.
Nie dodał, że poczuł ukłucie zazdrości na myśl, że anioł jego tak entuzjastycznie nie dusił.
- O nie, myślę, że musimy o tym porozmawiać! - Tran wyraźnie się wściekł. - Co wy znowu narobiliście?
- Właśnie, żadnych sekretów! - Charlie poparła go.

Dean aż się cofnął, kiedy oboje popatrzyli na niego wyczekująco. Misha obserwował całą scenę z fascynacją, Cas był zagubiony, Crowley wyraźnie poirytowany, a Conchita, wciąż dosiadająca ogóra, wyraźnie znudzona.
- Mogę już lecieć? - zapytała cicho. - Wizyta u kosmetyczki nie może czekać. - pogładziła swoją brodę z czułością.
- Leć, leć... - Misha nieobecnie ją odprawił, na co ta zarzuciła znów włosami i skierowała ogóra ku niebu.
- Adios! - zawołała, na chwilę przerywając im ten pełen napięcia moment.
Wszyscy spojrzeli na nią, gdy wystrzeliła w górę niemal pionowo.
- Perfekcyjnie, perwersyjne... - szepnął Misha, roniąc łzę. - Będziemy tęsknić.
- Czemu pozwoliłeś jej odlecieć? - Dean wygiął usta w podkówkę. - Kto teraz wyciągnie Impalę z błota?
- Liczyłeś, że ona, ONA, zejdzie na ziemię i zanurzy swoje boskie stopy w błocie i popchnie twój samochód? - Misha zmarszczył brwi.
- Liczyłem, że jej ogór pociągnie... - Winchester chlipnął, myśląc, że faktycznie teraz ktoś będzie musiał wejść w to bagno i pchać.
Cas momentalnie pojawił się u jego boku i poklepał go po plecach pocieszająco. Dean spojrzał mu w oczy z wdzięcznością, po czym westchnął ciężko.

- No dobra. - powiedział. - Wracając do Sama...
- O nie, nie spławisz nas tak łatwo! - Charlie oburzyła się.
- Sam! - Crowley w końcu nie wytrzymał i przerwał jej. - Jest! W! Hadesie! - wydarł się.
Zapadła cisza.
- Co. - Dean został wyraźnie wytrącony z równowagi.
- Sam jest w Hadesie. - powtórzył Crowley.
- Albo Hades w nim. - szepnął Misha z zamyśleniem.

***

Zarówno Misha jak i Crowley mylili się jednak. Sam znalazł się bowiem w starożytnej Grecji. Wymaszerował z komnaty przez drzwi, które wyglądały całkiem normalnie i nagle wędrował pośród paradującego w białych prześcieradłach tłumu.
- Co do jasnej... - rozejrzał się spanikowany.
Wszyscy w okół omijali go jakby był powietrzem, gadając do siebie w języku, którego nie rozumiał i biednemu Winchesterowi aż zakręciło się w głowie. Wszędzie wokół niego wznosiły się antyczne budowle, a słońce paliło w zdecydowanie śródziemnomorski sposób. Czyżby to jakaś nowa sztuczka Gabriela? Tak, to musiało być to! Archanioł zaraz się tu pojawi i zacznie się mądrzyć, ale przynajmniej Sam nie będzie taki... samotny.
Czuł się zresztą wyjątkowo absurdalnie, wystając ponad tłum jako ten łoś gigantor i w dodatku jeszcze ubrany w ciemną koszulę w kratę. Już nawet ten kretyński wianek pasowałby tu lepiej. Sam zdecydowanie musiał usiąść.

***

- Lepiej pójdę go poszukać. - powiedział Hades po chwili. - Jeszcze się zgubi i natrafi na Cerbera, a ten niestety ma lepszą pamięć do zapachów odbytów niż do twarzy.
Gabriel wywrócił oczami, udając brak zaniepokojenia. Zostawić Winchesterów na chwilę i już pakują się w jakieś kosmiczne kłopoty. Jak dzieci!

Hades ruszył ku drzwiom zdecydowanie, a wyraz determinacji dziwnie nie pasował do jego, w gruncie rzeczy łagodnej, twarzy.
- Persefono! - zawołał, wyglądając na korytarz.
Cisza. Pusto.
- Persefono? - zabrzmiał znacznie miej pewnie. - Sam?
Żadnej odpowiedzi.
- No... - Gabriel wychylił się za nim. - I gdzie go masz?
Hades wyglądał na zdezorientowanego.
- Nie wiem... - szepnął.
- Przyszłe panny młode czasem tak mają, nie martw się. - Gabriel był wyraźnie rozbawiony tą matrymonialną porażką i poklepał go po ramieniu. - Sam Winchester to zaś szczególny przypadek. Wszystko co wejdzie w kontakt trzeciego stopnia z małym Samem w końcu umiera. - zmarszczył czoło. - W sumie to trochę niesprawiedliwe, że ja umarłem nim tego doświadczyłem. Muszę złożyć zażalenie. No, ale gdzie ja to byłem? W każdym razie...
- Zamknij się. - powiedział Hades spokojnie.
Gabriel z wrażenia rzeczywiście umilkł potulnie.
- On zjadł tutaj trochę kremu z ciasta. Nie powinien był móc opuścić podziemi. Coś jest nie tak.
- Zjadł? - Gabriel uniósł brwi. - Sam Winchester takim idiotą?
- Może chciał zostać! - fuknął Hades.
Gabriel uniósł ręce w obronnym geście.
- Nie polemizuję. - powiedział ugodowo. - Ale w takim razie lepiej polecę go poszukać.
- Ja z tobą. - Hades chwycił go za ramię, szybko tak na wszelki wypadek.
- A przydasz się, dzieciaku?
Hades wzmocnił uścisk, aż do momentu, kiedy Gabriel zacisnął zęby z bólu.
- Wątpisz? - syknął patrząc mu w oczy z determinacją.
Archanioł głośno przełknął ślinę.

***

- Niech się pani nie denerwuje, wszystko zaraz zostanie załatwione! - kierownik zmiany uniósł ręce w obronnym geście, usiłując schronić się przed jadowitym atakiem Lisy.
- Jeśli w ciągu następnych trzech minut... - zaczęła z warknięciem, ale nie dane jej było jednak skończyć, bowiem na scenę wtoczył się zasapany młodszy asystent z kartonem w rękach.
- Mam! Mam! - wychrypiał, niemal potykając się o pudła z telewizorami.
- Widzi pani? - kierownik wyszczerzył się nerwowo. - Zaraz będzie po problemie.
Pochylił się nad przyniesionym przez asystenta towarem i, pod czujnym okiem Lisy, otworzył je by sprawdzić zawartość.

Nowy odkurzacz wyglądał dokładnie tak, jak powinien. Lśniący różowy plastik, srebrna rura, chromowane zderzaki... wszystko jak trzeba. Już chciał z uśmiechem przekazać go tej upiornej babie, kiedy zdało mu się, że dostrzegł jakiś ruch, najlżejsze drgnięcie. Zmarszczył brwi, ale aktywność nie powtórzyła się. To pewnie zwidy z przepracowania. A może jakiś jadowity wąż albo pająk? Niechby ją zeżarł, zrobiłby przysługę społeczeństwu.

- No, wszystko w porządku. - oznajmił i odważył się uśmiechnąć do Lisy.
Jej zacięta mina szybko zgasiła w nim całą radość życia.
- Proszę, o to pani nowy odkurzacz. - powiedział, zaklejając pudło by następnie wyciągnąć je ku niej.
Ona zaś tylko uniosła perfekcyjnie wypielęgnowaną brew i nie przyjmując ładunku, ruszyła ku wyjściu. Kierownik nie miał innego wyboru jak tylko wytachać odkurzacz za nią. Lisa łaskawie otworzyła mu bagażnik swojego samochodu, a on sapnął, czując już jak łamie go w krzyżu - był za stary na takie zabawy.
- Będzie pani zadowolona. - zapewnił, łapiąc oddech i modląc się by dysk mu nie wyskoczył.
- Lepiej, żebym była. - burknęła w odpowiedzi, po czym wsiadła do swojego mamuśkowego SUVa i odjechała z piskiem używanych, niezmienionych od nowości opon zimowych.
- Obyś się tym odkurzaczem udławiła... - mruknął za nią kierownik.

***

- Dobra, plan jest taki - Crowley, Cas i ja idziemy do podziemi po Sama, a wasza trójka zabezpiecza ten nieszczęsny odkurzacz. - powiedział Dean.
- Idziecie do Podziemia? - Charlie uniosła brew.
- Cas może polecieć, Crowley ma swoje moce teleportacji... - Dean wzruszył ramionami. - Zabiorę się z kimś.
Przez myśl wcale nie przeszedł mu obraz obejmującego go mocno Casa i jego pięknych, potężnych skrzydeł ponad ich głowami, wcale.

- I co jak już znajdziemy ten cały odkurzacz? - Kevin lubił trudne pytania.
- Pilnujecie, żeby nie zaginął i zastanawiacie się jak zniszczyć to, co siedzi w środku. Przyłączymy się do was, kiedy tylko znajdziemy Sama.
- Będzie nudno. - westchnął Misha.
- A masz lepszy plan mądralo? - Dean zirytował się, bardzo chciałby zanurzyć ręce w tych miękkich piórach i...
- Przerwa techniczna na orgię? - Doktor Misha zatrzepotał rzęsami całkiem niewinnie.

Dean zaczerwienił się aż po koniuszki włosów, tym intensywniej, że wszystkie spojrzenia spoczęły na nim. Łowca nie wiedział co powiedzieć, a Misha dalej patrzył i patrzył, niemal przepalał go spojrzeniem na wylot.
- Ja nie... - Dean odchrząknął. - Uhm... W każdym razie może najpierw Sam i odkurzacz, a potem... rozrywki. Taka jest moja propozycja.
Misha miał wyraźne trudności z zachowaniem powagi, co tylko pognębiało Deana. A przecież nie był nawet w połowie gejem! Nie był!
Teraz również i Cas wlepił w niego te swoje wielkie, niebieskie oczyska, wyraźnie rozważając mające nastąpić później rozrywki i Dean bardzo, ale to bardzo zapragnął opuścić to miejsce i tę planetę. Pożałował, że Śmierć zginął zanim zdążył go wysłać w kosmos. Dean zawsze marzył o zostaniu astronautą.

- W każdym razie... - Crowleyowi znudziło się to nieustanne gapienie się. - Czas wziąć się do roboty. Raz, raz, ruszać się! - zarządził.
Misha tylko mrugnął do Deana po raz ostatni i pociągnął za sobą Charlie i Kevina by ruszyli w tym kierunku, z którego Cas i Crowley wcześniej przyszli. Nie przeszkodziło to Castielowi w kontynuowaniu gapienia się na Deana. Demon mógł tylko wywrócić oczami i chwycić ich obu za ramiona. Zanim łowca i anioł w ogóle zwrócili uwagę, że ktoś ich dotknął, zniknęli z cichym syknięciem, zostawiając za sobą tylko pasemko siarkowego dymu.

Notes:

Łapcie kolekcję fanartów z Samsefoną :p Raz, dwa, trzy
Zapraszam do rysowania :)

Chapter 5

Notes:

(See the end of the chapter for notes.)

Chapter Text

- No i jesteśmy! - oznajmił Crowley, kiedy kłąb dymu rozwiał się i ujrzeli przed sobą monumentalne, rozmemłane łoże małżeńskie, nadjedzone ciasto i smętnie spoczywający pod ścianą wianek.

Przede wszystkim rzucała się jednak w oczy nieobecność Sama. I kogokolwiek innego.

- To na pewno tu? - Dean rozejrzał się z niepokojem.
- Tę lokalizację wskazał mój nadajnik.
Crowley podrapał się po głowie z zakłopotaniem, po czym wyciągnął telefon z kieszeni. Uruchomił aplikację i zamrugał z niedowierzaniem.
- Cholera. - mruknął.
- Co cholera? Co cholera?! - zaniepokoił się Dean, podczas gdy Cas kucnął przy wianku i uniósł go, aby obejrzeć dokładnie białe róże.
- Sama już tu nie ma. - Crowley nerwowo pokręcił głową. - Albo jeszcze.
- A co to znowu za zagadki? - Dean zmarszczył brwi groźnie.
- Takie, że teraz pytanie "gdzie jest Sam?" przestało być aktualne. - Crowley westchnął. - Teraz należy zapytać kiedy on jest.

***

W zasadzie Sama nie obchodziło, w którym roku się znalazł. Przede wszystkim był bowiem nieszczęśliwy. Przesiedział dobry kwadrans gapiąc się przed siebie podczas, gdy jego mózg usiłował przystosować się do myśli, że od wszystkiego co znał dzielił go dystans, którego nie da się pokonać skradzionym samochodem. Głównie dlatego, że starożytni Grecy jeszcze nie znali koni, które nie wymagały karmienia obrokiem i nie próbowały odgryźć użytkownikom twarzy.

Trzeba było przymierzyć tę bieliznę... pomyślał markotnie, z pewną tęsknotą wspominając koronkowe dzieła czyjejś perwersyjnej wyobraźni.

W sumie jeśli dłużej się nad tym zastanowić, ten cały Hades nie był wcale takim złym kandydatem na męża. Sympatyczna twarz, dostawa ciasta na żądanie (sałatki też pewnie mieli), boskie moce w pakiecie, półroczne urlopy od małżeństwa... To byłby wcale niezły deal. A już na pewno lepszy niż tkwienie w czasach, kiedy ród Winchesterów jako taki jeszcze zapewne nie istniał.

Sam ukrył twarz w dłoniach i jęknął. Gabriel (Sam wciąż trochę liczył, że to jakiś jego wygłup) jakoś się nie pojawiał i było to niepokojące. W sumie to powoli dochodził do wniosku, że dałby wszystko, żeby usłyszeć jakiś znajomy i mówiący po ludzku głos. Jakikolwiek.

I wtedy właśnie stał się cud, Sam usłyszał. Tylko, że nie ten, którego się spodziewał.

***

- Daleko jeszcze? - zamarudził Kevin męczeńskim głosem.
Misha i Charlie równocześnie przewrócili oczami i westchnęli, nie dając mu odpowiedzi. Kevin powtórzył pytanie po kilku krokach. Ich kolejne westchnięcia wyrażały o stopień wyższy poziom frustracji.
- No weźcie coś powiedzcie! - Kevin fuknął. - Daleko jeszcze czy nie?! - i złapał Mishę za ramię.

Ruchem szybszym niż myśl z serii 'nohomo' pojawiająca się w umyśle Deana Winchestera Doktor odwrócił się, złapał go za koszulkę i warknął mu prosto w twarz:
- Nie wiem! Nie wiem! Jon Snow wie więcej niż ja!
Charlie nawet nie zdążyła poczuć grozy sytuacji zanim Misha puścił Kevina i ukrył twarz w dłoniach.
- Uwielbiam przygody... - dodał Doktor po chwili, już cichym głosem. - Najbardziej takie, które kończą się w czyjejś sypialni. Nawet widzę tu pewien potencjał, tu na tym waszym świecie... Cholera, tutaj mógłby nawet bawić się sam ze sobą tak, jak jeszcze nikt nie mógł!
- Dean miał szansę... - zaczęła Charlie, przewertowawszy w myślach wszystkie książki Supernatural.
- Cicho! Lamentuję! - warknął Misha, rzucając jej groźne spojrzenie. - Przybyłem tu w dobrej wierze, pełen dobrych chęci, ale zamiast obmacywać moje krągłe pośladki - tutaj Kevin wcale niedyskretnie przyjrzał się rzeczonym by sprawdzić jego słowa; rzeczywiście, były krągłe. - zamiast poddawać się moim uwodzicielskim mocom, oni wrzucają mnie w błoto, ciągają za nogi, każą latać na ogórach i obserwować jakieś niewyobrażalne przykłady seksualnej frustracji! Wiecie jak to odbija się na moim zdrowiu? To już nawet nie jest śmieszne! Jack! - zawołał płaczliwie. - Gdzie jesteś, kiedy cię potrzebuję?

Po tej tyradzie Misha złapał się za serce i jęknął żałośnie. Charlie delikatnie poklepała go po ramieniu pocieszającym gestem.
- Jak już rozprawimy się z tym odkurzaczem, to obiecuję znaleźć jakiś sposób, żeby sprowadzić tu Jacka. - przyrzekła.
- Dzięki. - Misha pociągnął nosem, uśmiechając się do niej smutno.
- Jacka? - Kevin poczuł się jeszcze bardziej zagubiony; coraz częściej miał wrażenie, że omija go połowa wydarzeń, które dzieją się tuż przed jego oczami, pewnie poziom kofeiny we krwi spadł mu niebezpiecznie. - Kto to jest Jack?
- Czy ty nigdy nie oglądałeś Doktora Who? - Charlie zmarszczyła czoło całkiem groźnie i objęła Mishę opiekuńczo.
- Doktora... Who? - Kevinowi lekko zakręciło się w głowie, jego twarz była idealnym obrazem wyrażenia 'czekaj, łączę wątki'. - Zaraz, to on?
- Co ja? Co ja? - Misha chlipnął.
- Ale Doktor kochał Rose... - Kevin przestał rozumieć cokolwiek.

I w ten oto prosty sposób wywołał u Mishy histeryczny atak płaczu połączony z czkawką i osmarkaniem kraciastej koszuli, w którą Charlie była ubrana.
- No i patrz co narobiłeś! - syknęła. - Szszsz... Wszystko będzie dobrze... - pogłaskała Mishę po głowie.
- Chcę do Jacka! - jęknął Misha, wydymając wargę jak nadąsane dziecko.
- Zatrzymajmy więc szybko tę Ciemność i TARDIS znowu będzie działać. To jest świat Winchesterów, tutaj oni w końcu zawsze jakoś naprawiają to, co spieprzyli.
- Rezultaty bywały różne. - wtrącił Kevin i Charlie zgromiła go wzrokiem. - Ale zawsze jakoś dało się wylizać. - dodał pospiesznie.

Doktor pociągnął nosem raz jeszcze i westchnął. W sumie zrobiło mu się trochę głupio, że dostał napadu histerii gdzieś w szczerym polu i w obecności dwojga świeżo zmartwychwstałych ludzi. Musiał wziąć się w garść, nawet jeśli nie było w promieniu stu mil nikogo, kto chciałby wymiętosić mu tyłek i przywrócić względny spokój ducha. Przynajmniej nie wyglądał w tym wcieleniu jak dziecko królowej Elżbiety i Alberta Einsteina. To ciało było może nawet lepsze niż ten szkocki lis w conversach.
Głowa do góry. pomyślał. Znaleźć kretyński odkurzacz, to wszystko. A potem można by rozruszać Winchestera...
Uśmiechnął się do siebie.

- No dobrze - powiedział, wycofując się z nieco wilgotno-glutowatego uścisku Charlie. - Czas zabrać się do pracy.
Charlie popatrzyła na niego nieufnie, ale puścił do niej oczko i ruszył przed siebie jak gdyby nic się nie wydarzyło. Kevin wzruszył ramionami, po czym zadbał o to by Charlie wędrowała teraz u jego boku i by mógł szepnąć jej co nieco na ucho.

- W serialu był trochę inny. - zaświszczał dramatycznie.
- W jakimś innym świecie my też jesteśmy postaciami z serialu. - odparła. - I znając życie, jesteśmy nie tyle inni, co martwi.
- Skąd ten pesymizm?
- Mam takie dziwne przeczucie, że homoseksulane bohaterki i doświadczeni przez los młodzi Azjaci, nie należą do kategorii postaci uwielbianych przez stacje telewizyjne. Szczególnie przez stacje, które robiłyby serial o losach Winchesterów.
- Przecież reprezentacja jest istotna!
Charlie tylko popatrzyła na niego z politowaniem.
- Nie znasz ich. - szepnęła tajemniczo.

***

Głos, którego Sam nie chciał już nigdy w życiu słyszeć, rozchodził się po całym placu.
- Lody! Smaczne lody! - wołał. - Zapraszam na lody!
- Co do jasnej... - mruknął Sam i podążył za wołaniem, przepychając się wśród pogodnie obojętnych Greków.
Musiał dotrzeć na drugi koniec placu, aby ujrzeć coś, co sprawiło, że serce podeszło mu do gardła. Nie mylił się, rozpoznał ten głos od razu, mimo że wygłaszane przezeń kwestie o charakterze stricte marketingowym były dość... nieoczekiwane.

Za ułożoną z kamieni, rozsypującą się na brzegach ladą siedział nie kto inny, a sam Metatron. Jego twarz typowego żula wyglądała dość tragikomicznie z przyklejonym na stałe sztucznym uśmiechem masarza usiłującego wcisnąć klientom pasztet o zawartości dwóch procent mięsa. Sam musiał zamrugać gęsto, a potem odmówić cichy egzorcyzm, żeby odzyskać względny spokój ducha. Wtedy właśnie Metatron go dostrzegł. Czas stanął, wszystko działo się bardzo powoli tak, jak w filmach, kiedy zakochani spoglądają sobie w oczy. Z tym, że oni zazwyczaj szepczą czule swoje imiona, a nie ryczą "Kurwa!" na cały Akropol.

To jedno słowo niosące się echem po okolicy wystarczyło by czar prysł. Metatron panicznie rzucił się na ziemię za ladą, przetrącając kamienie tak, że cała konstrukcja zachwiała się niebezpiecznie. Sam skoczył za nim i wyciągnął go z ukrycia, trzymając za nieco zatęchły sweterek typowego podstarzałego nauczyciela historii. Metatron zaskomlał.
- Cicho, Metachuju! - warknął Winchester.
Metatron wydał z siebie głośniejszy jęk.
- Cicho, mówię! - Sam potrząsnął nim tak mocno, że aż z kieszeni wypadło mu lepkie pudełko cytrynowych dropsów, które Metatron pewnie zajumał Dumbledorowi.

Drugie żądanie odniosło zamierzony skutek i żałosna, chodząca hodowla moli, która kiedyś była Boskim Skrybą, umilkła. Sam westchnął.
- Co to za miejsce? - zapytał już spokojniej.
- Ateny, Grecja. - jęknął Metatron. - Dusisz mnie.
- Chociaż jedna dobra wiadomość... - mruknął Sam. - Co ty tu robisz?
- Mógłbym spytać o to samo. - zniknięcie groźnego tonu przywróciło Metatronowi trochę animuszu, ale nie na długo. - Aj! - wrzasnął kiedy Sam pociągnął mocniej za rozpadający się sweterek. - Sprzedaję lody! Patrz, mam maszynę i w ogóle! Jestem niewinny! Nic nawet nie próbowałem pisać odkąd tu jestem. Ani słowa, przysięgam!
Sam zmrużył oczy.
- Kiedy jesteśmy? - zapytał w końcu. - I jak tu trafiłeś?
- Jest chyba całkiem sporo przed Chrystusem. - Metatron oblizał nerwowo usta. - I po prostu mnie tu przerzuciło. W jednej chwili chowam się przed wami w jakiejś piwnicy, a następny oddech biorę już tutaj. Dobrze, że miałem tę maszynę do lodów w rękach.

Sam postanowił nie pytać dlaczego akurat lody. Prawdopodobnie przemilczenie tego tematu ratowało jego zdrowie psychiczne.
- Jak wrócić? - spytał zamiast tego.
- Nie wiem. Nie chcę wracać! - oznajmił Metatron, po czym zabulgotał i zacharczał, kiedy Sam znowu go poddusił.
Łowca wydawał się czerpać z tego dziwną satysfakcję.
- Myślę, że od tej chwili - powiedział Sam spokojnym głosem. - Masz inne marzenia.

***

- No i gdzie jesteśmy? - Hades usiłował dostrzec coś w kompletnej ciemności, która ich otaczała.
- Tu przywiodło mnie moje serce... - westchnął dramatycznie Gabriel.
Mimo, że nie mógł dostrzec twarzy boga i tak wiedział, że musiała wyrażać coś z serii "pierdolisz".
- Wybrałem opcję random. - przyznał w końcu szczerze.
- I liczysz, że na niego trafimy ot tak? - Hades uniósł brwi.
- W końcu na pewno. - Gabriel wzruszył ramionami. - Lepiej rozejrzyjmy się tutaj.
Hades nie miał już siły stroić min. Zresztą i tak Gabriel by ich nie zobaczył.

Przeszli kilka kroków do przodu, Hades kurczowo uczepiony ramienia Gabriela. Już kilka sekund później archanioł zirytował się, że ani nic nie widać, ani nie słychać, ani nie czuć i warknął:
- Sam!
Jego głos rozniósł się echem, krótka sylaba zwielokrotniona przez ściany, które gdzieś tam przecież ostatecznie musiały być. Obaj poczuli się dziwnie nieswojo. Było coś niepokojącego w nieregularności i sposobie w jaki nakładały się na siebie fale dźwięku wracającego do ich uszu. I wtedy dość gwałtownie ciemność przestała być kompletna.

Wysoko ponad ich głowami zapłonęły dwa żółte reflektory. Najpierw niepewnie zamigotały, po czym, świecąc już pełną mocą, zwróciły się w dół prosto na Gabriela i Hadesa. Archanioł i bóg spojrzeli w nie i w tej samej chwili pojęli, że to, na co patrzą bynajmniej nie jest częścią wyposażenia opuszczonego teatru.
- Też czujesz ten zapach ryby? - spytał Gabriel szeptem.
- Tak. - warga Hadesa delikatnie zadrżała.
- Myślisz o tym samym co ja? - Gabriel zamarł, słysząc podejrzanie wilgotny szelest.
- Tak.
Na moment zapadła niepokojąca cisza. A potem wszystko zdarzyło się w jednej chwili.
- Cholera. - stwierdzili obaj zgodnie, kiedy para macek owinęła się wokół ich nóg.

Notes:

Otrzymałam anonimowo kolejny arcik z Samsefoną, łapcie <3
Wiem, że jest bardzo mało Crowleya i Destielów w tym rozdziale, ale mogę Wam obiecać, że w następnym następuje zadośćuczynienie i to takie, że rzygniecie tęczą ;)

Chapter Text

Crowley, Castiel i Dean spędzili dobre kilka minut poważnie zastanawiając się nad następnym krokiem, chociaż wszyscy doskonale wiedzieli, że absolutnie nie mają pojęcia co robić. Sytuacja nie wyglądała dobrze, w dodatku z oddali zaczął dobiegać jakiś głuchy warkot i woleli wcale nie sprawdzać czy tylko wydaje im się, że rozbrzmiewa on coraz głośniej, jakby jego źródło się do nich zbliżało.

- Ktoś powinien sprawdzić na korytarzu. - stwierdził Dean, delikatnie sugerując, że wcale nie zgłasza się na ochotnika.
Castiel zwrócił swoje wielkie oczyska na Crowleya, wobec czego demon poczuł się dziwnie zobowiązany.
- Dobrze, pójdę... - westchnął. - Ale jeżeli coś mi się stanie...
- Przyjdziemy z odsieczą. - Dean zapewnił solennie.
Crowley, o dziwo, nawet mu uwierzył, w końcu tkwili razem w tym bagnie. Westchnął ciężko, zwalczył chęć odruchowego przeżegnania się i wyszedł.

Kiedy tylko drzwi do komnaty zamknęły się za nim, Dean klapnął na łóżko i wbił spojrzenie w ziemię, skrzętnie omijając wzrokiem tajemniczo koronkową kupkę szmatek leżącą u jego stóp. Odczekał moment, po czym znacząco poklepał miejsce u swojego boku, sugerując, że Cas również powinien usiąść. Anioł uczynił to tak gorliwie, że niemal usiadł na jego dłoni, Dean wyrwał ją spod Casowego tyłka w ostatniej chwili.

Minuta upłynęła w kompletnej ciszy, a potem Winchester poczuł na sobie intensywne, badawcze spojrzenie i nie mógł dłużej wpatrywać się w posadzkę. Zresztą te dziwne białawe plamy, które obserwował, zaczęły wydawać mu się niepokojąco lepkie i organiczne. Wolał przestać o nich myśleć. Uniósł więc głowę, wzdychając ciężko, i spojrzał prosto w oczy Casa.

Stęsknił się za ich widokiem, za wymianą spojrzeń, która nie była podszyta strachem czy zmartwieniem. To wydawało się teraz nawet dziwne - on znowu był tylko człowiekiem, a Cas znowu był całkiem anielski. Dokładnie jak na początku, jak za starych czasów, kiedy wszystko było dużo prostsze, choć wcale nie mniej przerażające. Dean poczuł jak gardło zaciska mu się ze wzruszenia i usiłował stłumić te emocje. Cholera, powinien porozmawiać z Casem, a nie wypłakiwać mu się w ramię. Powinien przeprosić. I powiedzieć tak wiele innych rzeczy, rzeczy, które Cas dawno temu powinien był od niego usłyszeć, ale Dean nigdy nie czuł potrzeby wyrażania ich na głos. Nie czuł jej dopóki nie zrozumiał, że kiedyś mogłoby być za późno, a Cas mógł wcale nie wiedzieć tego, co Dean uważał za oczywiste. Że Dean go ceni, że Dean jest z niego dumny, że bez niego obaj Winchesterowie dawno gryźliby ziemię, a świat rozpadłby się w proch. Że Cas był rodziną, przyjacielem i że Dean go tak naprawdę, naprawdę ko...No. Akurat to ostatnie Cas wiedział, sam przecież to powiedział! Sam wpisał się do grona ludzi, których Dean...na których Deanowi zależało. Nie było potrzeby czynić aż tak babskich wyznań, no nie? Dean nerwowo pogładził się po karku i odsapnął, zbierają się na odwagę.

- Cas... - zaczął cicho. - Ja... jestem ci winien przeprosiny. Za to, co było ostatnio, wiesz za które...
- Dean - Cas wyraźnie chciał mu przerwać, ale Dean na to nie pozwolił i kontynuował twardo:
- I za to, że często byłem wobec ciebie dupkiem. Za często. Jesteś dla mnie jak rodzina i nie mógłbym... Nie mogę... - zawahał się. - Potrzebuję cię. Bardzo, bardzo cię... potrzebuję. - westchnął i spojrzał głęboko w uważne i naprawdę niebieskie (czy ten kolor jest w ogóle realny??) oczy anioła. - Zakładałem, że to wiesz, ale potem, po tym jak... no wiesz... - wciąż nie mógł powiedzieć słów "niemal cię zamordowałem", a już tym bardziej "niemal pozwoliłeś mi się zamordować, ty skończony kretynie" chociaż chciał. - Stwierdziłem, że może powinieneś to usłyszeć wprost. Ode mnie. Przepraszam, że jestem takim gównianym przyjacielem.
- Dean... - tym razem głos Casa był cichszy i jakiś taki... pełen zaskoczonego wzruszenia.
Deanowi zrobiło się trzy razy bardziej głupio, że Cas najwyraźniej nie oczekiwał przeprosin. Zdecydowanie gówniany przyjaciel. zadał sobie mentalnego kopa w zadek, postanawiając natychmiastową poprawę.

Tak skoncentrował się na tym cichym samobiczowaniu, że Cas zarzucający mu ramiona na szyję kilka chwil później kompletnie go zaskoczył. Dean kwiknął cicho, kiedy niesiony falą emocji anioł rzucił się na niego z takim impetem, że obaj przeszli zdecydowanie z pozycji siedzących w horyzontalne, wzbijając w górę rozrzucone wokół w jakimś nieznanym celu płatki róż.

Mimo, że całe powietrze zostało wyciśnięte z Deanowych płuc, łowca odruchowo objął anioła, odwzajemniając uścisk. Cas wydał z siebie podejrzanie chlipiący odgłos, jednak jego twarz była tak szczelnie wciśnięta w ramię Deana i leżącą obok poduszkę, że nie można było stwierdzić z pewnością jaka emocja się na niej malowała. Zresztą Dean był zbyt ogłuszony faktem, że oto Cas przyduszał go do łóżka całym swoim wyjątkowo ciepłym ciałem, a mimo jego znaczącego ciężaru pozycja wydawała się niepokojąco przyjemna i  o b i e c u j ą c a. Pod palcami doskonale czuł pracujące przy każdym nieco drżącym oddechu mięśnie, o jakich wcale nie myślał, że mogły by się kryć pod tymi wszystkimi warstwami, podczas gdy jego mózg usiłował się zresetować, a jego układ parasympatyczny podjął decyzję, że sytuacja ta mogłaby rozwinąć się w bardzo ciekawy i atrakcyjny sposób. Działając zupełnie samowolnie, jego ręka powędrowała do góry by pogładzić delikatnie głowę Casa. Palce gładko wsunęły się w miękkie, rozczochrane włosy, a Cas wyraźnie zamruczał i westchnął, wtulając twarz znacząco bliżej szyi Deana. Winchester poczuł to ciche westchnięcie na swojej skórze i drgnął lekko, podczas gdy między jego synapsami nastąpiło kolejne zwarcie.

Leżenie z Casem było miłe, bardzo miłe, nawet mimo odnotowywalnych trudności z oddychaniem. Anioł był taki... realny, bliski, pachniał trochę jak powietrze po burzy i miód, a jego włosy były mięciutkie jak puchowe piórka. Dean zaprzestał prób racjonalnej analizy tej sytuacji i wzdychając głęboko, zrelaksował się pozwalając swoim oczom przymknąć się leniwie. Czuł powoli uspokajające się bicie Casowego serca, słyszał jego zwalniający i pogłębiający się oddech... Leciutki i błogi uśmiech wypłynął mu na twarz, a leniwa myśl powoli uformowała się w głowie:

A gdyby tak...? A gdyby tak lekko odwrócić twarz i pocałować Casa w czubek głowy? Sprawdzić czy to te włosy tak mile pachną? Nie byłoby w tym przecież nic dziwnego, prawda? Cas zawsze był trochę jak zagubione dziecko wśród ludzi, obowiązkiem Deana było się nim opiekować, troszczyć się o niego, okazać zrozumienie i trochę... trochę czułości. Nie było w tym nic nienormalnego. Cas absolutnie zasługiwał na c z u ł o ś ć.

Dean powolutku odwrócił głowę i zawahał się, kiedy napotkał wbite w siebie spojrzenie tych oczu. Gdyby nachylił się tak po prostu, pocałowałby jedno z nich. Anioł jakby czytał mu w myślach i zerknął na jego usta, zawieszając tam wzrok na sekundę. Dean poczuł, że wykonanie pełnego wdechu stało się nagle znacznie trudniejszym zadaniem i że niekoniecznie była to wina faktu, że Cas wciąż na nim ponadpołowicznie leżał. Chociaż jeśli się głębiej nad tym zastanowić...

- Dean... - szepnął Cas, jakby największa liczba słów nie była w stanie oddać jego myśli lepiej niż to jedno imię powiedziane w jakiś szczególny sposób. I Boże dopomóż, Dean doskonale rozumiał, wiedział co oznaczała ta jedna sylaba wypowiedziana tak niepewnie i prosząco.
Policzki Castiela były lekko zaróżowione, wilgotne ślady w kącikach oczu sugerowały, że faktycznie uronił on kilka łez, jego włosy były jeszcze bardziej rozczochrane niż zwykle przez poczynania Deana i to wszystko było takie... KUSZĄCE. Jak naprawdę wspaniale pachnący placek. I Dean nagle bardzo, ale to bardzo chciał wiedzieć czy mógłby dostać chociaż kawałeczek na spróbę.

Mając szczerą nadzieję, że nie dostanie w pysk od swojego placuszka zarówno za śmiałość jak i za to kulinarne porównanie, Dean wyciągnął lekko głowę. Cas przymknął oczy, a jego dłoń znalazła się nagle na karku Deana, bynajmniej nie w zamiarze morderczego skręcenia tegoż.
Jeden gryz. pomyślał Winchester. Żeby sprawdzić czy smakuje tak dobrze, jak wygląda.
Odległość zmniejszała się powoli acz nieubłaganie. Pięć centymetrów... trzy... dwa... jeden...

I wtedy drzwi otworzyły się z hukiem.

- CERBER! CERBER, KURWA! - wrzasnął Crowley tak przeraźliwie, że Dean i Cas zerwali się równocześnie i zderzyli się głowami w połowie podskoku.

***

- Rozproszmy się. - zasugerował Misha, kiedy wreszcie udało im się dotrzeć do poszukiwanego budynku.
Rozeszli się w trzech różnych kierunkach i zaczęli przetrząsać opuszczone pomieszczenie. Misha poczuł pewne zaniepokojenie, bowiem coś takiego jak odkurzacz powinno rzucać się w oczy w tym pustawym miejscu. Miał dziwne przeczucie, że ta ich misja mogła okazać się wcale nie tak prosta, jak mogłaby się wydawać na początku.

I rzeczywiście, po kilku minutach bezowocnych poszukiwań zarówno Charlie jak i Kevin skapitulowali.
- Nie ma go. - stwierdziła Charlie. - Po prostu nie ma.
- Niech to szlag... - mruknął Misha.
- I co teraz? - Kevin też nie był szczęśliwy.
- Zadzwoniłabym do nich, ale pewnie są poza zasięgiem...
- No shit, Sherlock... Czyli co? Czekamy? - młody prorok nie zachwycił się jej odpowiedzią.
- Na to wygląda. - Misha podzielał jego uczucia.

Usiedli, nastawiając się na długie godziny nudy. Misha wyjął z kieszeni komórkę i zaczął zawzięcie coś na niej pisać. Pozostali wkrótce poszli za jego przykładem, zajmując się tym, czym zwykle zajmowali się siedząc w autobusie czy na nudnej rodzinnej imprezie. W każdym razie, cokolwiek by nie robili, odwracało to ich uwagę tak skutecznie, że nie usłyszeli cichego stuknięcia i stłumionego przekleństwa, które dobiegło z zewnątrz dokładnie trzy minuty i czternaście sekund później.

***

Sam założył nogę na nogę, obserwując jak Metatron ryje w kamieniu jakieś zapomniane symbole. Oczywiście wciąż istniało ryzyko, że ten stary piernik chciał go jakoś wykiwać, jednakże być może chęć wysłania Sama z powrotem do jego czasów była dość silna by nie próbował sztuczek. Plan polegał na tym, by stworzyć jakiś drogowskaz dla Gabriela. Sam był przekonany, że archanioł go szukał, trzeba tylko było ułatwić mu zadanie.

Wśród tworów wychodzących spod Metatronowej łapy w pewnym momencie Sam dostrzegł znajomy kształt.
- Czy to czasem nie przyzwie wszystkich aniołów? - wskazał na rzeczony znak.
- No wiesz, nie ufasz mi? - Metatron naburmuszył się. - Nie jestem kretynem, zmodyfikowałem go, żeby wysyłał spersonalizowany sygnał.
Sam wywrócił oczami.
- Obyś nie kłamał.
- Gdzieżbym śmiał... - mina Metatrona sugerowała, że jednak śmiałby, ale akurat skończyły mu się zapasy skurwysyńskich zagrywek i musiał być grzeczny.

***

Zarówno Gabriel jak i Hades umilkli z przerażenia, gdy zostali uniesieni na wysokość pary żółtych ślepi. Wstyd przyznać, ale Gabriel niemal popuścił w spodnie, kiedy nagle rozbrzmiał wokół nich jakiś ogłuszający zgrzyt. Nieprzyjemny odgłos trwał i trwał z krótkimi nieregularnymi przerwami i obaj zacisnęli zęby, usiłując przetrwać cokolwiek by to nie było. Kiedy cisza wreszcie zapadła po całej serii buczących warkotów, Gabriel poczuł jak ciśnienie powstałe z napięcia w jego czaszce powoli opada, pozostawiając go z okropnym bólem głowy. W żółtym świetle Hades wyglądał mniej więcej tak, jak Gabriel się czuł, czyli gorzej niż przeciętny toi-toi po Oktoberfest.

Archanioł już miał rozwinąć skrzydła i prysnąć, korzystając z chwili spokoju, kiedy spojrzał na mocno nieszczęśliwą przystojną twarz greckiego boga i zawahał się. A potem dogoniły go jego własne procesy myślowe i przypomniała mu się książka, którą dawno temu czytał.
- Cholera, - powiedział. - to Cthulhu.
- Na zdrowie. - odparł Hades odruchowo.
- On usiłuje nam coś powiedzieć! - Gabriel zdusił w sobie frustrację.
Faktycznie, teraz jak dobrze się przyjrzał, było coś dziwnie melancholijnego w tym spojrzeniu ogromnych żółtych ślepi. Prawdopodobnie wiele mówił również fakt, że nie zostali jeszcze zmiażdżeni przez macki ani pożarci.

Gabriel desperacko usiłował przywołać swoją moc porozumiewania się w dowolnym języku, kiedy nagle coś pacnęło go w głowę i zarechotało żałośnie.
- Au. - stwierdził Hades, tuż po tym jak Gabriel usłyszał kolejne pacnięcie i rechot.
Cthulhu poruszył się nagle i wydał z siebie pomruk frustracji. Nastąpiły kolejne pacnięcia, podniósł się cały chór rechotów. A potem do ich uszu dobiegł z dołu całkiem ludzki głos.
- Kurczaczki - powiedział z wyczuwalną irytacją. - Znowu złe ustawienie.
Tym razem stuknęło jakoś inaczej. A potem ciemność rozstąpiła się.

Chapter Text

Zarówno Castiel jak i Dean nie mieli czasu jęczeć nad rozbitymi czołami oraz nagłym wzrostem poziomu seksualnej frustracji, bowiem tuż za Crowleyem wpadł do pomieszczenia autentyczny Cerber z trzema głowami i całą resztą inwentarza. Może wpadł to nawet zbyt dosłownie powiedziane, bo potknął się o próg i niemal zarył wszystkimi swoimi nosami w ziemię. Hades dopiero miał umówić go na wizytę u okulisty.

Crowley tymczasem dosłownie wspiął się na cicho klnącego Deana i kurczowo trzymając się go za szyję, skulił mu się na plecach jak mała małpka szukająca schronienia u matki. Castiel rzucił mu groźne spojrzenie, rozcierając czoło, jednak w obliczu głuchego warkotu, który dobył się z pyska powstającego Cerbera, postanowił odłożyć zazdrość na później.
- Musimy uciekać. - stwierdził i chwycił Deana za rękę. - Trzymaj się mocno. - rzucił do Crowleya.
Dean tylko sapnął, kiedy demon przydusił go z lekka. Cerber wykonał kilka nonszalancko chwiejnych kroków, a z nozdrzy buchnęła mu para śmierdząca jak męska szatnia w przeciętnym gimnazjum.
- Ugh. - stwierdził Dean, ściskając dłoń anioła mocniej.

A potem Cas rozwinął skrzydła i zniknęli z cichym szumem. Cerber przystanął ze zdziwieniem i powąchał powietrze. Ostatnio wszystko pachniało skarpetami, a raczej całą toną zużytych skarpet. Piekielny pies zmrużył swoje zamglone zaćmą oczy, jednakowoż nie pomogło mu to w dostrzeżeniu swoich niedoszłych ofiar. Zaskomlał cicho, zrezygnowany. A już myślał, że znalazł kogoś, kto rzuciłby mu ten aport.

***

Cthulhu zamrugał gęsto, oślepiony nagłym brakiem ciemności. Gabriel i Hades spojrzeli w dół by ujrzeć sprawcę tego nagłego zwrotu akcji. Na dnie czegoś, co musiało być jaskinią podmorską, stał człowiek z długą, białą brodą, zdecydowanie semickim nosem i parą sandałów-jezusków wystających spod długich, brązowawych szat. Obrazu dopełniała sękata laska, którą obecnie wznosił nad głowę. Gabriel odniósł wrażenie, że skądś znał tę twarz.

No tak, jakże mógłby zapomnieć!

- Mojżesz... - powiedział cicho i zmarszczył brwi, próbując zrozumieć zaistniałą sytuację.
Mojżesz tymczasem rozejrzał się wokoło z uwagą.
- Chyba odłączyłem się od wycieczki. - stwierdził po chwili, opuszczając swoją laskę.

***

- Na pewno zadziała? - Sam uniósł brwi, patrząc na symbole wyryte w ladzie.
Jeden z nich wyglądał nieco wąsokształtnie, ale przecież nikt nie powiedział, że wąsy dajmy na to świętego Barnaby nie mają jakiś cudownych właściwości, uznał więc, że chyba mógł liczyć na pomyślne rozwiązanie swojego drobnego problemu.
- Wystarczy kropla krwi. - podpowiedział Metatron przymilnie.
Mimo wszystko Sam wciąż się trochę jeszcze wahał.

***

Wystrój wnętrza, do którego trafili był nieco zbyt marynistyczny jak na gust Deana. Przez przykurzone bulaje wpadało niewiele światła, a stolik stojący pośrodku niskiego pomieszczenia wyglądał na przykręcony do ziemi. Przykręcony. Dean uznał, że jakiś kompletny świr urządzał to miejsce, ale potem cała podłoga pochyliła się lekko i zakołysała. Crowley stanął na palcach i zadarł głowę by ciekawsko wyjrzeć przez bulaj.
- Jesteśmy na statku! - stwierdził z pewną uciechą, która dziwnie nie przypadła Deanowi do gustu.

Cas tymczasem rozglądał się po skromnie urządzonym pomieszczeniu. Spróbował podnieść różowy wazonik, który stał na środku stołu, jednak i on okazał się przykręcony do blatu. Anioł westchnął z frustracją, mrużąc oczy.
Generalnie sceneria była niepokojąco romantyczna mimo oczywistej ubogości wystroju i generalnego stopnia zakurzenia. Stwierdziwszy fakt przebywania na pełnym morzu, Crowley z zadowolenie zaczął przetrząsać niewielką kabinę. Dogrzebał się kilku wypalonych w połowie świec na starym mosiężnym świeczniku oraz zasuszonej róży. Osoba właściciela wzbudzała w nich zarówno ciekawość jak i obawę. Przede wszystkim jednak Dean niepokoił się faktem, że znaleźli się akurat w takim miejscu i że jeszcze z niego nie odlecieli.

- Czy możemy zmienić lokalizację? - spytał nerwowo.
Cas westchnął, tym razem zrezygnowany, i spojrzał na niego. Przez chwilę tylko podtrzymywał kontakt wzrokowy w ciszy.
- Nie jestem pewien czy powinniśmy. - powiedział w końcu. - Kiedy tu lecieliśmy, czułem jak Ciemność spycha mnie z kursu. To wcale nie był mój pomysł, żeby się tu znaleźć, Dean. Nie wiem ani gdzie, ani kiedy jesteśmy. Crowley mógł zamknąć Ciemność w worku odkurzacza, ale ona wciąż działa. Nie chcę ryzykować, że wylądujemy w jakimś niebezpiecznym miejscu.
- A jesteś pewien, że tu jest bezpiecznie? - Dean zadygotał z lekka, przeszedł go dziwny dreszcz.
- Nie. - Cas pokręcił głową, a Crowley parsknął cicho. - Ale przynajmniej nikt nas nie atakuje. - Cas zgromił demona wzrokiem, nie zapomniał o oczekującym na odpowiednią chwilę ataku zazdrości.

Dean sapnął i usiadł na taboreciku, który, co za niespodzianka, także okazał się być przytwierdzony do podłoża.
- Powinniśmy szukać Sama. - powiedział cicho.
- Powinniśmy zrobić wiele rzeczy, Dean. - Cas kucnął przy jego nogach i oparł dłoń na jego kolanie, Dean zagapił się na niego.
Zamarli na moment, będąc tak blisko siebie, a jednak zdecydowanie zbyt daleko, żeby tak po prostu wrócić do tej chwili, która została im brutalnie przerwana. A jednak Dean musiał sobie przypomnieć, że Crowley wciąż znajduje się tylko dwa metry od nich i nie powinien nawet myśleć o tym co prawie się zdarzyło i wciąż mogło się zdarzyć. Cas rozchylił usta, jakby czytał Deanowi w myślach. Dean zmusił się, żeby oderwać od nich wzrok. Nie chciał, żeby to stało się w tym miejscu i w takim momencie. Odchrząknął, rumieniąc się z zakłopotania. Cas wyglądał na urażonego jego reakcją, Dean od razu postanowił zrekompensować mu z nawiązką wszystkie niedogodności w odpowiedniej chwili.

Crowley pokręcił głową, zawiedziony, że jego próba okazania taktu i dyskretnego odwrócenia wzroku nie została doceniona.

***

Po wielu godzinach spędzonych w korku przy kiepskiej muzyce z radia (nigdzie nie grali Abby, co za skandal!) Lisa Braeden wreszcie mogła wziąć się za długo wyczekiwane sprzątanie domu. Zagoniła Bena do przesuwania kurzu brudną szmatką z wierzchów białych szafek kuchennych na ich fronty, po czym z nieco mściwą satysfakcją odpakowała swój nowy odkurzacz. Różowy lakier błyszczał w promieniach zachodzącego słońca i przez chwilę Lisa rozważyła postawienie go na monumencie w ogrodzie jako ozdoby, jednak opamiętała się, przyrzekając sobie ograniczyć ilość przyjmowanego sherry, i przeszła do działania.

Starannie złożyła karton aby stworzył płaski pakunek, po czym, równie starannie, zgięła instrukcję na pół i wrzuciła ją do kosza na makulaturę. Co jak co, ale o środowisko należy dbać! Z satysfakcją zauważyła jak gładko kabel rozwija się i niemal sam podłącza się do prądu. Wszystkie negatywne emocje wywołane przez tego pieszego, który wskoczył jej przed maskę, kiedy kulturalnie przejeżdżała na ciemnopomarańczowym, rozwiały się, gdy ujęła w dłoń leciutką rurę z błyszczącego metalu. Było w tym odkurzaczu coś takiego, co sprawiało, że aż chciało się sprzątać. Z rozrzewnieniem uniosła obutego w klapek na koturnie buta i z całej siły nacisnęła tymże koturnem przycisk uruchamiający jej nowego Electroluxa.

Odkurzacz zawibrował. A potem świat spowiła Ciemność.

***

Wciąż tkwiąc w uścisku macek, Gabriel zmierzył wzrokiem jednego z ulubionych wybrańców Boga.
- Hej! - zawołał. - Mojżesz nam pomóc?
Mojżesz wzniósł wzrok ku niebu, najwyraźniej zbyt zaznajomiony z różnymi wariacjami tego żarciku. Hades tylko przyglądał się całej tej sytuacji.
- A mam jakiś wybór? Może zatańczę egipską makarenę? Chciałbym wiedzieć co tu się wyprawia! I dlaczego ta wielka ryba z mackami płacze! - Mojżesz zmrużył oczy, patrząc teraz oskarżycielsko na Gabriela.
- Płacze? - zdziwił się Hades.
- Egipska makarena? - spytał Gabriel w tej samej chwili.
- Taka sama jak regularna tylko wszystko profilem do przodu. - Mojżesz postanowił odpowiedzieć na prostsze z pytań.
Cthulhu wydał z siebie dziwne burknięcie, po czym gwałtownie otarł oczy wrzeszczącym z zaskoczenia archaniołem.
- Nie wiedziałem, że morskie stworzenia płaczą, chyba za rzadko odwiedzam Posejdona... - Hades wciąż był zafascynowany, co tylko bardziej wkurzyło wymiętego i wilgotnego Gabriela.
Żaden z nich nie miał jednak czasu poddać stanu emocjonalnego Cthulhu dalszej analizie, ponieważ właśnie wtedy zaświszczało, a potem znów zapadła Ciemność.

- Cholera.

***

Misha właśnie kończył czytać smakowitego ficzka, kiedy drzwi otworzyły się i do wnętrza wpadła rudowłosa kobieta, która okazała zauważalne zdziwienie na jego widok. Następnie jej spojrzenie padło na Kevina, prześlizgnęło się po nim, po czym spoczęło na Charlie, co już całkiem wyraźnie wstrząsnęło nią z nadzwyczajną intensywnością. Zamrugała gęsto. Nim jednak padło formujące się w jej głowie pytanie, zupełnie znienacka otoczył ich znajomy im już czarny opar.
- Oj. - stwierdziła nowo przybyła.

***

Metatron obserwował Sama z wyczekiwaniem, kiedy ten przeciął sobie skórę na dłoni i ostrożnie zbliżył rękę do symbolu. Na horyzoncie zebrały się czarne chmury. Metatron pogonił Winchestera w myślach.

Znak Trąby Gabriela zajaśniał, gdy Sam go dotknął, a ciepła krew wypełniła rowek wycięty w kamieniu. Ciemność zbliżała się do nich. Rubinowa kropla spłynęła w stronę dziwacznego symbolu wąsów. Sam rozejrzał się z niepokojem, kiedy całkiem nagle mocno się ściemniło. Nawet obojętni Grecy zaszemrali. I wtedy wąsy rozbłysły błękitnym blaskiem. Ciemność jakby przystanęła. A potem gwałtownie cofnęła się.

Chapter Text

Ciemność przesłoniła im świat dosłownie na sekundę. Dean zamrugał gęsto, usiłując pozbyć się mroczków, które rozbłysły mu przed oczami, kiedy światło powróciło dość niespodziewanie.
- Co to kurna było? - Crowley zmrużył oczy, jakby oczekując by jakieś wytłumaczenie spłynęło z niebios.
W międzyczasie zdążył pochwycić świecznik i trzymał go w gotowości jako broń, tworząc w sumie dość groźną wizję. I jako taka został odebrany przez człowieka, który wpadł do kajuty niespodziewanie i na widok króla piekła cofnął się od razu o krok. A potem jego oczy urosły do rozmiaru spodków.

- Crowley? Castiel? Dean Winchester?? - zapytał nowo przybyły ze zdziwieniem.
- Balthazar... - Castiel pobladł z lekka i Dean chwycił go za nadgarstek w geście zarówno wsparcia jak i zazdrości. - Co ty tu robisz? - zapragnął dodać jeszcze "żywy", ale opamiętał się w porę.
- Mógłbym spytać was o to samo... - Balthazar momentalnie odzyskał panowanie nad sobą, a zwyczajowy bezczelny uśmieszek powrócił na jego twarz. - Wykonuję przecież misję dla ciebie. - mrugnął do Casa konspiracyjne, a Dean ścisnął rękę anioła mocniej.
- Jaką znowu misję? - Crowley spojrzał na niego podejrzliwie. - Zaraz... Czekaj... Czy ty płyniesz na spotkanie Titanica?
Twarz Balthazara wyrażała niepokój tylko przez jakąś milisekundę.
- Hahaha, a to cóż znowu za szalony pomysł? Titanic? No co ty, Crowely! - wyszczerzył zęby.

Posłali mu znaczące spojrzenia.

- No co ja poradzę, że tak bardzo nienawidzę tego filmu! - Balthazar uniósł ręce w geście poddania się. - Poza tym - spojrzał na świecznik wciąż tkwiący w dłoni demona. - Poza tym... zabrali mi moją Celine. - ściszył głos do szeptu.
- Że co? - Dean zmarszczył czoło.
- Moja Celine... - Balthazar powtórzył tonem godnym Golluma zwracającego się do swojego pierścienia. - Gdyby nie ten film, bylibyśmy razem. - skrzywił się. - Nie zrobiłaby tej kariery, ale za to spotkałaby mnie. I bylibyśmy szczęśliwi. - patrzył przed siebie szklistym wzrokiem.

Dean popatrzył na Casa z niedowierzaniem i lekkim przestrachem. Cas wzruszył ramionami.
- O tym akurat nic nie wiedziałem, Dean. - powiedział anioł przepraszająco.
- No dobra. - Balthazar otrząsnął się ze wspomnienia i nachmurzył się. - Pytanie pozostaje aktualne: co WY tu robicie? - zmierzył ich podejrzliwym spojrzenie.
- Sami chcielibyśmy wiedzieć. - westchnął Dean.

***

Ignorując pewne ryzyko związane z tego typu manewrami, Misha powstał w panującej czerni i wyciągnął z kieszeni swój soniczny śrubokręt. Westchnął. Nadszedł czas na bardziej drastyczne środki. Ktoś jeszcze poza nim poruszał się w kłębach dymu i miał nadzieję, że to ta kobieta, która weszła do budynku zaskakując ich kompletnie. Ona musiała mieć odpowiedzi na przynajmniej kilka z jego pytań.

Wyciągnął ręce do przodu i trafił na coś zdecydowanie przyjemnie miękkiego.
- Hej! - powiedział kobiecy głos nienależący do Charlie. - Zboczeniec!
Plaskacz rozminął się z jego twarzą tylko o kilka centymetrów, poczuł podmuch na policzku. Zdecydowanie wycelował śrubokręt w to miękkie i odpalił funkcję knock out.

Zadziałało. Odgłos człowieka osuwającego się na ziemię nie był zbyt przyjemny. 

Nim jednak Doktor zdążył wydać z siebie tryumfalny chichot, czarny obłok rozwiał się i ujrzał przed sobą mocno poirytowaną twarz rudej kobiety. U jego stóp spoczywał Kevin.
- Ten to ma pecha... - westchnął Misha tuż przed tym jak dosięgnął go pozbawiający przytomności urok.
Nie usłyszał czy Charlie zareagowała okrzykiem, ale w sumie nie miało to już dla niego większego znaczenia.

***

Wiele rzeczy wydarzyło się jednocześnie. Mojżesz nie zdążył stuknąć laską o ziemię, a Ciemność rozstąpiła się sama z siebie. Gabriel nie zdążył się ucieszyć, ponieważ w głowie rozbrzmiały mu nagle setki trąb wzywających go w jakieś odległe miejsce. Cthulhu zdołał natomiast pochwycić Mojżesza i unieść go w stronę Hadesa, który uśmiechnął się zachęcająco.

Jako że wszyscy finalnie znaleźli się na wysokości oczu Wielkiego Przedwiecznego, postanowił on ponowić próbę porozumienia się z nimi. Kolejne straszliwe, kakofoniczne dźwięki, które z siebie wydobył były jednak tym co przelało szalę goryczy. Gabriel, wciąż mokry od łez morskiego potwora, z czaszką rozrywaną przez nieludzki hałas, postanowił olać resztki rozsądku jakie mu zostały i podążył za wezwaniem trąb. Zabierając ze sobą Cthulhu i resztę towarzystwa.

***

- Zadziałało? - zapytał Sam z nadzieją.
- Niesamowite. - Metatron wyszczerzył zęby w przerażającym uśmiechu. - Wspaniałe. Niesłychane!
Jego słowa jakoś dziwnie wzbudziły w Samie zaniepokojenie.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - chwycił niebiańskiego żula za ramię i potrząsnął nim.
- Rozwiązaliśmy właśnie większy problem niż sądziłem, że możemy rozwiązać. - Metatron skierował swój uśmiech do Sama. - A te dupki, archaniołowie, zawsze mieli się za lepszych ode mnie. Powinni lizać moje sandały, zadufani szmaciarze!

Sam dyskretnie rzucił okiem na nogi Metatrona. Faktycznie sandały. I obowiązkowe białe skarpety do tego. Cała sytuacja zaczynała wymykać się spod kontroli.

- Co ty narobiłeś? - Winchester przestał ukrywać przerażenie.
- Uwięziłem Ciemność. - Metatron wyjawił z dumą.
- Ale... jak to? W czym? Gdzie? - Sam wybałuszył oczy.

Mina Metatrona wyrażała arogancką pewność siebie, zanim jednak zdążył się pochwalić swoim geniuszem, centralnie nad Akropolem otworzyła się szczelina w firmamencie i wypadła przez nią olbrzymia ośmiornica tudzież inny kalmar (Sam nie był oceanologiem, żeby to oceniać). Istota wydała z siebie koszmarny wizg, a przerażeni Grecy rozpierzchli się poza zasięg trzepoczących macek.

- Acha. - stwierdził Sam, zebrawszy szczękę z ziemi.

***

- No to żeście ładnie namieszali... - po wysłuchaniu całej historii Balthazar pokręcił głową, leniwie obracając w palcach zasuszoną różę.
- Trochę to mało powiedziane. - prychnął Crowley. - Winchesterowie to plaga gorsza niż te oryginalne, egipskie.
- Pomożesz nam? - spytał Castiel z nadzieją ze swojego miejsca na kolanach Deana, gdzie wgramolił się zmęczony kucaniem, przyprawiając Winchestera o intensywne rumieńce.
Balthazar przesunął wzrokiem po ich dwójce, niespecjalnie zdziwiony takim obrotem  spraw.
- Mogę dać wam radę. - stwierdził. - Ale jeśli będziecie dalej tak podróżować, to możecie namieszać w kontinuum.
- Ciemność namieszała sto razy bardziej, a jednak wciąż tu jesteśmy. - Crowley wsparł Casa, za co ten spojrzał na niego z wdzięcznością.

Widząc to, Dean gwałtownie przyciągnął anioła bliżej siebie mimo, że ten był nielekki i kwiknął w proteście z obawy przed utratą równowagi. Łowca jednak trzymał go mocno, krzyżując ręce na jego brzuchu i w końcu Cas całkiem się rozluźnił, opierając się o niego ufnie.
Crowley odegrał krótką pantomimę ataku wymiotów za ich plecami, a Dean zaczerwienił się jeszcze bardziej, ale nie mógł odmówić sobie przyjemności oparcia policzka o miękkie włosy Casa. Balthazar przygryzł wargę, może z zastanowieniem, a może żeby się nie roześmiać.
- No dobra. - powiedział w końcu. - Ale spełnicie jedno moje życzenie.

Notes:

Przyjmuję prompty. Wszelkie prompty. Może być nawet Conchita Wurst na latającym ogórze lub Metatron sprzedawca lodów. Nie obiecuję, że wszystko pojawi się od razu w następnym rozdziale, ale no, kiedyś na pewno.
Jeśli chcecie wiedzieć jak postępują prace nad następnym rozdziałem sprawdźcie koniecznie wspaniałą stronę, którą stworzyłam specjalnie, żeby Wam to umożliwić :)