Actions

Work Header

Gdzie diabeł nie może...

Summary:

Doktor Debora Sawicka pracuje w Trzecim Liceum Magicznym w Toruniu od dawna — i nigdzie się stamtąd nie wybiera. Cóż, do czasu, gdy z polecenia samego Departamentu Przymierza sprawującego opiekę nad światem czarodziejów wyrusza do Hogwartu jako nowa nauczycielka historii magii, by zbadać warunki panujące w szkole i dowidzieć się, co stało się z ostatnim profesorem obrony przed czarną magią. W końcu ludzie nie giną bez śladu, prawda? I chociaż mury starego zamku kryją w sobie więcej magii i tajemnic, niż mogłoby się wydawać, a zło nigdy nie śpi, Debora nie ma zamiaru się poddać. Nie, gdy w grę wchodzą dobro dzieci oraz spora wypłata.

Chapter 1: Prolog

Chapter Text


Dworzec w Malborku był pogrążony w niemal zupełnej ciszy, jak zazwyczaj wpół do ósmej w środku wakacji. Tylko peronem pod budynkiem spacerował powolnym krokiem ubrany w czarną kurtkę ochroniarz. Debora Sawicka, wykładowczyni teorii obrony przed czarną magią oraz nauczycielka prowadząca ćwiczenia z zaklęć niestandardowych, stała trzydzieści centymetrów od szerokiej, intensywnie żółtej linii wyznaczającej koniec bezpiecznej przestrzeni przed krawędzią. Kobieta patrzyła na ekran wyświetlający godziny przyjazdów pociągów przy sektorze piątym toru siódmego. A dokładniej na jeden z nich, na którym widniał niezmiennie napis: 07:38 PKP IC Ostrołęcka Gorzów Wielkopolski – Toruń LM (+36 min). 

Westchnęła z niezadowoleniem i usiadła na ławce na peronie czwartego dworca w Malborku, czekając, aż opóźniony ekspres w końcu nadjedzie. A kiedy nadjedzie? Co do tego sprawdzenia nie dotyczy, szczególnie, że, jak powtarzalne głosowanie z częstotliwością na terenie stacji, „opóźnienie może zmienić”. Debora wyjęła telefon i aplikację na klimaty, rockowy fragment w nieco folkowych klimatach. Muzyka grzmiała w słuchach, wieloletnich, sklejonych w połowie taśmy, ale zbyt dobra, aby kobieta zdecydowała się na kupno nowych. Wychodzi z założenia, że jeśli coś działa, nie ma co tego wymieniać. Nie, chyba że w ramach atrakcyjnych ofert. Nie lubił wydawać zbyt wielu pieniędzy. 

Zaczęła od niechcenia przeglądać media społecznościowe i odpisała na kilka wiadomości. Zdecydowanie wolałaby teraz w domu, najchętniej po prostu spałaby jeszcze przez kilka godzin. Czy mogę? Niestety zastosować.

Najpierw zaczął się sierpień, Debora zeszłego wieczora dostała wiadomość od profesora Joanny Wereszyńskiej – dyrektor dyrektora Trzeciego Liceum Magicznego im. Marii Ostrołęckiej w Toruniu. Zdziwiło ją to, ponieważ została przełączona automatycznie odzywała się w połowie miesiąca, i na chacie grupowym kadry nauczycielskiej, nie prywatnie. 

Kobieta zacisnęła pewne miejsce na materiale czarnej torebki, która jest wypełniona komórką, zabezpieczoną przypinkami w obudowach trzymających noże gęsi. Przetarła oczy, pojedyncze przed sobą ze stosowaniem. Spotkanie miało spotkanie na jedenastą, ale pociągi w wakacje jeździły na wyższym przy szkole nieczęsto, a autobusy okropny zwyczaj się spóźniać o jedną godzinę. 

Dlatego Debora z niechęcią poszła spać wcześniej i wstała już o szóstej, chociaż przez ostatni miesiąc funkcjonowała raczej jako nocna sowa. Pomalowała się szybko, z przyzwyczajenia nakładając na powieki pofalowane, kolorowe linie eyelinera oraz odrobinę wyraźnie brokatowych cieni, na usta fioletową szminkę. Nie pasowało to do standardowego wyobrażenia nauczycielki, ale w tym liceum nikogo to nie dziwiło. Podwinęła rękawy czarnej koszuli, idealnie pasującej odcieniem do spodni z wysokim stanem, spiętych w talii szerokim paskiem. Kilka nierównych, platynowoblond pasm wypadło z jej krótkiego kucyka. 

Zaczęła czytać jeden z dostępnych online artykułów Instytutu Magii Codziennej, tym razem napisanego przez jakiegoś węgierskiego badacza kultury prehistorycznych czarodziejów w epoce brązu. Kiedy dotarła do ostatniej strony, usłyszała, jak na peron z turkotem i piskiem hamulców wjeżdża jej pociąg. 

Złapała plecak, schowała telefon do kieszeni i wskoczyła do środka, machając konduktorowi legitymacją nauczycielską. Dla niej ta plakietka miała moc większą niż jakiekolwiek zaklęcie – pozwalała jej jeździć za darmo tak długo, jak pracowała w „Maryśce”. Dostawała też dzięki temu tańsze posiłki w niektórych lokalach i przysługiwała jej zniżka w międzynarodowej sieci magicznych księgarni „Krynica mądrości” oraz niektórych sklepach papierniczych, głównie internetowych.

Jak dobrze, że istniało Przymierze… Inaczej pewnie polscy magowie byliby daleko w tyle w stosunku do niektórych potęg pokroju Stanów Zjednoczonych czy Francji przez to, jak niewielu magów tam żyło przez wiele epok. Jednak dzięki temu, że praktycznie wszystkie magiczne społeczności na świecie zawarły unię, wspierały się wzajemnie w rozwoju i każdy z tego korzystał. Wszak wszystkim im tak samo zależało nie tylko na tym, aby dobrze prosperować, ale i przede wszystkim, aby niemagiczni ich nie odkryli. To mogłoby oznaczać wielkie kłopoty, na które wiele państw nie czuło się przygotowanych. Chociażby Wielka Brytania, wciąż naprawiająca rząd po tym, jak jakiś szaleniec urządził na wyspach prawdziwy pogrom. Jak mu było, Riddle? Jakoś tak, Debora nie pamiętała dokładnie, ostatni raz przyglądała się jego przypadkowi na międzynarodowej konferencji magów bojowych pięć lat wcześniej, gdy to omawiali przypadki najpotężniejszych czarnoksiężników. 

Debora usiadła w jednym z wielu wolnych przedziałów, rzuciła plecak na siedzenie obok, po czym wyjęła telefon z kieszeni. Zmieniła piosenkę, oparła policzek o szybę, wciąż chłodną po niezbyt ciepłej nocy spędzonej w zajezdni. Pociąg ruszył w dalszą drogę z cichym szumem i po chwili już pędził po specjalnie wybudowanych dla magicznych pojazdów torach, spiesząc z niewielką grupą zmęczonych czarodziejów w stronę jedynego w województwie liceum magicznego, trzeciego z szesnastu w całej Polsce. Chociaż z uzyskanym stopniem doktorskim mogłaby spokojnie pracować w międzynarodowym instytucie czy na jednym z polskich uniwersytetów dla czarodziejów, lubiła swoje obecne stanowisko.

Nie zmieniało to faktu, że wolałaby tego wakacyjnego dnia spać, zamiast jechać na rozmowę z dyrektorką. Wyjęła bilet oraz legitymację i położyła je na stoliczku przy jej siedzeniu, żeby nie musieć ich na szybko czytać, gdy podejdzie konduktor. Poprawiła różdżkę przyczepioną do zaczepów paska zamieszczonego na udzie. Wyjęła z plecaka termos i wzięła łyk praktycznie gorącej, czarnej herbaty, parzonej na tyle długo, że stała się wyrazista, z wyraźną nutą goryczy pozostającą na języku po każdym łyku. 

Debora kochała ten napój. Szczególnie rano, gdy pozwalał jej się rozbudzić i w miarę sensownie funkcjonować po zaledwie czterech godzinach snu. 

Podróż trwała może z półtorej godziny. W końcu jednak pociąg zwolnił i z cichym piskiem zatrzymał się na stacji, na której stało już kilka innych ekspresów. Drzwi rozsunęły się, wypuszczając na zewnątrz małą grupkę bardziej i mniej zmęczonych ludzi. 

— …Stoi na torze pierwszym przy peronie drugim… — Kobieta dosłyszała końcówkę komunikatu, gdy wysiadła z ekspresu. Rzuciła okiem na ekran telefonu, który wyświetlał godzinę dziesiątą, po czym szybkim krokiem ruszyła ku wyjściu z terenu dworca. Skierowała się w stronę widocznej kilkaset metrów dalej starej, ceglanej kamienicy noszącej znamiona gotyckiej architektury. Promienie słońca odbijały się od wypełnionego szkłem maswerku – ozdobnej, podzielonej na kilka części ramy wypełniającej okno. Obok niego umieszczono blendy, zakończone łukiem wgłębienia w ścianie, które dodawały wiekowemu budynkowi uroku. Nad drewnianymi drzwiami dało się za to dostrzec niepozorną tabliczkę z napisem „biblioteka”. 

To było idealne miejsce do wykorzystania wolnej godziny przed spotkaniem, szczególnie że liceum mieściło się w sąsiedniej kamienicy, równie starej, zabezpieczonej, tak samo jak ta konkretna biblioteka, potężnym zaklęciem odwracającym bardzo skutecznie uwagę niemagicznych. Na przestrzeni ostatnich stu lat ani jedna nieproszona osoba nie zabłąkała się do środka któregokolwiek z tych budynków. Przechodzili obok tak, jakby w ogóle ich nie widzieli. 

Debora pchnęła drzwi i weszła do środka. 

 

***

 

— Proszę. — Rozległ się przepełniony spokojem, dość wysoki kobiecy głos, stłumiony lekko przez materiał drzwi. 

Sawicka wzięła głęboki oddech, odchrząknęła cicho, po czym weszła do gabinetu dyrektorki. Uniosła lekko brwi, gdy w jednym z foteli obok biurka Wereszyńskiej zauważyła wysokiego, ciemnowłosego mężczyznę. Nie kojarzyła go w żaden sposób, na pewno nie pracował w liceum. Dostrzegła, że zagadkowy gość dyrektorki ma niewątpliwie przystojną twarz z lekkim zarostem, taką, która przywodziła na myśl jakiegoś celebrytę. Wyglądał na niewiele starszego od niej, trzydziesto, może trzydziestokilkuletniego. Ubrany w dość elegancki sposób nieznajomy uważnie przyglądał się Deborze brązowymi oczami, tak, jakby również ją oceniał. 

— Dzień dobry — odezwała się czarodziejka neutralnym tonem, patrząc to na niego, to na Joannę, która postukiwała matowoczarnym długopisem o blat biurka w równym rytmie. Obok przełożonej stała filiżanka kawy.

Dyrektorka odezwała się jako pierwsza.

— Dzień dobry, Deboro. — Sięgnęła dłonią do twarzy i odgarnęła z czoła cieniutkie pasmo szpakowatych włosów, które wymknęło się z jej niskiego koka. — Cieszymy się, że zgodziłaś się przyjść, moja droga. Proszę, usiądź. — Wskazała wolny fotel naprzeciwko biurka, po czym oparła łokcie o blat. 

Sawicka bez słowa podeszła do siedzenia i zajęła miejsce, uważnie obserwując zarówno Wereszyńską, jak i nieznajomego, z którego miny niewiele dało się wyczytać. Odnosiła wrażenie, że skądś go kojarzy, w przystojnych rysach twarzy mężczyzny było coś, co drażniło jej pamięć. Na pewno należał do magicznego świata, z kieszeni jego eleganckich spodni wystawał kawałek sosnowej różdżki. 

— Droga Deboro, poznaj naszego gościa, oriata Aldighieri. — Joanna ponownie zabrała głos. Lekkim gestem wskazała na mężczyznę, który uprzejmie skinął głową. 

— Dzień dobry — odezwał się głębokim głosem, na tyle wyraźnie, że mimo mocnego akcentu dało się go zrozumieć. Wciąż świdrował Deborę wzrokiem. — Dobrze panią widzieć, doctor .

Kobieta w końcu zrozumiała, skąd kojarzyła tego człowieka. Widziała go kilka razy w telewizji i gazetach. Nic dziwnego, skoro był jednym z oriatów, wysoko postawionych członków Departamentu Przymierza, organizacji, której podlegał niemal cały magiczny świat. Chociaż nie wnikali praktycznie wcale w to, jak toczyło się życie czarodziejów oraz magicznych stworzeń w poszczególnych państwach, sprawowali pieczę nad spokojem ogółu i tym, by wszędzie pozostawało jak najbardziej bezpiecznie. 

Dlaczego jeden z oriatów przyjechał do liceum? I dlaczego, do licha, Wereszyńska ją wezwała?

— Moja droga, mamy problem — poinformowała bez zbędnego wstępu dyrektorka.

— Problem? — powtórzyła Debora powoli, przełknąwszy ślinę. Tego typu stwierdzenia z reguły nie świadczyły nic dobrego, a jeszcze gorzej wybrzmiewały, gdy w pomieszczeniu przebywał członek Departamentu. 

— Cóż, nie stricte my, po prostu… — zaczęła delikatnym, kojącym niemal głosem Joanna, ale nie skończyła mówić, bo Aldighieri zaskakująco miękko, aczkolwiek dosadnie wtrącił się z jednym konkretnym zdaniem:

— Dostaliśmy niepokojące informacje z Wielkiej Brytanii.

— Dokładnie. — Wereszyńska pokiwała głową i westchnęła głęboko. — Chodzi o ich szkołę, Hogwart. To dość wyjątkowa placówka, z wiekowymi tradycjami i, od samego powstania, niemal całkowitą autonomią. Obecny dyrektor, niejaki Dumbledore, jest bardzo szanowany, chociaż utrzymuje raczej luźne stosunki z Ministerstwem Magii. Może o nim słyszałaś? — Jej oczy wbijały się wręcz w Deborę.

— Przypisuje mu się wygraną z Grindelwaldem i tym całym Riddle — odparła młoda wykładowczyni, przeszukawszy pamięć w poszukiwaniu tego konkretnego nazwiska. Podobno mężczyzna był wyjątkowo znany w Wielkiej Brytanii i kilku państwach poza granicami tego kraju. Widziała sporo wywiadów z nim w magicznej części internetu oraz papierowych gazetach, które wypożyczała czasem w bibliotece, by być na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami w społeczności czarodziejów. Poza tym Dumbledore był na tyle ważną częścią współczesnej historii, szczególnie dla specjalistów z dziedziny magii bojowej i ochronnej, że miała o nim kilka zajęć na szkoleniach oraz podczas studiów.

— W rzeczy samej — odezwał się oriat. — Problem w tym, że z powodu autonomii szkoły, którą ta bardzo sobie ceni, Ministerstwo Magii ma bardzo niewielki wgląd w jej funkcjonowanie. A przez to również i my. Nie ukrywam, że dla Departamentu to dość niewygodna sprawa, szczególnie w świetle ostatnich zdarzeń.

— Co ma pan na myśli? — Debora pochyliła się nieco w stronę mężczyzny, zaintrygowana. Nie ukrywała nawet malującego się na twarzy zaciekawienia, gdy w głowie już analizowała sytuację. Nie wyobrażała sobie, aby chociażby polskie szkoły uzyskały autonomię – przynajmniej w czymkolwiek poza zatrudnianiem nauczycieli, wyborem dyrekcji i niektórymi elementami statutu oraz sposobem prowadzenia zajęć. Mimo wszystko dla bezpieczeństwa wszystkich cały czas pozostawały pod pewnym nadzorem Ministerstwa Magii. I wszystkim to pasowało, szczególnie uczniom, którzy mogli zgłaszać niepokojące zachowania czy przepisy w placówce z pełną świadomością, że zostaną one zbadane i nikt nie uniknie stosownej kary, gdy zajdzie potrzeba jej wymierzenia. 

A taki czarodziej pokroju Dumbledore’a… cóż, zapewne nie bez powodu mówiło się, że tak naprawdę to on zza pleców Knota rządzi magiczną Wielką Brytanią. Sawicka nie wiedziała, ile w tym prawdy, ale skoro zasiadał na stołku dyrektora autonomicznej szkoły, ludzie go w większości wedle jej internetowych obserwacji wręcz uwielbiali, a do tego pełnił jakieś tam ważne stanowisko w jakiejś radzie na W, czy czymś takim, to nie sądziła, by była to duża przesada.

— W ostatnim roku chociażby bez śladu zaginął nauczyciel Obrony Przed Czarną Magią — odparł bez zastanowienia mężczyzna. 

Przez chwilę w pomieszczeniu panowała niemal całkowita cisza, w której dało się bez problemu usłyszeć oddechy sprowadzonych i cichy szum aut za uchylonym oknem. Wietrzyk lekko poruszał drobnymi kryształami i kamieniami zwisającymi na sznurkach z karnisza, których większość stanowiły odłamki obsydianu, ametystu i czystego kryształu górskiego. 

Dyrektorka stuknęła długopisem w biurko.

— Słucham? — wydusiła Debora. Jej niebieskawe oczy rozszerzyły się, a usta mimowolnie rozchyliły lekko, gdy próbowała przetworzyć, co właśnie usłyszała. — Jak to, nauczyciel zaginął bez śladu?

Normally . — Aldighieri wzruszył ramionami. Przeczesał dłonią włosy. — Przede wszystkim musi pani zrozumieć, doctor Sawicka, że posada ta podobno została kiedyś przeklęta przez Riddle’a, gdy Dumbledore odmówił mu pracy. Od tamtej pory żaden nauczyciel nie był w stanie utrzymać się na stanowisku nauczyciela obrony przed czarną magią dłużej niż rok. 

— I co, taki potężny Dumbledore nie był w stanie tej klątwy po prostu ściągnąć?

— Najwyraźniej nie — prychnęła Wereszyńska.

— Czemu nie zajęła się tym grupa łamaczy klątw? — Debora drążyła temat. Może jeden czarodziej nie dałby rady, ale cała grupa? Nawet gdyby nie zdjęli zaklęcia całkowicie, mogliby je osłabić.

I don’t know , doctor Sawicka. Zadajemy sobie to pytanie od pewnego czasu. Rzecz w tym, że nauczyciele zazwyczaj po prostu się zwalniali po rzeczonym roku z nieznanych powodów, więc Ministerstwo nie naciskało aż tak, nie chcieli wchodzić w konflikt z Dumbledorem i łamać autonomii szkoły.

— Ale teraz zaginął człowiek.

— Owszem — przyznał oriat. — A teraz, jeśli pani pozwoli, wyjaśnię pani, w czym tkwi kolejny problem. — Kiedy Debora skinęła głową, kontynuował. — Otóż w Hogwarcie najwyraźniej, co nie zaskakuje nikogo, panuje zmowa milczenia. Nauczyciele ewidentnie wiedzą, co stało się z profesorem Kwiryniuszem Quirrellem, być może niektórzy uczniowie też. Dumbledore mówił, iż zginął wskutek wypadku podczas próby kradzieży Kamienia Filozoficznego.

To sprawiło, że Sawicka wyprostowała się w fotelu. Wzięła głęboki oddech. Uniosła dłoń w jasnym sygnale, a mężczyzna przerwał.

— Jedno pytanie — odezwała się zawodniczo spokojnym głosem.

Yes ?

— Co, do licha ciężkiego, Kamień Filozoficzny robił w szkole?! — Niespodziewanie kobieta krzyknęła na tyle głośno, że dyrektorka aż skrzywiła się lekko i prędko wzięła łyk kawy, by to ukryć. Wszak Debora jako mag bojowy oraz nauczycielka z pewnym stażem miała donośny głos, specjalnie wyćwiczony. A teraz wszyscy mogli to doskonale usłyszeć. 

Trzeba było przyznać Aldighieriemu, że nawet nie drgnął. Zamiast tego splótł palce i oparł łokcie o łokietniki fotela.

— Nie wiemy. Podobno Nicolas Flamel oddał go na przechowanie Dumbledore’owi jako dobremu przyjacielowi. Nie wiadomo, czemu uznał, że Bank Gringotta nie wystarczy. W każdym razie wynik już znamy.

— Tyle że nadal nie wiadomo, co tak naprawdę stało się z nauczycielem. Jaki wypadek spowodował, że zniknął? Co, gdyby na jego miejscu był uczeń? Dzieciaki bywają durne, mogłyby spróbować kradzieży nawet dla zabawy — orzekła Debora, kręcąc z niedowierzaniem głową. 

— I to jest kolejna sprawa, która nas niepokoi — westchnęła Wereszyńska. Dyrektorka znowu postukała długopisem o biurko. — Trzeba zbadać, co się tam dzieje, tylko dyskretnie. Zebrać dowody, zanim Departament Przymierza przysłowiowo wejdzie z butami w życie szkoły i przypomni im, że jakieś prawo znajduje się powyżej.

— Hogwart może mieć autonomię wobec ministerstwa Wielkiej Brytanii, ale nie wobec nas — zweryfikowany oriat. — Mimo że nie jest to ukryte, wolelibyśmy najpierw dyskretnie rozeznać się w terenie. Nie, jak dokładnie działa ta jednostka, która ma określone kody, które mogą mieć w innym miejscu.

Debora westchnęła cicho. To wszystko całe sens. Zawsze lepiej rozeznać się w terenie, szczególnie w przypadku tak delikatnych spraw.

— pomyślałem — powiedział powoli. — A teraz powiedzcie mi jedno. Dlaczego mówicie do wszystkiego mi?

— już wiesz, moja droga. — Joanna zastosowała się lekko do nauczycielaki i wzięła kolejny łyk herbaty.

— Długo debatowaliśmy, kogo najlepiej zidentyfikować do Hogwartu. Oczywiście nie pełni roli podmiotu obrony przed bronią magią, do stanowiska obciążającego zbyt potężne… użycie — Aldighieri. — Na szczęście słyszeliśmy plotki, że historii naucza tam, gdzie niemrawy duch i uczniowie skorzystaliby na bardziej… żywym nauczycielu, osobno, jak iw przenośni. Chociaż zdaję sobie sprawę, że nie jest to specjalizacja, doktor Sawicka, bylibyśmy wdzięczni, gdyby pojawiła się nasza główna. Zapewniamy, że wynagrodzenie będzie warte pani trudu.

Debora z trudem uwalniała język. Nie istnieje możliwość przejazdu przez granicę do dodatkowej prestiżowej i szemranej – nadzwyczaj popularne połączenie – szkoły. niewiele pamiętała z historii magii. Jednak wspomnienie o wynagrodzeniu i pełnym spojrzeniu na pozór obojętnego mężczyzny oraz Wereszyńskiej sprawia, że zaczęło się poważnie nad tym zastanowić. Czy opuściła rodziców, dzieci? Nie. Ale tamte dzieci też potrzebują pomocy, az powodu zastosowania dyrektora, wydaje się, że jest to pomysł.

Dlatego Debora przygryzła lekko wargę i wzięłam głęboki oddech.

— Przemyślę do.

 

Chapter 2: Rozdział 1

Chapter Text

„Nieomylnym znakiem umiłowania prawdy jest nieprzyjmowanie żadnych teorii z pewnością większą, niż pozwalają na to dowody, na których się one opierają.” – John Locke 

 

— Dorek, do licha, skup ty się, jak ja do ciebie mówię! — Debora zdusiła chęć rzucenia telefonem o ścianę i aportowania się do młodszego brata tylko po to, aby nim potrząsnąć. 

Odpowiedziało jej jakieś niezrozumiałe mamrotanie. A razaz potem gdzieś w tle w słuchawce rozległo się „Dorian, kurwa, zaraz kotlety spalisz!” wykrzyczane prawdopodobnie przez Łukasza, wspólnika i partnera Dorka. 

Kobieta nie wytrzymała i zachichotała niczym stereotypowa czarownica wprost z baśni. Ach, jak ona uwielbiała, gdy młodemu coś nie wychodziło. To znaczy, o ile były to błahostki, bo jednak kochała tego idiotę, nawet jeśli irytował ją niemiłosiernie przez większość czasu. Dobrze, że Łukasz przynajmniej zachowywał resztki ludzkiego rozumu oraz godności, bo inaczej ta ich restauracja już dawno by poszła z dymem. 

— Cicho bądź, wiedźmo od siedmiu boleści — burknął Dorian, usłyszawszy śmiech kobiety, ale w jego głosie brakowało prawdziwej złości. — Mówisz, że chyba wyjeżdżasz? — W jego głosie dało się usłyszeć nutę zainteresowania.

— Aha — potwierdziła Debora. Zmieniła pozycję na kanapie i oparła głowę o czarne poduszki pokryte własnoręcznym, a przez to nieco krzywym haftem przedstawiającym węże wśród muchomorów. Poprawiła telefon, który trzymała przy uchu, by dobrze słyszeć Dorka. — Do Hogwartu.

— Gdzie? 

— To taka szkoła magii, w Wielkiej Brytanii — wyjaśnił Łukasz, a jego głos stał się na tyle wyraźny, że kobieta wyobraziła sobie, jak ten właśnie stoi obok partnera, uśmiechając się lekko tym swoim zawadiackim uśmiechem i przeczesuje ciemnobrązowe włosy, gęste oraz pofalowane, jak to często bywało u osób mających w rodzinie rusałki. Debora uwielbiała swego, jak miała nadzieję, przyszłego szwagra właśnie za to, że nigdy nie patrzył na Doriana z góry i nie irytował się jego niewiedzą. Wręcz przeciwnie, rozumiał, że znajomość świata magii w przypadku Dorka ograniczała się do świadomości, że ten istnieje, w Polsce są czarodzieje, a jego nieobecny ojciec oraz starsza siostra się do nich zaliczali. 

Zarówno Dorian, jak i Iga, ich młodsza siostra, nigdy nie wykazywali najmniejszych magicznych zdolności. No dobrze, nie do końca tak, bo mężczyzna od najmłodszych lat widywał duchy. Za to nastolatka miewała coś na kształt proroczych snów. Ale to wszystko. Zdecydowanie za mało, by uznać ich za czarodziejów i posłać do odpowiedniej szkoły. I fakt ten wyjątkowo rozgoryczył ich ojca, na tyle, że od czasu rozwodu ten praktycznie zniknął z ich życia. Debora… cóż, bolało ją to. Nie tylko odejście rodzica, który traktował ją jak oczko w głowie, ale i fakt, że rodzeństwo nigdy nie zrozumie do końca, jak wyglądało jej życie. Że nigdy nie poczują tego na własnej skórze. Tego ciepła, które zalewało jej ciało, gdy sięgała po czary, uczucia siły i pełni, jakby dopiero to sprawiało, że była całością. Słodkości unoszącej się w powietrzu magii ani skupionego wibrowania mocy podczas dokonywania czegoś pozornie niemożliwego.

Nie winiła ich za to, że trzymali się z boku, że nie angażowali się w sprawy świata, do którego tak naprawdę nigdy nie należeli. I tak starali się, zawsze jej słuchali, dopytywali i zapisywali w pamięci najważniejsze informacje. Dorek bardziej, szczególnie od czasu poznania Łukasza, czystej krwi czarodzieja z Mazur, który wpadł w jego życie w chwili, gdy przy wychodzeniu z żaglówki na wakacjach potknął się i wylądował twarzą w piachu tuż przed sandałami Sawickiego.

— Przecież ty nie znosisz Wielkiej Brytanii — stwierdził Dorian, gdy już przetrawił informacje przekazane mu przez siostrę oraz partnera. W tle rozległo się skwierczenie, jakby wrzucał coś na patelnię. — Tam ciągle pada.

— Przestań myśleć stereotypami… — zaczął Łukasz, ale drugi mężczyzna mu przerwał.

— Jest brudno. I nie wmówisz mi, że to stereotyp. Po co ty leziesz do jakiejś szkoły dla Brytoli? Dobrze płacą?

— Nie najgorzej. Ale trudno odmówić, gdy prosi cię o to cholerny Aldighieri.

— Kt…

— Aldighieri? Oriat Aldighieri?! — Łukasz pisnął tak głośnym i wysokim głosem, że Debora aż skrzywiła się lekko, odsuwając telefon od ucha, by nie stracić słuchu.

— No — potwierdziła jedynie. Przez chwilę w odpowiedzi dostawała tylko szumy.

— Kurwa, przystojny facet — odezwał się w końcu Dorian.

Ach, więc Łukasz pokazał mu zdjęcie oriata w internecie. I może pozwolił przeczytać stronę o nim na Wikipedii.

— Serio, młody? — prychnęła, chociaż w głębi duszy musiała się z nim zgodzić. Z tą śniadą cerą, ciemnobrązowymi oczami, śladem zarostu na szczęce i zaczesanymi zawadiacko na bok, niemal czarnymi włosami bardziej niż polityka przypominał aktora, do którego wzdychały zarówno rzesze nastolatków, jak i dorosłych. Nic dziwnego, że Departament wysyłał go do wszystkich wywiadów oraz publicznych wystąpień. Trudno było nie ulec słowom wymawianym przez ten aksamitny głos. Nawet Debora potrafiła to docenić. Przeszło jej przez myśl, że chętnie narysowałaby tego mężczyznę. 

— Dobra, mniejsza o to. — Potrząsnęła głową, jakby chciała w ten sposób odgonić natrętne myśli. — Wyjeżdżam przed wrześniem, a wrócę na moment dopiero na święta, więc wyznaczam cię na oficjalnego strażnika dla Katarzyny.

— Deb, jeśli myślisz, że będę pamiętał, żeby podlewać tego chwasta…

— Ta monstera przetrwa nawet wybuch bomby atomowej, nie ruszy jej fakt, że podlejesz ją raz na dwa tygodnie, a nie raz na tydzień. — Machnęła ręką. Mimowolnie skierowała wzrok na stojącego w rogu biurka kwiatka, wyglądającego rzeczywiście tak, jakby wyszedł obronną ręką z wielu ciężkich walk. Nawet wciornastki nie zdołały go wykończyć. Za to kiedy ostatnio Sawicka zapomniała o podlaniu rośliny, ta wypuściła dwa nowe liście. Przetrwałaby kilka miesięcy z Dorkiem. 

— No dobra — uległ Dorian, świadomy, że siostra podjęła już decyzję i przypadnie mu rola opiekuna dla jej jedynego żywego kwiatka doniczkowego. W tym momencie prawdopodobnie cieszył się, że nigdy nie przygarnęła żadnych zwierząt mimo niewątpliwej miłości do niej.

— Dzięki, młody — westchnęła z ulgą. Teoretycznie mogła zostawić roślinę u mamy albo młodej, ale jakoś wolała podrzucić ją bratu. Najlepiej wraz z zapasowymi kluczami do mieszkania, by zajrzał do niego raz na tydzień odebrał pocztę i zamiótł podłogę, zanim ta zmieni kolor na szary od pokrywającego ją kurzu. 

— Taa — mruknął jedynie w odpowiedzi, ale jego głos zdawał się bardziej miękki, niemal melancholijny. — Zadzwoń czasem z tej Wielkiej Brytanii — powiedział w końcu.

Debora uśmiechnęła się delikatnie, chociaż nie mógł tego zobaczyć. Porozmawiałaby z nim dłużej, ale nie chciała odrywać chłopaków od pracy, nie, kiedy nastała pora obiadowa i w restauracji panował największy ruch. Dlatego po kilku minutach pożegnała się i rozłączyła. 

Odłożyła telefon na bok. Spojrzała na biały sufit mieszkania. Gdzieś pod sobą usłyszała stłumiony brzęk, jakby sąsiadowi z piętra niżej upadł garnek. 

Na bogów, zgodziła się jechać do jakiegoś cholernego Hogwartu w środku wielkiego niczego, szkoły, która w wielu aspektach podobno zatrzymała się w ubiegłym wieku. Cały wieczór po powrocie z Torunia spędziła na grzebaniu w internecie w poszukiwaniu jak największej ilości informacji. Oficjalne informacje, artykuły, wpisy na portalach społecznościowych dla magów… Nie było to proste zadanie, bo ta placówka nie miała nawet swojej strony internetowej. Zresztą społeczność czarodziejów w Wielkiej Brytanii należała do dość zamkniętych na nowinki ze świata niemagicznego, wielu z nich do tej pory nie miało nawet telefonów, bo wystarczały im magiczne sposoby kontaktu. Z jednej strony Debora to rozumiała, z drugiej uważała za istną głupotę. Taka stagnacja nie była zdrowa. 

Westchnęła. Nie podobało jej się to. Lubiła swoją pracę, lubiła spokój. Miała trzydzieści dwa lata. Niby nie tak wiele, nadal była młoda, ale lata szaleństw i poszukiwań adrenaliny zostawiła już za sobą. Nie potrzebowała przygód.

Tylko… tam były dzieci. W Hogwarcie były setki dzieci, a w tej szkole ewidentnie nie działo się najlepiej. 

Nie mogła tak tego zostawić. Była nauczycielką. Miała obowiązek działać dla dobra młodszego pokolenia.

Wereszyńska dobrze wiedziała, że Debora w końcu ulegnie. Nie pomyliła się. Tak, jakby zarówno ona, jaki i oriat znali odpowiedź Sawickiej jeszcze przed tym, nim ta weszła do gabinetu, nawet jeśli sama kobieta zastanawiała się niemal tydzień. Ale… jak mogłaby odmówić?

Poza tym cholera, tam zaginął nauczyciel! To nie było normalne! Ktoś musiał to zbadać. Czemu nie ona? Lepiej tak, niż żeby zajął się tym ktoś jeszcze mniej kompetentny… Nie, żeby ona miała jakieś duże kwalifikacje.

— Niech to diabli, Joanna za dobrze mnie zna — burknęła pod nosem, wstając, by zrobić sobie kolejny kubek herbaty. Musiała jeszcze raz przejrzeć informacje od oriata na temat sprawy, sprawdzić CV oraz kupić bilet do Londynu, by spotkać się z Dumbledorem. 

Z dyrektorką rozmawiała drugiego sierpnia. Siódmego podjęła decyzję. A teraz, po kolejnym tygodniu dostała list od profesora Albusa Persiwala Wulfryka Briana Dumbledore’a, Kawalera Orderu Merlina Pierwszej Klasy, w którym ten zapraszał ją do jakiejś gospody w Hogsmeade, by tam przeprowadzić z nią rozmowę w sprawie pracy. 

Oczywiście mogła się tam aportować, ale po co, skoro lubiła samoloty? Szczególnie kochała wsiadać po nich po tym, jak cały wieczór wcześniej oglądała „Katastrofę w przestworzach”. Poza tym teleportacja na takie odległości bywała, cóż, męcząca.

Otworzyła CV i przejrzała je po raz dwudziesty. Początkowo zastanawiano się przez moment, czy nie nadać jej fałszywego wykształcenia i w miejscu szkoły nie wpisać Koldovstoretz, po to, by wszystko wydawało się bardziej zwyczajne, ot, absolwentka jednej znanej, starej międzynarodowej szkoły chce uczyć w innej. Jednak Debora nie była pierwszą lepszą nauczycielką, miała tytuł doktorski i pojawiała się na międzynarodowych konferencjach, a na nich nie ukrywała, gdzie odbyła edukację. Istniała niewielka, naprawdę niewielka, ale i tak szansa, że Dumbledore ją kojarzył. 

Zresztą po co w ogóle miała kłamać? To, że Polacy nie wychylali się jakoś specjalnie i nie współpracowali zbyt mocno z brytyjskimi czarodziejami, nie oznaczało, że nikt z nich nie mógł zapragnąć uczyć w tak prestiżowej szkole, jak Hogwart. Debora nie potrzebowała zmyślonej historii, jedyne, na czym jej zależało, to to, by Dumbledore nie zorientował się, że węszy wokół sprawy zaginięcia Quirrella i ocenia warunki panujące w szkole. Nie musiał wiedzieć, że wisi nad nim widmo oficjalnej międzynarodowej kontroli.

Przeczesała włosy, wzdychając głęboko. Upiła łyk herbaty, tym razem owocowej, prezentu od przyjaciółki na urodziny. Sama z siebie nigdy nie zdecydowałaby się uczyć za granicą, nie przepadała za skokami na głęboką wodę. A wyjazd do szkoły w innym państwie, pełnej nieznanych zasad, właśnie do takich skoków się zaliczał. To już wolała siedzieć w swoim kraju kwitnącej cebuli i rok w rok kształcić nastolatków zbliżających się nieuchronnie ku dorosłości, a jednak momentami tak głupich, że ręce jej opadały. Chociażby wtedy, gdy drugoklasiści z praktycznej uznali za genialny pomysł wylewitowanie krzesła z siedzącym na nim kumplem za okno i odstawienie go na ziemię. Z wysokości trzeciego piętra. 

Całe szczęście, że Debora była jasną blondynką, siwe włosy nie rzucały się tak bardzo w oczy.

Mimo to… to nadal były „jej” dzieciaki. Wychowane w tej samej kulturze, w podobnych warunkach, a przez to łatwiejsze do zrozumienia. Mogła w pewnym stopniu utożsamiać się z ich problemami i dzięki temu sprawniej je rozwiązać. No i wiedziała, jak działa liceum, jak uczyć te nie takie już małe potwory, sama przez to przechodziła. Za to lista przedmiotów w Hogwarcie… chociaż nazwy zdradzały dość jasno, czego na nich uczono, należały do bardzo ogólnych. I było ich niepokojąco mało. 

Debora znalazła w tej sytuacji jeden nieco wątpliwy plus. Historia magii wymagała teorii, a co za tym szło, znajomości podręczników. Wystarczyło je po prostu przeczytać lub wygrzebać gdzieś audiobooka. Dla pogłębienia wiedzy zapoznać się z kilkoma artykułami i wykładami dostępnymi w internecie. Mogła to zrobić, chociaż za czasów własnej edukacji większość lekcji tego konkretnego przedmiotu przespała. W najgorszym razie po prostu puściłaby uczniom jakiś film o rebeliach goblinów czy Orlim Gnieździe.

Znalazła też duży minus. Do Hogwartu chodziły dzieci w wieku od lat jedenastu do osiemnastu. Jedenastu. Debora nie bez powodu zdecydowała się na pracę nauczycielki w liceum – bardzo nie chciała uczyć młodszej części nastolatków, wygodnie pracowało jej się z tymi już nieco starszymi. Uważała, że brakuje jej cierpliwości do dzieci, poza tym były dla niej po prostu trudniejsze niż tacy czternasto, czy najlepiej szesnastolatkowie.

Kolejny łyk herbaty. Zaczęła powoli stygnąć. Może to i dobrze, Sawicka nie lubiła parzyć sobie ust – nie, żeby powstrzymywało ją to przed wlewaniem do termosu niemalże wrzątku, gdy gdzieś jechała. 

Przeciągnęła się lekko. Machnięciem ręki przywołała do siebie laptopa i otworzyła go, po czym zaczęła przeglądać pliki wysłane jej przez Aldighieri, którego imię tak na marginesie, z tego, co głosił niemal wszechwiedzący internet, brzmiało Antonio. 

Kwiryniusz Quirrell, niegdyś nauczyciel mugoloznastwa, potem obrony przed czarną magią. Dużo podróżował po Europie, ukończył Hogwart z wysokimi wynikami egzaminów. Dość cichy i spokojny, miał wadę wymowy. Żadnych uwag odnośnie mężczyzny, żadnych niepokojących sygnałów. Do czasu, gdy zniknął. Podobno umarł, podobno podczas próby kradzieży Kamienia Filozoficznego. Czemu coś takiego wydarzyło się w szkole? Co, jeżeli coś stałoby się uczniom? I w jaki sposób dokładnie umarł, o ile rzeczywiście umarł? Tego nikt nie wiedział. Oficjalna wersja nie obfitowała w szczegóły, podobno mężczyznę pokonały zabezpieczenia chroniące Kamień. Jakie zabezpieczenia? Jak go uśmierciły? Debora nie wyobrażała sobie, żeby w „Maryśce” zdołano ukryć taki incydent. Schmidt mówił, że w hamburdzkiej Hexenschule zrobiono wielomiesięczne śledztwo w chwili, gdy jego współpracownik uległ wypadkowi i doznał oparzeń brzucha podczas zajęć. 

Dlaczego więc w Hogwarcie śmierć człowieka zamieciono pod dywan? Jakim cudem Ministerstwo Magii nie wszczęło dochodzenia? To nawet nie tyle niepokojące, ile zwyczajnie powalone. Zadrżała lekko na tę myśl. Nie chciałaby, żeby coś takiego spotkało ją, kogokolwiek z jej krewnych czy przyjaciół. Tak po prostu zostać zapomnianym, zakopanym głęboko, umrzeć w niewyjaśnionych okolicznościach, których nikt nie spróbuje odkryć… Cokolwiek stało się w brytyjskiej szkole, powinno zostać zbadane. Chociażby po to, by uniknąć podobnych wydarzeń w przyszłości.

To wszystko było naprawdę dziwne. Czy Quirrell naprawdę zmarł przy próbie kradzieży Kamienia Filozoficznego? Dlaczego Flamel zdecydował się zabrać tak cenny przedmiot z Banku Gringotta i umieścić go w szkole, znacznie mniej bezpiecznej niż najlepszy skarbiec w całej Wielkiej Brytanii? I z jakiego powodu Kwiryniusz miałby chcieć zdobycia Kamienia? Skusiła go wizja wiecznego życia?

Sawicka nie dziwiła się, że Departament chciał to zbadać, nawet jeśli nie do końca rozumiała, dlaczego wybrano do tego nią. Czy na świecie nie było innych, lepiej nadających się czerodziejów? Oczywiście, że tacy istnieli. Więc dlaczego, do licha, to do niej się odezwano? Bo wątpiła, by wszyscy inni po prostu odmówili lub przyjaźnili się z Dumbledorem i nie zostali wzięci pod uwagę.

Przesunęła dłonią po karku. To pytanie gryzło ją, od kiedy tylko wyszła z gabinetu Wereszyńskiej i przetrawiła całą sytuację. Powtarzała sobie, że to bez znaczenia, że ma po prostu wykonać swoją pracę, ale ciekawość nie chciała dać jej spokoju. Dlaczego ona, a nie ktoś starszy, bardziej doświadczony? Dlaczego nie śledczy z prawdziwego zdarzenia, jakiś auror czy ktokolwiek, kto miałby większe pojęcie, jak zbadać sprawę? Jasne, zdobyła doktorat z magii bojowej, ale nie pracowała w terenie od lat, szybko zdecydowała się na stosunkowo spokojną karierę nauczycielki.

Jednak… obecnie pobudki Departamentu nie miały tak naprawdę chyba już większego znaczenia, jakiekolwiek by nie były. Zgodziła się. Podjęła decyzję, teraz musiała tylko przetrwać spotkanie z Dumbledorem i przekonać go, by przyjął ją do pracy. A potem poradzić sobie przez rok szkolny w Hogwarcie, dowiedzieć się czegoś więcej o śmierci Quirrella i zobaczyć, czy w placówce nie dochodzi do innych dziwnych spraw czy nadużyć. Bo skoro nikt nie poniósł odpowiedzialności za rzekomą śmierć pracownika, to kto wie, co jeszcze się tam działo?

Brzmiało… cóż, zdecydowanie niezbyt prosto. Nie lubiła trudnych spraw.

Miała tylko nadzieję, że Departament Przymierza naprawdę wypłaci jej to obiecane wynagrodzenie niezależnie od wyników śledztwa. Bo zasługiwała na nie za sam fakt tego, że będzie musiała uczyć bandę jedenastolatków. I, być może, uchronić ich przed krzywdą.

Odłożyła na moment laptopa, chwyciła za telefon, obróciła go w dłoni. Musiała jeszcze o wszystkim poinformować mamę i Igę. A do tego zaplanować dokładnie swój pobyt w Wielkiej Brytanii, bo nie było mowy, by ograniczyła go do wizyty w jakimś Hogsmeade. Nie, kiedy istniało Muzeum Historii Naturalnej, British Museum i National Gallery, które musiała, po prostu musiała odwiedzić. W końcu skoro już jechała za granicę, to warto to wykorzystać.

Z lekkim uśmiechem na ustach wypiła resztę herbaty i włączyła na telefonie składankę utworów Paganiniego. Potem przystąpiła do tworzenia zarysów nadchodzącej wycieczki.

Chapter 3: Rozdział 2

Chapter Text

Siła naszych przekonań nie dowodzi ich słuszności" – John Locke

 

Albus Dumbledore był dziwnym człowiekiem. Przynajmniej do takiego wniosku doszła Debora, gdy spotkała się z nim w Gospodzie pod Świńskim Łbem, by odbyć rozmowę rekrutacyjną w tych nietypowych warunkach. Nie był to oczywiście pierwszy raz, gdy miała rozmowę o pracę, nie był nawet pierwszy, gdy aplikowała na stanowisko nauczycielki. Jednak do tej pory zawsze z potencjalnymi przyszłymi pracodawcami spotykała się z miejscu pracy. Tym razem za to siedziała w pomieszczeniu rodem z horroru klasy b, takim, które przywodziło jej na myśl opuszczone domy zwiedzane przez szukających emocji nastolatków czy innych fanów urbexu. 

Gospoda pod Świńskim Łbem należała do miejsc, które w ocenie Debory tylko cudem jeszcze nie zbankrutowały. Podłogę pokrywała taka ilość brudu, że kobieta z trudem rozpoznała, z czego ją zrobiono. Doszła za to do wniosku, że po powrocie do hotelu pierwsze, co zrobi, to zdezynfekuje buty. A w domu dodatkowo wypierze je jeszcze w sześćdziesięciu stopniach z nadzieją, że jakoś to przetrwają. Może i nie była jakąś pedantką, ale miała swoje granice. Poza tym założyła na to spotkanie czarne czółenka na słupku, jedyne eleganckie obuwie, jakie posiadała na lato. Nie chciała ich stracić przez jakieś głupie spotkanie o pracę, której sama z siebie nigdy nie próbowałaby zdobyć.

Ściany gospody były niewiele czystsze od podłogi, za to okna nie przepuszczały już niemal żadnego światła, pokryte taką ilością brudu, że trzeba by to zdrapywać szpachelką albo użyć wyjątkowo mocnego zaklęcia czyszczącego, bo standardowe Chłoszczyść absolutnie by nie zadziałało. W takim to otoczeniu pasującym do sesji halloweenowej, a nie rozmowy o pracę siedział starszy, z wyglądu dość ekscentryczny mężczyzna. Długa, siwa broda i okulary, zza których spoglądały błękitne oczy, nadawały mu dobrodusznego wyglądu. Na głowie miał fioletowy, spiczasty kapelusz w gwiazdki, pasujący doskonale do bogatej szaty. Jednak wystarczyło usiąść naprzeciwko, by zrozumieć, że chociaż Dumbledore zdawał się z daleka nieszkodliwy, było to mylące wrażenie. Zdradzało go spojrzenie. Wzrok kogoś, kto wiele już widział i wiedział, zdające się obserwować duszę rozmówcy.

Debora wyglądała przy nim niczym postać z zupełnie innej bajki, z włosami starannie upiętymi do tyłu, lekkim, neutralnym makijażem, na którego tle wyróżniały się tylko fioletowe usta. Nawet ubrała się zgoła inaczej, w materiałową spódnicę w oliwkowym odcieniu i pasującą do niej garsonkę, ozdobnie zapinaną z boku na wysokości obojczyków guzikiem z kamieniem szlachetnym. Wszystko to sprawiało, że sytuacja ta wyglądała jak wyjęta żywcem z jakiegoś żartu, a nie jak poważna rozmowa kwalifikacyjna.

Jednak mimo kuriozalności sytuacji sam przebieg spotkania Sawicka mogła określić jako zaskakująco profesjonalny – uznała to za niemalże absurd w połączeniu z całą resztą. Nic, dosłownie nic nie zdawało się do siebie pasować. Sprawiało to niemal niepokojące wrażenie i może gdyby Debora nie przyzwyczaiła się już do ilości kontrastów w magicznym świecie, poczułaby się przytłoczona. A tak, cóż, rzeczowo odpowiedziała na kilka pytań i opowiedziała krótką, pozbawioną większych szczegółów historię o tym, że chce zrobić coś ze swoim życiem i zacząć karierę jako nauczycielka w szkole większej oraz bardziej znanej niż jakieś tam polskie liceum. Nie wiedziała, czy Dumbledore przejrzał jej kłamstwo. Może tak, może nie. Gdy wpatrywał się w nią tymi świdrującymi, błękitnymi oczami skrytymi częściowo za szkłami okularów, zdawał się znać każdą jej myśl, każdy skrywany głęboko sekret. Z drugiej strony był tylko człowiekiem, może jednak uwierzył w słowa kobiety. 

Niezależnie od tego, najwyraźniej zdecydował, że zatrudnienie jej to dobry lub przynajmniej akceptowalny wybór. W końcu czemu miałby odmówić komuś, kto sam pchał się na stanowisko nauczyciela historii magii? Uczniowie od lat podobno skarżyli się na profesora Binnsa.

I to dlatego stała właśnie na dworcu King's Cross, zastanawiając się, gdzie, do licha, był niby peron dziewięć i trzy czwarte. Rozejrzała się i poprawiła sportową torbę przewieszoną przez ramię. Spojrzała na moment na lewo od swojej nogi, by upewnić się, że jej duża, pudroworóżowa walizka nadal stoi tam, gdzie trzeba. Przeczesała palcami cieniowane, platynowe włosy, które opadały na kark, końcówkami muskając ramiona. Przestąpiła z nogi na nogę. Rozejrzała się dookoła. To, że peron został ukryty, było dla niej oczywiste. Ale jak? Za iluzją? A może tak, jak niektóre magiczne miejsca, za jakimś murem czy pozornie niemożliwą do ruszenia ścianą jednego z budynków? Zastanawiała się, jak to sprawdzić. Mogła oczywiście próbować aż do skutku, ale co, miała ostukiwać różdżką każdą cegłę? Albo, co gorsza, rąbnąć głową w twardo wyglądającą przeszkodę, by przekonać się, czy to ułuda, czy jednak nie? Ludzie byliby zachwyceni. Najmądrzej było chyba poczekać i zobaczyć, czy jacyś czarodzieje nadejdą, miała w końcu jeszcze ponad pół godziny. Specjalnie przybyła wcześniej, przeczuwając, że nie obędzie się bez komplikacji.

Westchnęła. Ponownie poprawiła torbę. Ścisnęła mocniej rączkę dużej walizki. Obróciła się lekko, by skierować się w stronę najbliższej wolnej ławki. Promienie słońca przenikające przez szklany dach oświetlały jej skórę, grzejąc ją w przyjemnie ciepły sposób. Plamy światła padające na szare płyty podłogi dworca tworzyły abstrakcyjne wzory, wyróżniające się na ciemnym tle.

Doctor Sawicka!

Zatrzymała się w połowie kroku. Spojrzała przez ramię i uniosła brwi, zobaczywszy znajomą, wysoką sylwetkę. Aldighieri zamaszystym krokiem zmierzał przez dworzec ku niej, przyciągając kilka zainteresowanych spojrzeń. Debora nawet się nie dziwiła, mężczyzna wyglądał niczym jakiś celebryta, ubrany w czarną koszulę i dopasowane spodnie, z zaczesanymi zawadiacko na bok włosami przypominającymi wzburzone fale.

Uśmiechnął się szeroko, ukazując idealnie proste zęby, gdy stanął jakieś dwa kroki od kobiety.

— Cieszę się, że panią znalazłem, doctor. — Jego ciemne oczy wpatrywały się w Deborę uważnie, w sposób, który nie do końca mogła zdefiniować. 

Odwzajemniła spojrzenie mężczyzny, opierając ciężar ciała na lewej nodze. Zdjęła torbę z ramienia i położyła ją obok walizki. Poruszyła lekko ręką, by odgonić lekki ból spowodowany niesionymi kilogramami. Wszak skoro opuszczała dom na kilka miesięcy, musiała zabrać sporo przedmiotów – nie chciała kupować połowy w Anglii, skoro mogła wziąć je z domu. Co prawda, bagaż nie ważył nawet płowy tego, co powinien, bo rzucone zaklęcia sprawiły, że zmieściła w środku dobre pół mieszkania bez odczuwania tego specjalnie, ale nadal piórko to nie było.

— Oriat Aldighieri. — Skinęła głową na powitanie. Jej mina jasno zdradzała, że chciała jak najszybciej dowiedzieć się, czego chce mężczyzna.

— Oczywiście mamy telefony, ale sama doctor rozumie, że momentami technologia zawodzi — zaczął, od razu przechodząc do rzeczy. Albo zrozumiał, że Debora nie lubiła owijania w bawełnę, albo należał do osób po prostu bezpośrednich. — Dlatego uznałem, że mądrze będzie zapewnić nam dodatkową drogę kontaktu. 

Sawicka uniosła brwi, gdy Aldighieri otworzył aktówkę, najwyraźniej również potraktowaną zaklęciem na pojemność, i wyjął z niej pustą klatkę. Otworzył ją i zagwizdał.

Nie minęło więcej niż dziesięć sekund, a do jej uszu dotarł trzepot skrzydeł. Oriat zamknął drzwiczki i zaryglował je za średniej wielkości szarym ptakiem, którego szyję zdobiły pióra o fioletowym i zielonkawym odcieniu. Pomarańczowa tęczówka wbijała się w Deborę, gdy stworzenie przekręciło lekko łeb.

— Gołąb — powiedziała na głos rzecz oczywistą dla wszystkich. 

— Dokładnie — potwierdził Aldighieri głosem, w którym zadowolenie z samego siebie mieszało się z rozbawieniem reakcją kobiety. Podał jej klatkę. — Ma na imię Vincent i będzie naszym łącznikiem. Szybki, inteligentny, cichy i niezawodny, wszystko, czego potrzebujemy. 

— Mam nadzieję, że jednak nie będzie potrzebny, bo czekanie dwadzieścia godzin na odpowiedź niezbyt mi się podoba — mruknęła Debora, spoglądając na Vincenta z miną doskonale odzwierciedlającą odczuwane przez nią skołowanie. Cóż, słyszała, że niektóre kraje korzystają z ptasiej poczty, ale podobno były to przede wszystkim sowy. Chyba nawet w Wielkiej Brytani rozwiązanie to należało do bardzo popularnych. Tymczasem oriat wydawał się naprawdę dumny z faktu, że przyniósł jej gołębia.

Sam ptak niekoniecznie podzielał radość mężczyzny. Zagruchał gniewnie, waląc skrzydłami w pręty klatki.

Wsunęła pasmo włosów za ucho. Podwinęła bardziej rękawy brązowego płaszcza. Musiała przyznać, miało to zwierzę charakterek. Aż zaczęła je bardziej lubić.

— Dobrze, że przynajmniej te ptaszyska są inteligentne. — Uniosła kącik ust w uśmiechu. Bo tego akurat gołębiom odmówić nie mogła. Co prawda nie były to gęgawy ani ogólnie szeroko pojęte gęsi, które darzyła znacznie większą sympatią, ale i tak bystre stwory. Dało się je nauczyć gry w ping-ponga. 

— Cóż, miałem kiedyś sowę, ale nie wspominam tego najlepiej — przyznał Aldighieri. — Proszę nie zrozumieć mnie źle, doctor Sawicka, to był miły ptak, poza tym magiczne sowy mają większy iloraz inteligencji niż ich bardziej... — zawahał się, jakby szukał odpowiedniego słowa po polsku — zwyczajne odpowiedniki, jednak nadal nauczenie ich czegoś bardziej skomplikowanego to żmudny i tak naprawdę nieopłacalny proces. Dlatego uznałem, że sensowniej będzie wprowadzić gołębie pocztowe.

— Jestem w stanie zrozumieć, naprawdę — odparła. Spojrzała na zegarek wystający spod rękawa płaszcza. Zbliżała się godzina odjazdu. — Dobra, a teraz poważne pytanie.

Yes?

— Gdzie jest ten przeklęty peron?

Oriat zamrugał. Rozejrzał się po dworcu, na którym zbierało się coraz więcej ludzi, chociaż nie widział jeszcze żadnego czarodzieja, prawdopodobnie dlatego, że wielu przybywało na ostatnią chwilę lub alternatywnymi sposobami. Potem ponownie spojrzał na Deborę, a na jego twarzy pojawił się leciutki uśmiech.

— Tam. — Wskazał dłonią barierkę między peronem dziewiątym i dziesiątym. — Trzeba przejść. Dzieciaki często przebiegają na początku z zamkniętymi oczami, zaklęcie je dezorientuje.

Kobieta przyjrzała się krytycznie barierce. Cóż, rzeczywiście zdawała się mieć w sobie coś... magicznego, coś, co wyłapywał jedynie jej szósty zmysł, jednak nie wiedziała, czy sama w sobie była zaczarowana, stanowiła iluzję, czy może chodziło o sam fakt, że gdzieś w okolicy znajdował się czarodziejski peron. Przypominało to błądzenie we mgle, kierując się niewyraźnymi dźwiękami i błyskami światła z trudem przebijającego mlecznobiałą zasłonę.

— Mam nadzieję, że mówisz poważnie, bo jeżeli przydzwonię w barierkę, to całkowitym przypadkiem może mi się wymsknąć jakaś klątwa — ostrzegła. Pochyliła się, by chwycić torbę, ale mężczyzna ją uprzedził.

— Pozwoli pani, doctor, że poniosę.

Debora posłała mu nieco nieufne spojrzenie, ale nie oponowała. Zamiast tego złapała za rączkę walizki i pociągnęła ją z cichym stukotem kółek po płytach peronu. Podeszła do barierki i przez ramię rzuciła wzrokiem na oriata. Aldighieri szedł kilka kroków za nią, w jednej ręce niosąc podróżną, sportową torbę, w drugiej klatkę z gołębiem. I ten widok był ostatnim, co zapamiętała ze zwyczajnego, jak to ujęliby brytyjscy czarodzieje, „mugolskiego" Londynu, bo w kolejnej chwili zrobiła krok przed siebie, dając pochłonąć się magii. Jak zwykle sprawiło to, że dostała gęsiej skórki, a po kręgosłupie przebiegł jej lekki dreszcz.

Znów spojrzała za siebie. Tam, gdzie powinna widnieć barierka, dostrzegła prosty, choć elegancki, ozdobiony czymś na wzór plecionki łuk z kutego żelaza, na którym zawarto napis „Peron dziewięć i trzy czwarte". To właśnie tam, jakby wyłaniając się z niebytu, ukazał się Aldihgieri wraz z jej bagażem. Uśmiechnął się lekko i wciągnął głęboko powietrze, podchodząc do kobiety. 

Debora przykucnęła, by pogłaskać jednego z licznych kotów kręcących się po peronie, piękne, czarne stworzenie o gęstej, długiej sierści. Wyraz jej twarzy złagodniał, gdy wymruczała do zwierzęcia kilka pieszczotliwych słów, przesuwając palcami po jego grzbiecie. Zaraz potem minęła ich grupka nastolatków. Kobieta nieco niechętnie wstała, po czym obróciła się w stronę, w którą tamci szli.

I dosłownie zamarła.

— Co to kurwa jest? — wydusiła w końcu, wskazując palcem przed siebie.

Oriat oderwał wzrok od Sawickiej i powędrował spojrzeniem za jej dłonią.

— Pociąg ekspresowy do Hogwartu, godzina jedenasta — poinformował, recytując napis z tabliczki.

— To nie jest pociąg ekspresowy. To jest parowóz. — Nie wykrzyczała mu tego w twarz tylko dlatego, że nie chciała zwracać uwagi coraz liczniejszych rodzin pojawiających się na peronie, z których większość manewrowała wózkami wokół jej i jej rozmówcy tak, jakby ci nie byli niczym więcej niż jakimś słupem. Może nie zwróciliby uwagi, ale kto wie? Nie miała ochoty być zapamiętaną właśnie z tego. 

Wszyscy zdawali się śpieszyć ku wagonom ciągnącym się za czerwoną lokomotywą, jak ćmy przyciągane do światła nocnej lampki. Po chwili jednak i tak poczuła na sobie kilka zaciekawionych spojrzeń. Zignorowała je, bo cóż innego miała zrobić? Podejrzewała, że to z powodu stojącego obok niej oriata, bądź co bądź osoby dość znanej w magicznym świecie. A może dlatego, że żadne z nich nie miało na sobie tradycyjnych, staromodnych szat przywodzących na myśl filmy fantasy.

— Pokonuje kilkaset kilometrów, z definicji to express.

Debora po prostu jęknęła, chowając twarz w dłoni. Do Hogwartu miała jechać parowozem. Co to, rodzaj atrakcji dla dzieciaków? Jakaś tradycja? Czy, co gorsza, coś normalnego dla magicznej Wielkiej Brytanii? Zmarszczyła nos, czując zapach dymu.

Aż zatęskniła za Ostrołęcką i jej trzydziestoma sześcioma minutami opóźnienia.

Pokręciła głową z niedowierzaniem.

— Parowóz — powiedziała tylko raz jeszcze i ruszyła w stronę maszyny, ciągnąc za sobą walizkę. Zdecydowanymi ruchami manewrowała między ludźmi, zupełnie ignorując fakt, że część kierowała na nią zaskoczone spojrzenia. Czuła za to, że Aldighieri szedł za nią szybko, starając się nikogo nie uderzyć torbą ani klatką. Jeszcze Vincent by z niej uciekł i kogoś podziobał. 

Wtargała walizkę po schodkach do wnętrza wagonu, mamrocząc z niezadowoleniem. Odebrała od oriata resztę bagażu, w tym gołębia, który gruchał wojowniczo, rozglądając się bacznie dookoła.

— Miłej podróży, doctor Sawicka. Niech pani da znać, gdy dotrze na miejsce — powiedział, unosząc głowę, by móc spojrzeć w niebieskawe oczy stojącej w drzwiach wagonu kobiety.

Ta pokiwała głową.

— Napiszę. Ewentualnie zadzwonię, jeśli dowiem się czegoś przydatnego — poinformowała cicho, by nikt nie usłyszał i nie zaczął plotkować. Po tym pożegnała się z mężczyzną i zniknęła w głębi przedziału, nie mając żadnej szansy na zauważenie, jak jego uśmiech opadł odrobinę z chwilą stracenia jej z oczu, a z ust wydobyło się zmęczone westchnienie.

Debora szła szybkim krokiem, szukając wolnego przedziału. W większości znajdowało się już jednak sporo uczniów, dlatego zdecydowanie je mijała, nie mając ochoty na siedzenie z grupą nieznanych nastolatków. Nie, wolała nacieszyć się ostatnimi chwilami spokoju, zanim wkroczy w zupełnie nowe środowisko, tak inne od jej drogiego liceum. Przełknęła ślinę. Zaczynała już tęsknić za kolegami oraz koleżankami z pracy oraz dzieciakami, które uczyła. W Wielkiej Brytanii zbliżała się jedenasta, co oznaczało, że w Toruniu zaraz wybije południe, a rozpoczęcie roku w „Maryśce" już dawno się skończyło. Pierwsze od pięciu lat bez niej. To było dziwne uczucie, jakby coś straciła. Bolesny ucisk gdzieś w głębi, trudny do opisania.

Już pragnęła wrócić do domu. Wiedziała, że to, czego się podjęła, to ważne zadanie, potrzebne. Ale mimo wszystko... cały rok. Dziesięć miesięcy. Jasne, po pierwszych kilku tygodniach pewnie zdoła się przyzwyczaić, jednak chwilowo wydawało jej się to perspektywą bardzo odległą.

W końcu znalazła wolny wagon. Pchnęła drzwi i weszła do środka przedziału, czując jak pod jej nogami koła parowozu zaczęły powoli toczyć się po szynach. Od razu umieściła walizkę oraz torbę w miejscu na bagaż, klatkę z gołębiem postawiła na siedzeniu obok siebie. Opadła na miejsce, oparła głowę o zagłówek, trochę twardy, ale mimo to zaskakująco wygodny. Słyszała jęki i stukania rozpędzającego się pociągu – nie, żeby jechał wyjątkowo szybko – a za oknem migały zabudowania oraz coraz liczniejsze drzewa.

W pewnym momencie drzwi otworzyły się, a do środka zajrzał nieznajomy mężczyzna w intensywnie niebieskiej szacie, z włosami w kolorze tak złocistego blondu i tak bujnych, że niejedna włosomaniaczka umarłaby z zazdrości. Uśmiechnął się do Debory w olśniewający sposób, ukazując szereg idealnie białych zębów, a na jego policzkach pojawiły się małe dołeczki.

Cóż, jakikolwiek urok go otaczał, dla kobiety zniknął w chwili, gdy nieznajomy bez pytania wparował do „jej" przedziału z masą walizek i w wyuczony wręcz sposób nonszalancko opadł na siedzenie naprzeciwko niej. Nienawidziła, po prostu nienawidziła, gdy ludzie tak robili. 

— Gilderoy Lockhart, Kawaler Orderu Merlina Trzeciej Klasy i pięciokrotny laureat nagrody Najbardziej Czarującego Uśmiechu tygodnika „Czarownica" — przedstawił się, posyłając jej zawadiackie mrugnięcie błękitnego oka. — Na pewno o mnie słyszałaś. W tym roku będę uczył obrony przed czarną magią w tej cudownej szkole, którą jest Hogwart — powiedział tak, jakby to było coś oczywistego. 

Debora posłała mu wyjątkowo suche spojrzenie, jej mina wyrażała absolutną obojętność względem tego przedstawienia. Mężczyzna miał bardzo mocny akcent, przez co w pierwszej sekundzie z trudem go zrozumiała i doszła do wniosku, że najwyższy czas rzucić na siebie zaklęcie pomagające w porozumiewaniu się po angielsku.

— Debora Sawicka, doktora magii bojowej, nauczycielka historii magii — odparła, z trudem powstrzymując chęć dodania „nie mam pieprzonego pojęcia, kim ty jesteś i za co dostałeś ten cały Order Merlina". Jakoś nie czuła podniecenia faktem, że ten facet dostał jakąś tam ważną nagrodę. A przynajmniej podejrzewała, że ważną, bo na listach Dumbledore'a też przy jego podpisie było wspomniane o tym orderze, tylko, z tego co pamiętała, pierwszej klasy.

Lockhart uśmiechnął się jeszcze szerzej, a wyraz jego oczu sprawił, że kobiecie zrobiło się odrobinę nieswojo.

— Ach, Deboro, słyszałem o tobie! Jako światowej sławy specjalista obrony przed czarną magią zostałem oczywiście zaproszony na zeszłoroczną konferencję w Dreźnie, wygłosiłaś tam naprawdę uroczą mowę, zaraz, o czym ona była...

— Wykorzystanie niemagicznych technik laboratoryjnych w procesie magicznego śledztwa.

— Tak, dokładnie, naprawdę fascynujący wykład, przez chwilę patrzyli na ciebie jak na gwiazdę! Nic zresztą dziwnego, tak młoda, w dodatku kobieta... Ja oczywiście zachwyciłem grono moją opowieścią o tym, jak zdołałem uratować plemię rdzennych mieszkańców jednego z lasów Ameryki Południowej przed śmiertelnie niebezpiecznym Skinwalkerem. Ach, co to była za walka! Tropiłem go kilka dni, aż w końcu odkryłem, że ta bestia ukrywa się na wysepce na środku wielkiej, rwącej rzeki. Całe szczęście udało mi się zdobyć mugolski samochód, który zdołał przepłynąć...

— I miał silnik z Ferrari — mruknęła Debora śmiertelnie poważnym tonem, chociaż w duchu wyła ze śmiechu. Przecież to były po prostu bzdury, Sawicka wprost nie mogła uwierzyć w to, z jakim przekonaniem ten facet jej to wszystko opowiadał. Cała jego twarz się wręcz rozświetliła, a on gestykulował energicznie, jakby w wyobraźni przeżywał tę nierealną przygodę.

To było na równi zabawne i niepokojące, mężczyzna albo był mitomanem, albo niesamowitym oszustem.

— Słucham?

— Nic, nic, taka luźna myśl. — Machnęła ręką, wiedziała, że Lockhart nie załapie nawiązania nawet, jeśli będzie mu je tłumaczyć. Zresztą nie miała zamiaru tego robić. Zamiast tego z rosnącym znudzeniem słuchała opowiadanych przez mężczyznę istnych bredni, modląc się w duchu, by pociąg jak najszybciej dotarł do Hogsmeade, skąd dotarliby już do Hogwartu. 

Bo chwilowo zapowiadała się naprawdę długa podróż.

Chapter 4: Rozdział 4

Notes:

(See the end of the chapter for notes.)

Chapter Text

„Dobry nauczyciel, wychowawca, jak dobry rodzic, kształtuje przyszłe pokolenia” – Maria Grzegorzewska

 

 

Debora chyba jeszcze nigdy nie wyskoczyła tak szybko z pociągu. Zarzuciła torbę na ramię, w jedną rękę chwyciła klatkę z Vincentem, w drugą walizkę i wyszła tak szybko, jak tylko mogła, nie biegnąc. Wpakowała się do jakiegoś powozu ciągniętego przez testrala, modląc się wręcz w duchu, by Lockhart wybrał sobie inny pojazd, bo ona absolutnie miała już dość tego mężczyzny jak na jeden dzień. Droga parowozem dłużyła jej się w nieskończoność nawet bez ciągłego ględzenia drugiego nauczyciela. A ten… kochał o sobie opowiadać. Naprawdę kochał o sobie opowiadać. Nawet nie o swoich pasjach, bo tego Debora z chęcią by posłuchała, ale dosłownie o sobie. Naprawdę kusiło ją, by rzucić na niego Silencio i rozkoszować się ciszą albo po prostu przeklnąć, ale z trudem się powstrzymała. W końcu po co robić sobie problemy na samym początku pracy? Miała nadzieję, że w Hogwarcie Lockhart znajdzie sobie inną ofiarę. Może jakiegoś fana, który będzie słuchał go z istnym zachwytem?

Bo jeżeli zacznie przeszkadzać jej w szkole, to naprawdę nie wytrzyma. I będzie miała wtedy gdzieś, co powie Dumbledore. Wiedziała już, jak to u niej działało – była spokojna, ale miała swoje granice, po których przekroczeniu po prostu wybuchała. A potem… cóż, przez pewien czas żałowała swojego wybuchu, a później dochodziła do wniosku, że nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, jak to się mawiało. Życie toczyło się dalej, co najwyżej ktoś kończył z oślimi uszami albo uczuleniem na pomarańczowy kolor. Przynajmniej nie trzeba było do tego wzywać łamaczy klątw, bo Debora zazwyczaj po dniu czy dwóch litowała się nad ofiarą swego gniewu. Jej rekord wynosił tydzień.

Chociaż Lockhart pretendował do tego, by przekroczyć tę ilość dni. I to kilkukrotnie. Sawicka zastanawiała się, czemu Dumbledore zatrudnił w ogóle tego człowieka. Skoro potrzebowała pięciu minut by zorientować się, że historie mężczyzny to zwyczajne bujdy, to tak potężny, doświadczony czarodziej również powinien to zrobić.

Z drugiej strony Albus zatrudnił, cóż, ją. A pojęcie o historii magii miała takie, że aż żadne i ostatni tydzień spędziła na czytaniu podręczników, żeby dowiedzieć się czegokolwiek. Uczniom nie wybierała nowego, nie było na to czasu, więc z pewnym bólem serca zgodziła się na książkę używaną przez Binnsa. Doszła do wniosku, że po prostu zrobi dzieciakom kserówki, kiedy uzna, że nie podoba jej się treść danego tematu w podręczniku. Ewentualnie podyktuje notatkę po swojemu lub wręczy ją gotową. Puści prezentację. Cokolwiek. Nie było co robić problemu z niczego. 

Z pewną ciekawością spoglądała przez okno powozu na malujący się na zewnątrz las. Poza nią w środku nie było nikogo, co mogła uznać za niebywałe szczęście. Nikt też nie planował się chyba dosiadać. Może dlatego, że kiedy tylko Lockhart wysiadł z parowozu, otoczyła go grupa zachwyconych uczennic i kilku uczniów, którzy do tej pory się nie rozeszli, a zamiast tego czekali, aż ich idol podpisze im się na książkach oraz innych kawałkach kartek?

Była pewna, że dostrzegła nawet jedną chusteczkę.

Cóż, nie jej oceniać, też kolekcjonowała autografy swoich ulubionych autorów zajmujących się fikcją literacką. Aby zdobyć niektóre, potrafiła dość długo stać w kolejkach na targach książek i różnych konwentach.

Postawiła obok siebie na siedzeniu klatkę z Vincentem, który obserwował uważnie otoczenie, gruchając z niezadowoleniem. Trochę go rozumiała, nawet zgadzała się z nim, bo pogoda chociażby była okropna, pochmurna i wilgotna. Debora lubiła deszcz, ale wtedy, gdy wręcz lało, a ona siedziała w zaciszu swojego domu zwinięta na kanapie z kubkiem gorącej czekolady w dłoni, owinięta szczelnie ulubionym, ciemnozielonym kocem, który pamiętał jeszcze czasy jej studiów. Mogła wtedy godzinami rozmyślać, wpatrując się w strugi deszczu za oknem rozmazujące świat za szkłem, sprowadzające wszystko do plam i niewyraźnych świateł, z szumem i cichymi uderzeniami upadające na parapet oraz ziemię kilka pięter niżej.Uwielbiała dźwięk ulewy, kochała jej zapach, celebrowała te chwile, gdy przy jej akompaniamencie redagowała napisany wcześniej artykuł, ubrana w zrobiony na drutach ciemnoczerwony golf, nad którym spędziła kiedyś dobry miesiąc – głównie dlatego, że często odrywała się od pracy, by porobić coś innego, a potem zapominała o na wpół skończonej robótce.

Ale to miejsce było po prostu wilgotne, w sposób, który sprawiał, że pojedyncze pasma jej włosów zwijały się w fale, a ciało ogarniał niemożliwy do odgonienia chłód, mimo że ubrała się dość ciepło. Niemożliwe do zauważenia krople deszczu wnikały w materiał jej spodni i szaty, którą niechętnie narzuciła na bluzkę jeszcze w pociągu, schowawszy płaszcz do torby. A do tego zaczęło mżyć. Czekające na odjazd powozów testrale widoczne za oknem pojazdu pasowały do ogólnej aury ponurości, mroczne, całe pokryte skórą upodabniającą je do gadów, z cienkimi, kościstymi wręcz kończynami i błoniastymi skrzydłami. Zdawały się pochodzić wprost z jakiejś gotyckiej powieści, te powiązane ze śmiercią i lubujące się w mięsie oraz krwi, skrzydlate konie, tak ciche i spokojne, wychudłe na podobieństwo szkieletów, a jednocześnie mające w sobie dziwną, urokliwą wręcz elegancję. Kiedy Debora była nastolatką, uwielbiała je rysować i malować, jeden obraz zresztą do tej pory wisiał w jej sypialni, zrobiony kiedyś podczas wakacji, gdy naszła ją ochota, by wyjąć z pudła akryle.

Odetchnęła cicho i oparła się wygodniej o tył siedzenia. Odchyliła lekko głowę i przymknęła oczy.

Po prostu nie lubiła Wielkiej Brytanii, nawet jeśli Szkocja była piękna, z niezwykle bogatą kulturą charakterystyczną tak bardzo, że chyba wszyscy cokolwiek o niej wiedzieli. Odnosiła jednak wrażenie, że te wyspy stanowiły kolebkę zaskakująco wielu mrocznych szaleńców, z których Riddle może i był najbardziej znany oraz niebezpieczny, ale nie jedyny.

Zimne powietrze połączone z jękiem otwieranych drzwi sprawiło, że niemal natychmiast z powrotem rozwarła powieki.

— Kurwa — wyrwało jej się, gdy na miejsce naprzeciwko niej wpakował się już zbyt dobrze jej znany jasnowłosy mężczyzna, przebrany teraz w akwamarynową szatę, a zaraz za nim wskoczyła na oko może dwunasto, najwyżej trzynastoletnia dziewczynka, na której twarzy zachwyt mieszał się ze zmartwieniem i czymś, co zdawało się Deborze nieśmiałością. Sprawiała wrażenie niemal uroczej z burzą czekoladowych loków okalających dość szczupłą twarz o dużych, ciemnobrązowych oczach.

Przeszło jej przez myśl, że na szczęście dziecko raczej nie znało polskich przekleństw, a jej samej nie wymsknęło się nic angielskiego.

— Och, Debby, już się bałem, że odjechałaś beze mnie — powiedział Lockhart z szerokim uśmiechem, rozsiadając sę wygodnie w sposób, który sprawił, że nastolatka obok niego ledwo mieściła się na siedzeniu.

— Mam na imię Debora — poinformowała kobieta stanowczo, z trudem powstrzmując dodanie jakiegoś barwnego epitetu. Nie chciała robić złego wrażenia na dziecku, które i tak sprawiało wrażenie dość zestresowanego. Nie zamierzała też jednak milczeć, nie życzyła sobie, by ten bęcwał skracał jej imię w jakikolwiek sposób. Nawet jej bliscy rzadko to robili, bo wiedzieli, że zazwyczaj preferowała pełną formę, a nie jakieś „Debby”. „Deb” jeszcze przechodziło, ale cokolwiek innego mogło skutkować włosami nagle zmieniającymi kolor na magentę lub cyjan.

Lockhart odpowiedział krótkim śmiechem, tak, jakby próbował załagodzić sprawę i nadać jej żartobliwego tonu, wręcz zlekceważyć.

— Droga Debora jest dość sztywna, musisz jej to wybaczyć. — Mrugnął zawadiacko do dziewczyny obok, uśmiechając się szerzej, gdy ta wydała z siebie coś brzmiącego jak bardzo nerwowy chichot. — Ale jest niesamowita. Co prawda nie tak jak ja, na szczęście nie miała do czynienia z tyloma niebezpieczeństwami, ale to dobra czarownica. W końcu nie każdy może być tak świetnym w pojedynkach czarodziejem, jak ja.

— Cóż, poskąpiono mi niektórych twoich umiejętności — przyznała Debora sucho, pozornie zgadzając się z opinią Lockharta. Nie musiał wiedzieć, że miała na myśli nie tyle jego „niesamowity” talent do pojedynków, ile zdolność snucia bajek na swój temat tak wielką, że zastanawiała się, czy ma do czynienia z wyjątkowo sprytnym oszustem, czy mitomanem. — Debora Sawicka, w tym roku będę uczyć historii magii — przedstawiła się nastolatce obok, wyciągając dłoń w jej stronę, a jej wargi rozciągnęły się w lekkim uśmiechu. Nawet twardość w niebieskawych oczach zmiękła, ustępując miejsca temu wyrazowi, jaki niemal zawsze błyskał w tęczówkach nauczycielki i gościł na jej twarzy, gdy miała do czynienia z dziećmi.

Dziewczynka dość ostrożnie chwyciła rękę Debory i ścisnęła ją krótko, dość lekko.

— Hermiona Granger — przedstawiła się w odpowiedzi i poruszyła się nieco nerwowo, jakby próbowała znaleźć wygodną pozycję obok Lockharta. Ewidentnie bała się zwrócić mu uwagę. Nic dziwnego, skoro wpatrywała się w niego niczym w największy autorytet w swym niedługim jeszcze życiu.

Debora posłała jej współczujący uśmiech.

Vincent zagruchał z niezadowoleniem.

— Och, twój cudowny towarzysz musi być zachwycony podróżą. — Gilderoy błysnął zębami w szerokim uśmiechu, zwracając uwagę na gołębia. Ten odwzajemnił spojrzenie demonicznie pomarańczowym okiem, a wyraz jego łba, mimo że jak na gołębia przystało, nie zdradzał zbyt wielu uczuć, był niewątpliwie nie tyle powiązany z radością, ile chęcią mordu.

— Vincent sugeruje, że powinieneś przesunąć się, zanim zgnieciesz biedną dziewczynę — poinformowała z grobową miną. Jakby na potwierdzenie gołąb ponownie zagruchał i zatrzepotał skrzydłami.

Lockhart skrzywił się lekko, szybko jednak na jego twarzy ponownie pojawił się wyraz rozbawienia. Rzeczywiście się trochę przesunął, nic nie mówiąc. Zamiast tego ostentacyjnie poprawił rękaw szaty i odgarnął do tyłu złociste włosy. 

Debora jedynie uniosła brew wyćwiczonym przez lata ruchem. Ponownie skierowała uwagę na uczennicę.

— Wszystko w porządku? — zapytała uprzejmie, przechylając odrobinę głowę na bok. Dziewczyna sprawiała wrażenie nerwowej, a kobieta czuła, że raczej nie dlatego, że wylądowała w jednym powozie z dwójką nauczycieli oraz agresywnym ptaszyskiem.

— Tak, znaczy… — Hermiona przygryzła lekko wargę. Już miała kontynuować, gdy nagle rozległ się ponownie aż nazbyt znany już, energiczny głos Gilderoya.

— Na pewno po prostu jest podekscytowana początkiem roku szkolnego! — Machnął ręką, prawie uderzając o pręty klatki Vincenta, który ponownie gniewnie zagruchał. Szybko cofnął dłoń. — W końcu Hogwart potrafi przytłoczyć, pamiętam, kiedy sam… — zaczął mówić z coraz większym zaangażowaniem, ale Sawicka bez ceregieli weszła mu słowo.

— Zamknij się, Lockhart.

Coś w jej tonie sprawiło, że mężczyzna rzeczywiście umilkł. Być może zrozumiał, że nie żartowała, a może po prostu zaskoczyło go, że ktoś śmiał się do niego odezwać w ten sposób.

— Tak, moja droga? — zwróciła się tymczasem kobieta do Hermiony, tym razem zdecydowanie delikatniej. Pochyliła się lekko w jej stronę, dając tym samym znać, że uważnie jej słucha.

Nastolatka odetchnęła głęboko.

— Chodzi o to, że nigdzie nie mogę znaleźć Harry’ego i Rona — przyznała wreszcie cichym głosem, w palcach mnąc rąbek czarnej szaty. — Nie widziałam ich na peronie ani w pociągu, a teraz też ich nigdzie nie ma. A bracia Rona mówią, że byli z nimi na dworcu. — Wzięła głęboki oddech, w tym momencie wyglądając wręcz tak, jakby niewiele dzieliło ją od wybuchnięcia płaczem. Nic zaskakującego, w końcu, jeśli Debora dobrze zrozumiała, jej przyjaciele gdzieś zaginęli.

— Hej — powiedziała cicho kobieta, by skupić na sobie uwagę nastolatki. Wyciągnęła dłoń w jej stronę i lekko ścisnęła drobną, ciepłą rękę dziewczyny. — Będzie dobrze. Twoi przyjaciele na pewno się znajdą, kiedy dotrzemy na miejsce. A jeśli nie, to zaraz po kolacji pójdziemy zgłosić ich zaginięcie dyrektorowi, tak? — zaproponowała cicho, ale stanowczo, tak, by Hermiona wiedziała, że Debora nie mówi tego tylko po to, by ją pocieszyć, a naprawdę traktuje sprawę poważnie.

W końcu jeżeli jakieś dzieci gdzieś się zgubiły albo, co gorsza, ktoś je porwał… Sawicka nie miała pojęcia, kim byli ci chłopcy, ale nie sprawiało to, że mniej zaniepokoiły ją słowa dziewczyny. Wiedziała jednak, że nie ma co panikować, istniała spora szansa, że nastolatkowie po prostu byli gdzieś w tłumie, a Hermiona znajdzie ich już w szkole całych i zdrowych, co najwyżej niezadowolonych z tego, że nie mogli znaleźć przyjaciółki. Z takich powodów uważała, że posiadanie telefonu, nawet najprostszego z przyciskami i klapką, powinno być wręcz niezbędne, gdy dziecko osiągało wiek, w którym zaczynało samo jeździć do szkoły. A że do Hogwartu wszyscy uczniowie podróżowali samodzielnie, bez rodziców, którzy co najwyżej odprowadzali ich na peron, to Debora ledwo pojmowała, że nikt jeszcze nie pomyślał o jakimś łatwym, szybkim sposobie kontaktu. A co, gdyby nieletni zasłabł? Zgubił się? Skręcił sobie kostkę? Albo, co gorsza, gdyby ktoś postanowił zrobić mu krzywdę? Czy brytyjscy czarodzieje do reszty stracili instynkt samozachowawczy? 

Wiedziała oczywiście, że normalny, niemagiczny telefon nie zadziałałby w miejscu tak pełnym czarów, jak Hogwart, zwyczajnie zacząłby szwankować, niedostosowany do takiej ilości nieznanej energii, ale przecież w Chinach, Grecji, Norwegii i, jeśli dobrze pamiętała, Nowej Zelandii od niemal dekady działały czarodziejskie korporacje specjalizująca się w sprzęcie elektronicznym dla mieszkańców magicznego świata.

To nie, Brytyjczycy przecież umarliby ze wstydu, gdyby mieli dotknąć czegoś mugolskiego. Szkoda, że nie brzydzili się jakoś korzystać chociażby z lusterek czy czajników. I najwyraźniej zapomnieli, że miotła w pierwszej kolejności służyła do sprzątania domów.

— Dobrze — zgodziła się dziewczynka, wyrywając nauczycielkę z zamyślenia, a na jej zmartwionej twarzy pojawił się wyraz wdzięczności, który sprawił, że Sawickiej zrobiło się nieco cieplej na sercu.

Dzięki bogom Lockhart nadal milczał, skupiony na oglądaniu swoich idealnie przyciętych paznokci, tak, jakby próbował dostrzec w nich odpowiedź na jakieś dręczące ludzkość od lat pytanie. Debora miała nadzieję, że się obraził.

Reszta niezbyt długiej drogi minęła we względnej ciszy, przerywanej jedynie przez gruchanie Vincenta. Sawicka obiecała sobie, że wypuści go, gdy tylko dotrą na miejsce i dostanie chwilę czasu na to. Może nawet wręczy gołębiowi list do oriata Alighieri z zawartą w nim dosadną wiadomością na temat tego, co myśli na temat swojej nowej pracy z powodu istniejącego w niej Lockharta. Chociaż skoro na razie był cicho, to może da jej spokój i resztę roku szkolnego spędzą, po prostu się ignorując?

 

***

 

Hogwart niewątpliwie robił duże wrażenie, nawet na Deborze, która widziała w życiu niejedną szkołę magii i wiele zamków. Jego wysoka, kamienna sylwetka wznosiła się ku niebu wśród skał i lasu, a jej rozmyte odbicie na tle gwiazd dało się dostrzec na tafli ciemnego, niemalże czarnego jeziora, po którym powoli płynęły łódki, z tej odległości przypominające małe, świecące plamy. Kobieta weszła do środka, przeciskając się między uczniami. Dostała się do Wielkiej Sali, uśmiechnęła się lekko. To było piękne miejsce, z wielkim sufitem ewidentnie zaczarowanym tak, by odzwierciedlał pogodę na zewnątrz, z racji późnej pory ukazującym obsypane gwiazdami niebo z sierpem księżyca i śladami szarych obłoków. W powietrzu wisiały świece, w największym skupisku przy czterech stołach, ozdobionych kolejno w barwach złota i czerwieni, zieleni i srebra, żółci i czerni oraz brązu i błękitu. 

W pewnym oddaleniu, na podwyższeniu stał stół nauczycielski, częściowo już zajęty. Na jedno z miejsc z gracją opadł Lockhart, rozsiadając się tym samym wygodnie obok niezwykle ponurego mężczyzny w czerni, sprawiającego wrażenie żałobnika, mającego włosy tak tłuste i przywodzące na myśl płynną smołę, że Debora aż skrzywiła się lekko ze współczuciem. Szybko uświadomiła sobie, na kogo zapewne patrzyła. Severus Snape, brytyjski specjalista od eliksirów. Sawicka widziała go raz czy dwa na konferencjach naukowych w Londynie i wiedza mężczyzny robiła na niej wrażenie. Zdecydowanie wiedział, co robił, gdy chodziło o magiczne wywary, a gdy opowiadał o nich, brzmiało to, jakby mówił o sztuce, a nie rzemiośle. Ciekawiło ją jednak, czy mężczyzna należał do dobrych nauczycieli, czy niekoniecznie, bo podczas wykładów sprawiał wrażenie bardzo wymagającego i surowego. Jej zdaniem bardziej, niż powinien ktoś, kto uczył grupę nastolatków, w tym takich mających zaledwie jedenaście lat. 

Cóż, może dla uczniów był mniej ostry? 

Na honorowym miejscu dostrzegła oczywiście Dumbledore’a, który najwyraźniej również ją zauważył. Starzec skinął lekko głową w jej stronę, gdy wchodziła na stopień, by usiąść na wolnym miejscu przy stole, jego błękitne oczy zdawały się próbować zajrzeć prosto w duszę Debory.

Odwzajemniła gest i podeszła do wolnego miejsca, między starszą kobietą o krótkich, siwych włosach oraz odzianą w czerwony strój, elegancką czarownicą o spokojnej twarzy okolonej długimi, czarnymi lokami. Obok tej drugiej, przy samym końcu stołu zasiadał wielki, brodaty mężczyzna, który jako jedyny nie miał na sobie odświętnego ubrania. Jego poczciwy wyraz twarzy sprawił, że od razu zapałała do niego odrobiną sympatii. Sawickiej przeszło przez myśl, że miał w sobie zapewne domieszkę krwi olbrzymów.

— Dobry wieczór — przywitała się, poprawiając materiał szaty tak, by wygodnie jej było siedzieć. Spojrzała na stół, zastawiony złotymi naczyniami, a potem ponownie na osoby, obok których się znalazła.

— Dobry wieczór — odpowiedziało jej kilka głosów, bardziej i mniej zainteresowanych. Czarownica w czerwieni uśmiechnęła się nawet lekko, z pewną ciekawością spoglądając na nową nauczycielkę. Zaraz jednak wszyscy umilkli, gdy drzwi sali ponownie się otworzyły, a do środka wkroczyła starsza kobieta z ciasnym, siwym kokiem na głowie, prowadząca za sobą rządek kilkudziesięciu bladych ze stresu dzieci, najpewniej pierwszoroczniaków. W całym pomieszczeniu zapadła cisza, w której doskonale dało się usłyszeć każdy szelest czy tupot stóp, podczas gdy grupka ustawiała się w linii. 

Czarownica, która przyprowadziła nowicjuszy, postawiła przed nimi stolik z czymś, co Debora nazwać mogła tylko i wyłącznie starą szmatą, taką w stylu ścierek do podłogi jej mamy tworzonych ze zniszczonych ubrań. Tyle że to coś, mające kształt z grubsza przypominający tiarę, było nie tylko poplamione oraz porwane, ale i przede wszystkim połatane kawałkami najróżniejszych materiałów.

Sawicka nie wytrzeszczyła oczu chyba tylko dlatego, że przed przybyciem do szkoły przeczytała Historię Hogwartu i wiedziała, iż ten staroć najpewniej jest słynną Tiarą Przydziału. Spodziewała się, co prawda, czegoś bardziej… majestatycznego, jednak w jakiś sposób pasowało to do dziwaczności tej szkoły oraz jej dyrektora.

Nagle szerokie rozdarcie przy krawędzi rozwarło się na podobieństwo ust, a z głębi kapelusza wydobył się nieco skrzekliwy śpiew. Pierwszoroczniacy wytrzeszczyli oczy, ale poza nimi wszyscy zdawali się niewzruszeni, podczas gdy tiara snuła pieśń o początkach Hogwartu oraz charakterystyce poszczególnych domów. Debora słuchała uważnie, próbując zrozumieć, dlaczego ktoś podjął decyzję o podzieleniu jedenastolatków, których charaktery wciąż się jeszcze kształtowały, ze względu na dwie czy trzy ogólne cechy. Uważała to za, cóż, po prostu głupie, szczególnie że nie umknęły jej niechętne spojrzenia posyłane chociażby przez nastolatków przy czerwonym stole w stronę tych przy zielonym. Albo fakt, że Hufflepuff prawdopodobnie nie należał do zbyt docenianych, bo kto chciałby należeć do domu, którego opis sprowadzał się do bycia przyjacielskim i pracowitym?

No może sama Debora, gdyby nie to, że lubiła się lenić. Nie zmieniało to faktu, że całe to sortowanie w taki sposób narzucało dzieciom w pewien sposób, jak powinny się zachowywać, a gdy w jakiś sposób odstawały od określonego obrazu, zapewne narażało je na ostracyzm w ich domu. No cudownie.

A ona myślała, że to stosowane w niektórych niemagicznych szkołach dzielenie uczniów na grupy słabsze i mocniejsze z języka obcego to głupota. Cóż, nie, żeby nią nie było, ale to, czego świadkiem właśnie się stała, pobijało tamten idiotyzm co najmniej dwukrotnie.

Gdy Tiara Przydziału umilkła, rozpoczął się przydział. Czarownica w koku wyczytywała kolejno nazwiska dzieci, a te posłusznie dreptały ku stolikowi i siadały na nim z tiarą na głowie, opadającą tak nisko, że części zasłoniła oczy. Kapelusz czasem bez wahania, a czasem po dłuższej chwili ciszy wykrzykiwał nazwy domów, a pierwszoroczniacy udawali się w stronę odpowiednich stołów przy większym lub mniejszym aplauzie. 

Debora oglądała to widowisko z zaciekawieniem, gdy niespodziewanie usłyszała wściekły szept, któremu towarzyszyło szuranie krzesła.

— Teraz to się doigrali! — syknął profesor Snape na tyle cicho, by nie przerwać ceremonii, po czym z trzepotem szaty pomaszerował w stronę wyjścia z sali. Sawicka uniosła lekko brwi i wymieniła zaskoczone spojrzenia z czarownicami obok. Niektórzy zdawali się wiedzieć już, co się stało, ale nie wszyscy. Uznała, że spróbuje podpytać kogoś o to, co tak rozgniewało nauczyciela eliksirów.

Tymczasem powoli uczniów ubywało, a kiedy ostatni usiadł wśród swoich nowych towarzyszy, tiara została wyniesiona.

Dumbledore podniósł się z krzesła, a wszyscy umilkli, wpatrując się w niego niczym w obraz. Mężczyzna donośnym głosem powitał nowych uczniów i zaintonował pieśń najwyraźniej stanowiącą hymn szkoły, którą, z tego co Debora zrozumiała, każdy śpiewał do swojej własnej melodii. Dlatego bez większego zachwytu, jednak z odrobiną rozbawienia dołączyła do chóru, wybrawszy jako podkład stare, dobre The Unforgiven. Szybko doszła też do wniosku, że ta tradycja podobała jej się bardziej niż Ceremonia Przydziału, a przy tym doskonale działała na pierwszorocznych, którzy mogli się nieco rozluźnić.

W końcu umilkli ostatni uczniowie, którzy jako melodię wybrali coś niezwykle przypominającego marsz żałobny. Wtedy dyrektor ponownie się uśmiechnął i powitał uczniów, zapowiadając przy tym późniejszą przemowę. A potem, na jego „wcinajcie” cała sala wybuchnęła głośnymi oklaskami połączonymi ze śmiechem. Dyrektor usiadł, zarzuciwszy do tyłu długą brodę. Jakby na ten znak na wszystkich stołach znikąd pojawiło się jedzenie w ilościach tak dużych, że drewno zaczęło pod nim wręcz trzeszczeć. Większość uczniów wręcz rzuciła się na jedzenie. Debora, biorąc przykład z części nauczycieli, nalała sobie trochę pachnącego dynią soku, a potem nałożyła na talerz trochę warzyw i mały kawałek pieczeni polanej ciemnym sosem.

— Musisz być nową nauczycielką historii magii — odezwała się czarnowłosa czarownica obok niej, uśmiechnąwszy się delikatnie, gdy skierowała wzrok na Sawicką. Potem wyciągnęła w jej stronę smukłą dłoń o dość długich, zadbanych paznokciach. — Septima Vector, uczę numerologii.

— Debora Sawicka — przedstawiła się w odpowiedzi Debora i ścisnęła dłoń starszej kobiety. Uścisk Septimy był dość silny i dłuższy, niż u większości osób, jednak nie w sposób nachalny. — I tak, będę uczyć w tym roku historii magii — przyznała.

— Całe szczęście! — Ucieszyła się czarownica po drugiej stronie Deb, ta o krótkich, siwych włosach. — Cuthbert jest bardzo miłym duchem, ale cóż, po prostu zanudza na zajęciach uczniów na śmierć — zaśmiała się z własnego żartu, a Debora prychnęła z rozbawieniem, podczas gdy Septima uśmiechnęła się jedynie lekko. — Rolanda Hooch, uczę latania na miotle i sędziuję mecze quidditcha.

— Miło poznać. — Sawicka skinęła głową nauczycielce. Wszystkie umilkły na moment, by skupić się na jedzeniu.

— Ciekawe, gdzie poniosło Severusa. — Rolanda otarła usta serwetką, by usunąć z warg resztki soku dyniowego.

— Pewnie poszedł dorwać Pottera i Weasleya — westchnęła Septima między kęsami jakiegoś ciemnego placka z owocami. — Kto by pomyślał, żeby zamiast pociągiem przybywać tutaj zaczarowanym samochodem? Jeszcze zniszczyli wierzbę bijącą. — Pokręciła głową z dezaprobatą. 

— Cholibka, mam nadzieję, że Dumbledore ich nie wywali, to dobre dzieciaki — dołączył się do rozmowy półolbrzym z końca stołu. — Tylko przyciągają kłopoty.

— W to nie wątpię — prychnęła Vector. — Nie sądzę jednak, żeby Albus ich wydalił, za bardzo ich lubi. Szczególnie Harry’ego.

— Faworyzuje go? — Debora, która dotychczas jedynie przysłuchiwała się rozmowie, uniosła brwi z zaciekawieniem. Nietrudno było się domyślić, kogo miała na myśli Septima. W końcu Harry Potter był znany tak naprawdę w całym magicznym świecie. Dziecko, któremu udało się nie tylko przeżyć zaklęcie uśmiercające, ale i wręcz je odbić i tym samym unicestwić samego Lorda Voldemorta, jak zwykł o sobie mówić Tom Marvolo Riddle. Kobieta miała ochotę prychać z rozbawieniem za każdym razem, gdy słyszała ten pseudonim, pasujący bardziej do postaci z opowieści dla dzieci niż prawdziwego czarnoksiężnika. W każdym razie nie zdziwiłaby się, gdyby część osób naprawdę traktowała bardziej przychylnie nastolatka i przymykała oko na jego wybryki przez to, czego dokonał, nawet jeśli zrobił to nieświadomie. 

Z drugiej jednak strony trudno jej było uwierzyć, że dwóch dwunastolatków z premedytacją zrezygnowałoby z podróży pociągiem i zamiast tego wybrało bardzo niebezpieczny, nielegalny lot zaczarowanym autem. Może gdyby mieli czternaście czy piętnaście lat, prędzej uznałaby to za prawdopodobne. Poza tym to musieli być Harry i Ron, o których wspominała ta cała Hermiona, więc tym bardziej Deborze coś się nie kleiło. Odniosła wrażenie, że przyjaźnili się z dziewczynką, dlaczego więc mieliby wybrać się w podróż bez niej, i to nie ostrzegając o tym planie? 

— Cóż, Albus stara się traktować uczniów równo, ale z pewnością ma pewien sentyment do Pottera — odparła Septima dyplomatycznie. Dla Sawickiej równie dobrze mogłaby po prostu powiedzieć „tak”, ale rozumiała, dlaczego kobieta wybrała bardziej ogólną odpowiedź.

— Harry zasługuje na to, żeby ktoś był po jego stronie, skoro całe wakacje musi mieszkać u tego swojego wujostwa. Okropni ludzie, aż trudno uwierzyć, że ta cała Petunia to siostra Lily. — Mężczyzna potrząsnął głową, aż jego gęsta, brązowa broda zakołysała się lekko. Spojrzał na Deborę, a wtedy na jego twarzy pojawił się wyraz niemal zawstydzenia. — Cholibka, zapomniałem się przedstawić. Rubeus Hagrid, jestem gajowym. — W jego słowach brzmiała wyraźna duma z zajmowanej pozycji, gdy ścisnął dłoń Debory, niemal miażdżąc kości kobiety. — Musisz koniecznie odwiedzić mnie w chacie, dam ci spróbować mojego placka.

— Jasne, wpadnę — zgodziła się Debora, starając się zignorować na równi współczujące i rozbawione spojrzenia pozostałych. Potem zajęła się swoim talerzem.

W końcu uczta dobiegła końca, a Dumbledore znowu wstał. Rozpoczął przemowę, którą, jak Sawicka się domyślała, wygłaszał w sposób niemal niezmieniony co roku.

— …Pierwszoklasiści powinni wiedzieć, że wejście do Zakazanego Lasu na terenie szkoły, jak sama nazwa mówi, jest zakazane. Przypominam o tym również niektórym starszym uczniom. — Skierował znaczące spojrzenie na dwójkę rudowłosych chłopaków mogących mieć jakieś czternaście czy piętnaście lat. — Nasz woźny, Pan Filch, prosił mnie o to, żeby przypomnieć wam wszystkim, że używanie magii między zajęciami na korytarzach szkoły jest niedozwolone, tak samo jak również wiele innych rzeczy. Szczegółowa lista przedmiotów zakazanych jest obecnie przyczepiona do drzwi biura Pana Filcha i wynosi obecnie czterysta trzydzieści pięć przedmiotów, a lista ta cały czas rośnie. W tym roku mamy wyjątkowo dwie zmiany w gronie nauczycielskim. Jest nam bardzo miło powitać nowego nauczyciela obrony przed czarną magią, profesora Lockharta — przerwał na moment, gdy sala wybuchła aplauzem, a Gilderoy wstał i z zamaszystym ruchem ręki, od którego jego szata aż zafurkotała, skłonił się w teatralny wręcz sposób. Błysnął szerokim uśmiechem do piszczących i klaszczących uczniów, po czym w końcu usiadł.

Dumbledore odchrząknął, by znów skupić uwagę zebranych.

— Pragniemy również przedstawić oraz gorąco powitać w naszej szkole profesor Sawicką, która w tym roku obejmie stanowisko nauczycielki historii magii i nieco odciąży tym samym profesora Binnsa.

Debora wstała i skinęła krótko głową, po czym ponownie usiadła. Przez kilka sekund panowała głównie cisza, chociaż niektórzy uczniowie grzecznie zaklaskali. Potem jednak jakby coś pękło czy też zakodowało się w ich umysłach i rozległy się entuzjastyczne oklaski połączone z szeptami wpatrujących się w nią nastolatków. Te ostatnie zresztą nie ucichły jeszcze przez chwilę, idąc w parze z ciekawskimi spojrzeniami.

Potem Dumbledore przeszedł do spraw, które mniej kobietę interesowały, takich jak nabory do drużyn quidditcha. Poświęciła ten czas, by przyjrzeć się duchom unoszącym się w okolicach stołów, opiekunom poszczególnych domów. Zawsze w pewien sposób było jej żal błąkających się po tym świecie dusz, niemogących zaznać prawdziwego spokoju. Nie wyobrażała sobie, jak to musiało być, przez kolejne wieki pozostać w takim zawieszeniu, na niewielkim obszarze, patrząc tylko na to, co się działo, nie mając żadnego realnego wpływu na toczące się życie, obcować jakby obok żywych. Tęsknota zjadałaby ją zapewne od środka, tak samo jak niemoc. 

Mogła tylko prosić bogów, jeśli jacykolwiek istnieli, by oszczędzili jej takiego losu.

W końcu uczniowie udali się do dormitoriów. Dumbledore w międzyczasie również zniknął, by po dłuższej chwili wrócić ze Snape’em i, jak dowiedziała się Debora, profesor McGonagall, nauczycielką transmutacji oraz opiekunką Gryffindoru. Wszyscy oni zajęli miejsca przy stole, a Severus mamrotał gniewnie pod nosem.

A potem, cóż, zaczęło się typowe zebranie nauczycieli, które zdaniem Sawickiej akurat niewiele odbiegało od tych, przez które przechodziła w liceum. Tak, zapoznała się ze wszystkimi dokumentami, tak, dostała i przeczytała plan zajęć, tak, wszyscy pamiętali harmonogram roku szkolnego, a jeśli nie, to mogli go sprawdzić w dowolnym momencie. Słuchała uważnie, kiwając raz na jakiś czas głową i obecnie głównie milcząc, w przeciwieństwie do Lockharta, próbującego opowiadać o swoich wymyślonych przygodach nawet w takich chwilach.

Poczuła prawdziwą ulgę, gdy w końcu opuściła salę i ruszyła w stronę, gdzie według słów dyrektora miał znajdować się jej pokój. O niczym tak nie marzyła, jak o tym, by w końcu położyć się do łóżka.

Szybko jednak otrzeźwiała, gdy niemal walnęła szczęką o schodek przed sobą. Prędko chwyciła się barierki. Z trudem uspokoiła przyśpieszony oddech, zaciskając mocniej dłonie na poręczy, po czym praktycznie zawisła na niej, by sprawnie przeskoczyć fałszywy stopień i się nie poobijać.

— Cholera jasna — skwitowała to pod nosem, idąc dalej. Co za durna klatka schodowa. A do tego podobno te przeklęte schody potrafiły zmieniać położenie. Co za udręka, miała tylko nadzieję, że nie będzie się zbyt często gubić i spóźniać na zajęcia.

W końcu dotarła do swojego pokoju, tak przynajmniej wskazywał napis na tabliczce zdobiącej drzwi. Pchnęła je i zamknęła na klucz, po czym dodatkowo zabezpieczyła kilkoma zaklęciami. Była to już kwestia przyzwyczajenia, coś, co po prostu weszło jej w krew. Lubiła czuć się bezpiecznie przynajmniej we własnym łóżku.

Rozejrzała się po pokoju. Był urządzony dość prosto, ale ze smakiem, z podstawowymi meblami i małym dywanem na podłodze. Pod jedną ze ścian stał pusty regał, pod drugą stolik i trzy fotele. Podeszła do drzwi prowadzących do kolejnego pomieszczenia, a jej oczom ukazała się równie bezosobowa sypialnia z dużym łóżkiem okrytym białą pościelą, sprawiającą wrażenie miękkiej. Tam też znalazła sporych rozmiarów biurko oraz fotel. Na podłodze stały jej bagaże i klatka z Vincentem. 

Debora westchnęła, po czym otworzyła na moment okno obok łóżka. Podeszła do ptaka i otworzyła klatkę. Gołąb przez moment się wahał, jedynie obserwował kobietę, jakby oczekiwał na atak. Potem jednak wyszedł na zewnątrz zaskakująco stanowczym krokiem i wyleciał na zewnątrz, by rozprostować skrzydła po godzinach w niewoli. Nawet go rozumiała. 

Zajrzała jeszcze do łazienki, po czym wysłała krótkie wiadomości rodzinie i przyjaciołom. Oriatowi również dała znać, że dotarła i jeszcze żyje, a gdy to zrobiła, ustawiła budzik w telefonie i poszła szykować się do snu. Padała z nóg. A to był dopiero początek roku szkolnego.

 

Notes:

Nie było mnie tu dłużej, niż dotychczas, ale za to wracam z nieco dłuższym rozdziałem! Przyznaję, że po prostu ostatnio nie miałam czasu na pisanie – zmieniłam miejsce pracy, a do tego zaczął się rok akademicki i staram się ogarnąć studiowanie na dwóch kierunkach dziennie, pracę oraz praktyki. Ale jakoś powoli się wygrzebuję ze wszystkiego, więc mam nadzieję, że kolejny rozdział pojawi się szybciej niż ten. No i że ten wam się podoba!

Chapter 5: Rozdział 5

Chapter Text

„Prawda to bowiem wiecznie żywa, że poza przygotowaniem zawodowym człowieka, poza jego wykształceniem najistotniejszą, najbardziej podstawową wartością w jego pracy jest jego Człowieczeństwo” – Maria Grzegorzewska 

 

Aż nazbyt znajomy dźwięk budzika sprawił, że Debora jęknęła. Na wpół przytomna zaczęła poklepywać dłonią materac pod poduszkami, szukając telefonu. Kiedy jednak nic tam nie znalazła, a dźwięk rozbrzmiewał dalej, wpijając się do jej nierozbudzonego jeszcze do końca umysłu niczym gwóźdź, niechętnie uchyliła powieki i rozejrzała się po niezbyt jeszcze znajomym pokoju, w którym przyszło jej żyć. W końcu dostrzegła poszukiwane urządzenie na parapecie. 

Chwyciła telefon i zawahała się przed wyłączeniem budzika. Zamiast tego najpierw przeczytała, co zrobić, by na pewno zatrzymać ostatecznie alarm – nie chciała, by zamiast tego uruchomiła się drzemka. Ziewnęła, przetarła oczy kilka razy i w końcu niechętnie usiadła, patrząc na wyświetlającą się na ekranie starego smartfona godzinę tak, jakby sprzęt w czymś zawinił. 

Nic dziwnego, bo była szósta rano.

— Ja pierniczę — westchnęła czarownica i ponownie przetarła oczy dłonią. Przeciągnęła się z cichym skrzypieniem kości. A potem doszła do wniosku, że położy się jeszcze na chwilę. Sprawdziła wiadomości, które przez wieczór i noc wysłali jej bliscy. Uśmiechnęła się nieco melancholijnie, gdy zobaczyła wpis na Facebooku na temat rozpoczęcia roku szkolnego w „Maryśce”. Znajome twarze mieszały się na zdjęciach z całkowicie nowymi, należącymi przede wszystkim do pierwszoklasistów. Tęskniła za szkołą, w której pracowała 

Odgarnęła włosy z czoła i rozjaśniła się nieco, gdy na służbowym mailu zobaczyła informację o zbliżającej się konferencji online, jednej z tych na temat wykorzystania eksperymentalnych technik nauczania podczas zajęć z teoretycznych oraz praktycznych form magii. Rzuciła okiem na datę i od razu zapisała się na wydarzenie. Jak dobrze, że konferencje prowadzone zdalnie stawały się coraz bardziej popularne, nie musiała się dzięki temu zastanawiać, jak dotrzeć na miejsce i czy godzina nie koliduje z prowadzonymi przez nią lekcjami. Wystarczyło dołączyć do transmisji, słuchać jej przynajmniej jednym uchem, wypełnić formularz i już miało się certyfikat uczestnictwa. Idealne rozwiązanie dla Debory, która uwielbiała je kolekcjonować i sukcesywnie uzupełniać CV o kolejne pozycje tak, że zaczynało jej już brakować miejsca na kartce. 

Nie, żeby powstrzymywało ją to przed zapisywaniem się w wakacje na kolejne kursy oraz szkolenia. W końcu nigdy nie wiadomo, czy w pewnym momencie dyplom z florystyki albo warsztaty z robienia na drutach się przydadzą.

Ponownie przejrzała maila oraz wszystkie portale społecznościowe. A potem westchnęła przeciągle i niechętnie wstała.

W końcu musiała przygotować się do zajęć i, co ważniejsze, odnaleźć salę, w której przyjdzie jej przeprowadzać lekcje przez najbliższe dziesięć miesięcy. Z tego co zdołała się dowiedzieć, w Hogwarcie w zależności od dni tygodnia schody potrafiły prowadzić w różne miejsca. O ile robiły to według jakiegoś schematu, prędzej czy później by go zapamiętała, ale jeżeli działały losowo, to koniecznością prawdopodobnie stanie się wstawanie na tyle wcześnie, by móc odnaleźć wszystkie potrzebne miejsca przed rozpoczęciem zajęć.

Podczas rozmowy poprzedniego dnia dowiedziała się, że po kolacji odbędzie się spotkanie nauczycieli w gabinecie dyrektora. Hasło brzmiało cytrynowy sorbet czy jakoś tak. Debora miała nadzieję, że dobrze to zapamiętała – a jeśli nie, to że pod biurem Dumbledore’a spotka jakiegoś innego profesora również zmierzającego na zebranie. 

Przetarła oczy palcami jeszcze raz i powłócząc nogami ruszyła ku łazience. Weszła do pomieszczenia, machnięciem ręki zamknęła za sobą drzwi na zasuwę. Spojrzała ponuro w wiszące na ścianie nieduże lustro otoczone prostą ciemną ramą z delikatnym ornamentem w kształcie liści. Dłonie oparła przy tym o zimny kamień, z którego wyrzeźbiono umywalkę. Chłód docierający od zaciśniętych lekko palców do umysłu nieco ją rozbudził.

Spać…, pomyślała bez większego entuzjazmu. W dziwnym, chłodnym świetle pomieszczenia jej cera wydawała się wyjątkowo blada, a ciągnące się od barku do niemal nadgarstka cienkie linie wyglądającego niczym wtopiony w skórę dym tatuażu sprawiały wrażenie jeszcze ciemniejszych i bardziej wyraźnych, niż to było możliwe. Srebrne kolczyki, po trzy w każdym uchu, błyskały lekko co chwilę. Debora umyła twarz, a jej policzki zarumieniły się nieco od pocierania ręcznikiem, nabierając tym samym trochę bardziej naturalnego odcienia. Kobieta chwyciła szczotkę i zaczęła starannie rozczesywać włosy. Nierówne, platynowe pasma, w blasku hogwarckich lamp wręcz białe, opadały na kark i czoło, odgarnięte częściowo na bok i do tyłu. 

Chwyciła za kosmetyczkę i wykonała szybki makijaż, złożony jedynie z odrobiny złotego cienia w kącikach i brokatu nad powiekami od ich zewnętrznego krańca. Największą uwagę, jak zwykle, poświęciła kreskom. Tym razem do standardowych, czarnych, dołączyły ciągnące się nad nimi czerwone, z tego samego koloru kropkami nad górną powieką od wewnętrznej strony i pod oczami od drugiego końca. Prosto, lecz w sposób, który pozwalał jej na odrobinę artyzmu. Zmusiła się do uśmiechu, gdy ponownie spojrzała w lustro.

Tak, oświetlenie nie było korzystne, ale nawet ono nie zdołało zatuszować wymieszanej ze zmęczeniem determinacji malującej się na twarzy czarownicy. Z każdą minutą przejmowała ona kontrolę nad porannym zniechęceniem, nie dając mu dłużej dochodzić do głosu.

— Dam radę — powiedziała do odrobinę zblazowanego odbicia stanowczo, po czym ruchem ręki przywołała do siebie dość niepozorną na pierwszy rzut oka różdżkę. Jasne drewno bez żadnych zdobień poza małym rzeźbieniem na końcu ułatwiającym trzymanie. Nieco ponad trzydzieści pięć centymetrów, co dawało jakieś czternaście cali. Zdaniem Debory idealna do tego, by wybić nią komuś oko.

Nie używała jej dość często, ale lubiła mieć przy sobie na wypadek potrzeby rzucenia trudniejszego zaklęcia, do którego potrzebowałaby skupienia oraz jednoczesnego szybkiego, nad wyraz starannego zebrania w jednym miejscu buzującej w jej jestestwie magii. Odłożyła przedmiot na półkę przy umywalce i zaczęła się ubierać. Już po chwili miała na sobie dość luźną koszulę z ciemnoczerwonego jedwabiu, częściowo rozpiętą i wpuszczoną w czarne rurki z wysokim stanem, ozdobione szerokim paskiem o srebrnej klamrze. Do uda przypięła pokrowiec na różdżkę, którą wsunęła do środka. Oceniwszy swój stan, pokiwała lekko głową z zadowoleniem. Szaty nie zamierzała zakładać. Już wystarczająco namęczyła się w niej poprzedniego wieczoru i nie rozumiała, jakim cudem czarodzieje w Wielkiej Brytanii mogli nosić ten strój na co dzień. Nie planowała się tak poświęcać. 

Zresztą poświęciła całe pięć godzin na czytanie statutu Hogwartu oraz wypisywanie sobie wszystkiego, co przydatne. Była pewna, że w dokumencie nigdzie nie wspominano o obowiązkowym noszeniu szat przez nauczycieli – jedynie uczniom to narzucono na czas lekcji. Nie, żeby Debora planowała ich do tego zmuszać. 

Nie, wychodziła z założenia, że nieważne, co uczniowie ubierają, ważne, jak się uczą. No, chyba że ubiór ten zagrażał zdrowiu albo naruszał ogólnie przyjęte normy przyzwoitości na tyle, że nawet ona nie zdołałaby nie zwrócić na to uwagi. Wierzyła jednak, że akurat tym nie będzie musiała się martwić – nawet nastolatkowie mieli swoje granice, a ona nie uważała szortów czy crop topu za coś nagannego, szczególnie gdy zbliżało się lato i temperatura osiągała dobre trzydzieści stopni już około dziesiątej rano. Tak samo nie sądziła, by ubranie stroju rekina w jakikolwiek sposób wpływało negatywnie na wynik pisanego akurat egzaminu. Jeśli już, to wręcz przeciwnie, bo uczennica, która przybyła kiedyś w takowym, nie musiała się przynajmniej obawiać o to, że rajstopy zaczepią jej się o krzesło i zrobi się oczko albo koszula zacznie się lekko rozchodzić.

Wyszła z łazienki i wsypała ziaren do miski domagającemu się posiłku Vincentowi. Gołąb patrzył na nią czujnie, obserwując z uwagą każdy, nawet najmniejszy ruch. Dolała mu również wody i zaczęła pakować rzeczy do torebki, której pojemność zwiększyła za pomocą podstawowego capacious extremis. Kalendarz nauczycielski, teczki z materiałami na zajęcia, organizer z długopisami oraz ołówkami, pudełko z pinezkami, tablica korkowa oraz magnetyczna, marker, magnesy, kilka plakatów… Nie wiedziała, jak dokładnie wyglądała klasa, ale nie sądziła, by pomieszczenie spełniało jej standardy, a chciała doprowadzić je do względnie odpowiedniego stanu jeszcze przed rozpoczęciem pierwszej lekcji.

Zaścieliła łóżko i ruszyła ku drzwiom, żeby móc zdobyć jakieś śniadanie. Uniosła lekko brwi, gdy Vincent nieoczekiwanie wylądował na jej ramieniu i wbił się w nie lekko pazurami, ewidentnie planując tam pozostać w najbliższym czasie. Nie spodziewała się tego, ale nie przegoniła ptaka. Zamiast tego wyszła z pokoju i ruszyła w stronę gdzie, jak pamiętała, powinna znajdować się Wielka Sala. Nieśpiesznym krokiem przemierzyła korytarz i zaczęła schodzić po szerokich, kamiennych schodach, prawą dłonią cały czas przesuwając po śliskim od wieków użytkowania drewnie balustrady. Na ścianach wisiały portrety, których właściciele szeptali między sobą, obserwując przechodzącą obok nich kobietę.

— Dzień dobry państwu — powiedziała ta jedynie uprzejmym tonem. Oczywiście to były tylko obrazy, ale magia sprawiała, że uchwycone na płótnie postacie miały w sobie swoiste życie, a już na pewno świadomość, przez to uważała, że powinna traktować je na równi z prawdziwymi ludźmi. Poza tym mogła się założyć, że przynajmniej część portretów miała dobre stosunki z dyrektorem, może nawet regularnie rozmawiali. Przez to wkradnięcie się w ich łaski mogło jeszcze bardziej się przydać.

Większość osób na obrazach ją zignorowała, kilka jednak spojrzało z zaskoczeniem i odpowiedziało po kilku sekundach ociągania. Na ustach kasztanowowłosej, elegancko ubranej czarownicy nawet pojawił się lekki uśmiech aprobaty.

Debora wyjrzała przez okno między piętrami. Widok zapierał dech w piersiach. Słońce powoli wznosiło się ponad korony drzew, o tej porze roku powoli zmieniających odcień z ciemnej, intensywnej zieleni na ciepłe żółcie i pomarańcze, tak przyjemne dla oka i niezwykle pasujące do różowych chmur pokrywających niebo. W dole rozciągał się pas mgły nadający całości tajemniczego, baśniowego klimatu, właściwego dla szkoły magii. W dole Debora dostrzegła ciemną taflę jeziora, którego brzegi porastała gęsta trawa i nieco trzcin poruszających się lekko na wietrze.

Okolica powoli budziła się do życia, a w oddali kobieta dostrzegła pierwsze sylwetki zmierzających ku zamkowi ptaków. Wytężyła nieco wzrok – wydawało jej się, że to sowy, prawdopodobnie niosące listy. Jedna, druga… na tamten moment doliczyła się jedenastu, ale wiedziała, że lada moment pojawi się ich jeszcze więcej. Pogłaskała lekko Vincenta po łebku, a gołąb cicho zagruchał, niemal jakby go to zadowoliło. Oderwała wzrok od krajobrazu na zewnątrz i ruszyła dalej po schodach w dół.

W końcu dotarła do Wielkiej Sali, o tej porze jeszcze pustej. Nic zresztą dziwnego, dopiero nastała siódma i uczniowie ledwo wstali, jeszcze nie zdążyli przybyć na posiłek. Jedzenie już jednak stało na stole nauczycielskim, dlatego Debora usiadła na najbliższym krześle. Przyjrzała się temu, co jej zaoferowano. Cóż, nie czuła wybitnego zachwytu brytyjską kuchnią, jednak po chwili znalazła coś, co uznała za odpowiednie na dobry początek dnia, a przy tym niezbyt tłuste. Bogowie, myślała, że to tylko stereotypy z tym, jak Brytyjczycy się żywili, ale najwyraźniej jednak nie. Westchnęła i nalała sobie kawy. Vincent zeskoczył z jej ramienia, podreptał po krześle i odleciał.

— Wcześnie wstałaś. — Usłyszała niespodziewanie za plecami czyjś męski głos. Drgnęła lekko z zaskoczeniem, cudem tylko nie krztusząc się piciem. Odwróciła twarz w stronę przybysza.

Z pewnością był nauczycielem, prawdopodobnie z dość długim stażem. Siwe włosy zawadiacko zaczesane na bok, lekko zakręcone wąsy, twarz pokryta bliznami, drewniana proteza zamiast lewej ręki – ten mężczyzna albo uległ straszliwemu wypadkowi, albo korzystał z życia, i to bynajmniej nie w sposób bezpieczny.

— Wolałam mieć czas na zjedzenie w spokoju i znalezienie klasy — odrzekła, kiedy mężczyzna opadł na krzesło obok niej i nałożył sobie własne śniadanie.

— Słusznie, potem robi się taki rozgardiasz, że myśli zebrać nie idzie — przyznał i przez chwilę nic nie mówił, zamiast tego jadł. 

Debora również skupiła się na posiłku. Sałatka, którą wybrała, smakowała całkiem nieźle, chociaż jej zdaniem była nieco przysłona, z kolei zielona pasta na chlebie od razu trafiła w poczet jej ulubionych opcji – kremowa, warzywna, z lekkim posmakiem czosnku i pora, które kobieta wręcz uwielbiała.

— Więc to ty przyszłaś uratować uczniów przed śmiercią z nudów na zajęciach Binnsa? — Mężczyzna ponownie zabrał głos. — Najwyższa pora. — Wyciągnął w jej stronę rękę. — Silwanus Kettleburn, od opieki nad magicznymi stworzeniami.

Jego uścisk był silny, a dłoń szorstka. Ten człowiek wiele w życiu przeżył, a energiczny sposób, w jaki potrząsnął ręką kobiety, tylko utwierdzał ją w przekonaniu, że należał do charyzmatycznych osób. Zresztą sam sposób, w jaki mówił, tylko jej zdaniem to potwierdzał.

— Debora Sawicka, pewnie już wiesz.

Pokiwał głową, a na jego ustach zagościł nieco krzywy uśmieszek.

— Słyszałem o tobie co nieco. Moda, ale całkiem bystra. Szkoda, żeś nie objęła obrony. Przynajmniej znasz się na rzeczy, nie to, co ten goguś. — Czoło Silwanusa zmarszczyło się od dezaprobaty, gdy tylko wypowiedział ostatnie zdanie. Blizny przecinające policzek i brązowe oko, które chyba tylko cudem przetrwało, pogłębiły się nieco.

— Lockhart? — Debora uniosła brwi. Obróciła się na krześle tak, by lepiej widzieć nauczyciela opieki nad magicznymi stworzeniami. Mimowolnie poczuła odrobinę satysfakcji. Czyli najwyraźniej nie tylko ona miała negatywne zdanie o tym konkretnym człowieku.

— Laluś, który nie ma zielonego pojęcia o tym, czego uczy.

— Nie będę przeczyć. — Debora wypiła kilka łyków kawy i dopiero wtedy odezwała się ponownie, rozejrzawszy się najpierw dookoła. W sali pojawiło się kilku pierwszych uczniów, którzy usiedli w ciszy przy swoich stołach i, sprawiając wrażenie ledwo przytomnych, zaczynali jeść. — Jak na moje to facet kłamie. I ma cholernie bujną wyobraźnię — orzekła, całkowicie pewna tych słów. Mogłaby założyć się o rękę, że Lockhart wampira widział co najwyżej na obrazku.

— Oczywiście, że kłamie! Wystarczy na niego spojrzeć. Co, walczył z każdym możliwym stworem i wygląda, jakby właśnie skończył zdjęcia do modowej gazetki? Nikt mi nie wmówi, że drań przeżył chociaż dzień z yeti! Tak wygląda człowiek, który przeżył z yeti! — Kettleburn zamachał protezą i dla podkreślenia swoich słów uderzył nią o stół na tyle mocno, że szklanki zadrżały. Ciemnobrązowe oczy mężczyzny, pociemniałe od gniewu, niemal zginęły pod krzaczastymi brwiami.

— Mnie pokonała jego historia o pływającym niemagicznym samochodzie. Pływają to statki, łódki, tratwy, ale nie auta! — Debora pokręciła głową z niedowierzaniem, gdy przypomniała sobie, z jakim zaangażowaniem Gilderoy opowiadał jej w pociągu historię o swojej niezwykle niebezpiecznej i całkowicie zmyślonej przygodzie. Kłamliwy frajer. 

— No, sama widzisz, że łże. Nie mam pojęcia, dlaczego Albus go zatrudnił. Taki kłamca nie zasłużył nawet na to, by wywozić gnój po testralach. — Zacmokał z niezadowoleniem i wsadził do ust kawałek bułki.

— Pewnie nie było innego chętnego — mruknęła. Z tego co mówił oriat Alidhieri, na tym stanowisku ciążyła jakaś klątwa i żaden nauczyciel nie utrzymał się dłużej niż rok. Może nikt nie chciał ryzykować. Jej samej na pewno by się to nie uśmiechało. Szczególnie po tym, jak poprzedni profesor podobno umarł, a już na pewno zaginął bez śladu.

Zresztą gdyby nie to, w ogóle by jej tutaj nie był, bo nikt nie uznałby, że najwyższy czas zbadać sprawę.

— Och, Severus zawsze byłby chętny — parsknął Silwanus z nieco gorzkim rozbawieniem. — I nawet się na tym nieźle zna. Ale chłopak nie nadaje się na nauczyciela takiego przedmiotu. Brakuje mu cierpliwości do dzieciaków. Jak ktoś się nie nauczy tu warzyć eliksirów, to przeżyje, bo co najwyżej kupi gotowy albo będzie krok po kroku robił wszystko z książki. Ale bez zaklęć ochronnych? Bez czarów przeciwko różnym wariatom? Nie no, bez tego to się nie da funkcjonować. Jeden z najważniejszych przedmiotów w Hogwarcie, a tu mamy do wyboru albo faceta, który nie powinien nigdy uczyć, bo traumatyzuje uczniów, albo totalnego bęcwała, co powinien prowadzić kurs z dbania o włosy! — Starzec aż poczerwieniał na twarzy z irytacji. Wycelował w Deborę palec i dźgnął ją w mostek, nie przejmując się tym, że kobieta syknęła, odruchowo odchylając się na krześle. — Ty, Sawicka, przypilnujesz, żeby te dzieciaki cokolwiek umiały.

Spojrzała na starszego profesora z niedowierzaniem. W pierwszej chwili miała ochotę oczywiście odmówić. To nie była jej sprawa, tylko Lockharta i Dumbledore’a, żeby uczniowie opanowali zaklęcia przewidywane w programie nauczania. Ona zgłosiła się jedynie do nauczania historii magii i na tym planowała się skupić. To, jak przebiegały zajęcia na innych przedmiotach, nie powinno jej w najmniejszym stopniu interesować.

Tylko… cóż, rzeczywiście się na tym znała. Co prawda, ostatnie pięć lat zajmowała się głównie teoretycznymi aspektami magii bojowej, ale to nie oznaczało, że nie pamiętała, jak te zaklęcia rzucać, albo że zapomniała, jak zachowywać się w terenie, w trakcie prawdziwej walki. Nie, takie rzeczy raz nauczone już zostawały w człowieku, wyryte w umyśle raz na zawsze.

A te dzieciaki potrzebowały kogoś, kto upewni się, że rzeczywiście umieją to, co trzeba. Na razie z trudem zmuszała się do tego, by nie skreślać całkowicie Lockharta – może i mimo swoich kłamstw znał się przynajmniej odrobinę na obronie przed czarną magią, raczej poradzi sobie z zadaniem wykształcenia nastolatków. Wystarczyłoby w końcu, by trzymał się podręcznika, jakikolwiek wybrał. Jednak miała co do tego wszystkiego dość ponure przeczucia. Nie chciała zachować się jak czarnowidz ani tym bardziej próbować przewidywać przyszłości – tym w jej rodzinie specjalizowała się co najwyżej odrobinę Iga – ale jakoś tak odnosiła wrażenie, że lekcje Gilderoya zostaną zapamiętane przez uczniów Hogwartu jako jedna wielka tragikomedia. 

— Niech będzie — westchnęła w końcu, zgodziwszy się nieco niechętnie.

Silwanus uśmiechnął się z satysfakcją, tak jakby tylko czekał, aż to usłyszy. Tak, jakby od razu przewidział odpowiedź kobiety.

Poczuła nagłą ochotę, by po prostu schować twarz w dłoniach i jęknąć przeciągle. Czy była aż tak przewidywalna? A może po prostu zbyt łatwo dawała się przekonywać innym? 

Cóż, niezależnie od tego wszystkiego zamierzała w razie czego przyjrzeć się metodom nauczania Lockharta. Szczególnie że pojawiła się w tym miejscu tak naprawdę po to, by sprawdzić, jak działa szkoła i spróbować odkryć, co stało się z poprzednim nauczycielem obrony. A czajenie się na błędy pana laureata nagrody za najbardziej czarujący uśmiech zdawało się – przynajmniej jej zdaniem – idealnie wpisywać w ten pierwszy powód przybycia.

Dokończyła śniadanie, kiedy przy stole zaczęli siadać kolejni nauczyciele. Przywitała się z Septimą, która z gracją opadła na siedzenie naprzeciwko niej. Czarownica przesunęła wzrokiem po sylwetce Debory i zacmokała ustami z czymś, co brzmiało niemal niczym dezaprobata, chociaż wyraz twarzy miała niemal dobrotliwy.

— Wy, młodzi, macie przedziwny gust, jeśli chodzi o ubiór — orzekła neutralnym tonem.

Debora wzruszyła ramionami.

— Wybacz, ale nawet siłą mnie nie zmusisz do założenia szaty — poinformowała w odpowiedzi Sawicka. Uniosła lekko brodę, jakby dla podkreślenia swego punktu widzenia. — Nie wiem, jak ty możesz chodzić w czymś tak niepraktycznym i niewygodnym.

— Nie wiem, jak ty możesz, moja droga, nosić coś takiego — odcięła się Septima z odrobiną rozbawienia. — Ale z jakiegoś dziwnego powodu nawet ci to pasuje.

— Na pewno wygląda lepiej niż niektóre papugi — mruknęła znacząco nieznajoma czarownica, która usiadła obok Vector. Miała na sobie prostą, czarną szatę podobną do wiktoriańskiej sukni, ciemnobrązowe, przypominające odcieniem czekoladę loki częściowo spięła, jednak większość opadała jej swobodnie na ramiona. Była ładna w klasyczny sposób, z dużymi, piwnymi oczami, prostym nosem i dość wąskimi ustami, a jej śniadą cerę zdobiło nieco zmarszczek.

— Bathshedo! — syknęła Septima karcąco, jednak jej usta drgnęły zdradliwie. Silwanus za to parsknął ochrypłym śmiechem. Otarł łzy rozbawienia z kącika ust. 

Debora również zachcichotała cicho. 

— O wilku mowa — rzuciła suchym tonem, zauważywszy, jak w drzwiach pojawia się odziany w liliową szatę dorosły cherubin, z jak zwykle zaczesanymi na bok złocistymi lokami ukrytymi częściowo pod pasującą do reszty ubioru tiarą i szerokim uśmiechem. Kilkunastu uczniów pisnęło z zachwytem, a salę wypełniły podekscytowane szepty.

— Na gacie Merlina… — Kettleburn pokręcił głową z niedowierzaniem. — Powariowali.

— Oj tam, nie wiedziałeś, że autorzy książek z gatunku fantasy są z reguły bardzo popularni? — zażartowała Debora ze śmiertelnie poważną miną. Zamrugała oczami niemal niewinnie.

Brązowowłosa czarownica – Bathsheda – wybuchnęła śmiechem, którego nawet nie próbowała ukryć. Septima zachichotała, odkrywszy usta dłonią. 

— W takim razie literatura schodzi na psy, jeśli to on jest idolem — orzekł Silwanus z szerokim uśmiechem, który jednocześnie uwypuklał jego blizny, ale i sprawiał, że twarz stawała się jakby przyjemniejsza. Nie, żeby ogólnie wyglądał źle mimo poharatanej skóry, ale ta mina nad wyraz do niego pasowała.

— Witajcie, drodzy studenci! — zawołał tymczasem Lockhart do zebranych, którzy patrzyli na niego niczym na proroka. — Nie mogę się doczekać, aż spotkamy się na pierwszych zajęciach! — Przez cały czas uśmiechał się szeroko, wręcz na granicy naturalności, w sposób, przez który Debora czuła pewien dyskomfort.

Jego słowa wywołały serię oklasków wśród uczennic, które wyglądały, jakby planowały już, jak będzie wyglądał ich ślub z nauczycielem. Gilderoy tymczasem śmiałym krokiem wszedł po stopniach na podwyższenie, na którym stał stół nauczycielski. I ku wybitnemu niezadowoleniu Sawickiej usiadł tuż obok niej.

— Witajcie, kochani! — zaświergotał i ponownie ukazał wszystkie śnieżnobiałe zęby. Zanim Debora zdążyła zareagować, zarzucił ramię na jej bark i przyciągnął ją do boku. — Cudownie cię widzieć, najdroższa Deboro! — Mrugnął do niej.

Kobieta natychmiast zrzuciła z siebie jego rękę i odsunęła się z krzesłem bliżej Silwanusa. Nagły ruch sprawił, że jej plecy nagle rozdarł ból promieniujący wzdłuż kręgosłupa. Zacisnęła jednak zęby, próbując nie okazać dyskomfortu. 

— Ręce przy sobie, Lockhart — wycedziła tonem, w którym jasno wybrzmiało ostrzeżenie. Jej palce drgnęły, a ciało stężało, gdy magia w jej rdzeniu buzowała, gotowa do użycia w każdym momencie. Nawet nie zdążyłby wyjąć różdżki.

— Mów do mnie Gilderoy — powiedział dobrotliwie, ciągle z tym samym uśmiechem. Zdawał się nie dostrzegać pełnych dezaprobaty spojrzeń pozostałych zebranych. Kilku siedzących nieco dalej nauczycieli też zwróciło na nich uwagę.

— A ty mów do mnie z odległości nieprzekraczającej mojej osobistej przestrzeni — odparła Debora, nawet nie siląc się na miły ton. Nie miała na to ochoty ani siły, nie, gdy plecy cały czas pulsowały trudnym do zignorowania bólem.

Lockhart otworzył usta, by coś odpowiedzieć, a na jego czole pojawiła się lekka zmarszczka. Żaden dźwięk nie zdążył jednak opuścić jego ust, bo w tym samym momencie odezwała się Bathsheda.

— Słabo wyglądasz, Deboro — powiedziała delikatnie i wyciągnęła dłoń w stronę czarownicy, by delikatnie dotknąć jej ręki opuszkami palców. — Może pójdziemy do Poppy? To nasza pielęgniarka. — Ostatnie słowa dodała gwoli wyjaśnienia, uświadomiwszy sobie, że Sawicka prawdopodobnie nie znała jeszcze zbyt dobrze personelu Hogwartu.

— Ja też chętnie pójd… — zaczął Lockhart, jednak ponownie nie było mu dane do końca wypowiedzieć swych słów.

— Miałeś do czynienia z wilkołakami, prawda? — odezwała się szybko Septima, wtrącając się w połowie zdania. — Proszę, opowiedz mi o tym. 

Uśmiechnęła się lekko do Sawickiej, gdy ta spojrzała na nią z wdzięcznością. Gilderoy chyba tego nie zauważył. Skierował uwagę na nauczycielkę numerologii.

— Oczywiście! — zgodził się natychmiast i poprawił pozycję na krześle. — Wybaczcie — zwrócił się do Debory i Bathsheby z przepraszającym uśmiechem. — Wyobraź sobie ciemny, mroczny las pośrodku niczego… — rozpoczął opowieść skierowaną w stronę Vector. Sawicka już go nawet nie słuchała, zamiast tego powoli wstała i ruszyła w stronę drzwi Wielkiej Sali, z drugą czarownicą u boku. Starała się iść wyprostowana, bez okazywania zbyt dużego dyskomfortu, podczas gdy towarzyszka patrzyła na nią z odrobiną niepokoju, gotowa w każdym momencie przytrzymać młodszą kobietę.

— Może sobie coś naciągnęłaś? — odezwała się zmartwionym tonem, gdy tylko opuściły salę i zwolniły, idąc korytarzem zamku, o tej godzinie pełnym już uczniów. — Co za impertynent — burknęła, jej policzki poczerwieniały od gniewu. — Bezczelny! Jak tak w ogóle można!

— Drań — skwitowała Debora jednym słowem. — Nie martw się, to tylko stara kontuzja. — Uśmiechnęła się gorzko. Jasne, skończyła dopiero trzydzieści dwa lata, ale nie tylko starzy ludzie ulegali wypadkom, które wpływały mocno na ich zdrowie. Niestety była tylko człowiekiem, a ludzkie ciała należały do takich, które wbrew pozorom łatwo dało się uszkodzić w sposób, którego naprawienie trwało lata, o ile w ogóle istniała taka możliwość.

Debora dziękowała tylko wszystkim wyższym siłom, że wciąż żyła. Niektórzy jej znajomi nie mieli już tego przywileju.

— Biedactwo — westchnęła cicho Bathsheba. Gdyby powiedział to ktoś inny, Sawicka obruszyłaby się, ale w tonie tej praktycznie nieznajomej czarownicy brzmiało tylko szczere, łagodne współczucie wymieszane z odrobiną zmartwienia.

— Przyzwyczaiłam się. — Machnęła ręką. — Chwilę boli i przechodzi. 

Cóż, to nie do końca była prawda. Czasem ból trwał całymi godzinami, albo, co gorsza, kilka dni, które egzystowała głównie na tabletkach i eliksirach przeciwbólowych. Ćwiczenia nieco pomagały, ale jak tu ćwiczyć, gdy każdy ruch sprawia, że na usta ciśnie się krzyk?

Miała nadzieję, że tym razem minie szybko, bo nie wyobrażała sobie prowadzić pierwszego dnia zajęć, podczas gdy plecy paliły żywym ogniem i nie mogła nawet skupić się na własnych myślach. Dała się poprowadzić po schodach na pierwsze piętro, aż stanęły przed niepozornymi, drewnianymi drzwiami. Bathsheba pchnęła je i weszły do jasnego pomieszczenia z kilkoma krzesłami, niezbyt dużego, raczej pozbawionego ozdób. 

Zza drzwi tkwiących w najszerszej ścianie pokoju, naprzeciwko wejścia, którym dostały się do sali czarownice, wyjrzała starsza kobieta, której związane siwe włosy ukryte były częściowo pod czepkiem pielęgniarki. Szybko podeszła do Debory i jej towarzyszki. Jej zielonkawe oczy czujnie przesunęły się po przybyłych, biały fartuch zafalował lekko przy szybkim ruchu, gdy podeszła do nich, zaskakująco szybko jak na to, że nie zaliczała się do wysokich osób.

— Co się stało? — zapytała bez zbędnych ceregieli.

— Lockhart się stał — mruknęła Bathsheba ledwo słyszalnie. — Koleżankę bardzo bolą plecy — dodała już głośniej. Wyglądała, jakby zastanawiała się nad czymś ponurym, na przykład zabiciem Gilderoya.

— Stara kontuzja — wyjaśniła Debora z westchnieniem, a pielęgniarka pokiwała głową, kierując pełną uwagę na potencjalną pacjentkę.

— Obejrzymy to — zadecydowała i ponownie otworzyła drzwi za sobą. — Chodź. — Machnęła lekko ręką. 

Sawicka wymieniła z Bathshebą coś na kształt słabych uśmiechów i wkroczyła do sali szpitalnej.

Kiedy przekroczyła próg, znalazła się w znacznie większej sali, pełnej idealnie pościelonych łóżek, na razie jeszcze na szczęście pustych. Wysoki sufit z krzyżowo-żebrowym sklepieniem, wielkie okna z ciężkimi, białymi zasłonami po bokach… Każdy domyśliłby się, że to pomieszczenie pełniło rolę szkolnego szpitala. Cóż, Debora doszła do wniosku, że bywała w gorszych. Ten wyglądał przynajmniej względnie przyjemnie.

Usiadła na wskazanym miejscu, krzywiąc się przy tym lekko. Podwinęła koszulę na tyle, by odsłonić plecy. 

Poppy gwizdnęła cicho, stanąwszy za nauczycielką, by obejrzeć bolące miejsce.

— Nic dziwnego, że boli — odezwała się ze spokojem. — Dość mocno się poharatałaś. — Debora wiedziała, że pielęgniarka musiała mieć na myśli bliznę przecinającą większą część pleców. — Dam ci eliksir przeciwbólowy, powinien zacząć działać w ciągu kwadransa.

— Dziękuję — wymamrotała Sawicka i poprawiła koszulę, starając się robić to w jak najdelikatniejszy sposób, wykonując minimalną ilość ruchów. Wzięła od Pomfrey fiolkę z niebieskawym płynem i odetchnęła głęboko, po czym szybko połknęła zawartość. Smakowało tak samo źle, jak to pamiętała.

— Poczekaj, aż zacznie działać i dopiero wtedy spróbuj iść na zajęcia — zasugerowała pielęgniarka i zniknęła za innymi drzwiami.

Debora westchnęła. Wyjęła telefon z kieszeni spodni.

Żądam odszkodowania za uszczerbki na moim zdrowiu fizycznym oraz psychicznym. — Napisała wiadomość i wysłała ją do oriata. Ku jej zaskoczeniu, odpowiedź pojawiła się niemal od razu.

Co się stało?

Lockhart się stał. — Wystukała odpowiedź. 

Zleciłem asystentowi przyjrzenie mu się dokładnie. Do końca tego roku szkolnego straci Order Merlina.

Debora aż się uśmiechnęła. Ach, co za doskonała wiadomość z rana! Humor od razu jej się nieco poprawił. Wiedziała, że jeżeli Departament Przymierza będzie chciał dokopać się do jakichś nieścisłości czy brudów, zawsze da radę. A w tym wypadku nawet nie musieli szukać zbyt głęboko. Gilderoy sam się podkładał. Kobietę przerażał nieco fakt, że nikt wcześniej nie zorientował się i nie powiedział na głos, że ten facet jest po prostu oszustem. W tym momencie nawet gdyby przeprowadzono oficjalne śledztwo i odebrano mu wszystkie tytuły, prawdopodobnie niektórzy nadal by go uwielbiali. Tak już dziwnie działał ten świat.

Jesteś moim bohaterem, oriacie Antonio Aldighieri. — Napisała w odpowiedzi i schowała telefon z powrotem do kieszeni.

Po dłuższej chwili poczuła, że ból rzeczywiście trochę zelżał, do poziomu pozwalającej na ignorowanie jego istnienia. Wstała i wyszła z sali. Z pewnym zdumieniem dostrzegła, że w przedsionku nadal siedziała Bathsheba.

— I jak? — zapytała starsza czarownica, zerwawszy się na równe nogi. Praktycznie podbiegła do Debory, która wydała z siebie nieco rozbawiony odgłos.

— Będę żyć — odrzekła, idąc niespiesznie w stronę korytarza. — I niestety mogę pracować — zażartowała.

Jej towarzyszka zaśmiała się cicho. Kobiety wyszły przed salę i zaczęły schodzić po schodach, by móc dostać się do sal lekcyjnych, które znajdowały się poza wieżą. Zbliżała się ósma, więc miały godzinę, by spokojnie przygotować się do pracy. I co jak co, ale Debora planowała ten czas w całości wykorzystać.

Chapter 6: Rozdział 6

Chapter Text

Jeśli zbyt mocno krytykujesz dziecko, ono nauczy się oceniać. Jeśli regularnie prawisz dziecku komplementy, nauczysz je doceniania” – Maria Montessori

 

— Nadal jesteś na nas zła? — odezwał się nerwowo Harry, kiedy dzień po niechlubnym, za to zdecydowanie niepowtarzalnym przybyciu do szkoly wraz z Ronem wyszli z dormitorium i w pokoju wspólnym znaleźli Hermionę. Ich przyjaciółka siedziała w jednym z foteli, wzrok wbijała w jakąś grubą książkę, najpewniej podręcznik. Przerzuciła stronę z cichym szelestem cienkiego papieru. Początkowo nie mówiła nic, jedynie zmarszczyła brwi w wyrazie niezadowolenia.

— Tak — odezwała się w końcu. To krótkie słowo, zaledwie trzy litery wyrażały w sobie całą dezaprobatę, jaką czuła w stosunku do ich szalonego pomysłu lotu do szkoły autem. Włożyła mięczy strony czerwono-złotą tasiemkę z wyszytym lwem i uniosła wzrok. Odłożyła ksiażkę na stolik – Harry z trudem powstrzymał się od jęku, gdy dostrzegł, że były to Podróże z wampirami, a z okładki uśmiechała się do nich otoczona idealnie uczesanymi złocistymi falami twarz Lockharta.

Naprawdę nie rozumiał, co Hermiona widziała w tym facecie. Cóż, nie przeczytał ani jednej jego książki, ale krótkie spotkanie w księgarni pozostawiło po sobie jedynie niesmak. Czy naprawdę nie było nikogo innego, kogo profesor Dumbledore mógłby zatrudnić?

Spojrzenie, które rzucił mu Ron, połączone z niezbyt subtelnym wykrzywieniem ust na widok ich nowego podręcznika – o ile można było tak to nazwać – jasno wskazywało na to, że podzielał jego zdanie. 

Harry pokręcił lekko głową. Kusiło go, by spróbować znowu wytłumaczyć Hermionie, że to nie była ich wina, znaczy była, ale nie do końca, że po prostu musieli jakoś dostać się do szkoły, że spanikowali i żadnemu z nich nie przyszło do głowy pobiec po pomoc do rodziców Rona, zaczekać, aż ci wrócą po samochód i poprosić o podwiezienie, napisać do dyrektora albo profesor McGonagall, jednym słowem, by zrobić cokolwiek racjonalnego. Ale wiedział, że nie było sensu na razie tego robić, nie, dopóki dziewczynie nieco nie przejdzie ta złość. Teraz raczej nie byłaby nawet zbyt skłonna ich słuchać.

Zamiast tego westchnął cicho, gdy we trójkę poszli do Wielkiej Sali na śniadanie, chociaż Hermiona nieco z tyłu. Jej ciche niezadowolenie sprawiało, że zarówno jemu, jak i Ronowi również humor przestał dopisywać. Jasne, cieszył się, że wrócił do Hogwartu, do miejsca, które przez ostatnie dziesięć miesięcy stało się dla niego domem bardziej niż domostwo jego ciotki i wuja kiedykolwiek, w którym przeżywał tyle przygód i w końcu mógł przynajmniej w pewnym stopniu poczuć się pasujący, ale jednocześnie było mu wstyd za tę sytuację z samochodem. Co za szczęście, że ich nie wyrzucono. I że, co ważniejsze, nic im się nie stało, bo to mogło naprawdę źle się skończyć.

Hermiona usiadła przy stole i nałożyła sobie owsianki, wracając do czytania. Zaczarowany sufit zdawał się odzwierciedlać nie tyle pogodę, co jej nastrój, ukazywał bowiem mętne od chmur, szare niebo, takie, jak na chwilę przed spadnięciem pierwszych kropli deszczu.

Harry rozejrzał się po pomieszczeniu i poprawił stare okulary. Przy stole nauczycielskim zrobiło się małe zamieszanie. Skrzywił się na widok machającego energicznie rękami profesora Lockharta. Dwie kobiety wstały od stołu. Jedna z nich, której za nic nie mógł zidentyfikować, miała na sobie ubranie, które wyglądało zaskakująco... zwyczajnie. Nie jak szaty czarodzieja. Tak, jakby była normalną kobietą idącą ulicą. Jej twarz była nieco blada, na fioletowych ustach gościł lekki wyraz, gdy wolnym krokiem ruszyła ku drzwiom. Obok niej ze zmartwioną miną szła nauczycielka starożytnych run, której imienia nie pamiętał. Szybko spojrzał na przyjaciół, by sprawdzić, czy też to zauważyli.

Najwyraźniej tak, bo oboje skierowali głowy w tamtą stronę, Hermiona nawet odłożyła książkę. Wydawała się nieco mniej obrażona.

— Mam nadzieję, że nic jej nie będzie, nie wygląda najlepiej — odezwała się głosem przepełnionym zmartwieniem, patrząc w ślad za dwiema kobietami.

— Kto to? — zapytał Harry, który za nic w świecie nie mógł rozpoznać tej jasnowłosej, ubranej nietypowo jak na kogoś w Hogwarcie. Sprawiała dość miłe wrażenie, kojarzyła mu się z mijanymi na co dzień ludźmi. To było takie... znajome, inne niż świat czarodziejów, do którego wielu aspektów wciąż się jeszcze nie przyzwyczaił. Poza tym była ładna, a to już samo w sobie sprawiało, że milej się o niej myślało. Nie wyglądała jak morderczy nietoperz.

— Profesor Sawicka, od tego roku uczy historii magii — wyjaśniła Hermiona niemal mechanicznie.

To sprawiło, że Ron pochylił się lekko w jej stronę, zaskakująco zainteresowany tą informacją. Odłożył łyżkę do miski z owsianką.

— Chwila, powiedziałaś „profesor Sawicka”? — upewnił się, mówiąc nieco niewyraźnie przez jedzenie w ustach. Kiedy dziewczyna pokiwała głową, z niedowierzaniem dodał: — TA Sawicka?

— Profesor Debora Sawicka, nie wiem, czy to o nią ci chodz...

— Na gacie Merlina — wymamrotał Ron tonem pełnym niemalże czci, nie czekając, aż ich przyjaciółka dokończy zdanie. Ponownie opadł na swoje miejsce, wpatrując się szerokimi oczami w drzwi Wielkiej Sali, za którymi zniknęły kobiety.

— Znasz ją? — Zarówno Harry, jak i Hermiona spojrzeli na przyjaciela z zaskoczeniem. Żadne z nich nie spodziewało się takiej reakcji, szczególnie że chłopak zazwyczaj nie wykazywał zbyt dużego zainteresowania nauczycielami. Cóż, wiedział o nich co nieco i zawsze mówił o tym pozostałym, ale były to raczej informacje typowo dotyczące tego, jak dana osoba uczyła lub jaki miała stosunek do uczniów, w szczególności Gryfonów. Przydatne, ale ewidentnie po prostu zasłyszane u starszych braci. Tym jednak razem wyglądał na wyjątkowo podekscytowanego.

— Czy ją znam?! — Niemalże krzyknął,  na szczęście przełknąwszy przed tym resztkę owsianki. Spojrzał na Hermionę i Harry'ego z niedowierzaniem. — Ta czarownica to jedna z gwiazd obrony przed czarną magią! Ma nawet własną kartę w czekoladowych żabach! Serio nigdy nie słyszeliście?!

Kiedy oni tylko pokręcili przecząco głowami, Weasley westchnął z zawodem i przeczesał palcami rude włosy, nieco potargane mimo próby uczesania ich.

— Nie napisali niczego przydatnego w tych twoich książkach? — rzucił do Hermiony, jednak nie ze złośliwością, a raczej ze zdziwieniem. — Bez sensu. W każdym razie to doktor magii bojowej, czy jakoś tak i pochodzi z takiego kraju, zaraz, jak to było... a, tak, z Polski. Nie do końca wiem, gdzie to jest, gdzieś za morzem przy Niemczech. Ale nawet u nas o niej piszą w Proroku Codziennym czasem! — Machnął łyżeczką dla podkreślenia swoich słów.

— Och — mruknęła Hermiona, ewidentnie zaintrygowana. Harry mógł się założyć, że dziewczyna przekopie się w najbliższym czasie przez wszystkie możliwe książki, by dowiedzieć się czegoś więcej o tej kobiecie.

Wtedy przyszło mu coś do głowy.

— Ale skoro jest od magii bojowej, czemu nie uczy obrony przed czarną magią, tylko historii magii? — wypowiedział na głos swoje myśli. Naprawdę tego nie rozumiał. Bo skoro była taka dobra w tym typie czarów, dlaczego miała być nauczycielką tak nudnego przedmiotu, jak historia magii?

Chociaż może w końcu jakimś cudem te lekcje stałyby się nieco ciekawsze, niż z profesorem Binnsem? 

— Nie wiem. — Ron wzruszył ramionami. — Ale wolałbym ją od tego całego Lockharta — parsknął, posyłając niechętne spojrzenie w stronę stołu nauczycielskiego.

Hermiona otworzyła usta, żeby odpowiedzieć coś w obronie idola, ale wtedy obok Harry'ego i Rona usiadł Neville, który sprawiał wrażenie podekscytowanego ich widokiem. Jego pucołowate policzki pokrył lekki rumieniec zachwytu, gdy przywitał się z resztą, a dziewczyna porzuciła temat.

— Nie było jeszcze sowiej poczty, prawda? — upewnił się Neville, mimo że odpowiedź była oczywista. Zaczął nakładać sobie owsianki do miski. — Zapomniałem kilku ważnych rzeczy i mam nadzieję, że babcia mi je wysłała — przyznał, uśmiechając się z zażenowaniem.

Harry czasami wręcz nie potrafił pojąć, jak Neville mógł być tak zapominalski. Jasne, każdemu się to zdarzało, ale nie cały czas! Z drugiej strony każdy miał jakieś wady, a ta wcale nie należała do najgorszych, chyba że dla samego chłopaka, który miewał przez to kłopoty. W każdym razie młody Potter wolał Neville'a z jego wiecznym zapominalstwem niż Draco Malfoya.

Wsadził do ust łyżkę owsianki, gdy do sali niczym żywa chmura wpadło stado sów. Z głośnym szumem skrzydeł i pohukiwaniami zaczęły zrzucać na uczniów listy oraz paczki. Spory, niezgrabnie owinięty brązowym papierem pakunek upadł prosto na głowę Neville'a, który. trudem złapał przesyłkę, nim ta wylądowała w misce z owsianką. Jęknął cicho, masując głowę.

Zanim Harry zdążył zapytać go, czy wszystko w porządku, duża, szara kupa piór wpadła w sam środek śniadania Hermiony, opryskując mlekiem wszystko dookoła. Nastolatka pisnęła, osłaniając twarz dłońmi przed resztkami swojej owsianki wymieszanej z pierzem. Nieszczęsne Podróże z wampirami zyskały kilka plam na samym środku strony.

Ku rozbawieniu Harry'ego szczególnie dużo wymieszanego z płatkami mleka wylądowało prosto na zdjęciu Lockharta. Spojrzał na Rona, by sprawdzić, czy ten też zauważył ten cudowny zbieg okoliczności. Jednak wyraz twarzy chłopaka sprawił, że mina prędko mu zrzedła.

Ron ostrożnie wyjął Errola z owsianki Hermiony i z przerażeniem wpatrywał się w czerwoną kopertę w dziobie nieprzytomnego ptaka.

— O nie — wyszeptał drżącym głosem. 

— Nie martw się, tylko stracił przytomność — odezwała się dziewczyna, uważnie obserwując zwierzę, które rzeczywiście zdawało się powoli oddychać, mimo że wyglądało jak stara, brudna szmata – a Harry dobrze wiedział, jak prezentowały się takie ścierki, w końcu przez ostatnie lata musiał sprzątać dom wujostwa. Ach, jak dobrze, że w Hogwarcie nikt nie zmuszał go do czyszczenia wszystkich pomieszczeń.

— Nie o to chodzi. — Ron pokręcił głową, na jego bladej twarzy piegi zdobiące policzki stały się jeszcze wyraźniejsze, niemal jak rdzawy pył na porcelanie. — To o to chodzi. — Drżącym palcem wskazał czerwoną kopertę. Miała nieco nietypowy kolor, różniła się zdecydowanie od przychodzących zazwyczaj, białych lub jasnokremowych, ale poza tym nie sprawiała wrażenia szczególnie groźnej.

— Co? — wyrzucił z siebie Harry, czując narastające w powietrzu napięcie, gdy Ron i Neville wpatrywali się w przesyłkę tak, jakby miała ich zabić. Chłopak spojrzał pytająco na Hermionę, ale ta jedynie pokręciła głową; najwyraźniej też nie wiedziała, o co chodziło, sprawiała wrażenie równie zdezorientowanej, co on.

— To... wyjec — wymamrotał Ron tak, jakby szeptał nazwę jakiejś przerażającej klątwy. Jakby samo to słowo mogło go skrzywdzić.

— Lepiej to otwórz, wiesz, że jeżeli zostawisz go zamkniętego, będzie tylko gorzej — odezwał się Neville niewiele głośniej, niż drugi chłopak. — Kiedyś dostałem takiego od babci i go nie otworzyłem. To było okropne. — Wzdrygnął się lekko i głośno przełknął ślinę.

— Co to jest ten cały wyjec? — zapytała Hermiona tonem jasno wskazującym na to, że chciała poznać odpowiedź. Ewidentnie nie natknęła się na tę nazwę w żadnej książce. 

Pod tym względem Harry, mimo że uważał Rona za najlepszego przyjaciela, czasem czuł, że dziewczyna bardziej go rozumie. Oboje wychowali się w świecie, w którym magię włożono między bajki i uważano za coś, co nigdy nie istniało. Jej wiedza pochodziła głównie z książek, które kupiła na Pokątnej lub wypożyczyła, ale to nie starczało, by zrozumieć wszystkie zawiłości i codzienność czarodziejów. Pod tym względem momentami błądzili we mgle i opierali się na pozostałych z nadzieją, że ci wszystko im wyjaśnią.

— Nie brzmi zbyt przyjemnie — mruknął. Żadne z nich nie uzyskało odpowiedzi, Ron nadal wpatrywał się w kopertę wielkimi, brązowymi oczami, jakby ta go w jakiś sposób zahipnotyzowała. 

Papier zaczął dymić w rogach.

Och... to rzeczywiście nie wyglądało dobrze.

— Szybko, otwórz ją, szybciej będzie po wszystkim — nalegał Neville, patrząc na Weasleya ze współczuciem. — To i tak się stanie.

Ron wyglądał, jakby stał przed wielkim dylematem i naprawdę nie chciał otwierać koperty. W końcu jednak drżącymi palcami sięgnął po nią i rozerwał górę. W tej samej chwili Neville zakrył uszy dłońmi. 

Słusznie, bo Harry aż zamarł, gdy całe pomieszczenie wypełnił istny ryk, tak głośny, że z sufitu opadło nieco kurzu.

Wpatrywał się w kopertę z niedowierzaniem, słuchając wrzasków pani Weasley, które echem odbijały się po całym pomieszczeniu, wbijając mu się do głowy niczym noże. Skulił się nieco na swoim miejscu, a z każdym zdaniem coraz bardziej garbił plecy, jakby to miało uchronić go przed donośnym kazaniem wściekłej kobiety.

Inni uczniowie od razu spojrzeli w ich stronę, Ron niemal zniknął pod stołem, a Hermiona wpatrywała się w to wszystko z mieszaniną szoku, strachu i fascynacji. Po kilku sekundach wbiła wzrok w książkę, jakby próbowała czytać. Harry nie sądził, żeby rzeczywiście to robiła, nikt nie dałby rady skupić się przy takim hałasie.

— JAK MOGŁEŚ W OGÓLE ZROBIĆ COŚ TAKIEGO, CZY WY WIECIE, CO MY Z OJCEM PRZEŻYLIŚMY, GDY ODKRYLIŚMY, ŻE SAMOCHÓD ZNIKNĄŁ, A POTEM DOSTALIŚMY TEN LIST?! MOGLIŚCIE SIĘ ZABIĆ! 

Harry aż jęknął cicho, chowając zarumienioną twarz w dłoniach. Rzeczywiście, coraz bardziej docierało do niego, że mogli zginąć albo przynajmniej bardzo się połamać. A do tego zniszczyli samochód i Wierzbę Bijącą. 

O nie, pan Weasley będzie miał dochodzenie w pracy... I to wszystko przez nich. Chłopak miał ochotę po prostu zapaść się pod ziemię, nawet gdy wyjec spłonął i zmienił się w kupkę popiołu. Nawet jeżeli nie słyszał już krzyków kobiety w uszach, nadal odbijały mu się echem w głowie. Państwo Weasley tyle dla niego zrobili, pozwolili mu u siebie zostać w trakcie wakacji, zawsze się nim przejmowali bardziej niż jego właśni krewni, a on narobił takich kłopotów! A przecież mogli po prostu na nich zaczekać i wyjaśnić, co się stało. Na pewno usłyszeliby kilka słów na temat tego, że nie zdążyli na pociąg, może nie uwierzono by im, że przejście się nie otworzyło, ale pewnie prędzej czy później dostaliby się do Hogwartu. A tak tylko sprowadził problemy na pana Weasleya.

Z myśli wybudziło go dopiero trzaśnięcie, gdy Hermiona głośno zamknęła książkę i spojrzała na nich oceniająco. Wbiła wzrok w wystającą znad stołu rudą kępę włosów Rona.

— No cóż — odezwała się tonem suchym niczym piasek na pustyni. — Nie wiem, czego się spodziewaliście, ale...

— Nie waż się mówić, że sami jesteśmy sobie winni — warknął Ron, niechętnie podciągając się do normalnego siadu. Gwałtownym ruchem strzepnął ze stołu kupkę popiołu. Zamknął oczy, oddychając kilka razy głęboko, by się uspokoić.

— Przepraszam — mruknął do niego Harry. Spojrzał na przyjaciela niepewnie, a w jego zielonych oczach dało się od razu zauważyć poczucie winy. 

Ron westchnął.

— Daj spokój, to nie twoja wina — burknął w odpowiedzi i chwycił plan zajęć, który wręczyła mu profesor McGonagall. Kobieta miała kamienną minę, gdy rozdawała kartki, jakby w ogóle nie słyszała przed momentem wyjca. Zresztą, ona niemal zawsze tak wyglądała, jakby mało co robiło na niej wrażenie.

W tym momencie Harry odrobinę jej tego zazdrościł. Też chciałby tak potrafić. Zamiast tego w myślach wciąż roztrząsał to, jak bardzo zawalił sprawę. Odnosił wrażenie, że miał ostatnio jakiegoś wyjątkowego pecha. Najpierw ten cały Zgredek i wściekły wuj Vernon, który zamknął go w pokoju, a teraz jeszcze to. To tak, jakby ciążyło na nim jakieś fatum.

Zmusił się do dokończenia owsianki i wraz z resztą poszedł szykować się na zajęcia. Pierwsze mieli zielarstwo, całe szczęście z Puchonami. Potem nieszczęsna obrona przed czarną magią i historia magii. Ta ostatnia chyba z nową nauczycielką, bo w planie lekcji wpisano salę, której Harry w ogóle nie kojarzył.

***

Drzwi otworzyły się z cichym skrzypieniem, gdy tylko wybiła godzina zajęć. Grupa drugorocznych Gryfonów spojrzała po sobie i weszła powoli do sali, rozglądając się niepewnie. W tej konkretnej jeszcze nigdy nie byli, ale zdecydowanie różniła się od pozostałych. Była jasna, z dużą, czarną tablicą umieszczoną na ścianie, obok której znajdowała się druga, biała, z magnesami w rogach, i kolejna, również biała. Między oknami umieszczono małe korkowe tabliczki, na półkach dość starego, eleganckiego regału ułożono rząd kolorowych segregatorów i książek. Ławki zostały zsunięte razem na podobieństwo długiego stołu. A na biurku nauczyciela, tuż obok dużej butelki wypełnionej wodą z dodatkiem owoców i małego organizera na ołówki oraz długopisy – prawdziwe długopisy, a nie gęsie pióra – ku niewyobrażalnemu zaskoczeniu Harry'ego najzwyczajniej w świecie stał mugolski laptop.

W czarnym fotelu za biurkiem wygodnie rozłożona profesor – czy też, jak powiedział wcześniej Ron, doktor – Debora Sawicka, patrząc na uczniów z odrobiną zaciekawienia w oczach barwy burzowego nieba. W dłoni trzymała kremową, pokrytą pomarańczowymi przebarwieniami czaszkę jakiegoś stworzenia, z której wystawały małe, przypominające nieco drewno różki. Kiedy Gryfoni niepewnie weszli do środka i stanęli obok krzeseł, powoli odłożyła kość i pogłaskała siedzącego jej na ramieniu gołębia patrzącego na dzieci ponuro.

— Kiedyś to był ładny jackalope. Cóż, natura bywa nieubłagana — stwierdziła dość obojętnie. Powoli wstała. — Siadajcie. — Wskazała na ławki przed nimi. Kiedy zajęli miejsca, wyszła zza biurka i stanęła przed nim, oparta plecami o mebel. 

Wszyscy uczniowie wpatrywali się w nią jak zaczarowani. Nic dziwnego, nigdy jeszcze nie spotkali tak ubranego nauczyciela. Nawet wśród mugoli kobieta wyróżniałaby się wyczuciem stylu i pewnym artyzmem w makijażu, a wśród czarodziejów przyzwyczajonych do szat – co prawda, często ekstrawaganckich, ale jednak, nie dało się nie zwrócić na nią uwagi. W dodatku profesor miała w sobie coś, co sprawiało, że trudno było odwrócić wzrok. Patrzyła na nich uważnie, niemal surowo, ale bez osądu.

— Dobra, drugi rok Gryffindoru, tak? — zapytała tonem jasno wskazującym, że zna już odpowiedź.

— Tak, pani profesor — odparli wszyscy zgodnie, część głosów była dość cicha.

— Dobra, to na początek wyjaśnijmy sobie kilka spraw. Nazywam się Debora Sawicka i będę was uczyć w tym roku historii magii. Nie wymagam tytułowania mnie „panią profesor” ani „madame”, możecie mi nawet mówić po imieniu, byle było to z szacunkiem. Jasne?

Uczniowie pokiwali powoli głowami, chociaż popatrzyli po sobie z zaskoczeniem. Harry zerknął na Rona, który zaskakująco uważnie słuchał nauczycielki, a potem na pełną niedowierzania Hermionę. To było niespodziewane. Nie wyobrażał sobie usłyszeć czegoś takiego od kogokolwiek w Hogwarcie. Próbował sobie wyobrazić Snape'a mówiącego „nazywajcie mnie Severusem”, ale było to zbyt abstrakcyjne. Mimo wszystko sprawiło, że odrobinę się uśmiechnął.

— Skoro to jasne, to przejdziemy teraz do ogólnych zasad panujących na moich lekcjach. Po pierwsze, możecie się pożegnać z punktami.

— Co?! — rozległy się zgodne krzyki. Nawet Harry otworzył szerzej oczy, wpatrując się zszokowany w kobietę. Mimo ogólnego zaskoczenia i pewnego niezadowolenia nikt jednak nie protestował zbyt mocno, było to aż zaskakujące.

— Nie „co”, tylko „słucham” — powiedziała profesor Sawicka suchym tonem. — To. Na moich lekcjach stosowanie punktów dla domu będzie praktyką bardzo rzadką, stosowaną przede wszystkim podczas prac grupowych i tego typu przewinień. Nie jestem zwolenniczką odpowiedzialności grupowej. Pracujecie na siebie. Nie mam zamiaru karać całego domu za głupotę lub chamstwo jednego z was. A skoro nie zamierzam w ten sposób karać, by było uczciwie, nagród tego typu też nie będzie. No, chyba że będziecie wykonywać prace grupowe i wszyscy sobie dobrze poradzicie.

— To... zaskakująco uczciwe — mruknął Harry do Rona i Hermiony. W pierwszym momencie ta informacja go zszokowała, przyzwyczaił się już do tego, że w Hogwarcie nagradzanie lub karanie domu było podstawą na zajęciach. Zawsze czuł pewien wstyd, gdy przez niego cały Gryffindor tracił punkty potrzebne do wygrania na koniec roku Pucharu Domów. W pewien sposób cieszył się, że przynajmniej tutaj będzie mógł od tego odsapnąć.

— W sumie... — mruknęła Hermiona, zaraz jednak umilkła, bo profesor przemówiła ponownie.

— Jeżeli chodzi o nagrody i kary, będą one miały miejsce. Co do nagród, część poznacie w trakcie roku szkolnego, a co do części... Zrobimy tak: za wasze dobre zachowanie i aktywność będą punkty. Liczą się przede wszystkim starania, nie tylko dobre odpowiedzi. Punkty każdy będzie dostawał indywidualnie. Zapewne zastanawiacie się, co wam dadzą te punkty. — Uśmiechnęła się do nich zagadkowo, jakby delektując się skupionymi spojrzeniami uczniów. — To.

Powiedziawszy to, kliknęła przycisk w laptopie, a na ostatniej tablicy niespodziewanie ukazały się napisy. Wśród zszokowanych sapnięć i szeptów nieobeznanych z niemagiczną technologią uczniów wskazała różdżką największy z napisów, głoszący „Lista nagród za punkty”.

— Wasze punkty będziecie mogli wymienić na nagrody. Od prozaicznych, takich jak możliwość dodatkowego nieprzygotowania, przez opcję wymiany jednego pytania na egzaminie, aż po pozwolenie na jedną nieobecność na zajęciach bez obowiązku usprawiedliwienia mi jej. A, jak już jesteśmy przy nieobecnościach. — Schowała różdżkę. — Lekcje, jak to lekcje, są obowiązkowe. Ale jeżeli jesteście chorzy, macie złe samopoczucie, okres czy ważny egzamin godzinę po moich zajęciach, nie musicie przychodzić. Jasne? Chcę tylko dostać na następną lekcję informację, czemu was nie było. I macie tego nie nadużywać. Jakieś pytania co do tego, co było do tej pory?

Klasa wybuchła głosami, w górę wystrzeliły niemal wszystkie dłonie.

— Co to jest? — Praktycznie każdy wskazywał na sprzęt, na którym wyświetlały się informacje. Harry zauważył, jak nauczycielka bierze głęboki oddech, zamykając na moment oczy. Gołąb zagruchał.

— Tablica multimedialna. Laptop. Cudowne niemagiczne urządzenia, których używa obecnie większość magicznych społeczności. I jeżeli ktokolwiek z was ma obiekcje, powtórzę to, co powiedziałam dwie godziny wcześniej waszym zielonym kolegom. Miotły też podkradliście od ludzi niemagicznych. Pociąg, którym jedziecie do Hogwartu, został wymyślony przez ludzi, którzy nie mają w sobie magii. Czy mam iść dalej, czy rozumiecie już do czego zmierzam?

Rozległy się nieco niepewne przytaknięcia.

— Mądre dzieciaki. — Sawicka uśmiechnęła się lekko, całkowicie szczerze. — Szczerze mówiąc, wasza niewiedza jest przerażająca. Odbiera wam możliwość korzystania z wielu dobrodziejstw cywilizacji. Ilu z was wie, czym jest internet?

Harry niepewnie uniósł rękę. Hermiona tak samo, a za nimi jeszcze dwie osoby. Reszta patrzyła zdezorientowana.

— Dobrzy bogowie... — mruknęła profesor, kręcąc głową. — A internet bardzo ułatwiłby wam życie. Możliwość zdobywania wiedzy bez posiadania fizycznych książek czy gazet, kontakt z ludźmi z całego świata bez męczenia sów i czekania kilka dni na odpowiedź, muzyka, filmy, gry, wszystko w jednym miejscu. To i jeszcze wiele więcej. Może kiedyś zrobię wam z tego szkolenie, ale to poza lekcjami. — Machnęła ręką. 

Harry niemal zachichotał, chociaż doskonale rozumiał jej podejście. Sam nie miał zbyt dużego dostępu do internetu, chyba że w szkole, zanim trafił do Hogwartu, ale wiedział, jak cudowne było to narzędzie, chociaż też niebezpieczne. Zazdrościł często Dudleyowi, który miał własny komputer, najnowszy telefon i konsolę, z których korzystał codziennie.

— Przepraszam, pani profesor... — Hermiona uniosła rękę, niemal nią machając.

— Tak?

— Bo pani powiedziała, że teraz laptopów używa większość magicznych społeczności. Co ma pani na myśli? 

— Na pewno zdążyliście już się zorientować, że nie jestem z Wielkiej Brytanii. — Rzeczywiście, zarówno jej akcent, jak i nazwisko mocno to sugerowały. — Pochodzę z Polski i tam na co dzień mieszkam. Nasza magiczna społeczność, tak samo jak w większości sąsiednich krajów, nie są aż tak zamknięte, jak brytyjska. Nie oznacza to, że ludzie niemagiczni wiedzą o naszym istnieniu, co to, to nie. Po prostu nie odgradzamy się od nich całkowicie. I dzięki temu, gdy ktokolwiek z nas trafi do miasta, w którym nie ma czarodziejów, nie jesteśmy jak dzieci we mgle. Sprawia to też, że uczniowie z niemagicznych rodzin nie przeżywają takiego szoku kulturowego, gdy trafiają do naszych szkół, a związki magów z ludźmi bez mocy mają większą szansę zdrowego rozwoju. Czy odpowiedziałam wyczerpująco, czy coś jeszcze?

— Nie, już rozumiem, pani profesor — powiedziała Hermiona zamyślonym tonem.

— Dobrze. Co tam jeszcze... możecie jeść i pić na zajęciach, byle w miarę cicho. Możecie pisać ołówkiem lub długopisem, nie wymagam używania piór. Pełen spis nagród i kar będzie wisiał na tablicy przy drzwiach. Normalnie wysłałabym wam go na maila, ale skoro nie wiecie nawet, czym jest internet, to to nie ma sensu, bo nie macie skrzynek mailowych. W razie wszelkich pytań, konsultacji czy potrzeby po prostu rozmowy o czymkolwiek, jestem dostępna w klasie lub za tymi drzwiami. — Wskazała drzwi obok biurka. — No, poza wieczorami, wtedy zazwyczaj znajduję się w swoim pokoju. A teraz kolejna ważna sprawa. Wasze oceny. — Wzięła głęboki oddech.

Harry skupił się jeszcze bardziej. Jak do tej pory wszystko sprawiało obiecujące wrażenie czegoś znacznie lepszego niż lekcje profesora Binnsa.

— Będę oceniać wypowiedzi ustne, niektóre prace domowe, projekty grupowe, kartkówki i egzaminy. Prac domowych będzie niewiele, chcę przede wszystkim zorientować się, czy będziecie umieli sami znaleźć potrzebne informacje i formułować myśli w sensowny sposób. Będę wpisywać z nich tylko pozytywne oceny, w innym przypadku napiszę, co trzeba poprawić i poproszę o przyniesienie pracy domowej od nowa. To, co interesuje mnie najbardziej, to wasze starania. Oczywiście wiedza też jest ważna, ale jeżeli będę widziała, że ktoś się stara, a po prostu mu nie wychodzi, nie wstawię tej osobie... trolla. Bogowie, kto nazwał tak ocenę... Nieważne. Każdy będzie oceniany indywidualnie. Przykładowo, jeżeli ty... jak masz na imię? — Wskazała prosto na Harry'ego, który mimowolnie nieco się zapadł w swoim miejscu.

— Harry — powiedział odrobinę niepewnie. 

— Dobrze. A ty? — Wskazała Neville'a. 

Kiedy chłopiec też się przedstawił, pokiwała z zadowoleniem głową.

— W takim razie, jeżeli Harry będzie uczniem o dużym zasobie wiedzy i umiejętności, a Neville będzie przykładowo dostawał zazwyczaj zadowalający lub nędzny — skrzywiła się na tę nazwę z niezadowoleniem — to w przypadku, gdy Harry napisze wypracowanie lepsze niż Neville, ale poniżej swojego zwyczajowego poziomu, dostanie gorszą ocenę. Tak samo jeżeli Neville napisze pracę lepszą niż zwykle, ale poniżej poziomu Harry'ego, i tak ma szansę na W. Ponieważ oceny są indywidualne, nie będę porównywać was wszystkich do siebie. Każdy z was ma inny zasób wiedzy, inny potencjał, inne zainteresowania. Każdy z was jest inną osobą i nieuczciwie byłoby was wszystkich do siebie porównywać. Pasuje?

Odpowiedział jej wyjątkowy aplauz. Szczególnie Ron i Neville wydawali się uszczęśliwieni. Harry też poczuł pewną ulgę. Nie przywiązywał zbyt dużej wagi do historii magii, ale też nie chciał oblać tego przedmiotu tylko dlatego, że słabo mu wchodził do głowy.

— Doskonale. — Profesor klasnęła w dłonie. Gołąb wzniósł się do góry, po czym usiadł na regale. — Mam zamiar zorganizować zajęcia pozalekcyjne. Jeszcze nie znam dokładnych informacji, ale obserwujcie uważnie tablicę, którą wywieszę na korytarzu. Teraz wpiszcie na listę obecności swoje imiona i nazwiska. — Położyła kartkę przed Seamusem. — Czy macie coś przeciwko temu, że będę zwracała się do was po imieniu?

Wszyscy pokręcili głowami. Lista zaczęła przesuwać się między uczniami. Kiedy dotarła do Harry'ego, podpisał się pod niechlujnym pismem Rona, starając się nie zrobić kleksa, po czym podał kartkę Hermionie.

— Dobrze, to czy macie jakieś pytania? Do przedmiotu, do mnie, cokolwiek w tym stylu? — zapytała tymczasem nauczycielka, przysiadłszy na krawędzi biurka. 

Przez moment pan owała cisza. Harry'emu nic nie przychodziło na myśl. Spojrzał po pozostałych. Hermiona już miała unieść dłoń, gdy w sali rozległ się nieco nieśmiały głos Parvati.

— Naprawdę walczyła pani z wampirem?

Chapter 7: Rozdział 7

Summary:

Ten rozdział bardzo ze mną nie współpracował i próbuję dodać go już trzeci raz, może tym razem wyjdzie.

Chapter Text

„I have always thought the actions of men the best interpreters of their thoughts.” John Locke

 

Debora zamrugała kilka razy i westchnęła. Raz, potem drugi, wpatrując się w rozciągający się w oddali las widoczny przez okno jej pokoju. Pomasowała palcem wskazującym nasadę nosa, zastanawiając się po raz kolejny w ciągu tego tygodnia, dlaczego zgodziła się pracować w tym nieszczęsnym miejscu. Cóż, odpowiedź niby znała, wiedziała, jakie umowy podpisuje, na co się pisze. Nie zmieniało to faktu, że ten dzień, pierwszy prawdziwy dzień roku szkolnego, okazał się na tyle męczący, że zaczęła się zastanawiać, czy odkrycie, co dzieje się w Hogwarcie oraz idące w parze z tym pieniądze były warte tego wszystkiego.

Jeżeli jeszcze raz usłyszy pytanie o walkę z wampirem, czarnoksiężnikiem czy innym cholerstwem, rzuci to wszystko i wyjedzie w Bieszczady. Wilki chyba nie zapytają jej o sprawy, w których brała udział, zanim zaczęła pracę nauczycielki.

Sięgnęła po fioletowy marker i spojrzała na niewielką tablicę magnetyczną, którą zawiesiła nad swoim biurkiem w prywatnym – przynajmniej teoretycznie – gabinecie. Szczerze mówiąc, w tę prywatność średnio wierzyła i podejrzewała, że ktoś ą obserwuje. Nie stale, ale raz na jakiś czas sprawdza pomieszczenie, by sprawdzić, czy nowa nauczycielka czegoś nie kombinuje. Może skrzaty, które służyły w szkole? Byłby do tego idealne, zdolne do znikania i pojawiania się w dowolnym momencie, nieograniczone żadnym zakazem aportacji. Mimo to Debora nie bała się trzymać rzeczy na względnym widoku, wszak niemal na pewno nikt poza nią nie znał w tym miejscu polskiego. Poza tym nie planowała umieścić tam sformułowania: „zacząć przesłuchiwać potencjalnych świadków oraz winnych zaginięcia profesora Kwiryniusza Quirrella”. Aż tak głupia ani odważna mimo wszystko nie była, w końcu pamiętała o istnieniu czegoś takiego jak słownik oraz zaklęcia tłumaczeniowe. 

Nieco krzywym pismem zapisała na tablicy kolejne podpunkty – sprawy, którymi koniecznie musiała się zająć w najbliższym czasie.

1. Praca

2. Wyprostować tych gówniarzy w zielonym (cegły niedozwolone)

3. Sprawdzić, czy rudzielec z drugiego roku lwów nie ma dysgrafii

4. Lockhart – cegła dozwolona.

Cóż, co prawda, przemoc nie była dobrym sposobem na wychowanie kogokolwiek, ale Debora nie miała najmniejszego zamiaru Gilderoya wychowywać. Wręcz przeciwnie, pragnęła go najzwyczajniej w świecie uszkodzić. A nikt nie przekonałby jej, że nawet najwymyślniejsza, najpotężniejsza klątwa o długotrwałych skutkach przyniosłaby tyle satysfakcji, co stare, dobre walnięcie delikwenta cegłą. Albo pustakiem, pasowałby do tego faceta. 

Cegła to stare i dobre rozwiązanie, by wbić komuś rozum do głowy.

I chociaż odrobinę kusiło ją, by tę samą operację przeprowadzić na siedmiu rocznikach dzieciaków ze Slytherinu, wiedziała, że nie odniosłoby to pożądanego rezultatu. Poza tym nie miała wystarczająco cegieł.

Nie, nimi musiała się zająć w sposób cywilizowany, a przede wszystkim – niestety – długofalowy. A najlepiej z pomocą innych nauczycieli, gdy tylko już zdoła z nimi nawiązać bliskie relacje, bo sama cudu nie dokona. Zresztą z tego, co zaobserwowała na przerwach oraz w trakcie posiłków, Ślizgoni cieszyli się złą sławą wśród pozostałych domów. To tylko utrudniało sprawę, musiała wykombinować, jak mimo wszechobecnej niechęci reszty sprawić, żeby te nieszczęsne dzieciaki wyrosły na porządnych ludzi. Gdyby chociaż z rodzicami dało się współpracować… Ale szła o zakład, że szczycący się czystokrwistym pochodzeniem przodkowie tych konkretnych uczniów nie podzielali jej opinii na temat całej tej sytuacji. Zapewne wychodzili z założenia, że wychowali swych potomków idealnie. Czyli na rozpieszczonych, przekonanych o własnej wyższości buców.

A przy tym wszystkim musiała cały czas pamiętać, jaki był jej prawdziwy cel. Wiedziała, że nie może zacząć węszyć zbyt szybko. Nie, inni nauczyciele, a przede wszystkim Dumbledore, zaczęliby coś podejrzewać. Pozostawało na razie zaprzyjaźnianie się z kadrą profesorską Hogwartu i trzymanie się nadziei, że przypadkiem coś zdradzą.

Puknęła palcem wskazującym w ekran telefonu, a wyświetlacz rozbłysnął ciepłym blaskiem, ukazując prostą tapetę z fragmentem Święta Wenus Rubensa. Sprawdziła godzinę. Zbliżała się czternasta, a że była sobota i nauczyciele nie mieli tego dnia żadnych lekcji, dyrektor zwołał zebranie właśnie na drugą po południu. Tutaj najwyraźniej pracowało się dwadzieścia cztery godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu. Podobny los dzielili nauczyciele mieszkający w internacie przy Maryśce, dlatego Debora wolała każdego dnia wstawać na pociąg i tłuc się z Malborka do Torunia, niż mieszkać w budynku pełnym jej uczniów, którzy potrzebowali porady, pomocy lub towarzystwa do gry w karty o każdej porze dnia i nocy (chyba że akurat mieli zajęcia). Nie, po prostu nie. Żyła tak przez pierwszy rok pracy w liceum, kiedy to po nocach przy słabym świetle lampki oraz kubku taniego napoju kawowego z marketu pisała doktorat, odkładając niemal każdy zarobiony grosz na własne mieszkanie, choćby kawalerkę. Kochała być nauczycielką, kochała dzieciaki – nawet jeśli potrafiły doprowadzić ją do szewskiej pasji – ale potrzebowała tej świadomości, że w piątek o szesnastej zamyka klasę, wiesza kluczyk w pokoju nauczycielskim i wychodzi ze szkoły, by móc mieć to wszystko głęboko gdzieś aż do poniedziałku rano.

Hogwart szybko pozbawił ją tej możliwości. Tutaj było się na służbie cały czas, nawet w nocy, gdy przemierzało się w półmroku opustoszałe korytarze zamku, patrolując je, by żaden uczeń nie wyszedł ze swojego pokoju wspólnego po wyznaczonej porze. Nic dziwnego, że niektórzy profesorowie przychodzili na śniadanie z worami pod oczami i niemal zasypiali z twarzą w misce owsianki.

Informacja o zebraniu tak naprawdę chyba nikogo nie zaskoczyła, to tylko kwestia czasu, zanim zostałoby zwołane. Minerwa McGonagall zdradziła Sawickiej, jak brzmiało hasło do gabinetu dyrektora, ale też zadeklarowała, że w razie czego zaczeka na młodszą współpracownicę przed wejściem. Nie wiadomo, czy ze szczerej chęci pomocy, czy „bo tak wypadało”, Debora jednak miała nadzieję, że ta pierwsza opcja była prawdziwa.

Szczerze mówiąc, była nieco zdziwiona, że Dumbledore organizował spotkanie z nauczycielami dopiero teraz, a nie zrobił tego pierwszego dnia albo nawet jeszcze przed rozpoczęciem roku szkolnego. W końcu chociażby ona i Lockhart dopiero co zaczynali pracę, nie mieli zbytnio pojęcia o tym, jak działała stanowisko profesora tutaj – szczególnie ona, przecież nawet nie uczyła się wcześniej w Hogwarcie. Uznała jednak, że chwilowo nie powinna tego kwestionować. Zresztą przynajmniej zdążyła już nieco poznać uczniów i podstawy działania placówki – to drugie dzięki przeczytaniu jakiejś książki, rozmowie z Septimą oraz obserwacji innych nauczycieli. Nie siedziałaby, nie rozumiejąc, co się dookoła niej dzieje, a tak mogłoby być, gdyby przyszła na zebranie w dzień przyjazdu. Nie wiedziała w końcu, czy Dumbledore zrobi na początku jakieś wprowadzenie dla nowych, czy od razu przejdzie do spraw bieżących. Tego faceta niemal nie dało się przewidzieć.

Schowała marker do organizera stojącego na biurku i upewniła się, że w miskach Vincenta pozostawiła świeże ziarna oraz wodę. Gołąb znowu gdzieś poleciał, ale w każdym momencie mógł wróci. Wolała zapewnić mu odpowiednio dużo jedzenia na czas jej nieobecności żeby ptaszysko przypadkiem nie poskarżyło się oriatowi, że zostało zaniedbane. Szczególnie że to zebranie prawdopodobnie potrwa co no najmniej godzinę. Pierwsze zawsze były najdłuższe zaraz obok tych na koniec semestru. W końcu na omówienie czekały wszystkie sprawy organizacyjne, cele na dany rok, programy profilaktyczne… no, przynajmniej tak to wyglądało w przypadku Maryśki. Hogwart, jak i cała magiczna Wielka Brytania, wydawały się Deborze tak zwariowane, tak dziwne, że już nie wiedziała w sumie, czego się spodziewać. 

Szczególnie że ci ludzie nie mieli nawet pojęcia o istnieniu drukarki i ksero.

W końcu wyszła z pokoju i ruszyła korytarzem, mijając dość sporo uczniów. Niektórzy rzucili jej zaciekawione spojrzenia, zaraz jednak wrócili do swoich spraw. Odgarnęła do tyłu włosy, chociaż wiedziała, że nie minie pięć minut, a te znowu znajdą się z przodu, zasłaniając boki jej twarzy i niemal całe policzki. Dzień był chłodny, nawet jak na brytyjską jesień, a grube mury zamku nie zapewniały wystarczającego ciepła mimo magicznego ogrzewania, przynajmniej zdaniem czarownicy. Dlatego miała na sobie ciepły, wełniany golf, dość luźny, w odcieniu butelkowej zieleni, sięgający do połowy ud. Obcisłe spodnie magicznie doczekały się kieszeni na tyle dużej, by zmieścić telefon i różdżkę. 

Rzeczywiście, Minerwa zgodnie z zapewnieniem czekała pod posągiem gargulca, który strzegł wejścia do gabinetu dyrektora. Jej surowe rysy zmiękły nieco na widok młodszej nauczycielki, która manewrowała między uczniami, starając się nie potrącić żadnego pierwszoklasisty. 

— Dobry — przywitała się Debora tonem jasno świadczącym, że ten dzień wcale nie był najlepszy. Wyglądała, jakby przydały się jej jeszcze ze dwie godziny snu i kubek ciepłej herbaty.

Minerwa, jak zwykle niewzruszona, odwzajemniła powitanie i wypowiedziała hasło, które sprawiło, że posąg odsunął się, ukazując wijącą się ku górze klatkę schodową.

Cudownie. Debora wprost nienawidziła schodów. Zdawały jej się wynalazkiem samego diabła, bo niezależnie od tego, jak doskonałą kondycję miała w danym momencie, i tak doprowadzały ją do bólu łydek i lekkiej zadyszki. Godzina biegu? Żaden problem! Wejście na trzecie piętro? Tu już robiło się gorzej. Dzięki bogom za to, że w większości kamienic istniały już windy, nawet jeśli wyglądały jak z horroru i Sawickiej podczas korzystania z nich zawsze przypominała się ta azjatycka miejska legenda z podróżą do piekła. Przynajmniej działały. W Hogwarcie nikt chyba nawet nie słyszał o takim wynalazku.

Westchnęła ledwo słyszalnie i ruszyła za Minerwą wąskimi, dość stromymi schodami prowadzącymi w górę wieży. Drgnęła lekko, gdy posąg za nimi zasunął się z wyraźnym szuraniem i zrobiło się znacznie ciemniej mimo ciepłego blasku rzucanego przez magiczne pochodnie. Przełknęła ślinę. Czuła się niemal jak bohaterka jakiegoś taniego horroru, która szła w sam środek oczywistej pułapki. Powtarzała sobie, że to tylko jej wyobraźnia. Znajdowała się w szkole, a nie w domu seryjnego mordercy, a zamiast oddziału aurorów towarzyszyła jej nauczycielka transformacji, wicedyrektorka tego miejsca, kobieta sprawiająca wrażenie równie surowej, co uczciwej. Było bezpiecznie. Co z tego, że w tej szkole zaginął bez śladu nauczyciel obrony przed czarną magią, na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat także kilku uczniów.

Jeszcze raz, dlaczego ona się zgodziła na tę robotę?

Przecież obiecałam sobie wtedy, że nigdy więcej magicznych śledztw…

W końcu dotarły do gabinetu dyrektora. Było to dość spore, okrągłe pomieszczenie, jednak panowało w nim coś, co Debora przy łaskawym humorze określić mogła co najwyżej mianem artystycznego nieładu. Magiczne artefakty, z których niektóre z trudem rozpoznawała, stały i leżały praktycznie wszędzie, nie tylko na półkach, ale i na podłodze oraz parapecie. W różnych częściach pokoju, jakby bez przemyślenia postawiono stoły o cienkich, powykrzywianych nogach, na których również leżały różne przedmioty, a także pełno starych ksiąg. Z niektórych miejsc unosiły się smugi dymu, które niekoniecznie wyglądały zachęcająco.

Debora od razu dostrzegła dyrektora siedzącego za potężnym, drewnianym biurkiem. Za jego plecami na półce leżała Tiara Przydziału, obecnie całkowicie cicha. 

Kobieta przywitała krótko Dumbeldore’a, po czym skinęła głową postaciom na portretach, byłym dyrektorom tej szkoły. Część z nich spała, jednak niektórzy obserwowali ją czujnie, z odrobiną ciekawości. 

Przysiadła na krześle niedaleko Minerwy, rozglądając się po pomieszczeniu. Na jednej z półek stała myślodsiewnia. Wszechobecny chaos sprawiał, że dopiero po kilku sekundach dostrzegła na biurku dyrektora klatkę z prawdziwym feniksem, który łypał od czasu do czasu na zebranych ognistym okiem. 

A tych robiło się coraz więcej. Profesor Snape pojawił się krótko po przybyciu kobiet, jak zwykle ponury, z powiewającą czarną szatą. Zaraz za nim do środka wszedł również Filius i Septima, która z gracją usiadła na krześle obok Debory.

— O ile zakład, że Blondie się spóźni? — szepnął Silvanus na powitanie, zająwszy jedno z wolnych miejsc blisko Sawickiej oraz nauczycielki numerologii.

— Nie zakładam się o oczywistości — rzekła Septima stanowczym tonem, podczas gdy Debora prychnęła:

— Pytanie powinno brzmieć, ile się spóźni.

Nauczyciel opieki nad magicznymi stworzeniami przewrócił oczami, narzekając pod nosem na to, że kobiety nie potrafią się bawić. Nie ruszyło to jednak ani trochę Debory, która po prostu wzruszyła ramionami z niewinnym uśmiechem goszczących na pomalowanych ciemną szminką wargach. To, że Lockhart wpadnie jako ostatni, było wręcz pewne. Mężczyzna chyba nic sobie nie robił z faktu, że wypadało okazać jakikolwiek szacunek innym osobom, a przynajmniej dyrektorowi, który w końcu go tu z jakiegoś niezrozumiałego powodu zatrudnił. 

Komnata tymczasem powoli się zapełniała, kolejni nauczyciele przychodzili i zajmowali wolne miejsca,a w pomieszczeniu dało się słyszeć pełno dość cichych rozmów. Jedynie Snape siedział samotnie i tylko od czasu do czasu pomrukiwał coś w odpowiedzi na próby zagadania przez uśmiechniętą miło Pomonę. Debora doszła do wniosku, że nie był starym mężczyzną, w rzeczywistości mógł być niewiele starszy od niej. Jednak permanentny wyraz niezadowolenia na twarzy oraz długawe, tłuste włosy sprawiały, że zdawał się wcześnie podstarzały. W dodatku sprawiał wrażenie nieprzyjemnej osoby, a strzępy informacji zasłyszanych od uczniów oraz innych nauczycieli tylko utwierdzały ją w tym przekonaniu.

W końcu coraz więcej osób zaczęło spoglądać na drzwi, ewidentnie się niecierpliwiąc. Minuty mijały, zegar tykał nieubłaganie, odmierzając czas. Czternasta pięć… czternasta osiem…

Dumbledore odchrząknął, wstając.

— Jestem pewien, że Gilderoy za chwilę przyjdzie — powiedział z tym swoim dobrotliwym uśmiechem, który towarzyszył mu niemal cały czas. — Tymczasem zacznijmy już…

W tej chwili drzwi się otworzyły i do środka nieśpiesznie wszedł Lockhart. Lazurowa szata ze srebrnymi zdobieniami podkreślała błękit jego oczu, złote loki wiły się dookoła twarzy, lekko zarumienionej, ale pozbawionej jakiegokolwiek poczucia winy.

— Witajcie, moi drodzy — zaświergotał wręcz, idąc przez komnatę. — O czym rozmawiamy? 

— Czyli niestety się nie wywalił na schodach — wyszeptała Debora tak, żeby tylko Septima i Silvanus usłyszeli. Starsza kobieta uśmiechnęła się pod nosem, mężczyzna prychnął z rozbawieniem, ewidentnie podzielając zdanie koleżanki po fachu.

Tymczasem Lockhart podszedł do nich, rozglądając się za wolnym miejscem. Spojrzał na profesor Vector z lekko zmarszczonymi brwiami, przesuwając wzrokiem po jej eleganckiej sylwetce w ciemnoczerwonej szacie.

— Wybacz, moja droga, ale zajęła… — zaczął z dezaprobatą, ale nie zdołał dokończyć, bo przerwał mu stanowczy, chociaż uprzejmy głos dyrektora:

— Gilderoy, zajmij miejsce, właśnie zaczęliśmy zebranie. — Dumbledore wskazał wolne krzesło w rogu pokoju, obok lewitującego profesora Binnsa.

Twarz Lockharta na ułamek sekundy stężała, zaraz jednak uśmiechnął się przepraszająco do starego czarodzieja.

— Oczywiście, już siadam — powiedział, poprawiając rękaw szaty, który i tak leżał wręcz perfekcyjnie. — Porozmawiamy później — powiedział jeszcze w stronę Debory, mrugając okiem, po czym odszedł na wskazane mu miejsce, starając się nie okazywać niezadowolenia tym stanem rzeczy.

— Jeszcze czego — mruknęła Sawicka pod nosem. Nie miała ani czasu, ani tym bardziej ochoty na rozmowy z tym człowiekiem. Już dementor stanowił lepsze towarzystwo, przynajmniej nie ukrywał się z zamiarem wyssania radości ze wszystkich dookoła. A Lockhart był jak pasożyt, który za nic nie chciał odczepić się od ofiary.

Debora wzięła głęboki oddech i skupiła się na tym, co mówił Dumbledore. Coś o egzaminach, dniach wolnych, meczach quidditcha…standardowe tematy, które dotyczyły każdej szkoły, nawet jeśli przedstawione trochę inaczej niż zwykle. Z ciekawością przejrzała program wychowawczy na ten rok i niemal przewróciła oczami, widząc, że jeden z najważniejszych celów, które chciano spełnić, dotyczył integracji uczniów i przełamania niechęci między domami. Jak na jej gust to najlepiej zadziałałoby usunięcie w ogóle domów z Hogwartu, ale odnosiła wrażenie, że pozostali prędzej dostaliby zawału, niż przystali na takie rozwiązanie.

— Doszedłem do wniosku, że dobrym pomysłem będzie połączenie uczniów z różnych domów na większej ilości lekcji, dlatego plany zajęć uległy lekkiej zmianie — odezwał się Dumbledore i machnął różdżką, a kartki z nowymi planami trafiły w ręce nauczycieli.

— O nie, znowu będę miała Gryfonów łączonych ze Ślizgonami? — jęknęła Aurora na widok rozpiski, nawet nie kryjąc niezadowolenia. Zresztą nie tylko ona patrzyła na pergamin tak, jakby ją śmiertelnie obraził.

— Przecież oni się nienawidzą! — Rolanda pokręciła głową. 

— Zdaję sobie z tego sprawę, dlatego chcę, aby mieli więcej możliwości współpracy. Może wtedy uda im się nieco przełamać tę niechęć.

— Na moim przedmiocie mają zajęcia wspólnie od jedenastu lat i jedyne, co udało im się przełamać, to dwie deski w płocie, osiem drzew, podwozie od powozu i moja drewniana noga! — Silvanus walnął protezą ręki o krawędź krzesła. 

— Gryfoni — Snape wręcz wypluł to słowo z obrzydzeniem, a jego ponury głos sprawił, że pozostali umilkli na moment — mają okropny zwyczaj działania bez myślenia i rozpraszania Ślizgonów.

— Przepraszam bardzo, ale to Ślizgoni zaczynają co najmniej połowę kłótni, rzucając obraźliwe komentarze — obruszyła się Minerwa.

— Sewerusie, Minerwo, prosiłbym o spokój — odezwał się Dumbledore spokojnie, ale już nie tak dobrotliwie, jak wcześniej. — Obydwa domy mają swoje wady i zalety, ale to nie oznacza, że powinniśmy się tu kłócić na ich temat, prawda? — Uśmiechnął się, a dwójka nauczycieli pokiwała głowami. Mimo to w powietrzu dało się wyczuć pewne napięcie.

Debora odniosła pewne wrażenie, że Snape z jakiegoś powodu bardzo nie lubił Gryfonów. Oczywiście, nawet ona mogła już teraz przyznać, że dzieciaki często działały, zamiast myśleć, ale nie tylko w tym domu. Nastolatkowie tak mieli. A sposób, w jaki wypowiedział słowo Gryfoni, jasno świadczył, że to było coś więcej niż tylko niezadowolenie z zachowania uczniów. 

— Myślę, że to nie jest taki zły pomysł, żeby uczniowie z różnych domów mieli razem zajęcia — odezwała się powoli i odgarnęła pasmo włosów za ucho. Poczuła na sobie przenikliwe spojrzenie błękitnych oczu dyrektora, który wyglądał niemal tak, jakby znowu próbował przejrzeć ją na wylot. Zresztą nie tylko jego uwagę zwróciła. — Tylko że to w niczym nie pomoże, jeśli na tych zajęciach będą siedzieć podzieleni na grupki ze swoimi przyjaciółmi z tego samego domu, a współpraca między nimi będzie niemal zerowa. Nie wiem, co prawda, jak realizujecie swoje zajęcia, ale myślę, że trzeba ich po prostu trochę przymusić do współpracy. No, nie dosłownie, ale usadzić w jednej ławce osoby z różnych domów i zarządzić pracę grupową, podczas której musieliby współpracować, żeby osiągnąć oczekiwany efekt.

— Czasami robię tak na zaklęciach — odezwał się Filius — i przyznaję, że wtedy jest nawet względny spokój. Co prawda nie ma między nimi przyjaźni, ale przynajmniej nie próbują się pozabijać.

— W ich przypadku to już duży postęp — stwierdził dyrektor, kiwając głową w lekkim zamyśleniu. — Myślę, że to rzeczywiście mądre uwagi.

— Ale samo działanie razem na zajęciach nie da zbyt wiele, skoro w wolnym nadal skaczą sobie do gardeł — westchnęła Pomona. 

— A gdyby utworzyć jakieś zajęcia pozalekcyjne? — zaproponowała Debora. — Tam, gdzie pracowałam wcześniej, mieliśmy trochę kół zainteresowań i innych zajęć, może coś takiego? Nie ukrywam, że i tak chciałabym utworzyć zajęcia poza lekcjami dla osób, które są słabe z historii. I takie dla szczególnie uzdolnionych czy po prostu zainteresowanych.

— Myślę, że na zajęcia z transmutacji znalazłoby się trochę chętnych. — Minerwa uśmiechnęła się lekko, zainteresowana tym pomysłem. 

— A może by tak zrobić też zajęcia niedotyczące nauki jakiegoś przedmiotu? — Tym razem to Bathsheda wysunęła kolejną propozycję. — Może warto przyjrzeć się też takiej opcji? 

— Byle nikt nie wpadł na pomysł wystawiania pantomimy — mruknął Silvanus, pocierając drewnianą rękę.

Kilka osób pokiwało głowami. Debora nie wiedziała, o co chodzi, ale chyba szkoła miała jakąś niechlubną historię z tym związaną. Zresztą czy w regulaminie nie było zakazu wystawiania pantomim?

— Moglibyśmy spróbować też więcej innych form integracji, może jakieś wycieczki albo gry? — zauważyła Septima, ewidentnie mając w głowie już jakiś plan. — Że też wcześniej o tym nie pomyśleliśmy — mruknęła pod nosem, jakby zawiedziona sama sobą.

— Doskonały pomysł — zgodził się Dumbledore. — Proponuję, abyście na następne spotkanie przygotowali informację tego, jakie sposoby integracji chcecie poprowadzić i jak by one wyglądały. Jestem pewien, że wielu z was wykaże się zaangażowaniem. — Spojrzał na nauczycieli w sposób, który informował, że mimo miłego tonu mężczyzna wręcz wymaga tego, by profesorowie przejęli inicjatywę.

— Oczywiście poprowadzę klub pojedynków! — Dźwięczny głos Lockharta przebił się przez pozostałe dźwięki.

— O cholera — skwitował to szeptem Silvanus.

Debora mogła jedynie pokiwać głową.

Chapter 8: Rozdział 8

Notes:

Ten rozdział udało mi się skończyć dopiero teraz - mogę za to podziękować przede wszystkim studiom (nieszczęsny okres przed sesją) i pracy (koniec sezonu, jeeeej). Ale teraz mam urlop i wakacje, więc mogę pisać! Ten rozdział jest stosunkowo krótki, ale mam nadzieję, że dzięki temu kolejny uda mi się napisać szybciej.

Chapter Text

„Świadome uczenie się jest możliwe wtedy, gdy osoba aktywnie szuka kłopotów.” – Richard Sennett

 

Oczywiście poprowadzę klub pojedynków.

 

To będzie jedna, wielka, cholerna katastrofa, pomyślała Debora nad wyraz złowieszczo. W najlepszym przypadku całe to przedsięwzięcie Lockharta okaże się jedną wielką klapą. W najbardziej fatalistycznym scenariuszu ktoś umrze. Albo, co równie prawdopodobne, cała szkoła zostanie obrócona w proch i stos gruzu.

 

Debora nie była pewna nawet, dlaczego miała aż tak złe przeczucia co do tego pomysłu. Jasne, Gilderoy miał ewidentne skłonności do mitomanii, ale nie widziała nigdy, jak używał magii. No, słyszała o jakimś problemie z chochlikami czy innymi gnomami, ale nie zagłębiała się w szczegóły. Równie dobrze mogło się okazać, że mimo swoich niewątpliwych wad Lockhart potrafił czarować – w końcu nie dostał chyba stanowiska czarodzieja obrony przed czarną magią tylko za ładne oczy. Jasne, Debora zdawała sobie sprawę, że dyrektor miał pewne skłonności ku mężczyznom, ale chyba miał wystarczająco doświadczenia i rozumu, by nie kierować się takimi pobudkami podczas wybierania grona pedagogicznego. Prawda?

 

Ale nieważne, jak bardzo próbowała samą siebie przekonać, że może będzie dobrze, jakoś nie potrafiła w to uwierzyć. No po prostu czuła, że coś pójdzie nie tak.

 

Mogła tylko obstawiać, co.

 

Debora z ulgą wyszła w końcu z gabinetu dyrektora, niosąc pełen notatek zeszyt. Musiała w najbliższym czasie podpytać kogoś o kilka spraw, ale zaczynała mieć coraz jaśniejszy obraz tego, jak funkcjonowała szkoła. I nie była pewna, czy podobało jej się to, co widziała.

 

Najbardziej z tego wszystkiego niepokoił ją chyba brak przynajmniej jednego pedagoga, takiego z prawdziwego zdarzenia. Siedem roczników, dzieciaki z różnych środowisk, wyraźne uprzedzenia między poszczególnymi domami i tak naprawdę brak wykwalifikowanej osoby, która pokierowałaby nauczycielami oraz ułożyła sensowny program do radzenia sobie z tym całym bałaganem. Już nie mówiąc o tym nieszczęsnym Quirrellu, który wziął i wyparował pod koniec zeszłego roku szkolnego! 

 

Jak dobrze, że Debora planowała tu przetrwać jedynie rok. A potem witaj z powrotem Maryśko, słodka i spokojna, tak swojska, ze skrzypiącymi schodami, uczniami spuszczającymi kolegów na krzesłach z drugiego piętra i całą górą dostosowań wymagań edukacyjnych do napisania. Już nigdy nie będzie narzekała, jeśli umieszczą ją w zespole konstruującym program profilaktyczno-wychowawczy, tylko niech nie proponują jej kolejnego roku w Hogwarcie!

 

Gdy w końcu wyszła z zebrania, po prostu stanęła pod ścianą i z cichym jękiem oparła tył głowy o kamień. 

 

— Debby! Zaczekaj chwilę!

 

— Kurwa… mruknęła pod nosem, usłyszawszy, jak Lockhart wypada zza rzeźby chroniącej wejście do dyrektorskiej wieży. Już jumpscare’y w grach nie wywoływały takiego pierwotnego, wymieszanego z zaskoczeniem chwilowego strachu, co jego nagłe wyskakiwanie zbyt blisko niej. — Co? — wycedziła, spojrzawszy na niego bez większej radości. 

 

Stanął naprzeciwko niej, a jego bliskość sprawiła, że po jej skórze przebiegł dreszcz. I to bynajmniej nie dreszcz przyjemności.

 

— Tak pomyślałem — zaczął, pozornie niezrażony jej mroźnym tonem — że może pomogłabyś mi przy tym klubie pojedynków? — Przechylił lekko głowę na bok i wyćwiczonym ruchem odgarnął włosy do tyłu, chociaż zdecydowanie tego nie potrzebowały. — Wiesz, przydałaby mi się dobra asystentka. — Mrugnął do niej z szelmowskim uśmiechem.

 

Debora z trudem powstrzymała chęć wsadzenia mu różdżki w oko.

 

— Obawiam się, że sama będę miała dużo pracy z moimi zajęciami — powiedziała, siląc się na uprzejmy ton.

 

— Och, jestem pewien, że twoje urocze koło historyczne, czy co ty tam wymyśliłaś, nie będzie wymagało zbyt wiele pracy — zachichotał. — Wiesz, oczywiście sam sobie doskonale poradzę, w końcu nie bez powodu jestem Kawalerem Orderu Merlina. Nie ma nic wspanialszego, niż przekazanie dzieciom kilku sztuczek z mojego arsenału. Ale sądzę, że miło byłoby, gdybym miał obok siebie kogoś, kto też umie używać kilku pojedynkowych zaklęć. Chociażby do… prezentacji. 

 

Sposób, w jaki wypowiedział słowo prezentacja, powoli i z lekkim pomrukiem, sprawił, że nie zdołała całkowicie powstrzymać się przed odruchowym wzdrygnięciem. Coś w jego tonie niepokoiło ją do głębi.

 

— Nie sądzę, żeby to by…

 

— Hej, Debora, idziesz? — Niespodziewanie u jej boku pojawił się Silwanus. Zaraz za nim szła Batsheda, a jej biodra kołysały się lekko, podkreślone przez błękitną suknię, pięknie komponującą się ze śniadą cerą kobiety. Oboje patrzyli na Gilderoya, jakby chcieli go zaraz zamordować.

 

— Jasne, już — powiedziała szybko Sawicka, jednocześnie patrząc na Lockharta znacząco.

 

Ten jednak, jak na złość, ewidentnie nie chciał się ruszyć. Nadal stał przed nią, oddalony może o pół kroku, zbyt mało, by mogła spokojnie przejść do Silwanusa i Bathshedy.

 

— Stoisz mi na drodze.

 

— Jeszcze nie skończyliśmy rozmawiać — stwierdził jedynie, posławszy przy tym Silwanusowi nieco dziwne, ale ewidentnie nieprzychylne spojrzenie. Było to na tyle nieprzyjemne, że Debora aż się skrzywiła.

 

Zaklęła w myślach kilka razy. We wszystkich znanych jej językach. Nie chciał przesunąć się i dać jej spokoju po dobroci? To nie, łaski bez. Ona się prosić nie będzie. Na głowę jeszcze nie upadła, a przynajmniej nie tak mocno. Już wystarczająco długo była miła.

 

— Skończyliśmy. — Wzięła głęboki oddech, żeby się nieco uspokoić. Spojrzała mu w oczy z miną pozbawioną jakichkolwiek głębszych uczuć.

 

A potem po prostu niemal z całej siły walnęła Lockharta łokciem w żebra, przepychając się obok niego. Od zapachu wody kolońskiej, którego nie dało się już ignorować, niemal ją zemdliło. Jednak świst bólu towarzyszący jego mimowolnemu zgięciu się był zdecydowanie wart tej lekkiej niedogodności.

 

Podeszła do czekającej na nią dwójki nauczycieli. Gdy razem szli korytarzem w stronę klatki schodowej, czuła na sobie spojrzenie Lockharta, które zdawało się wiercić dziurę w jej plecach. 

 

Wzięła głęboki oddech i wymruczała pod nosem kilka słów. Poczuła lekkie szarpnięcie w żyłach, gdy jej magia świsnęła w formie pozornie niegroźnej klątwy. Uśmiechnęła się pod nosem.

 

— Dzięki — wymamrotała, gdy tylko oddalili się na tyle daleko, by mężczyzna nie miał szans ich usłyszeć.

 

— Ten facet mnie przeraża — przyznała cicho Batsheda. Szła szybko, niemal na granicy truchtu, a jej pełne policzki zarumieniły się lekko z irytacji. Zmarszczki w kącikach piwnych oczu stały się wyraźniejsze, tak samo te na czole.

 

— Nie dość, że oszust, to jeszcze psychol — skwitował to Silwanus. Jego proteza zaskrzypiała lekko, gdy zgiął drewniane palce, zaciskając je w pięść. — Ale przyjemnie się patrzyło, jak się zwinął z bólu. — Uśmiechnął się krzywo.

 

Debora mimowolnie parsknęła z rozbawieniem.

 

— Nie moja wina, że nie trafiła do niego sugestia werbalna.

 

Szli tak przez dłuższą chwilę, komentując przyciszonymi głosami zebranie, aż dotarli do schodów. Tam też rozstali się, bo Bathsheda miała dyżur, z kolei pokój Silwanusa był położony w innej części zamku. Debora machnęła im dłonią na pożegnanie i zaczęła wchodzić na piętro, na którym mieściły się jej kwatery. 

 

Chciała odpocząć kilka przynajmniej z godzinę, zanim złoży raport oriatowi i przyszykuje część rzeczy na poniedziałkowe zajęcia. Może by tak zrobiła sobie kąpiel, taką z kolorową pianą, olejkiem zapachowym i świecami. A do tego poprosi skrzaty o coś dobrego do jedzenia, z dużą ilością czekolady i karmelu… Ach, zjadłaby teraz tych wedlowskich pralinek, które całkiem niedawno weszły do sprzedaży. Tak, czekolada i kąpiel – to brzmiało jak dobry plan. Weźmie sobie czasopismo o psychologii do czytania, a potem włączy jakiś film animowany.

 

Zaraz jednak z myśli wyrwały ją jakieś krzyki. Brzmiało to jak kłótnia między uczniami. Debora weszła dość szybko po schodach, stawiając cicho kroki. Przystanęła kilka kroków przed piętrem i zaczęła się przysłuchiwać.

 

— Mi przynajmniej ojciec nie kupił miejsca w drużynie!

 

Hmm, to brzmiało jak któryś z młodszych dzieciaków. Chyba z Gryffindoru, ale nie była pewna. Zbyt dużo osób jej się ostatnio przewinęło przez klasę, jeszcze ich nie rozróżniała zbyt dobrze.

 

— Zdobyłem je uczciwie — odpowiedź została wręcz wycedzona, jakby właściciel głosu z trudem powstrzymywał się od ataku. — W przeciwieństwie do ciebie, Potter!

 

No dobra, to już Debora zaczęła podejrzewać, kto się kłócił. Przynajmniej częściowo.

 

— Ej, odwal się od Harry’ego, zasłużył na to miejsce! — wtrąciła się kolejna osoba. Debora uznała, że musiał być to rudowłosy przyjaciel Pottera, Ron, czy jakoś tak. Kiedy zrobiła kilka ostatnich kroków i stanęła na szczycie schodów, dostrzegła, że miała rację. 

 

Na środku korytarza stał Harry Potter, rzeczywiście w towarzystwie chyba Rona i tej dziewczynki, którą Debora kojarzyła już z powozu, Hermiony. Jej imię zapamiętała bez problemu, zawsze lubiła mitologię grecką.

 

Naprzeciwko nich za to niemalże trząsł się ze złości chłopak w zielonych szatach Slytherinu, również z dwójką towarzyszy po obu stronach, wyglądających niemal jak ochroniarze. Jak mu było… chyba Draco. Bystry dzieciak, chociaż ewidentnie miał problemy ze zbyt wysokim przekonaniem o wyższości czystej krwi.

 

Jak zresztą praktycznie wszyscy w Slytherinie.

 

— Złamali dla niego przepisy! — wytknął, wskazując gwałtownie Harry’ego. — Jak zwykle!

 

O, a to było ciekawe. Co miał przez to na myśli? Ewidentnie miało to coś wspólnego z quidditchem, ale co dokładnie… Debora zdecydowanie miała zamiar się tego dowiedzieć. Mogła się założyć, że nauczyciele dokładnie będą wiedzieć, o co chodziło. Zdążyła już zauważyć, że w ten sport zdawali się wręcz niezdrowo zaangażowani, przynajmniej niektórzy.

 

— Cóż, gdybyś nie ukradł przypominajki Neville’a… — zaczęła Hermiona. Nim jednak skończyła, Draco zmroził ją spojrzeniem.

 

— Och, zamknij się w końcu, nikt nie pytał cię o zdanie! — wykrzyczał, a jeden z jego towarzyszy poruszył się nieznacznie. Obydwaj ochroniarze , jak zaczęła ich w myślach nazywać Debora, byli potężnie zbudowani. Wyglądali dość podobnie i kobieta nie miała zielonego pojęcia, jak się nazywali. Najwyraźniej nie wyróżniali się niczym na zajęciach, dlatego nie zapadli jej w pamięć.

 

— Sam się zamknij!

 

— Nie będziesz mi rozkazywał, zdrajco krwi!

 

— Przynajmniej nie muszę nigdzie chodzić z obstawą! — Ron znacząco spojrzał na dwóch dryblasów po bokach Malfoya. Ci zaczerwienili się gniewnie, jednak nie dali się sprowokować, przynajmniej na razie.

 

Draco za to nie pozostał dłużny.

 

— Bo sam robisz za sługusa Wybrańca !

 

— On nie jest żadnym sługusem! — obruszył się Harry. Zacisnął mocniej dłoń na różdżce. — To przyjaciel! Co, pewnie nawet nie wiesz, co to słowo znaczy?

 

— Harry!

 

Ach, czyli Hermiona była tą najbardziej opanowaną i najmniej konfliktową… Debora uwielbiała słuchać kłótni między uczniami, tak wiele można było się z nich dowiedzieć. O różnych wydarzeniach, relacjach między uczestnikami, ich życiach. No po prostu same przydatne informacje. A przy tym darmowy cyrk, przynajmniej do czasu, aż ktoś próbował rzucić klątwę.

 

Albo, co równie częste w Maryście , rzucić najbliższą gaśnicą albo krzesłem. Raz nawet prawie poleciało biurko. Na szczęście nikomu nic się nie stało, a skonfliktowane nastolatki skierowały furię na swojego byłego już na szczęście wspólnego chłopaka. A że zemściły się poza murami szkoły… To już Debora się nie wtrącała. Najważniejsze, że meble przetrwały i nie doszło do żadnego morderstwa.

 

— No co?! — Harry spojrzał na przyjaciółkę z czymś, co przypominało irytację wymieszaną z niedowierzaniem. — Za pieniądze nie da się kupić wszystkiego!

 

— Nie kupuję sobie przyjaciół! — Głos Draco zrobił się nieco ochrypły od krzyków. — Po prostu wiedzą, z kim warto się przyjaźnić!

 

— Taa, na pewno nie z tobą, Malfoy — zaszydził Ron. Patrzył na Ślizgona jak na jakiegoś oślizgłego robaka. 

 

Sprawiło to, że policzki chłopaka zarumieniły się gniewnie. Jego szare oczy zwęziły się w błyszczące wściekle szparki pod jasnymi brwiami.

 

— Co, zazdrościsz, że przynajmniej stać mnie na nowe szaty? — wycedził, a jego głos drżał. Klatka piersiowa szybko unosiła się i opadała przy płytkich oddechach.

 

Twarz Rona pobladła ze złości. Zacisnął mocno dłoń na różdżce i bez zastanowienia wycelował nią w Ślizgona.

 

— Ty draniu…

 

W tym samym momencie Hermiona chwyciła dłoń przyjaciela, próbując powstrzymać go przed rzuceniem pochopnego zaklęcia.

 

Mądra dziewczyna.

 

— Ron, nie rób tego! — krzyknęła niemalże jednocześnie z Harrym.

 

— Co, znowu chcesz dławić się ślimakami? — Draco posłał Gryfonom pełen satysfakcji uśmieszek. 

 

Potter wyglądał, jakby sam miał sięgnąć po różdżkę i przekląć przeciwnika.

 

— Wystarczy — odezwała się Debora na tyle głośno, by doskonale ją usłyszeli. Jej głos odbił się echem po korytarzu.

 

Cała grupa gwałtownie spojrzała w stronę kobiety. Część złości opadła, zastąpiona strachem.

 

Sawicka niemal niedbałym krokiem wyszła na środek korytarza i stanęła przed uczniami. opierając dłonie na biodrach. Przesunęła po nich chłodnym spojrzeniem.

 

— Pierwszy tydzień roku szkolnego nawet się nie skończył, a wy już urządzacie awantury na korytarzach? — zapytała suchym tonem.

 

Cała szóstka, nawet dwóch milczących dryblasów, zarumieniła się z ewidentnym zawstydzeniem. Chłopcy schowali swoje różdżki do kieszeni szat, jakby mając nadzieję, że nauczycielka tego nie zauważyła.

 

Debora jedynie uniosła brwi z pełną dezaprobaty miną. Było jej dane obserwować, jak na to twarze nastolatków robią się jeszcze czerwieńsze na podobieństwo dojrzałych pomidorów.

 

— Pani profesor, my po prostu… — Hermiona zebrała się na odwagę. Zaraz jednak umilkła, gdy Sawicka gestem nakazała jej ciszę.

 

— Powinnam odebrać wam punkty. Najlepiej z pięćdziesiąt. Albo dać szlaban. — Ponownie przesunęła wzrokiem po całej grupie. 

 

Wyglądali, jakby chcieli się zapaść pod ziemię. Wszyscy co do jednego, nawet Ślizgoni. Mogła się założyć, że bali się reakcji reszty osób ze swoich domów, jeśli stracą tyle punktów, i to jeszcze na samym początku września. Aż jej się trochę zrobiło ich żal. 

 

— Po pierwsze, mówienie komuś, że nie wie, co oznacza mieć przyjaciela, jest bardzo niemiłe — powiedziała Debora, spojrzawszy prosto na Harry’ego.

 

Ten nic nie powiedział, jedynie wbił wzrok w podłogę. Jednak po jego zaciśniętej szczęce mogła zgadnąć, że nie podobało mu się takie upomnienie.

 

— Po drugie, nie próbujemy rzucać zaklęć na uczniów, z którymi się kłócimy. Szczególnie na terenie szkoły. — Tym razem spojrzała na Rona.

 

Ten wymamrotał coś pod nosem, szurając butem po podłodze.

 

— Ty, ty i ty — wskazała po kolei na Hermionę i dwóch ochroniarzy — zachowaliście się najlepiej. Jakiekolwiek resztki opanowania i zdrowego rozsądku — skwitowała. Co prawda, podejrzewała, że u chłopaków zadziałał raczej nie tyle zdrowy rozsądek, ile brak sugestii ataku, ale miała zamiar wspierać pozytywne zachowania. Niech poczują nieco satysfakcji.

 

— Poza tym zdrajca krwi? Serio? — Skierowała wzrok na Draco, unosząc brwi.

 

— Ich rodzina miesza się z mugolakami. — Młody Malfoy nie spuścił wzroku, to musiała mu przyznać. Całkiem odważny dzieciak. Albo głupio przekonany, że nic mu nie grozi.

 

— I co z tego? — zapytała Debora w odpowiedzi. Druga brew dołączyła do pierwszej. Do jej uszu dotarły pomruki ze strony Gryfonów.

 

— Jak to co? — Chłopak spojrzał na nią z niedowierzaniem. — Brudzą krew czarodziejów!

 

— Przecież ci cali mugolacy to też czarodzieje.

 

— Ale.. ale… — Ślizgon przez moment aż nie wiedział, co powiedzieć. — Ale to mugolacy! — wydusił w końcu rozpaczliwie, z całych sił próbując bronić swojego zdania. Chyba nawet dla niego ten argument zabrzmiał żałośnie. Jak słowa dziecka, które nie wiedziało, jak uzasadnić coś, co wbiło sobie do głowy.

 

— Co z tego? — powtórzyła Debora po raz kolejny. — Dziecko czarodziejów czystej krwi, półkrwi, mugolaków, niemagów czy z jakiegokolwiek innego związku; nie widzę między wami żadnej różnicy. — Spojrzała na Harry’ego, Rona i Hermionę, potem dwóch dryblasów, aż w końcu jej wzrok ponownie spoczął na Draco, na jego zarumienionych z gniewu policzkach, zaciśniętej w oburzeniu szczęce. — Koniec końców wszyscy krwawicie i umieracie dokładnie tak samo.

 

Z tymi słowami po prostu odwróciła się i odeszła. Nie czekała na odpowiedź nikogo z uczniów. Nie poinformowała też ich o żadnej karze. Niech się zastanawiają i trochę pomartwią, nim dotrze do nich, że nie wyciągnie konsekwencji.

 

Westchnęła cicho, wchodząc do swojej kwatery. Zamknęła drzwi i zabezpieczyła je zaklęciem. Padła na łóżko. Spojrzała na Vincenta, który przechylił głowę na bok z ciekawością, łypiąc na nią pomarańczowym okiem.

 

— Nasraj na Lockharta — powiedziała mu i przymknęła na moment oczy. — Mam kurwa dosyć.

 

Dlaczego to wszystko było tak wykańczające? Przecież to nie był pierwszy rok, gdy uczyła w szkole. A jednak czuła się zdecydowanie bardziej zmęczona niż zazwyczaj po pracy.

 

No dobra, czekolada to jednak mało. I wanna też przestała jej wystarczać. Debora doszła do wniosku, że użyje proszku Fiuu i odwiedzi Polskę. Tylko po to, by kupić te praliny z Biedronki… i przy okazji pół działu ze słodyczami. A potem zadzwoni do Aldighieri i uraczy go długą opowieścią o tym, że ta szkoła to ogólnie jedno wielkie wariactwo.